T. A. Barron
Merlin
Księga 3
Szalejący ogień
Merlin. The Ring Fires
Przełożył Patryk Gołębiowski
OD AUTORA
Kolejny raz czarodziej będzie nas zaskakiwać. Jak
wiedzą czytelnicy pierwszych dwóch tomów sagi o
Merlinie, mnie zaskoczył on dawno temu. W typowy dla
siebie tajemniczy sposób pokazał, że choć w ciągu
wieków napisano o nim mnóstwo książek, wierszy i
pieśni, właściwie nic nie wiadomo o jego młodości.
Istotnie bardzo dziwna była ta luka w kanonie przekazów
o tej intrygującej postaci obdarzonej bogatą i złożoną
osobowością. Kiedy więc Merlin poprosił mnie, bym
wysłuchał jego opowieści o nieznanych latach i został
jego kronikarzem, nie mogłem odmówić.
Wahałem się jednak, gdyż obawiałem się, czy w
ogóle można wpleść nowy wątek do wspaniałego
gobelinu mitów o Merlinie. A gdyby nawet było to
możliwe, czy nowe historie pasowałyby do znanej fabuły?
Czy ich koloryt, ciężar gatunkowy i charakter – choć
oryginalne – nie odstawałyby od całości? Krótko mówiąc,
czy byłyby wierne kanonowi?
Musiałem usłyszeć głos Merlina. Nie głos wielkiego
czarodzieja, wszechwiedzącego i wszystkowidzącego,
którego ubóstwia cały świat. Bynajmniej. Gdzieś w głębi
duszy tego legendarnego czarodzieja, ukryty przez wieki
zmagań, triumfów i tragedii, odzywał się bowiem inny
głos – chłopca pełnego obaw, nieśmiałego i bardzo
ludzkiego. Obdarzonego niezwykłymi zdolnościami oraz
pasją równie niezwykłą jak jego przeznaczenie.
Z czasem głos ten stał się wyraźniejszy. Choć
pobrzmiewała w nim wrażliwość, niósł głębsze podteksty,
pełne mitycznego i duchowego bogactwa pradawnej
tradycji celtyckiej. Głos pochodził po części z celtyckich
opowieści, po części z tajemniczego pohukiwania sowy na
drzewie za moim oknem – a po części jeszcze skądinąd.
Powiedział mi, że w latach swojej młodości Merlin
zniknął nie tylko ze świata historii i pieśni. On w ogóle
zniknął ze znanego nam świata.
Kim tak naprawdę był Merlin? Skąd pochodził?
Czym się najbardziej interesował, jakie były jego
największe nadzieje i najskrytsze lęki? Odpowiedzi na
takie pytania są spowite całunem jego nieznanych lat.
Aby je poznać, Merlin musi się wybrać na Fincayrę,
znaną Celtom jako mityczna wyspa pod falami, pomost
między Ziemią ludzi a Zaświatem duchów. Matka
Merlina, Elen, nazywa Fincayrę „pograniczem”.
Tłumaczy chłopcu, że kłębiąca się wokół wyspy mgła nie
jest ani wodą, ani powietrzem; choć ma cechy obu tych
materii, jest czymś zupełnie innym. Podobnie Fincayrę
można uznać za zarówno śmiertelną, jak i ponadczasową,
mroczną i jasną, nietrwałą i wieczną.
Na pierwszej stronie pierwszego tomu sagi o Merlinie
Nieznane lata woda wyrzuca na obce wybrzeże chłopca.
Cudem uratowany od utonięcia, nie pamięta swojej
przeszłości – ani swoich rodziców, ani swojego domu, ani
nawet swojego imienia. Nie ma pojęcia, że pewnego dnia
będzie Merlinem: największym czarodziejem wszech
czasów, mentorem króla Artura, inspirującą postacią,
której legenda zyska tysiącpięćsetletnią historię.
Akcja powieści rozpoczyna się wtedy, kiedy Merlin
wyrusza na poszukiwanie swojej tożsamości i wyjaśnienia
swoich tajemniczych, nierzadko niepokojących mocy.
Aby coś zyskać, musi coś stracić – więcej nawet, niż
przypuszcza. Jednak w końcu udaje mu się rozwiązać
zagadkę Tańca Olbrzymów. W drugim tomie wyrusza na
poszukiwanie eliksiru mającego uratować życie jego
matki, a prowadzi do niego kręta ścieżka Siedmiu Pieśni
Magii. Po drodze musi pokonać wiele przeciwności, w
tym jedną wyjątkowo trudną, gdyż ma zacząć patrzeć na
świat tak, jak przystało czarodziejowi: nie oczami, ale
sercem.
Wszystko to Merlin nam wyjawił, kiedy nadszedł
czas, żeby zacząć tom trzeci, ostatnią część sagi, jak mi
się wtedy wydawało. Jednakże czarodziej znów mnie
zaskoczył, mówiąc bez ogródek, że opowieść o jego
nieznanych latach nie zmieści się w trzech tomach. Kiedy
przypomniałem mu złożoną na początku obietnicę, że
będzie to trylogia, której napisanie i tak miało mi zająć
pięć lat, zbył machnięciem ręki moje wątpliwości.
Oznajmił z nieprzeniknionym uśmiechem, że jakie ma
znaczenie kilka lat dla kogoś, kto przeżył już piętnaście
stuleci. A co dopiero dla kogoś, kto nauczył się żyć
wstecz.
Nie mogłem się sprzeciwić. To jest bądź co bądź
historia Merlina. I tak jak on sam, również inne postaci tej
opowieści – Elen, Rhia, Cairpré, Shim, Kłopot, Domnu,
Stangmar, Bambulo, Hallia, Dagda, Rhita Gawr i takie,
które dopiero się pojawią – zaczęły żyć własnym życiem.
W ten sposób planowana trylogia zamieniła się w
pięcioksiąg.
W tym tomie Merlin musi stawić czoło ogniowi w
różnych jego postaciach. Ma do czynienia z ogniem
prastarego smoka, ogniem wulkanicznej góry i po raz
pierwszy w życiu z ogniem własnych namiętności. Dowie
się, że ogień, tak jak on sam, ma wiele przeciwstawnych
cech. Może niszczyć i pochłaniać, ale również ogrzewać i
wskrzeszać.
