Adrian Tchaikovsky
Morska Straż
Szósta Część Cyklu Cienie Pojętnych
Przełożył Jarosław Rybski
Bohaterom mego dzieciństwa:
Geraldowi Durrellowi
i sir Davidowi Attenborough
CZĘŚĆ PIERWSZA
Ci, co unoszą się na powierzchni wód
JEDEN
Cztery lata wcześniej
Chłopak zapamiętał przede wszystkim pęd wody, zanim
jego głowa w końcu przebiła jej powierzchnię. Paladrya
pchała go ku górze. W jej dotknięciu wyczuwał niezwykły
pośpiech – zazwyczaj była delikatna.
Marcantor stał już na brzegu – wysoka, szczupła postać
widoczna na tle labiryntu mroku i półmroku. Chłopak upadł.
Nie z powodu przejmującego chłodu, jaki poczuł na skórze.
Nawet nie rozpoznawał straszliwej pustki nieba nad głową.
Przyczyną była nagromadzona ciemność ziejąca z lasu,
kostropate, sięgające ku niemu szpony gałęzi. Chociaż
morskie fale wciąż obmywały mu łydki, uświadomił sobie, że
oto znalazł się w obcym świecie.
Marcantor podszedł do niego, wyciągnął rękę, ale
chłopak się cofnął. Szczupły mężczyzna przyglądał się mu
posępnym wzrokiem – w księżycowej poświacie jego twarz
była aż nadto wyraźna i chłopak zauważył, jak bardzo usiłuje
powstrzymać emocje. Wszystkie lęki chłopca uwidaczniały
się jak w miniaturze na jego obliczu i chłopiec wiedział, że
powinien go pocieszyć, przywołać jego dziedzictwo, ale nie
znajdował właściwych słów.
Paladrya stała za nim i fale przyboju obmywały jej nogi.
Objęła ramionami chłopca i przytuliła go, a ponieważ woda
wciąż z niej ściekała, nie był pewien, czy płacze, czy nie.
Drżeli razem w niespodziewanym chłodzie, a bryza wiejąca
zza drzew osuszała ich ciała.
– Wyciągnij peleryny – zasyczała do Marcantora. –
Zamarznie nam tutaj na śmierć. Wszyscy zamarzniemy.
Gdzie jest Santiren? Czy wszystko muszę robić sama?
Marcantor był od niej wyższy o jakieś czterdzieści pięć
centymetrów, szczupły i kościsty. Powierzchni jego zbroi
nadano kształt płynnych linii powtarzających układ kości. W
dłoni trzymał dzidę, której ostry koniec zanurzony był w
wodzie. Przez chwilę chłopak myślał, że skieruje ją w jej
stronę. Paladrya spojrzała jednak na Marcantora, a na jej
obliczu widać było tylko złość, jakby zapomniał, gdzie jest
jego miejsce. Była niższa, a jej ciało w miejscach, w których
wojownicy prezentowali twarde mięśnie, było nieco pulchne,
lecz to ona tutaj dowodziła. Nawet w tym tajemnym
przedsięwzięciu to ona wydawała polecenia, a on musiał jej
słuchać. Marcantor skrzywił się i za pomocą rogowego kolca
wystającego z dłoni zaczął rozcinać szczelnie zamknięty
bawełniany worek, a dłonie drżały mu z zimna lub ze strachu
przed nieznanym. Chłopak chciał go jakoś pocieszyć, ale jego
własny lęk był zbyt wielki. Podniósł wzrok – nad ich głowami
wisiał tylko księżyc. Świat wydał mu się nagle pozbawiony
granic i napełniło go to podziwem i przerażeniem. Ale to
pasuje, stwierdził. To, czego dokonaliśmy dzisiaj, też
wykracza poza wszelkie granice.
Marcantor wcisnął mu coś do rąk – suchy materiał,
pelerynę. Paladrya wzięła ją, zanim chłopak wykonał
jakikolwiek ruch, i zarzuciła mu na ramiona. Była krótka,
cienka i ledwo chroniła przed wiatrem, ale owinął się nią z
wdzięcznością. Paladrya dostała podobną i narzuciła na swój
obcisły strój. Marcantor wyjął dla siebie dłuższe okrycie,
które w jednej chwili pochłonęło połowę jego szczupłej
sylwetki.
Nagle tuż obok nich pojawiła się kolejna szczupła i
wysoka postać – kobieta tak wiotka i wyniosła jak sam
Marcantor; obydwoje mierzyli ponad dwa metry w swych
spiczastych hełmach. Była już ubrana i ostrożnie stąpała
między powykręcanymi, podobnymi do kończyn korzeniami
wyłaniającymi się z nadbrzeżnego pasa drzew. Santiren od
dawna spiskowała z Paladryą, jeszcze zanim chłopak zdał
sobie sprawę z konieczności zawiązania spisku. Kilkakrotnie
odwiedzała to zimne, bezkresne wybrzeże. Na jej twarzy nie
było widać lęku, jedynie wyraz łączącej ich desperacji.
– Ktoś was śledził? – zapytała.
– Nikt. – Paladrya wciąż drżała. Jej twarz, którą
chłopiec zawsze uważał za piękną, była teraz spięta. – Jeszcze
nie. I wrócę, by udaremnić wszelkie takie próby.
– Nie! – wykrzyknął chłopak nieco za głośno. – Nie
możesz mnie zostawić!
Paladrya wyciągnęła przed siebie rękę, by zachował
dystans. Była jego opiekunką, odkąd skończył osiem lat, a on
kochał się w niej od dawna tą cichą, nieporadną miłością,
jaką często chłopcy w tym wieku obdarzają swoje
nauczycielki.
– Zabiją cię – zaprotestował.
– Nie, jeśli mój szybki powrót ich zaskoczy – oznajmiła,
ale wiedział wystarczająco dużo, by w to nie wierzyć.
– Będą cię torturować – powiedział.
– I czego niby mają się ode mnie dowiedzieć? To
Santiren wszystko przygotowała. Od tej chwili wiem o twoim
losie tyle, ile oni.
– Ale będą cię torturować. Myślisz, że edmir tego nie
zrobi?
Na jej twarzy wykwitł bezbrzeżny smutek.
– Mam nadzieję, że Claeon... że edmir tego nie zrobi.
Przecież mnie zna. Nie jestem anonimowym ciałem, które
można rwać na strzępy.
– Ma rację, powinnaś iść z nami – oznajmiła Santiren i
serce chłopca aż podskoczyło z nadziei.
Paladrya jednak tylko pokręciła głową.
– Bardziej się przydam w kolonii. Nie lękajcie się o
mnie. Czeka nas jeszcze sporo pracy.
Wtedy zrobił to, co mu pozostało w tej sytuacji: starał
się zapamiętać wygląd jej twarzy w zimnym świetle księżyca
– szlachetną krzywiznę policzków, duże oczy, teraz
poszarzałe, a normalnie mające kolor fiołków, spadające
loki...
– Trzymaj się – powiedziała do niego. – Twój czas
nadejdzie. – Znów przyciągnęła go do siebie i spostrzegł, że
płacze jak dziecko. – Santiren – usłyszał jej głos, chociaż
wciąż miał twarz wciśniętą w jej ramiona. – Jak twój
wspólnik?
– Jest tu, stoi na straży – odrzekła wysoka kobieta. –
Nie bój się, wszystko przygotowane.
– W takim razie niech sprzyjają ci tu księżyc i pływy
wodne – powiedziała Paladrya i wykrzywiła usta, dodając: –
Tutaj, gdzie nie ma pływów, a księżyc jest zbyt duży.
– A ciebie niech chroni szczęście otchłani – dodał z
cienia Marcantor. – Bo z pewnością będzie ci potrzebne.
Paladrya odsunęła się od chłopca, rozglądając się wokół
po raz ostatni, po czym wycofała się z objęć bujnego lasu do
wody. Chłopak chciał pójść za nią, choćby tylko dlatego, że to
była ona i że wracała do jedynego świata, jaki znał. Czy nie
lepiej było umrzeć, niż żyć tutaj? Ale nie miał wyboru. Będzie
musiał tu żyć, a ona... Ona by tu zginęła. Poczuł to w sobie, tę
pewność. Nie był wyrocznią, tak jak niektórzy członkowie
jego ludu, jak Paladrya, ale czuł, jak rośnie w nim ta posępna
przepowiednia.
– A więc gdzie jest ten twój lądowy ? – warknął
Marcantor. Wyraz jego twarzy wyraźnie mówił: „Nie chcę tu
być” – i chłopak mógłby go puścić, ale potrzebował go.
Potrzebował ich obojga. Potrzebował wszelkiej pomocy, jaką
mógł pozyskać.
– Jestem tutaj – usłyszeli nowy głos. Kobiecy.
Zza drzew wyłoniła się kolejna postać.
Chłopak gapił się na nią, bo różniła się od nich bardzo.
Była wysoka, ale nie aż tak jak dwójka wojowników –
strzałkopodobnych. Miała ostre rysy – spiczastą brodę,
spiczaste uszy i skośne oczy oraz włosy barwy spłowiałego
złota przycięte krótko przez mało wprawnego balwierza. Jej
brązowo-zielony strój był mocny i wytrzymały. Z
przedramion wystawały jej kolce. Kogoś takiego chłopak nie
widział nigdy i Marcantor najwyraźniej też nie. Wojownik
przesunął się, wystawiając w jej kierunku włócznię. Zrobiła
krok i znalazła się w zasięgu broni.
Jej ruch był zbyt szybki, by chłopak mógł go zauważyć,
ale stała teraz niemal przy Marcantorze, przystawiając mu do
szyi niewielki nóż. Pomimo tego na jej twarzy chłopiec nie
zauważył żadnych emocji.
– Nie rób tego – powiedziała lub tak mu się wydawało.
Jej akcent był mocny, równie ostry jak kształt jej oczu.
Marcantor stężał cały, gotując się do jakiegoś ruchu –
może chciał odskoczyć w tył, żeby nadziać ją na koniec dzidy.
Dla owiniętego w obcą pelerynę, stojącego na obcej ziemi nie
mogło to skończyć się szczęśliwie.
– Stój! – warknęła Santiren i Marcantor zmarszczył
gniewnie brwi.
Nie była osobą, od której gotów był przyjmować
rozkazy, Paladrya zaś zniknęła już wśród fal.
– Marcantorze – chłopak usłyszał swój drżący głos. –
Proszę cię, nie rób niczego głupiego.
Wysoki strzałkopodobny spoglądał na niego przez
chwilę z urazą, widząc w chłopcu przyczynę swego wygania w
to obce miejsce, ale po chwili coś w nim pękło. Opuścił dzidę,
zahaczywszy grotem o gałęzie, i przez chwilę na jego twarzy
malowały się wyłącznie smutek oraz wielkie zmęczenie.
– Cynthaen – wtrąciła się Santiren. – Przecież mnie
znasz.
Nóż zniknął z dłoni obcej kobiety. Całkowicie ignorując
Marcantora, popatrzyła uważnie na strzałkopodobną.
– Ciebie znam, pozostałych nie bardzo.
Chłopak musiał odtworzyć jej słowa w myślach, żeby
pojąć ich znaczenie.
– Zawarliśmy układ – powiedziała Santiren. – I
rozumiesz, co to oznacza. Wezwaliśmy ciebie.
Chłopak przyglądał się tej scenie z zainteresowaniem.
Nie wiedział nic o tych spotkaniach nad brzegiem morza. Lud
Santiren żył jednak w różnych dziwnych miejscach, zanim jej
matka zamieszkała w kolonii. Paladrya o tym wiedziała.
Paladrya zawsze wiedziała.
Nagle lądowa ostro spojrzała na chłopca.
– Ciebie znam – powtórzyła. – Ten drugi jest jak twój
brat, więc jego też znam, ale nie znam tego dziecka. Ani
kobiety, która była z tobą. Nie możesz oczekiwać, że będę
pomagać pająkopodobnej. Żaden układ do tego mnie nie
zobowiąże.
Chłopak tylko patrzył na nią i myślał: Żeby tak
mieszkać przez cały czas w tym zimnym, splątanym
miejscu? Przez cały czas i ani razu nie wejść do wody? Jak
ona może tu żyć? Jak ktokolwiek może tu żyć, obnażony w
tej straszliwej przestrzeni?
– A co to jest pająkopodobna? – zapytała Santiren. –
Nie znamy żadnych pająkopodobnych.
Oczy lądowej błysnęły w jej stronę, choć ani na moment
nie oderwała spojrzenia od chłopca. Wtedy dostrzegł
podobieństwo w jej posturze i kanciastej twarzy. Jest jak
chyżoszczypcy, tyle że ma włosy, a oni nie. W takim razie
czy to tylko podobieństwo, czy może jest zabójczynią tak jak
oni?
– Chłopcze – lądowa zwróciła się bezpośrednio do
niego.
Marcantor poruszył się, rozzłoszczony takim brakiem
szacunku, ale nóż musiała mieć wciąż pod ręką i stała zbyt
blisko niego.
– Słucham – odpowiedział jej chłopiec.
Schyliła się nieco, by przyjrzeć się jego twarzy z bliska.
– Pająkopodobny – fuknęła – ty i ta kobieta. Powinnam
zabić cię na miejscu. Gdyby ona nie odeszła, zabiłabym ją bez
namysłu. – Przeszyła go wzrokiem. – Boisz się mnie.
– Dlaczego miałbym się ciebie bać? – wykrztusił. Miał
nadzieję, że drżenie złoży na karb zimna. Bo on nie okazywał
strachu – ani przed chyżoszczypcymi, ani przed takimi jak
ona.
– Bo mogę cię zabić – zasyczała. – Zabijałam
pająkopodobnych na długo przed twoimi narodzinami. Nie
potrzebuję do tego powodu.
Patrzył prosto w jej twarz, egzotyczną i nieprzejednaną.
– Zostałem wygnany z mego domu w to ponure miejsce
przez moich wrogów i wcale się ich nie boję. Dlaczego więc
miałbym bać się ciebie, skoro nie możesz zrobić mi nic
gorszego? – zapytał mimo wszystko drżącym głosem. Nic nie
mógł na to poradzić.
Zauważył lekkie skrzywienie ust.
– Żaden pająkopodobny nie ma takich oczu jak ty,
chłopcze. Takich dużych i kolorowych.
Wyprostowała się. Niezauważenie złość uleciała z jej
postaci.
– Jestem Cynthaen – powiedziała. – Santiren mnie zna.
Zawarliśmy układ.
Santiren odetchnęła z ulgą, słysząc te słowa, choć
wcześniej doskonale maskowała zdenerwowanie.
– Nie powinniście tutaj pozostawać – dodała Cynthaen.
– Nie wśród mego ludu. Inni mogą nie być tak powściągliwi
jak ja. Zabiją chłopca albo rzucą leśnym bestiom na pożarcie.
Za bardzo przypomina naszych wrogów.
– Ale nasza umowa... – zaczęła Santiren, lecz Cynthaen
tylko machnęła ręką.
– Nasza umowa obowiązuje. Znajdę dla niego jakąś
kryjówkę. – W końcu na jej twarzy pojawił się uśmiech. – Idź
za mną i nie spuszczaj mnie z oka, bo zginiesz mimo tej
umowy.
– Co ona z tego ma? – zapytał Marcantor stanowczo,
trzymając się na tyle blisko Cynthaen, na ile pozwalało
podłoże pokryte korzeniami i połamanymi konarami.
– Cicho bądź, Marcantorze – ostrzegła go z tyłu
Santiren.
– Powiedz mi, czego dotyczy ta umowa? – nie dawał za
wygraną.
Był w paskudnym nastroju, było mu zimno i kulał z
powodu poranionych stóp jak wszyscy. To nowe miejsce nie
nadawało się zbytnio do spacerowania na boso.
– Ja ci powiem – dobiegł go głos Cynthaen.
Zasyczał do niej ze złością, ale chłopiec oświadczył:
– I ja chętnie bym posłuchał. Pomagasz nam, więc nie
mamy prawa o to pytać, ale i tak jestem ciekaw.
Lądowa zatrzymała się na te słowa i odwróciła, aby
spojrzeć na niego z lekkim uśmiechem na twarzy. Kiedy się
tak uśmiechała, stwierdził, że była nawet ładna. Nie tak
piękna jak Paladrya, ale gdy się starała, w jej egzotycznych
rysach było coś ujmującego.