Ponadto Merlin musi zgłębić naturę potęgi magii. Tak
jak w wypadku ognia z magii można korzystać rozsądnie
albo straszliwie jej nadużywać. I tak jak ogień może ona
leczyć bądź unicestwiać. Młody czarodziej może być
nawet zmuszony do wyrzeczenia się swojej magicznej
mocy, żeby znaleźć jej prawdziwe źródło. Gdyż esencja
magii, jak muzyka instrumentu, który własnoręcznie
wykonał, może tkwić gdzie indziej, niż się wydaje.
Im więcej dowiadywałem się o tym czarodzieju, tym
mniej tak naprawdę wiedziałem. Intrygowała mnie
zarazem niezwykła metafora, jaką był Merlin. Każdy z
nas bowiem w którymś momencie życia zaczyna
wszystko od nowa niczym wyrzucony na brzeg chłopiec
pozbawiony pamięci, przeszłości, imienia i wizji
cudownej przyszłości, a nawet musimy tak zrobić
kilkakrotnie.
I tak jak ten chłopiec, który o mało nie utonął, każdy
z nas ma ukryte zdolności i talenty. Być może nawet
drzemie w nas odrobina magii i uda nam się odkryć w
sobie czarodzieja.
Tak jak w poprzednich tomach chciałbym wyrazić
wdzięczność za rady i wsparcie kilku osobom, zwłaszcza
mojej żonie Currie i mojej redaktor Patricii Lee Gauch.
Chciałbym ponadto podziękować Jennifer Herron za
pogodę ducha, Kathy Montgomery za zaraźliwy
optymizm i Kylene Beers za niezachwianą wiarę. Gdyby
nie ich wsparcie, ogrom niespodzianek, jakimi uraczył
mnie Merlin, z całą pewnością by mnie przytłoczył.
T. A. B.
Splendor ognia...
Chyżość wiatru...
Powstaję dziś
Dzięki sile niebios:
Światłości słońca,
Blaskowi księżyca,
Splendorowi ognia,
Pędowi błyskawicy,
Chyżości wiatru,
Głębi morza,
Trwałości ziemi,
Solidności skały.
Fragment pochodzącego
z V wieku hymnu
świętego Patryka Krzyk jelenia
PROLOG
Mgła pamięci gęstnieje coraz bardziej z każdym
rokiem. Jednak jeden dzień w moim umyśle pozostaje
wyraźny jak wschód słońca tamtego poranka, choć
wydarzyło się to wiele wieków temu.
Tamtego dnia niebo również spowijały czarne chmury
i kłęby gęstego, złowrogiego dymu. Żadne śmiertelne
stworzenie nie podejrzewało, że ważą się losy całej
Fincayry. Mgła przysłoniła bowiem wtedy wszystko
oprócz strachu, bólu i promyka nadziei.
Nieruchomy przez niezliczone lata niczym góra
potężny szary głaz niespodziewanie drgnął.
To nie była sprawka wartkiego nurtu Nieustającej
Rzeki, która uderzała o jego podstawę. Nie przyczyniła się
do tego również lśniąca wydra, która uwielbiała
prześlizgiwać się przez szczelinę między głazem a
błotnistym brzegiem rzeki. Ani też rodzina cętkowanych
jaszczurek, które żyły od pokoleń na skrawku mchu
porastającym północną stronę głazu.
Nie, drgnienie kamienia tego dnia było spowodowane
czym innym. Przyczyny poruszenia się głazu na pewno
istniały jeszcze przed pojawieniem się pierwszego gada.
Były jednak niezauważalne, w odróżnieniu od jaszczurek.
Miały bowiem swoje źródło we wnętrzu kamienia.
Kiedy na brzegach rzeki opary osiadły na wodzie jak
gruby biały płaszcz, w powietrzu rozeszło się ciche
drapanie. Chwilę potem głaz zadygotał. Wokół jego
podstawy unosiły się smugi mgły, a kamień przechylił się
nagle w jedną stronę. Trzy jaszczurki zasyczały
niespokojnie, odskoczyły i uciekły.
Jeżeli jaszczurki chciały urządzić sobie nowy dom w
mchu na szczycie któregoś z okolicznych kamieni, to
czekało je rozczarowanie. Ponad niemilknącym pluskiem
wody słychać było kolejne odgłosy skrobania. Kolejno
każdy z dziewięciu stojących wzdłuż rzeki głazów zaczął
się kiwać, a potem chybotać energicznie, jakby pod
wpływem niewyczuwalnego przez inne stworzenia
wstrząsu. Jeden z głazów, częściowo przykryty pędzącą
rzeką, zaczął się toczyć w stronę nadbrzeżnego zagajnika
cykuty.
Na wierzchołku pierwszego z głazów, który ożył,
pojawiła się mała rysa. Za chwilę wyszła następna, potem
jeszcze jedna. Nagle odłamał się nierówny kawałek, po
którym został otwór promieniujący dziwnym
pomarańczowym światłem. Powoli, ostrożnie coś zaczęło
się wyłaniać z dziury. Zalśniło złowieszczo, drapiąc o
powierzchnię.
To był pazur.
* * *
Daleko na północ, na opustoszałych graniach
Zaginionych Ziem, w niebo wznosiła się smuga dymu,
wijąc się jak jadowity wąż. Nic innego nie ruszało się na
stokach, na wietrze na drżał żaden owad, nie dygotało
żadne źdźbło trawy. Ziemie te zniszczył ogień – tak
potężny, że unicestwił drzewa, sprawił, iż wyparowały
rzeki, pokruszył nawet skały, zostawiając po sobie
pokryte warstwą popiołu zwęglone granie. Ziemie te od
dawna były siedzibą smoka.
Przed wiekami, w kulminacyjnym momencie
swojego gniewu, smok doszczętnie palił lasy i unicestwiał
wioski. Valdearg, którego imię w najstarszym języku
Fincayry znaczyło Ogniste Skrzydła, był ostatnim z wielu
pokoleń cesarskich smoków i wzbudzał największy lęk.