– Powiem ci – powiedziała, odwracając się i ruszając w
dalszą drogę. – Lecz niedużo. Ujawnię tę odrobinę, która
została. Bo wszystko zaczęło się, jak wiesz, bardzo dawno,
jeszcze w czasach, gdy byliśmy panami wszystkiego – czy też
nasi mistrzowie byli. Czyli w pięknych czasach. W dniach
wiedzy.
Chłopiec musiał się starać, żeby ją zrozumieć, wyłowić z
tej obco momentami brzmiącej mowy pojedyncze słowa.
– I nagle wszystko runęło. Wcześniej byliśmy wszędzie.
Teraz zamieszkujemy kilka miejsc, w których możemy bronić
się przed intruzami. Tak duża część tradycji przepadła. Tam,
gdzie niegdyś była Ostoja, mieszka ledwo kilka rodzin. Stare
ścieżki w większości zanikły, reszta ciągle zaciera się w
pamięci. Depczemy sobie po piętach. Nie potrafimy
zatrzymać tego, co było dla nas ważne. Różnic. Tradycji.
Przez chwilę prowadziła ich w milczeniu i chłopiec
starał się zrozumieć, czy owa plątanina wypowiadanych
pospiesznie fraz zawiera odpowiedź na jego pytanie, czy nie.
Po chwili jednak odezwała się ponownie:
– Wciąż nazywają nas rybiarzami. Moją rodzinę i kilka
innych, które trzymają morską straż. Tylko my pozostaliśmy
z pradawnego Felyalu, w którym pojawili się ci wszyscy inni.
Uważają, że jesteśmy dziwni. Nic ich nie obchodzimy. Ale
nadal nikt inny nie potrafi tak napełniać sieci jak my.
Prawda, Santiren?
– Tak jest – odpowiedziała spokojnie strzałkopodobna.
Chłopiec zastanawiał się nad głębszym sensem tych
opowieści o Felyalu czy sieciach.
– Kiedy idziemy na plażę w księżycową noc – Cynthaen
mówiła teraz wolniej, jakby z tęsknotą – kiedy tańczymy i
rzucamy dary, kiedy nasi wróżbici zamykają oczy, słyszą
głosy waszego ludu w dole. Układ zostaje odnowiony. Ale
pozostali tego nie rozumieją.
Ja też tego nie rozumiem, pomyślał chłopiec, lecz znów
przyszedł mu na myśl lud Santiren oraz tereny, na których
polowała jej rodzina. Magia. Była w tym magia, w tych
tańcach zmieniających bieg czasu: najdłuższa noc w roku i
najkrótszy dzień, kiedy księżyc stał w pełni i zaczynały się
zimowe pływy. Nie był magiem, ale wiedział, że magia była
we wszystkich tych zjawiskach.
Marcantor potknął się i zaklął, chwytając za kostkę.
Cynthaen odwróciła się i popatrzyła na nich ze
współczuciem.
– Jak rozumiem, wasz lud nigdy nie słyszał o
sandałach?
Chłopiec, którego stopy też były poobcierane i obolałe,
zapytał:
– A co to jest sandałach?
Zaskoczył ją, bo stało się jasne, że wziął to na poważnie.
Znów przyjrzała się im dokładnie – cienkim pelerynom
wojowników zakrywającym lekką zbroję i wolnym od
pancerza udom oraz ramionom, co umożliwiało szybkie
poruszanie się. U chłopca pod podszytą wiatrem wierzchnią
szatą dostrzegła tylko kilt i gołą skórę. Ich osobliwość – którą
oni dostrzegli w niej już na początku – sprawiła, że zadrżała.
Nasze światy są jak dziwne lustrzane odbicia, pomyślał
chłopiec. A powierzchnią zwierciadła jest tafla morza.
Odruchowo zaczął układać z tej myśli dwuwiersz, ale zimno i
ból oraz ziejące nad głową niebo pozbawiły go mocy.
– Teraz zostańcie tutaj – powiedziała. – Możecie się
schować? Schowajcie się, jeśli potraficie. Wyjdziecie dopiero,
jak po was przyjdę. – Wydobyła z siebie odgłos
przypominający splunięcie. – Prawdę mówiąc, niezależnie od
tego, czy się schowacie, czy nie, jak znajdą was moi ludzie, to
i tak nie dożyjecie poranka – stwierdziła i momentalnie
zniknęła w gęstwinie pogrążonych w mroku drzew.
Taki tu bezruch, pomyślał chłopiec. Wszystko stoi w
miejscu, jest sztywne, ciężkie, zamarznięte i zimne.
– Ukryj się – ponagliła go Santiren. – Wraz z
Marcantorem staniemy na straży.
Uniosła dzidę, chociaż tutaj, w plątaninie gałęzi, była to
broń dość nieporęczna.
Chłopiec przywołał na pomoc swoją sztukę, choć w tym
obcym miejscu trwało to dłużej niż zwykle. Odnalezienie jej
jednak uspokoiło go i na jego skórze zaczęły wykwitać
barwne plamy, wędrujące po nogach i ramionach i
zmieniające się w zależności od koloru roślinności rosnącej
wokół. Wydał z siebie przeciągłe, pełne ukojenia
westchnienie.
Knieja rozbrzmiewała mnóstwem odgłosów i była to
kolejna irytująca rzecz w tym nieprzyjaznym miejscu. Ciągle
coś szeleściło, bzyczało i trzaskało – nieustający harmider
drobnych istot, które wcale nie musiały być takie małe. Oczy
chłopca, podobnie jak jego towarzyszy, zostały doskonale
przygotowane do widzenia w ciemności, ale tutaj była ona
gęstsza niż w domu, gdzie wyglądała jak zacierające się
pastelowe poświaty – poza tym tamta była prawie bezgłośna,
podczas gdy ta tutaj tętniła życiem.
Coś dużego poruszyło się z przodu, między drzewami.
Wszyscy dostrzegli to jednocześnie i dwójka wojowników
stężała w napięciu, unosząc dzidy w pogotowiu. Było to coś
wysokiego i smukłego. Chłopiec bardzo starał się uchwycić
kształt i zobaczył błysk w wąskich ślepiach, cienkie
wrzecionowate kończyny, jedno zakrzywione ramię trzymane
blisko korpusu i drugie wyciągnięte do przodu, by ułatwić
stworowi ostrożne poruszanie się. To coś patrzyło na nich.
Jakiś szczypcowiec, ale przeniesiony na ląd. Od razu
domyślił się, że była to jedna z owych heraldycznych bestii z
rasy Cynthaen. Bardzo przypominała krewetkę, którą oni
nazywali chyżoszczypcą. Była większa od człowieka i chłopiec
podejrzewał, że równie wygłodniała oraz paskudnie
usposobiona jak chyżoszczypcy. Marcantor i Santiren
trzymali teraz dzidy oburącz, a wąskie ostrza nawet nie
drgnęły. Lądowy potwór spoglądał na nich niewzruszenie,
połyskując tylko wielkimi ślepiami w świetle księżyca.
Nagle koło niego pojawiła się Cynthaen i wyciągnęła
dłoń, żeby dotknąć opancerzonego boku. Trójkątny łeb się
przekrzywił, by na nią spojrzeć, aparat gębowy zaczął się
obracać i zwierzę odeszło, chwilami pewnie krocząc po ziemi,
a chwilami lecąc ponad nią, gdy przytrzymywało się gałęzi.
– No dobrze – skwitowała spotkanie Cynthaen, po czym
zapytała: – Gdzie jest mały?
Chłopiec pozwolił sztuce odpłynąć i ciemne barwy
zaczęły spływać po nim jak świeża farba, ukazując bladą
skórę. Cynthaen patrzyła na to z zaciekawieniem.
Najwyraźniej takiej sztuki nigdy wcześniej nie widziała.
Rzuciła im coś pod nogi, kawałek jakiegoś dziwnego
materiału z paskami. Zaraz jednak uświadomiła sobie, że nie
wiedzą, co z tym zrobić, więc wydała z siebie odgłos znużenia,
po czym – zupełnie ignorując oburzenie Marcantora – wzięła
stopę chłopca w swoje dłonie. Twardszy element przyłożyła
mu pod podeszwę i umocowała paskami na nodze. Było to
dziwne wrażenie i chłopiec zauważył, że sama Cynthaen
nosiła coś innego, jakby rękaw obejmujący jej nogę aż do
kolana.
Dwójka strzałkopodobnych próbowała poradzić sobie z
tym sama, ale Cynthaen musiała poprawić im splątane paski.
Marcantor siedział niemal bez ruchu, kiedy się nim
zajmowała, lecz chłopiec zauważył, że dłonie mężczyzny
najeżyły się szpikulcami sztuki. Cynthaen też to dostrzegła i
uśmiechnęła się do niego ironicznie.
– Nie wytrać tylko wszystkiego na walkę, wysoki –
poradziła mu. – U nas tak się zaleca do wybranki.
Kiedy skończyła, wyciągnęła z sakwy coś jeszcze –
kaptur ze sztywnej skóry. Podała go chłopcu.
– Włóż to na wypadek, gdybyśmy mieli spotkać moich.
A teraz ruszajmy w drogę. Zbliża się świt.
– Słońce? – zapytał chłopiec.
Spojrzała na niego.
– To właśnie mamy na myśli, mówiąc „świt”, chłopcze.
Tym razem prowadziła ich szybciej, chociaż ślizgali się i
potykali w nowym obuwiu. Nie dostrzegli ani śladu jej
tajemniczego, wrogo nastawionego ludu, ale chłopiec miał
wrażenie, że tylko dzięki temu, iż to ona wciąż wybierała taką
drogę, żeby go ominąć. Pokój i harmonia nie były domeną
lądowych.
Kiedy wyszło słońce, najpierw nieco pojaśniało wśród
drzew po jednej tylko stronie, po czym rozbłysło zewsząd.
Ostry chłód niechętnie skrył się gdzieś i nocne hałasy zaczęły
ustępować innym dźwiękom, wydawanym przez stworzenia
dzienne. Chłopiec nie dostrzegł ani jednego tak wielkiego jak
to spotkane w nocy; jedynie słyszał, jak ich omijają, by po ich
przejściu wrócić do swoich zwykłych czynności. Mniejszych
istot był za to cały legion. W większości śmigały w powietrzu
– krążyły, pikowały, roiły się i połyskiwały w pierwszych
promieniach słońca albo też przyczepiały do gałązek, żeby
kąpać się w słonecznym cieple.
Cynthaen znów przyspieszyła kroku, aż roślinność
wokół nich wyraźnie zaczęła rzednąć. Słońce padające teraz
na ich skórę i ubrania lekko parzyło. Z przodu chłopiec
zobaczył kształty niebędące dziełem natury, lecz najwyraźniej
człowieka.
Wyłonili się spośród drzew i od razu znaleźli w
otoczeniu budowli będących efektem ciężkiej pracy i myśli
rzemieślniczej, choć chłopak nie pojmował, jak ktoś mógł je
w ten sposób wznieść. Wydawały się prymitywne jak dzieło
jakiegoś półgłówka – wszystko było płaskie, kanciaste,
wykonane z ledwo obrobionych kamiennych bloków i belek,
biło w oczy brzydotą. Patrzył na to z przerażeniem, nie mogąc
powstrzymać pytania:
– Czy to tutaj żyje twoja rasa?
– Moja? – Cynthaen obejrzała się na niego. – Och, tutaj
nie ma nic naszego. Nie podoba ci się, co? Być może nie jest z
tobą tak źle. Nazywają to miejsce Arvandine. Wybudowali je
tak blisko, jak się dało bez wzbudzania naszego gniewu.
Prowadziła ich ścieżkami biegnącymi wśród kanciastych
budowli, ignorując napotykanych po drodze mieszkańców.
Lud z Arvandine nie przypominał rasy Cynthaen – większość
była tęga i ciemnoskóra, a krępi mężczyźni i kobiety dźwigali
jakieś ciężary. Drugi gatunek był niemal czarny, ale tak
drobny jak małoszczypcy. Jego przedstawiciele ledwo sięgali
chłopcu do piersi, a strzałko podobnym do pasa. W pewnej
chwili jeden z nich zamachnął się w stronę Cynthaen czymś,
co za sprawą jego sztuki wyrosło mu na plecach, i wystrzelił
w górę. Chłopak aż otworzył usta, widząc takie cudo, i
spojrzał w górę, śledząc lot mężczyzny znikającego wśród
dachów. Lądowi są też powietrznymi. Wielka, bezkresna
przestrzeń nad nimi, która za sprawą słońca zmieniła się z
zamarzniętej połaci w pulsujący żar, należała do tych obcych,
strasznych ludzi.
– Jesteśmy.
Nędznie wyglądający budynek był nieco większy od
pozostałych, choć wcale nie ładniejszy. Cynthaen zastukała w
drzwi, a chłopiec zastanawiał się w tym czasie: Jak oni mogą
mieszkać w takich ohydztwach? Nawet ten las byłby lepszy.
Lud Cynthaen wybrał lepiej. Po ósmym uderzeniu drzwi
otwarły się w końcu. Stanął w nich przysadzisty, ciemnoskóry
mężczyzna o opadających ramionach oraz w szacie z
rękawami, mocno przewiązanej w szerokiej talii.
– Czego? – zaryczał. – Co jest takiego pilnego, że nie
może zaczekać do jakiejś cywilizowanej godziny? – Mówił
inaczej niż lądowa, nieco wolniej i przeciągając samogłoski,
ale łatwiej go było zrozumieć.
– Mistrzu Kałamarnica – zwróciła się do niego
Cynthaen z wyraźną kpiną w głosie.
– Mistrzu Kałamarz – poprawił ją, nawet nie
zaszczyciwszy spojrzeniem jej towarzyszy. – Co jest,
przekupo?
– Mam dla ciebie podarunek – oznajmiła Cynthaen. –
Twoje szczęście nadciągnęło wraz z dzisiejszym przypływem.
Ciemnoskóry mężczyzna spojrzał na nią krzywo.
– Gadaj do rzeczy – zażądał.
– Przyprowadziłam ci trójkę nowych mieszkańców
twego domostwa – odparła. – Raduj się zatem.
Wciąż patrzył na nią, a chłopiec niemal mu współczuł,
choć fakt, że został przekazany temu wielkiemu
cudzoziemcowi, który najwyraźniej nie darzył Cynthaen
miłością, zdominował inne doznania.
– Kogo... ? – Kałamarz zerknął kobiecie przez ramię i
dostrzegłszy w końcu dwójkę strzałkopodobnych oraz
chłopca, zamarł, w jednej chwili skrywając swoje wszelkie
uczucia. – A od kiedy to modliszkopodobni zajmują się
handlem żywym towarem? – zapytał wolno, ale widać było,
że bardziej niepokoi go to, kim był ów chłopiec i jego eskorta.
– Przyjmiesz ich – oznajmiła Cynthaen. – Daj im dach
nad głową. Nakarm ich. Jak chcesz, to znajdź im zajęcie. Ta
dwójka wygląda na takich, co potrafią ciężko pracować.
Strzałkopodobni poczuli się dotknięci, ale nawet
Marcantor wiedział, że wszystko wisi na włosku.
– I niby dlaczego miałbym to zrobić? – zapytał
mężczyzna.
– Bo przyniosę ci cztery miecze, Kałamarnica, cztery
rapiery wykute przez modliszowców – ni mniej, ni więcej. I
wiem, ile to kosztuje.
Kałamarnica czy też Kałamarz patrzył na nią.
– Nie masz czterech mieczy przy sobie.
– Będę mieć.
– Zajmujesz się połowem ryb.
– Jestem wojowniczką.
Zmrużył oczy.
– Sześć.
– Cztery.
– Pięć.
– Cztery. Najlepszy sort.
Znów obrzucił spojrzeniem chłopca i dwójkę
przybyszów, jakby wyceniając ich wartość, po czym popatrzył
na Cynthaen. Toczyła się między nimi jakaś gra, a widoczna
na pierwszy rzut oka, łącząca ich. zażyłość uświadomiła
chłopcu, że ta słowna potyczka niosła z sobą więcej treści, niż
mogło się wydawać.
– Mogę ci też przynieść rybę, jeśli chcesz – powiedziała
Cynthaen żartobliwie.
– Nie ma tu zbytu na ryby. – Kałamarz pokręcił głową.
– W co ja się pakuję? Kto ich ściga?
– Nikt na ziemi – odparła Cynthaen i ten podstęp
oburzył chłopca.
Być może również Kałamarza, ale dobrze to ukrył.
Najpierw spojrzał spod zmrużonych powiek na dwójkę
wojowników.
– Wy staniecie na straży, tak sądzę – zadecydował. –
Będziecie strzec towarów, magazynu.