Ognistym tchnieniem zaczernił znaczną część Fincayry i
wszyscy mieszkańcy wyspy żyli w strachu przed jego
cieniem. W końcu potężny czarodziej Tuatha zmusił
smoka, by powrócił do swojej kryjówki. Po długiej bitwie
Valdearg uległ zaklęciu czarodzieja i dał się uśpić. Od
tamtej pory spał niespokojnie w wypalonej jamie.
Choć wielu Fincayran narzekało, że Tuatha nie zabił
smoka, inni twierdzili, iż czarodziej musiał mieć powód,
skoro oszczędził potwora – lecz nikt nie wiedział jaki.
Dopóki Ogniste Skrzydła był pogrążony we śnie, nie mógł
wyrządzić nikomu krzywdy. Upłynęło tyle czasu, że wielu
ludzi zaczęło powątpiewać, czy kiedyś się zbudzi.
Niektórzy wręcz kwestionowali historie o jego
niszczycielskich zapędach. Inni posunęli się jeszcze dalej,
zastanawiając się, czy smok w ogóle istniał, niemniej nie
było zbyt wielu chętnych, żeby wyruszyć na Zaginione
Ziemie i się o tym przekonać. A spośród tych, którzy
wyruszyli, nieliczni wrócili.
Z przemowy Tuathy ogłaszającej koniec bitwy
Jaskrawych Płomieni niewiele dało się zrozumieć, gdyż
czarodziej mówił zagadkami. Z czasem znaczna część
jego słów popadła w zapomnienie. Jednak kilku bardów
powtarzało to, co ocalało z tej wypowiedzi, w wierszu
zatytułowanym Smocze oko. Choć wiersz ten miał wiele
wersji, mniej lub bardziej enigmatycznych, w jednej
kwestii wszystkie były zgodne, że pewnego dnia Valdearg
znów się obudzi.
Teraz na Zaginionych Ziemiach unosił się fetor
spalenizny. Powietrze w okolicach jamy smoka drżało od
nieustającego żaru oddechów potwora. Basowe pomruki
jego chrapania rozchodziły się echem po sczerniałych
graniach, a mroczny słup dymu nadal wydobywał się z
wielkich nozdrzy i wzbijał się powoli w powietrze.
* * *
Pazur przesunął się w górę, stukając w krawędź
kamiennej skorupy z ostrożnością osoby, która bada lód
przed wejściem na zamarznięte lodowisko. W końcu ostry
jak sztylet koniec pazura wbił się w powierzchnię, a na
wszystkie strony rozeszły się rysy. Ze środka wydobył się
stłumiony dźwięk, po części skrzek, po części pomruk.
Potem pazur rozerwał znienacka większą część skorupy.
Olbrzymie jajo zachybotało ponownie i poturlało się
w stronę brzegu rzeki. Kiedy wpadło z pluskiem do
wartkiego nurtu, odpadły kolejne kawałki skorupy. Choć
przez mgłę zaczynało prześwitywać poranne słońce, jego
blask nie przyćmił pomarańczowej poświaty, która
promieniowała z ziejącej jamy.
Po obu stronach skorupy pojawiły się kolejne rysy.
Zakrzywiony jak olbrzymi hak pazur przeciął krawędzie
dziury, a kawałki skorupy wpadły do rzeki i rozsypały się
na błotnistym brzegu. Stworzenie zasapało i wypchnęło z
dziury cały pazur, pokazując powyginane tyczkowate
odnóże pokryte opalizującymi fioletowymi łuskami.
Potem na zewnątrz wydostało się zgarbione kościste
ramię ociekające lawendową mazią. Z ramienia zwisała
fałda chropawej skóry, która mogła być skrzydłem.
Potem z jakiegoś powodu skrzydło i ramię zamarły.
Przez dłuższą chwilę jajo było nieruchome i nie
wydobywał się z niego żaden dźwięk.
Nagle góra jaja odleciała i wylądowała z pluskiem na
płyciźnie. W rzednącą mgłę wystrzeliły promienie
pomarańczowego światła. Niezgrabnie i ostrożnie pokryty
łuskami bark uniósł się, podtrzymując cienką fioletową
szyję w szkarłatne plamy. Z szyi zwisała ciężko głowa –
dwa razy większa od głowy dorosłego konia – która
powoli się dźwignęła. Nad potężną szczęką, w której
połyskiwały dwa rzędy zębów, drgała para wielkich
nozdrzy wciągających po raz pierwszy powietrze.
Z dwojga trójkątnych oczu stworzenia niczym lśniąca
lawa wydobywało się pomarańczowe światło. Mrugające
co kilka sekund oczy wpatrywały się przez mgłę w
pozostałe jaja, które również zaczynały pękać. Podnosząc
jeden z pazurów, stworzenie usiłowało podrapać się po
jaskrawożółtym wybrzuszeniu na środku czoła. Nie trafiło
jednak i dźgnęło się w miękką pomarszczoną skórę nosa.
Z głośnym jękiem pokręciło energicznie głową,
plaskając niebieskimi, podobnymi do płacht uszami. A
kiedy potrząsanie ustało, prawe ucho nie chciało leżeć na
płask. W odróżnieniu od lewego, zwisającego prawie do
samego barku, sterczało w bok jak róg, który wyrósł nie
tam gdzie trzeba. Tylko nieznacznie opadający koniuszek
świadczył o tym, że było to istotnie ucho.
* * *
Głęboko w zadymionej jaskini drgnęła niespokojnie
gigantyczna postać. Głowa Valdearga, prawie tak szeroka
jak wzgórze, poruszyła się gwałtownie, miażdżąc stertę
dawno temu osmalonych płomieniami czaszek. Smok
oddychał coraz szybciej, rycząc przy tym z siłą tysiąca
wodospadów. Choć olbrzymie oczy miał wciąż
zamknięte, jego pazury przecinały bezlitośnie powietrze,
atakując niewidzialnego wroga.