Santiren skinęła oszczędnie głową.
– Możemy to robić za wikt i opierunek. Nie
potrzebujemy niczyjej łaski.
Kałamarz uniósł brwi, słysząc jej akcent, gdyż wydał mu
się tak samo dziwny jak dla Santiren ten, z którym mówił on.
– I, jak sądzę, mam nie zadawać zbędnych pytań –
zamruczał do siebie. – No dobrze. Jestem Ordly Kałamarz,
kupiec z Kolegium. Jak mam się do ciebie zwracać?
– Santiren – odparła kobieta. – A to jest Marcantor.
Adrian Tchaikovsky Morska Straż Szósta Część Cyklu Cienie Pojętnych Przełożył Jarosław Rybski
Bohaterom mego dzieciństwa: Geraldowi Durrellowi i sir Davidowi Attenborough
CZĘŚĆ PIERWSZA Ci, co unoszą się na powierzchni wód
JEDEN Cztery lata wcześniej Chłopak zapamiętał przede wszystkim pęd wody, zanim jego głowa w końcu przebiła jej powierzchnię. Paladrya pchała go ku górze. W jej dotknięciu wyczuwał niezwykły pośpiech – zazwyczaj była delikatna. Marcantor stał już na brzegu – wysoka, szczupła postać widoczna na tle labiryntu mroku i półmroku. Chłopak upadł. Nie z powodu przejmującego chłodu, jaki poczuł na skórze. Nawet nie rozpoznawał straszliwej pustki nieba nad głową. Przyczyną była nagromadzona ciemność ziejąca z lasu, kostropate, sięgające ku niemu szpony gałęzi. Chociaż morskie fale wciąż obmywały mu łydki, uświadomił sobie, że oto znalazł się w obcym świecie. Marcantor podszedł do niego, wyciągnął rękę, ale chłopak się cofnął. Szczupły mężczyzna przyglądał się mu posępnym wzrokiem – w księżycowej poświacie jego twarz była aż nadto wyraźna i chłopak zauważył, jak bardzo usiłuje powstrzymać emocje. Wszystkie lęki chłopca uwidaczniały się jak w miniaturze na jego obliczu i chłopiec wiedział, że powinien go pocieszyć, przywołać jego dziedzictwo, ale nie znajdował właściwych słów.
Paladrya stała za nim i fale przyboju obmywały jej nogi. Objęła ramionami chłopca i przytuliła go, a ponieważ woda wciąż z niej ściekała, nie był pewien, czy płacze, czy nie. Drżeli razem w niespodziewanym chłodzie, a bryza wiejąca zza drzew osuszała ich ciała. – Wyciągnij peleryny – zasyczała do Marcantora. – Zamarznie nam tutaj na śmierć. Wszyscy zamarzniemy. Gdzie jest Santiren? Czy wszystko muszę robić sama? Marcantor był od niej wyższy o jakieś czterdzieści pięć centymetrów, szczupły i kościsty. Powierzchni jego zbroi nadano kształt płynnych linii powtarzających układ kości. W dłoni trzymał dzidę, której ostry koniec zanurzony był w wodzie. Przez chwilę chłopak myślał, że skieruje ją w jej stronę. Paladrya spojrzała jednak na Marcantora, a na jej obliczu widać było tylko złość, jakby zapomniał, gdzie jest jego miejsce. Była niższa, a jej ciało w miejscach, w których wojownicy prezentowali twarde mięśnie, było nieco pulchne, lecz to ona tutaj dowodziła. Nawet w tym tajemnym przedsięwzięciu to ona wydawała polecenia, a on musiał jej słuchać. Marcantor skrzywił się i za pomocą rogowego kolca wystającego z dłoni zaczął rozcinać szczelnie zamknięty bawełniany worek, a dłonie drżały mu z zimna lub ze strachu przed nieznanym. Chłopak chciał go jakoś pocieszyć, ale jego własny lęk był zbyt wielki. Podniósł wzrok – nad ich głowami
wisiał tylko księżyc. Świat wydał mu się nagle pozbawiony granic i napełniło go to podziwem i przerażeniem. Ale to pasuje, stwierdził. To, czego dokonaliśmy dzisiaj, też wykracza poza wszelkie granice. Marcantor wcisnął mu coś do rąk – suchy materiał, pelerynę. Paladrya wzięła ją, zanim chłopak wykonał jakikolwiek ruch, i zarzuciła mu na ramiona. Była krótka, cienka i ledwo chroniła przed wiatrem, ale owinął się nią z wdzięcznością. Paladrya dostała podobną i narzuciła na swój obcisły strój. Marcantor wyjął dla siebie dłuższe okrycie, które w jednej chwili pochłonęło połowę jego szczupłej sylwetki. Nagle tuż obok nich pojawiła się kolejna szczupła i wysoka postać – kobieta tak wiotka i wyniosła jak sam Marcantor; obydwoje mierzyli ponad dwa metry w swych spiczastych hełmach. Była już ubrana i ostrożnie stąpała między powykręcanymi, podobnymi do kończyn korzeniami wyłaniającymi się z nadbrzeżnego pasa drzew. Santiren od dawna spiskowała z Paladryą, jeszcze zanim chłopak zdał sobie sprawę z konieczności zawiązania spisku. Kilkakrotnie odwiedzała to zimne, bezkresne wybrzeże. Na jej twarzy nie było widać lęku, jedynie wyraz łączącej ich desperacji. – Ktoś was śledził? – zapytała. – Nikt. – Paladrya wciąż drżała. Jej twarz, którą
chłopiec zawsze uważał za piękną, była teraz spięta. – Jeszcze nie. I wrócę, by udaremnić wszelkie takie próby. – Nie! – wykrzyknął chłopak nieco za głośno. – Nie możesz mnie zostawić! Paladrya wyciągnęła przed siebie rękę, by zachował dystans. Była jego opiekunką, odkąd skończył osiem lat, a on kochał się w niej od dawna tą cichą, nieporadną miłością, jaką często chłopcy w tym wieku obdarzają swoje nauczycielki. – Zabiją cię – zaprotestował. – Nie, jeśli mój szybki powrót ich zaskoczy – oznajmiła, ale wiedział wystarczająco dużo, by w to nie wierzyć. – Będą cię torturować – powiedział. – I czego niby mają się ode mnie dowiedzieć? To Santiren wszystko przygotowała. Od tej chwili wiem o twoim losie tyle, ile oni. – Ale będą cię torturować. Myślisz, że edmir tego nie zrobi? Na jej twarzy wykwitł bezbrzeżny smutek. – Mam nadzieję, że Claeon... że edmir tego nie zrobi. Przecież mnie zna. Nie jestem anonimowym ciałem, które można rwać na strzępy. – Ma rację, powinnaś iść z nami – oznajmiła Santiren i serce chłopca aż podskoczyło z nadziei.
Paladrya jednak tylko pokręciła głową. – Bardziej się przydam w kolonii. Nie lękajcie się o mnie. Czeka nas jeszcze sporo pracy. Wtedy zrobił to, co mu pozostało w tej sytuacji: starał się zapamiętać wygląd jej twarzy w zimnym świetle księżyca – szlachetną krzywiznę policzków, duże oczy, teraz poszarzałe, a normalnie mające kolor fiołków, spadające loki... – Trzymaj się – powiedziała do niego. – Twój czas nadejdzie. – Znów przyciągnęła go do siebie i spostrzegł, że płacze jak dziecko. – Santiren – usłyszał jej głos, chociaż wciąż miał twarz wciśniętą w jej ramiona. – Jak twój wspólnik? – Jest tu, stoi na straży – odrzekła wysoka kobieta. – Nie bój się, wszystko przygotowane. – W takim razie niech sprzyjają ci tu księżyc i pływy wodne – powiedziała Paladrya i wykrzywiła usta, dodając: – Tutaj, gdzie nie ma pływów, a księżyc jest zbyt duży. – A ciebie niech chroni szczęście otchłani – dodał z cienia Marcantor. – Bo z pewnością będzie ci potrzebne. Paladrya odsunęła się od chłopca, rozglądając się wokół po raz ostatni, po czym wycofała się z objęć bujnego lasu do wody. Chłopak chciał pójść za nią, choćby tylko dlatego, że to była ona i że wracała do jedynego świata, jaki znał. Czy nie
lepiej było umrzeć, niż żyć tutaj? Ale nie miał wyboru. Będzie musiał tu żyć, a ona... Ona by tu zginęła. Poczuł to w sobie, tę pewność. Nie był wyrocznią, tak jak niektórzy członkowie jego ludu, jak Paladrya, ale czuł, jak rośnie w nim ta posępna przepowiednia. – A więc gdzie jest ten twój lądowy ? – warknął Marcantor. Wyraz jego twarzy wyraźnie mówił: „Nie chcę tu być” – i chłopak mógłby go puścić, ale potrzebował go. Potrzebował ich obojga. Potrzebował wszelkiej pomocy, jaką mógł pozyskać. – Jestem tutaj – usłyszeli nowy głos. Kobiecy. Zza drzew wyłoniła się kolejna postać. Chłopak gapił się na nią, bo różniła się od nich bardzo. Była wysoka, ale nie aż tak jak dwójka wojowników – strzałkopodobnych. Miała ostre rysy – spiczastą brodę, spiczaste uszy i skośne oczy oraz włosy barwy spłowiałego złota przycięte krótko przez mało wprawnego balwierza. Jej brązowo-zielony strój był mocny i wytrzymały. Z przedramion wystawały jej kolce. Kogoś takiego chłopak nie widział nigdy i Marcantor najwyraźniej też nie. Wojownik przesunął się, wystawiając w jej kierunku włócznię. Zrobiła krok i znalazła się w zasięgu broni. Jej ruch był zbyt szybki, by chłopak mógł go zauważyć, ale stała teraz niemal przy Marcantorze, przystawiając mu do
szyi niewielki nóż. Pomimo tego na jej twarzy chłopiec nie zauważył żadnych emocji. – Nie rób tego – powiedziała lub tak mu się wydawało. Jej akcent był mocny, równie ostry jak kształt jej oczu. Marcantor stężał cały, gotując się do jakiegoś ruchu – może chciał odskoczyć w tył, żeby nadziać ją na koniec dzidy. Dla owiniętego w obcą pelerynę, stojącego na obcej ziemi nie mogło to skończyć się szczęśliwie. – Stój! – warknęła Santiren i Marcantor zmarszczył gniewnie brwi. Nie była osobą, od której gotów był przyjmować rozkazy, Paladrya zaś zniknęła już wśród fal. – Marcantorze – chłopak usłyszał swój drżący głos. – Proszę cię, nie rób niczego głupiego. Wysoki strzałkopodobny spoglądał na niego przez chwilę z urazą, widząc w chłopcu przyczynę swego wygania w to obce miejsce, ale po chwili coś w nim pękło. Opuścił dzidę, zahaczywszy grotem o gałęzie, i przez chwilę na jego twarzy malowały się wyłącznie smutek oraz wielkie zmęczenie. – Cynthaen – wtrąciła się Santiren. – Przecież mnie znasz. Nóż zniknął z dłoni obcej kobiety. Całkowicie ignorując Marcantora, popatrzyła uważnie na strzałkopodobną. – Ciebie znam, pozostałych nie bardzo.
Chłopak musiał odtworzyć jej słowa w myślach, żeby pojąć ich znaczenie. – Zawarliśmy układ – powiedziała Santiren. – I rozumiesz, co to oznacza. Wezwaliśmy ciebie. Chłopak przyglądał się tej scenie z zainteresowaniem. Nie wiedział nic o tych spotkaniach nad brzegiem morza. Lud Santiren żył jednak w różnych dziwnych miejscach, zanim jej matka zamieszkała w kolonii. Paladrya o tym wiedziała. Paladrya zawsze wiedziała. Nagle lądowa ostro spojrzała na chłopca. – Ciebie znam – powtórzyła. – Ten drugi jest jak twój brat, więc jego też znam, ale nie znam tego dziecka. Ani kobiety, która była z tobą. Nie możesz oczekiwać, że będę pomagać pająkopodobnej. Żaden układ do tego mnie nie zobowiąże. Chłopak tylko patrzył na nią i myślał: Żeby tak mieszkać przez cały czas w tym zimnym, splątanym miejscu? Przez cały czas i ani razu nie wejść do wody? Jak ona może tu żyć? Jak ktokolwiek może tu żyć, obnażony w tej straszliwej przestrzeni? – A co to jest pająkopodobna? – zapytała Santiren. – Nie znamy żadnych pająkopodobnych. Oczy lądowej błysnęły w jej stronę, choć ani na moment nie oderwała spojrzenia od chłopca. Wtedy dostrzegł
podobieństwo w jej posturze i kanciastej twarzy. Jest jak chyżoszczypcy, tyle że ma włosy, a oni nie. W takim razie czy to tylko podobieństwo, czy może jest zabójczynią tak jak oni? – Chłopcze – lądowa zwróciła się bezpośrednio do niego. Marcantor poruszył się, rozzłoszczony takim brakiem szacunku, ale nóż musiała mieć wciąż pod ręką i stała zbyt blisko niego. – Słucham – odpowiedział jej chłopiec. Schyliła się nieco, by przyjrzeć się jego twarzy z bliska. – Pająkopodobny – fuknęła – ty i ta kobieta. Powinnam zabić cię na miejscu. Gdyby ona nie odeszła, zabiłabym ją bez namysłu. – Przeszyła go wzrokiem. – Boisz się mnie. – Dlaczego miałbym się ciebie bać? – wykrztusił. Miał nadzieję, że drżenie złoży na karb zimna. Bo on nie okazywał strachu – ani przed chyżoszczypcymi, ani przed takimi jak ona. – Bo mogę cię zabić – zasyczała. – Zabijałam pająkopodobnych na długo przed twoimi narodzinami. Nie potrzebuję do tego powodu. Patrzył prosto w jej twarz, egzotyczną i nieprzejednaną. – Zostałem wygnany z mego domu w to ponure miejsce przez moich wrogów i wcale się ich nie boję. Dlaczego więc
miałbym bać się ciebie, skoro nie możesz zrobić mi nic gorszego? – zapytał mimo wszystko drżącym głosem. Nic nie mógł na to poradzić. Zauważył lekkie skrzywienie ust. – Żaden pająkopodobny nie ma takich oczu jak ty, chłopcze. Takich dużych i kolorowych. Wyprostowała się. Niezauważenie złość uleciała z jej postaci. – Jestem Cynthaen – powiedziała. – Santiren mnie zna. Zawarliśmy układ. Santiren odetchnęła z ulgą, słysząc te słowa, choć wcześniej doskonale maskowała zdenerwowanie. – Nie powinniście tutaj pozostawać – dodała Cynthaen. – Nie wśród mego ludu. Inni mogą nie być tak powściągliwi jak ja. Zabiją chłopca albo rzucą leśnym bestiom na pożarcie. Za bardzo przypomina naszych wrogów. – Ale nasza umowa... – zaczęła Santiren, lecz Cynthaen tylko machnęła ręką. – Nasza umowa obowiązuje. Znajdę dla niego jakąś kryjówkę. – W końcu na jej twarzy pojawił się uśmiech. – Idź za mną i nie spuszczaj mnie z oka, bo zginiesz mimo tej umowy. – Co ona z tego ma? – zapytał Marcantor stanowczo, trzymając się na tyle blisko Cynthaen, na ile pozwalało