Valdearg machnął ogonem, uderzając nim w ścianę
ze spalonego kamienia. Zaryczał, nie dlatego że na zielone
i pomarańczowe łuski jego grzbietu spadły skały, lecz
ponieważ nękał go koszmar, z którego prawie się obudził.
Jedno wielkie skrzydło zatrzepotało. Kiedy jego krawędź
zaszurała o ziemię jamy, na wszystkie strony poleciały
wysadzane klejnotami miecze i uprzęże, pozłacane harfy i
trąbki, wypolerowane klejnoty i perły. Kłęby dymu
przysłoniły światło dnia.
* * *
Stworzenie w jaju, z nadal obolałym nosem, błysnęło
gniewnie oczami. Poczuło pradawny impuls i wzięło
głęboki wdech, wypinając fioletową pierś. Potem
prychnęło i wypuściło powietrze, rozszerzając przy tym
nozdrza. Ale nie pojawiły się płomienie, nie wydobyła się
nawet cienka smużka dymu. Była to co prawda młoda
smoczyca, lecz nie umiała jeszcze ziać ogniem.
Zawiedziona, znów zakwiliła. Podniosła nogę, żeby
wyjść do końca ze skorupy, po czym zamarła. Usłyszała
coś i przechyliła głowę na bok. Z jednym uchem
zwisającym jak cienka niebieska flaga, a drugim
skierowanym do góry nasłuchiwała uważnie, bojąc się
ruszyć.
Nagle cofnęła się przestraszona i zachwiała
niepewnie w resztkach jaja. Zauważyła powstający we
mgle na przeciwległym brzegu rzeki mroczny cień.
Wyczuwając zagrożenie, skuliła się głębiej w skorupie.
Nie udało jej się jednak wciągnąć niesfornego ucha, które
wystawało na zewnątrz.
Po dłuższej chwili podniosła nieco głowę. Serce
załomotało jej w piersi. Patrzyła, jak cień nadciąga powoli
i brnie przez wzburzoną wodę. Kiedy się zbliżył, zaczął
przybierać kształty dziwnej dwunożnej postaci
trzymającej lśniący złowieszczo zakrzywiony miecz.
Potem przerażona smoczyca uświadomiła sobie, że miecz
szykuje się do ciosu.
CZĘŚĆ PIERWSZA
I
OSTATNIA STRUNA
I ostatnia.
Nie mogłem uwierzyć, że to mówię. Przesunąłem
dłoń po łuszczącej się szarobrązowej korze jarzębiny,
która otoczyła mnie potężnymi korzeniami, i wyczuwałem
łagodne krzywizny i zawijasy żywego drewna. W jednym
zagłębieniu podobnym do wielkiej misy znajdowały się
narzędzia, których używałem przez ostatnie kilka
miesięcy: kamienny młotek, żelazny klin, trzy pilniki o
różnej szorstkości i nóż rozmiarów mojego małego palca.
Sięgnąłem obok guzowatego korzenia, gdzie trzymałem
rozwieszone większe piły, do cienkiej półki z kory, na
której tak niedawno leżało wszystkie osiem strun.
Osiem strun. Każda odpowiednio spreparowana,
rozciągnięta i na końcu opiewana w blasku jesiennej
pełni, zgodnie z pradawną tradycją. Na szczęście mój
mentor Cairpré poświęcił wiele tygodni przed tą nocą,
żeby nauczyć mnie zawiłości wersów i melodii. Mimo to
księżyc prawie zaszedł, zanim zaśpiewałem wszystkie
poprawnie i we właściwej kolejności. Teraz siedem strun
lśniło na małym, opartym o korzeń instrumencie.
Sięgnąłem po ostatnią strunę, najmniejszą ze
wszystkich, i przyjrzałem jej się z bliska. Kiedy powoli ją
obracałem, jej końce wyginały się i poruszały, jakby były
żywe. Niczym język, który szykuje się, żeby coś
powiedzieć.
Struna mieniła się w blasku późnego popołudnia,
lśniła jak upstrzona złotem jesiennych liści trawa wokół
jarzębiny. Była zaskakująco ciężka, a zarazem giętka jak
wiatr. Rozłożyłem ją ostrożnie na gronie
ciemnoczerwonych jagód zwisających z niższych gałęzi
jarzębiny. Odwróciłem się do instrumentu i włożyłem
ostatnie dwa wyciosane z tej samej gałęzi głogu co
pozostałe pokrętła, które dopiero wczoraj okazały się
gotowe po miesiącu suszenia w piecu. Trąc o dębową
płytę rezonansową, pokrętła zaskrzypiały cicho.
W końcu wziąłem strunę. Zawiązałem na każdym
pokrętle siedem pętli czarodziejskiego węzła i zacząłem
obracać jednym pokrętłem w prawo, drugim w lewo.
Struny rozprostowały się jak wzdęty podmuchem wiatru
żagiel. Przestałem je naciągać, zanim napięły się za
mocno. Teraz wystarczyło już tylko przyczepić mostek – i
zagrać.
Oparłem się o pień jarzębiny i popatrzyłem na swoje
dzieło. Instrument był podobny do psalterium,
przypominał małą harfę, tyle że za strunami miał
zakrzywioną płytę rezonansową. Podniosłem go z
korzenia i przyjrzałem mu się z podziwem. Choć nie
większy od mojej rozłożonej dłoni, wydawał się
wspaniały jak nowo narodzona gwiazda.
Mój instrument. Własnoręcznie zrobiony.
Przesunąłem palcem po intarsjowanym na górze ramy
paśmie jesionu. Wiedziałem, że instrument będzie nie
tylko źródłem muzyki. Oczywiście przy założeniu, że
niczego nie pomyliłem podczas konstruowania go. Albo,
co gorsza, jeśli...
Wziąłem powoli oddech podszyty niepokojem. Jeśli
nie posiadałem tej jedynej rzeczy, której nie mógł mnie
nauczyć Cairpré i której nie umiał nawet opisać – a którą
zwał esencją czarodzieja. Często przypominał mi, że
wykonanie pierwszego instrumentu czarodzieja należało
do świętej tradycji wyznaczającej pełnoletność
uzdolnionego młodzieńca. Jeżeli mu się powiedzie, to
kiedy nadejdzie czas zagrania na instrumencie,
wydobędzie się z niego jego własna muzyka. Młody
człowiek zaś osiągnie nowy poziom magii.