podłoże pokryte korzeniami i połamanymi konarami. – Cicho bądź, Marcantorze – ostrzegła go z tyłu Santiren. – Powiedz mi, czego dotyczy ta umowa? – nie dawał za wygraną. Był w paskudnym nastroju, było mu zimno i kulał z powodu poranionych stóp jak wszyscy. To nowe miejsce nie nadawało się zbytnio do spacerowania na boso. – Ja ci powiem – dobiegł go głos Cynthaen. Zasyczał do niej ze złością, ale chłopiec oświadczył: – I ja chętnie bym posłuchał. Pomagasz nam, więc nie mamy prawa o to pytać, ale i tak jestem ciekaw. Lądowa zatrzymała się na te słowa i odwróciła, aby spojrzeć na niego z lekkim uśmiechem na twarzy. Kiedy się tak uśmiechała, stwierdził, że była nawet ładna. Nie tak piękna jak Paladrya, ale gdy się starała, w jej egzotycznych rysach było coś ujmującego. – Powiem ci – powiedziała, odwracając się i ruszając w dalszą drogę. – Lecz niedużo. Ujawnię tę odrobinę, która została. Bo wszystko zaczęło się, jak wiesz, bardzo dawno, jeszcze w czasach, gdy byliśmy panami wszystkiego – czy też nasi mistrzowie byli. Czyli w pięknych czasach. W dniach wiedzy. Chłopiec musiał się starać, żeby ją zrozumieć, wyłowić z
tej obco momentami brzmiącej mowy pojedyncze słowa. – I nagle wszystko runęło. Wcześniej byliśmy wszędzie. Teraz zamieszkujemy kilka miejsc, w których możemy bronić się przed intruzami. Tak duża część tradycji przepadła. Tam, gdzie niegdyś była Ostoja, mieszka ledwo kilka rodzin. Stare ścieżki w większości zanikły, reszta ciągle zaciera się w pamięci. Depczemy sobie po piętach. Nie potrafimy zatrzymać tego, co było dla nas ważne. Różnic. Tradycji. Przez chwilę prowadziła ich w milczeniu i chłopiec starał się zrozumieć, czy owa plątanina wypowiadanych pospiesznie fraz zawiera odpowiedź na jego pytanie, czy nie. Po chwili jednak odezwała się ponownie: – Wciąż nazywają nas rybiarzami. Moją rodzinę i kilka innych, które trzymają morską straż. Tylko my pozostaliśmy z pradawnego Felyalu, w którym pojawili się ci wszyscy inni. Uważają, że jesteśmy dziwni. Nic ich nie obchodzimy. Ale nadal nikt inny nie potrafi tak napełniać sieci jak my. Prawda, Santiren? – Tak jest – odpowiedziała spokojnie strzałkopodobna. Chłopiec zastanawiał się nad głębszym sensem tych opowieści o Felyalu czy sieciach. – Kiedy idziemy na plażę w księżycową noc – Cynthaen mówiła teraz wolniej, jakby z tęsknotą – kiedy tańczymy i rzucamy dary, kiedy nasi wróżbici zamykają oczy, słyszą
głosy waszego ludu w dole. Układ zostaje odnowiony. Ale pozostali tego nie rozumieją. Ja też tego nie rozumiem, pomyślał chłopiec, lecz znów przyszedł mu na myśl lud Santiren oraz tereny, na których polowała jej rodzina. Magia. Była w tym magia, w tych tańcach zmieniających bieg czasu: najdłuższa noc w roku i najkrótszy dzień, kiedy księżyc stał w pełni i zaczynały się zimowe pływy. Nie był magiem, ale wiedział, że magia była we wszystkich tych zjawiskach. Marcantor potknął się i zaklął, chwytając za kostkę. Cynthaen odwróciła się i popatrzyła na nich ze współczuciem. – Jak rozumiem, wasz lud nigdy nie słyszał o sandałach? Chłopiec, którego stopy też były poobcierane i obolałe, zapytał: – A co to jest sandałach? Zaskoczył ją, bo stało się jasne, że wziął to na poważnie. Znów przyjrzała się im dokładnie – cienkim pelerynom wojowników zakrywającym lekką zbroję i wolnym od pancerza udom oraz ramionom, co umożliwiało szybkie poruszanie się. U chłopca pod podszytą wiatrem wierzchnią szatą dostrzegła tylko kilt i gołą skórę. Ich osobliwość – którą oni dostrzegli w niej już na początku – sprawiła, że zadrżała.
Nasze światy są jak dziwne lustrzane odbicia, pomyślał chłopiec. A powierzchnią zwierciadła jest tafla morza. Odruchowo zaczął układać z tej myśli dwuwiersz, ale zimno i ból oraz ziejące nad głową niebo pozbawiły go mocy. – Teraz zostańcie tutaj – powiedziała. – Możecie się schować? Schowajcie się, jeśli potraficie. Wyjdziecie dopiero, jak po was przyjdę. – Wydobyła z siebie odgłos przypominający splunięcie. – Prawdę mówiąc, niezależnie od tego, czy się schowacie, czy nie, jak znajdą was moi ludzie, to i tak nie dożyjecie poranka – stwierdziła i momentalnie zniknęła w gęstwinie pogrążonych w mroku drzew. Taki tu bezruch, pomyślał chłopiec. Wszystko stoi w miejscu, jest sztywne, ciężkie, zamarznięte i zimne. – Ukryj się – ponagliła go Santiren. – Wraz z Marcantorem staniemy na straży. Uniosła dzidę, chociaż tutaj, w plątaninie gałęzi, była to broń dość nieporęczna. Chłopiec przywołał na pomoc swoją sztukę, choć w tym obcym miejscu trwało to dłużej niż zwykle. Odnalezienie jej jednak uspokoiło go i na jego skórze zaczęły wykwitać barwne plamy, wędrujące po nogach i ramionach i zmieniające się w zależności od koloru roślinności rosnącej wokół. Wydał z siebie przeciągłe, pełne ukojenia westchnienie.
Knieja rozbrzmiewała mnóstwem odgłosów i była to kolejna irytująca rzecz w tym nieprzyjaznym miejscu. Ciągle coś szeleściło, bzyczało i trzaskało – nieustający harmider drobnych istot, które wcale nie musiały być takie małe. Oczy chłopca, podobnie jak jego towarzyszy, zostały doskonale przygotowane do widzenia w ciemności, ale tutaj była ona gęstsza niż w domu, gdzie wyglądała jak zacierające się pastelowe poświaty – poza tym tamta była prawie bezgłośna, podczas gdy ta tutaj tętniła życiem. Coś dużego poruszyło się z przodu, między drzewami. Wszyscy dostrzegli to jednocześnie i dwójka wojowników stężała w napięciu, unosząc dzidy w pogotowiu. Było to coś wysokiego i smukłego. Chłopiec bardzo starał się uchwycić kształt i zobaczył błysk w wąskich ślepiach, cienkie wrzecionowate kończyny, jedno zakrzywione ramię trzymane blisko korpusu i drugie wyciągnięte do przodu, by ułatwić stworowi ostrożne poruszanie się. To coś patrzyło na nich. Jakiś szczypcowiec, ale przeniesiony na ląd. Od razu domyślił się, że była to jedna z owych heraldycznych bestii z rasy Cynthaen. Bardzo przypominała krewetkę, którą oni nazywali chyżoszczypcą. Była większa od człowieka i chłopiec podejrzewał, że równie wygłodniała oraz paskudnie usposobiona jak chyżoszczypcy. Marcantor i Santiren trzymali teraz dzidy oburącz, a wąskie ostrza nawet nie
drgnęły. Lądowy potwór spoglądał na nich niewzruszenie, połyskując tylko wielkimi ślepiami w świetle księżyca. Nagle koło niego pojawiła się Cynthaen i wyciągnęła dłoń, żeby dotknąć opancerzonego boku. Trójkątny łeb się przekrzywił, by na nią spojrzeć, aparat gębowy zaczął się obracać i zwierzę odeszło, chwilami pewnie krocząc po ziemi, a chwilami lecąc ponad nią, gdy przytrzymywało się gałęzi. – No dobrze – skwitowała spotkanie Cynthaen, po czym zapytała: – Gdzie jest mały? Chłopiec pozwolił sztuce odpłynąć i ciemne barwy zaczęły spływać po nim jak świeża farba, ukazując bladą skórę. Cynthaen patrzyła na to z zaciekawieniem. Najwyraźniej takiej sztuki nigdy wcześniej nie widziała. Rzuciła im coś pod nogi, kawałek jakiegoś dziwnego materiału z paskami. Zaraz jednak uświadomiła sobie, że nie wiedzą, co z tym zrobić, więc wydała z siebie odgłos znużenia, po czym – zupełnie ignorując oburzenie Marcantora – wzięła stopę chłopca w swoje dłonie. Twardszy element przyłożyła mu pod podeszwę i umocowała paskami na nodze. Było to dziwne wrażenie i chłopiec zauważył, że sama Cynthaen nosiła coś innego, jakby rękaw obejmujący jej nogę aż do kolana. Dwójka strzałkopodobnych próbowała poradzić sobie z tym sama, ale Cynthaen musiała poprawić im splątane paski.