A jeżeli mu się nie powiedzie...
Odłożyłem psalterium. Struny zabrzęczały cicho,
kiedy płyta rezonansowa znów zetknęła się z grubymi
korzeniami drzewa. Wśród tych korzeni najsławniejsi
magowie Fincayry – w tym mój legendarny już dziadek
Tuatha – składali swoje pierwsze instrumenty. Stąd też
nazwa drzewa przewijająca się w wielu balladach i
opowieściach – Jarzębina Rzemieślników.
Położyłem dłoń na wybrzuszeniu kory i
wsłuchiwałem się w tętno wielkiego drzewa. W jego
oddech, w powolny, wzmagający się rytm wrastających
głębiej korzeni i sięgających powyżej gałęzi tysięcy liści
zmieniających barwę z zielonej na złotą. Starałem się
poczuć, jak drzewo wchłania życie i śmierć oraz ich
tajemniczy związek. Jarzębina Rzemieślników przeżyła
wiele burz, wiele wieków i wielu czarodziejów. Może
wie, czy moje psalterium zagra?
Rozejrzałem się po wzgórzach Lasu Druma
zaokrąglonych jak grzbiet biegnącego jelenia. Na jesienne
barwy składał się szkarłat, pomarańcz, żółć i brąz. Ptaki o
jaskrawym upierzeniu wzbijały się z gałęzi, ćwierkając i
popiskując, a z ukrytych bagien unosiły się spiralnie mgły.
Słyszałem miarowy szum wodospadu, który splatał się z
odgłosem wiatru. Nie znałem dzikszego lasu niż ten, który
stanowił serce Fincayry. To było pierwsze miejsce, do
którego zawędrowałem po tym, jak morze wyrzuciło mnie
na brzeg wyspy – i pierwsze, w którym poczułem, że
zapuszczam korzenie.
Uśmiechnąłem się na widok swojej laski opartej o
pień jarzębiny. To również był dar lasu, o czym
nieustannie przypominała mi intensywna woń cykuty.
Jeżeli w ogóle władałem magią – pomijając kilka prostych
umiejętności jak mój magiczny wzrok, który odkryłem po
oślepnięciu, i miecz, również obdarzony magią – to
spoczywała ona w sękatym drewnie tej laski.
Ale to nie wszystko, gdyż moją laskę natchnęła w
jakiś sposób moc samego Tuathy. Sięgnął on przez wieki,
zza grobu, i przelał na nią swoją magię. Choć wzrok mi
się rozmazywał, widziałem wyryte na lasce symbole
mocy, które tak pragnąłem w pełni opanować: Skakania
między miejscami, a być może też czasami, Przemiany z
jednej postaci w inną, Wiązania leczącego nie tylko chorą
kość, ale również chorą duszę, i całej reszty.
Kto wie, być może psalterium nabierze podobnych
mocy. Czy to możliwe? Władałbym wtedy w imieniu
wszystkich ludów Fincayry z rozwagą i
wspaniałomyślnością, niespotykanymi od czasów mojego
dziadka.
Wziąłem głęboki oddech. Ostrożnie uniosłem
instrument, po czym wsunąłem pod struny dębowy
mostek. Ruch nadgarstka wystarczył, żeby mostek trafił
na swoje miejsce. Wypuściłem powietrze, wiedząc, że
nadchodzi mój czas próby.
II
PODSTAWOWY AKORD
Instrument gotowy – oznajmiłem. – Można na nim
grać.
– Gotowy, mówisz?
Cairpré wychylił kudłatą siwą głowę zza pnia
wielkiej jarzębiny. Wyglądał na sfrustrowanego, jakby nie
mógł znaleźć ostatniego słowa, którym dokończyłby
poemat epicki o korzeniach drzew. Kiedy jego ciemne
oczy spojrzały na mój mały instrument, jeszcze bardziej
się zasmucił.
– Hmm. Niezła robota, Merlinie – powiedział,
marszcząc splątane brwi. – Ale nie będzie gotowy, dopóki
nie zagrasz. Jak już gdzieś kiedyś wspomniałem: Aby
prawdę znaleźć, nie obrazu, lecz dźwięków poszukuj
zrazu.
Zza poety, z grzbietu wzgórka, dobiegł serdeczny
śmiech.
– Tyle że to był wiersz o wojaku, nie o harfie.
Odwróciliśmy się z Cairprém do mojej matki, która
szła lekkim krokiem po trawie. Jej ciemnoniebieska szata
trzepotała na wietrze, który mocno pachniał jesienią, a
włosy niczym słoneczny płaszcz otulały jej ramiona.
Jednak to jej oczy zwróciły moją uwagę. Oczy bardziej
niebieskie od szafirów.
Poeta wygładził poplamioną białą tunikę.
– Elen – zamruczał. – Powinienem się domyślić, że
wrócisz w samą porę, żeby mnie poprawić.
Jej oczy się uśmiechały.
– Ktoś musi się tym od czasu do czasu zająć.
– Niemożliwe. – Cairpré udawał, że się boczy, ale nie
umiał ukryć przelotnego uśmiechu. – Poza tym chłopiec
nie zrobił harfy. To psalterium, choć niewielkie, wzięło
swoją nazwę od greckiego słowa psalterion. Czyżby
młodej damy nikt nie uczył o Grekach?
– Owszem. – Moja matka znów stłumiła śmiech. – Ty
mnie uczyłeś.
– W takim razie nie masz żadnej wymówki.
– Proszę – powiedziała do mnie, wsypując duże
fioletowe jagody do wgłębienia w korzeniu, gdzie były
moje narzędzia. – Jagody znad strumienia po drugiej
stronie drogi. Przyniosłam ci garstkę. – Zerkając z ukosa
na Cairprégo, rzuciła mu jagodę. – A jedna dla ciebie, byś
zgodził się zrobić mi wykład o greckiej muzyce.
Poeta chrząknął.
– Jeżeli znajdę chwilę.
Przysłuchiwałem się zaciekawiony, jak się
przekomarzają. Z jakiegoś powodu ostatnio ich rozmowy
często przybierały taki obrót. I to mnie zastanawiało, gdyż
nie chodziło o same słowa. Nie, za ich żartami kryło się
coś innego, czego nie umiałem sprecyzować.
Przyglądając się im, włożyłem do ust kilka jagód,
delektując się kwaskowatym smakiem. Cairpré
przemawiał, jakby zjadł wszystkie rozumy i przewyższał
wiedzą samego wielkiego ducha Dagdę. Ale moja matka
nie miała wątpliwości, że on jest świadom tego, jak
niewiele istotnie wie. Choć przez ostatni rok poeta dużo
mnie nauczył o tajnikach magii, to na początku każdego
wykładu podkreślał swoje braki. Kiedyś przyznał nawet,
że co prawda zna kolejność zawiłych kroków
niezbędnych, bym zrobił swój pierwszy instrument,
niemniej nie jest pewien, jakie mają znaczenie. W trakcie
całego procesu konstruowania – od wybierania
właściwego instrumentu, przez ociosywanie drewna, po
rozpalanie w piecu – zachowywał się, jakby nie był moim
mentorem, lecz uczył się razem ze mną.
Nagle coś ugryzło mnie w kark. Krzyknąłem,
odganiając owada, który wziął mnie za przekąskę. Ale
winowajca zdążył już odlecieć.
Matka popatrzyła na mnie swoimi błękitnymi oczami.
– Co się stało? – spytała.
Nadal pocierając kark, wstałem i wyszedłem
spomiędzy grubych korzeni. Niewiele brakowało, a
potknąłbym się o pochwę i miecz leżące w trawie.
– Nie wiem. Coś mnie chyba ukąsiło.
Matka przechyliła pytająco głowę.
– Za późno na gryzące muchy. Pierwszy mróz
przyszedł kilka tygodni temu.
– To mi przypomina – wtrącił Cairpré, mrugając do
niej – prastary abisyński wiersz o muchach.
Elen zaczęła się śmiać, a mnie znów coś uszczypnęło
w szyję. Obróciłem się i zobaczyłem podskakującą na
trawie pagórka małą czerwoną jagodę. Zmrużyłem oczy.
– Znalazłem kąsającą muchę.
– Naprawdę? – zapytała moja matka. – Gdzie?
Odwróciłem się do starej jarzębiny. Uniosłem rękę i
wskazałem na zakrzywiające się nad nami gałęzie. Tam,
niewidzialna wśród zasłon z zielonych i brązowych liści,
przykucnęła postać w ubraniu z pnączy.
– Rhio – zbeształem ją. – Dlaczego nie możesz się
przywitać jak inni ludzie?
Ubrana w liście postać poruszyła się i rozłożyła ręce.
– Bo tak jest dużo zabawniej. – Na widok mojego
grymasu niezadowolenia dodała: – Mój brat to czasami
ponurak.
Potem ze zwinnością węża pełzającego po gałęzi
Rhia zsunęła się po wygiętym pniu i doskoczyła do nas.
Elen przyglądała jej się z rozbawieniem.
– Zawsze byłaś leśną dziewczynką.
Rhia rozpromieniła się. Wypatrzyła we wgłębieniu
korzenia jagody i wyciągnęła stamtąd większość z tego,
co zostało.
– Mmm, znad rzeki. Tylko trochę kwaśne.
Potem odwróciła się do mnie i wskazała mały
instrument w mojej dłoni.
– To kiedy dla nas zagrasz?
– Kiedy będę gotowy. Masz szczęście, że pozwoliłem
ci zejść z drzewa o własnych siłach.
T. A. Barron Merlin Księga 3 Szalejący ogień Merlin. The Ring Fires Przełożył Patryk Gołębiowski
OD AUTORA Kolejny raz czarodziej będzie nas zaskakiwać. Jak wiedzą czytelnicy pierwszych dwóch tomów sagi o Merlinie, mnie zaskoczył on dawno temu. W typowy dla siebie tajemniczy sposób pokazał, że choć w ciągu wieków napisano o nim mnóstwo książek, wierszy i pieśni, właściwie nic nie wiadomo o jego młodości. Istotnie bardzo dziwna była ta luka w kanonie przekazów o tej intrygującej postaci obdarzonej bogatą i złożoną osobowością. Kiedy więc Merlin poprosił mnie, bym wysłuchał jego opowieści o nieznanych latach i został jego kronikarzem, nie mogłem odmówić. Wahałem się jednak, gdyż obawiałem się, czy w ogóle można wpleść nowy wątek do wspaniałego gobelinu mitów o Merlinie. A gdyby nawet było to możliwe, czy nowe historie pasowałyby do znanej fabuły? Czy ich koloryt, ciężar gatunkowy i charakter – choć oryginalne – nie odstawałyby od całości? Krótko mówiąc, czy byłyby wierne kanonowi? Musiałem usłyszeć głos Merlina. Nie głos wielkiego czarodzieja, wszechwiedzącego i wszystkowidzącego, którego ubóstwia cały świat. Bynajmniej. Gdzieś w głębi duszy tego legendarnego czarodzieja, ukryty przez wieki zmagań, triumfów i tragedii, odzywał się bowiem inny głos – chłopca pełnego obaw, nieśmiałego i bardzo ludzkiego. Obdarzonego niezwykłymi zdolnościami oraz