Marcantor siedział niemal bez ruchu, kiedy się nim zajmowała, lecz chłopiec zauważył, że dłonie mężczyzny najeżyły się szpikulcami sztuki. Cynthaen też to dostrzegła i uśmiechnęła się do niego ironicznie. – Nie wytrać tylko wszystkiego na walkę, wysoki – poradziła mu. – U nas tak się zaleca do wybranki. Kiedy skończyła, wyciągnęła z sakwy coś jeszcze – kaptur ze sztywnej skóry. Podała go chłopcu. – Włóż to na wypadek, gdybyśmy mieli spotkać moich. A teraz ruszajmy w drogę. Zbliża się świt. – Słońce? – zapytał chłopiec. Spojrzała na niego. – To właśnie mamy na myśli, mówiąc „świt”, chłopcze. Tym razem prowadziła ich szybciej, chociaż ślizgali się i potykali w nowym obuwiu. Nie dostrzegli ani śladu jej tajemniczego, wrogo nastawionego ludu, ale chłopiec miał wrażenie, że tylko dzięki temu, iż to ona wciąż wybierała taką drogę, żeby go ominąć. Pokój i harmonia nie były domeną lądowych. Kiedy wyszło słońce, najpierw nieco pojaśniało wśród drzew po jednej tylko stronie, po czym rozbłysło zewsząd. Ostry chłód niechętnie skrył się gdzieś i nocne hałasy zaczęły ustępować innym dźwiękom, wydawanym przez stworzenia
dzienne. Chłopiec nie dostrzegł ani jednego tak wielkiego jak to spotkane w nocy; jedynie słyszał, jak ich omijają, by po ich przejściu wrócić do swoich zwykłych czynności. Mniejszych istot był za to cały legion. W większości śmigały w powietrzu – krążyły, pikowały, roiły się i połyskiwały w pierwszych promieniach słońca albo też przyczepiały do gałązek, żeby kąpać się w słonecznym cieple. Cynthaen znów przyspieszyła kroku, aż roślinność wokół nich wyraźnie zaczęła rzednąć. Słońce padające teraz na ich skórę i ubrania lekko parzyło. Z przodu chłopiec zobaczył kształty niebędące dziełem natury, lecz najwyraźniej człowieka. Wyłonili się spośród drzew i od razu znaleźli w otoczeniu budowli będących efektem ciężkiej pracy i myśli rzemieślniczej, choć chłopak nie pojmował, jak ktoś mógł je w ten sposób wznieść. Wydawały się prymitywne jak dzieło jakiegoś półgłówka – wszystko było płaskie, kanciaste, wykonane z ledwo obrobionych kamiennych bloków i belek, biło w oczy brzydotą. Patrzył na to z przerażeniem, nie mogąc powstrzymać pytania: – Czy to tutaj żyje twoja rasa? – Moja? – Cynthaen obejrzała się na niego. – Och, tutaj nie ma nic naszego. Nie podoba ci się, co? Być może nie jest z tobą tak źle. Nazywają to miejsce Arvandine. Wybudowali je
tak blisko, jak się dało bez wzbudzania naszego gniewu. Prowadziła ich ścieżkami biegnącymi wśród kanciastych budowli, ignorując napotykanych po drodze mieszkańców. Lud z Arvandine nie przypominał rasy Cynthaen – większość była tęga i ciemnoskóra, a krępi mężczyźni i kobiety dźwigali jakieś ciężary. Drugi gatunek był niemal czarny, ale tak drobny jak małoszczypcy. Jego przedstawiciele ledwo sięgali chłopcu do piersi, a strzałko podobnym do pasa. W pewnej chwili jeden z nich zamachnął się w stronę Cynthaen czymś, co za sprawą jego sztuki wyrosło mu na plecach, i wystrzelił w górę. Chłopak aż otworzył usta, widząc takie cudo, i spojrzał w górę, śledząc lot mężczyzny znikającego wśród dachów. Lądowi są też powietrznymi. Wielka, bezkresna przestrzeń nad nimi, która za sprawą słońca zmieniła się z zamarzniętej połaci w pulsujący żar, należała do tych obcych, strasznych ludzi. – Jesteśmy. Nędznie wyglądający budynek był nieco większy od pozostałych, choć wcale nie ładniejszy. Cynthaen zastukała w drzwi, a chłopiec zastanawiał się w tym czasie: Jak oni mogą mieszkać w takich ohydztwach? Nawet ten las byłby lepszy. Lud Cynthaen wybrał lepiej. Po ósmym uderzeniu drzwi otwarły się w końcu. Stanął w nich przysadzisty, ciemnoskóry mężczyzna o opadających ramionach oraz w szacie z
rękawami, mocno przewiązanej w szerokiej talii. – Czego? – zaryczał. – Co jest takiego pilnego, że nie może zaczekać do jakiejś cywilizowanej godziny? – Mówił inaczej niż lądowa, nieco wolniej i przeciągając samogłoski, ale łatwiej go było zrozumieć. – Mistrzu Kałamarnica – zwróciła się do niego Cynthaen z wyraźną kpiną w głosie. – Mistrzu Kałamarz – poprawił ją, nawet nie zaszczyciwszy spojrzeniem jej towarzyszy. – Co jest, przekupo? – Mam dla ciebie podarunek – oznajmiła Cynthaen. – Twoje szczęście nadciągnęło wraz z dzisiejszym przypływem. Ciemnoskóry mężczyzna spojrzał na nią krzywo. – Gadaj do rzeczy – zażądał. – Przyprowadziłam ci trójkę nowych mieszkańców twego domostwa – odparła. – Raduj się zatem. Wciąż patrzył na nią, a chłopiec niemal mu współczuł, choć fakt, że został przekazany temu wielkiemu cudzoziemcowi, który najwyraźniej nie darzył Cynthaen miłością, zdominował inne doznania. – Kogo... ? – Kałamarz zerknął kobiecie przez ramię i dostrzegłszy w końcu dwójkę strzałkopodobnych oraz chłopca, zamarł, w jednej chwili skrywając swoje wszelkie uczucia. – A od kiedy to modliszkopodobni zajmują się
handlem żywym towarem? – zapytał wolno, ale widać było, że bardziej niepokoi go to, kim był ów chłopiec i jego eskorta. – Przyjmiesz ich – oznajmiła Cynthaen. – Daj im dach nad głową. Nakarm ich. Jak chcesz, to znajdź im zajęcie. Ta dwójka wygląda na takich, co potrafią ciężko pracować. Strzałkopodobni poczuli się dotknięci, ale nawet Marcantor wiedział, że wszystko wisi na włosku. – I niby dlaczego miałbym to zrobić? – zapytał mężczyzna. – Bo przyniosę ci cztery miecze, Kałamarnica, cztery rapiery wykute przez modliszowców – ni mniej, ni więcej. I wiem, ile to kosztuje. Kałamarnica czy też Kałamarz patrzył na nią. – Nie masz czterech mieczy przy sobie. – Będę mieć. – Zajmujesz się połowem ryb. – Jestem wojowniczką. Zmrużył oczy. – Sześć. – Cztery. – Pięć. – Cztery. Najlepszy sort. Znów obrzucił spojrzeniem chłopca i dwójkę przybyszów, jakby wyceniając ich wartość, po czym popatrzył
na Cynthaen. Toczyła się między nimi jakaś gra, a widoczna na pierwszy rzut oka, łącząca ich. zażyłość uświadomiła chłopcu, że ta słowna potyczka niosła z sobą więcej treści, niż mogło się wydawać. – Mogę ci też przynieść rybę, jeśli chcesz – powiedziała Cynthaen żartobliwie. – Nie ma tu zbytu na ryby. – Kałamarz pokręcił głową. – W co ja się pakuję? Kto ich ściga? – Nikt na ziemi – odparła Cynthaen i ten podstęp oburzył chłopca. Być może również Kałamarza, ale dobrze to ukrył. Najpierw spojrzał spod zmrużonych powiek na dwójkę wojowników. – Wy staniecie na straży, tak sądzę – zadecydował. – Będziecie strzec towarów, magazynu. Santiren skinęła oszczędnie głową. – Możemy to robić za wikt i opierunek. Nie potrzebujemy niczyjej łaski. Kałamarz uniósł brwi, słysząc jej akcent, gdyż wydał mu się tak samo dziwny jak dla Santiren ten, z którym mówił on. – I, jak sądzę, mam nie zadawać zbędnych pytań – zamruczał do siebie. – No dobrze. Jestem Ordly Kałamarz, kupiec z Kolegium. Jak mam się do ciebie zwracać? – Santiren – odparła kobieta. – A to jest Marcantor.