pasją równie niezwykłą jak jego przeznaczenie. Z czasem głos ten stał się wyraźniejszy. Choć pobrzmiewała w nim wrażliwość, niósł głębsze podteksty, pełne mitycznego i duchowego bogactwa pradawnej tradycji celtyckiej. Głos pochodził po części z celtyckich opowieści, po części z tajemniczego pohukiwania sowy na drzewie za moim oknem – a po części jeszcze skądinąd. Powiedział mi, że w latach swojej młodości Merlin zniknął nie tylko ze świata historii i pieśni. On w ogóle zniknął ze znanego nam świata. Kim tak naprawdę był Merlin? Skąd pochodził? Czym się najbardziej interesował, jakie były jego największe nadzieje i najskrytsze lęki? Odpowiedzi na takie pytania są spowite całunem jego nieznanych lat. Aby je poznać, Merlin musi się wybrać na Fincayrę, znaną Celtom jako mityczna wyspa pod falami, pomost między Ziemią ludzi a Zaświatem duchów. Matka Merlina, Elen, nazywa Fincayrę „pograniczem”. Tłumaczy chłopcu, że kłębiąca się wokół wyspy mgła nie jest ani wodą, ani powietrzem; choć ma cechy obu tych materii, jest czymś zupełnie innym. Podobnie Fincayrę można uznać za zarówno śmiertelną, jak i ponadczasową, mroczną i jasną, nietrwałą i wieczną. Na pierwszej stronie pierwszego tomu sagi o Merlinie Nieznane lata woda wyrzuca na obce wybrzeże chłopca. Cudem uratowany od utonięcia, nie pamięta swojej przeszłości – ani swoich rodziców, ani swojego domu, ani nawet swojego imienia. Nie ma pojęcia, że pewnego dnia
będzie Merlinem: największym czarodziejem wszech czasów, mentorem króla Artura, inspirującą postacią, której legenda zyska tysiącpięćsetletnią historię. Akcja powieści rozpoczyna się wtedy, kiedy Merlin wyrusza na poszukiwanie swojej tożsamości i wyjaśnienia swoich tajemniczych, nierzadko niepokojących mocy. Aby coś zyskać, musi coś stracić – więcej nawet, niż przypuszcza. Jednak w końcu udaje mu się rozwiązać zagadkę Tańca Olbrzymów. W drugim tomie wyrusza na poszukiwanie eliksiru mającego uratować życie jego matki, a prowadzi do niego kręta ścieżka Siedmiu Pieśni Magii. Po drodze musi pokonać wiele przeciwności, w tym jedną wyjątkowo trudną, gdyż ma zacząć patrzeć na świat tak, jak przystało czarodziejowi: nie oczami, ale sercem. Wszystko to Merlin nam wyjawił, kiedy nadszedł czas, żeby zacząć tom trzeci, ostatnią część sagi, jak mi się wtedy wydawało. Jednakże czarodziej znów mnie zaskoczył, mówiąc bez ogródek, że opowieść o jego nieznanych latach nie zmieści się w trzech tomach. Kiedy przypomniałem mu złożoną na początku obietnicę, że będzie to trylogia, której napisanie i tak miało mi zająć pięć lat, zbył machnięciem ręki moje wątpliwości. Oznajmił z nieprzeniknionym uśmiechem, że jakie ma znaczenie kilka lat dla kogoś, kto przeżył już piętnaście stuleci. A co dopiero dla kogoś, kto nauczył się żyć wstecz. Nie mogłem się sprzeciwić. To jest bądź co bądź
historia Merlina. I tak jak on sam, również inne postaci tej opowieści – Elen, Rhia, Cairpré, Shim, Kłopot, Domnu, Stangmar, Bambulo, Hallia, Dagda, Rhita Gawr i takie, które dopiero się pojawią – zaczęły żyć własnym życiem. W ten sposób planowana trylogia zamieniła się w pięcioksiąg. W tym tomie Merlin musi stawić czoło ogniowi w różnych jego postaciach. Ma do czynienia z ogniem prastarego smoka, ogniem wulkanicznej góry i po raz pierwszy w życiu z ogniem własnych namiętności. Dowie się, że ogień, tak jak on sam, ma wiele przeciwstawnych cech. Może niszczyć i pochłaniać, ale również ogrzewać i wskrzeszać. Ponadto Merlin musi zgłębić naturę potęgi magii. Tak jak w wypadku ognia z magii można korzystać rozsądnie albo straszliwie jej nadużywać. I tak jak ogień może ona leczyć bądź unicestwiać. Młody czarodziej może być nawet zmuszony do wyrzeczenia się swojej magicznej mocy, żeby znaleźć jej prawdziwe źródło. Gdyż esencja magii, jak muzyka instrumentu, który własnoręcznie wykonał, może tkwić gdzie indziej, niż się wydaje. Im więcej dowiadywałem się o tym czarodzieju, tym mniej tak naprawdę wiedziałem. Intrygowała mnie zarazem niezwykła metafora, jaką był Merlin. Każdy z nas bowiem w którymś momencie życia zaczyna wszystko od nowa niczym wyrzucony na brzeg chłopiec pozbawiony pamięci, przeszłości, imienia i wizji cudownej przyszłości, a nawet musimy tak zrobić
kilkakrotnie. I tak jak ten chłopiec, który o mało nie utonął, każdy z nas ma ukryte zdolności i talenty. Być może nawet drzemie w nas odrobina magii i uda nam się odkryć w sobie czarodzieja. Tak jak w poprzednich tomach chciałbym wyrazić wdzięczność za rady i wsparcie kilku osobom, zwłaszcza mojej żonie Currie i mojej redaktor Patricii Lee Gauch. Chciałbym ponadto podziękować Jennifer Herron za pogodę ducha, Kathy Montgomery za zaraźliwy optymizm i Kylene Beers za niezachwianą wiarę. Gdyby nie ich wsparcie, ogrom niespodzianek, jakimi uraczył mnie Merlin, z całą pewnością by mnie przytłoczył. T. A. B.
Splendor ognia... Chyżość wiatru... Powstaję dziś Dzięki sile niebios: Światłości słońca, Blaskowi księżyca, Splendorowi ognia, Pędowi błyskawicy, Chyżości wiatru, Głębi morza, Trwałości ziemi, Solidności skały. Fragment pochodzącego z V wieku hymnu świętego Patryka Krzyk jelenia
PROLOG Mgła pamięci gęstnieje coraz bardziej z każdym rokiem. Jednak jeden dzień w moim umyśle pozostaje wyraźny jak wschód słońca tamtego poranka, choć wydarzyło się to wiele wieków temu. Tamtego dnia niebo również spowijały czarne chmury i kłęby gęstego, złowrogiego dymu. Żadne śmiertelne stworzenie nie podejrzewało, że ważą się losy całej Fincayry. Mgła przysłoniła bowiem wtedy wszystko oprócz strachu, bólu i promyka nadziei. Nieruchomy przez niezliczone lata niczym góra potężny szary głaz niespodziewanie drgnął. To nie była sprawka wartkiego nurtu Nieustającej Rzeki, która uderzała o jego podstawę. Nie przyczyniła się do tego również lśniąca wydra, która uwielbiała prześlizgiwać się przez szczelinę między głazem a błotnistym brzegiem rzeki. Ani też rodzina cętkowanych jaszczurek, które żyły od pokoleń na skrawku mchu porastającym północną stronę głazu. Nie, drgnienie kamienia tego dnia było spowodowane czym innym. Przyczyny poruszenia się głazu na pewno istniały jeszcze przed pojawieniem się pierwszego gada. Były jednak niezauważalne, w odróżnieniu od jaszczurek. Miały bowiem swoje źródło we wnętrzu kamienia. Kiedy na brzegach rzeki opary osiadły na wodzie jak
gruby biały płaszcz, w powietrzu rozeszło się ciche drapanie. Chwilę potem głaz zadygotał. Wokół jego podstawy unosiły się smugi mgły, a kamień przechylił się nagle w jedną stronę. Trzy jaszczurki zasyczały niespokojnie, odskoczyły i uciekły. Jeżeli jaszczurki chciały urządzić sobie nowy dom w mchu na szczycie któregoś z okolicznych kamieni, to czekało je rozczarowanie. Ponad niemilknącym pluskiem wody słychać było kolejne odgłosy skrobania. Kolejno każdy z dziewięciu stojących wzdłuż rzeki głazów zaczął się kiwać, a potem chybotać energicznie, jakby pod wpływem niewyczuwalnego przez inne stworzenia wstrząsu. Jeden z głazów, częściowo przykryty pędzącą rzeką, zaczął się toczyć w stronę nadbrzeżnego zagajnika cykuty. Na wierzchołku pierwszego z głazów, który ożył, pojawiła się mała rysa. Za chwilę wyszła następna, potem jeszcze jedna. Nagle odłamał się nierówny kawałek, po którym został otwór promieniujący dziwnym pomarańczowym światłem. Powoli, ostrożnie coś zaczęło się wyłaniać z dziury. Zalśniło złowieszczo, drapiąc o powierzchnię. To był pazur. * * * Daleko na północ, na opustoszałych graniach Zaginionych Ziem, w niebo wznosiła się smuga dymu,
wijąc się jak jadowity wąż. Nic innego nie ruszało się na stokach, na wietrze na drżał żaden owad, nie dygotało żadne źdźbło trawy. Ziemie te zniszczył ogień – tak potężny, że unicestwił drzewa, sprawił, iż wyparowały rzeki, pokruszył nawet skały, zostawiając po sobie pokryte warstwą popiołu zwęglone granie. Ziemie te od dawna były siedzibą smoka. Przed wiekami, w kulminacyjnym momencie swojego gniewu, smok doszczętnie palił lasy i unicestwiał wioski. Valdearg, którego imię w najstarszym języku Fincayry znaczyło Ogniste Skrzydła, był ostatnim z wielu pokoleń cesarskich smoków i wzbudzał największy lęk. Ognistym tchnieniem zaczernił znaczną część Fincayry i wszyscy mieszkańcy wyspy żyli w strachu przed jego cieniem. W końcu potężny czarodziej Tuatha zmusił smoka, by powrócił do swojej kryjówki. Po długiej bitwie Valdearg uległ zaklęciu czarodzieja i dał się uśpić. Od tamtej pory spał niespokojnie w wypalonej jamie. Choć wielu Fincayran narzekało, że Tuatha nie zabił smoka, inni twierdzili, iż czarodziej musiał mieć powód, skoro oszczędził potwora – lecz nikt nie wiedział jaki. Dopóki Ogniste Skrzydła był pogrążony we śnie, nie mógł wyrządzić nikomu krzywdy. Upłynęło tyle czasu, że wielu ludzi zaczęło powątpiewać, czy kiedyś się zbudzi. Niektórzy wręcz kwestionowali historie o jego niszczycielskich zapędach. Inni posunęli się jeszcze dalej, zastanawiając się, czy smok w ogóle istniał, niemniej nie było zbyt wielu chętnych, żeby wyruszyć na Zaginione
Ziemie i się o tym przekonać. A spośród tych, którzy wyruszyli, nieliczni wrócili. Z przemowy Tuathy ogłaszającej koniec bitwy Jaskrawych Płomieni niewiele dało się zrozumieć, gdyż czarodziej mówił zagadkami. Z czasem znaczna część jego słów popadła w zapomnienie. Jednak kilku bardów powtarzało to, co ocalało z tej wypowiedzi, w wierszu zatytułowanym Smocze oko. Choć wiersz ten miał wiele wersji, mniej lub bardziej enigmatycznych, w jednej kwestii wszystkie były zgodne, że pewnego dnia Valdearg znów się obudzi. Teraz na Zaginionych Ziemiach unosił się fetor spalenizny. Powietrze w okolicach jamy smoka drżało od nieustającego żaru oddechów potwora. Basowe pomruki jego chrapania rozchodziły się echem po sczerniałych graniach, a mroczny słup dymu nadal wydobywał się z wielkich nozdrzy i wzbijał się powoli w powietrze. * * * Pazur przesunął się w górę, stukając w krawędź kamiennej skorupy z ostrożnością osoby, która bada lód przed wejściem na zamarznięte lodowisko. W końcu ostry jak sztylet koniec pazura wbił się w powierzchnię, a na wszystkie strony rozeszły się rysy. Ze środka wydobył się stłumiony dźwięk, po części skrzek, po części pomruk. Potem pazur rozerwał znienacka większą część skorupy. Olbrzymie jajo zachybotało ponownie i poturlało się
w stronę brzegu rzeki. Kiedy wpadło z pluskiem do wartkiego nurtu, odpadły kolejne kawałki skorupy. Choć przez mgłę zaczynało prześwitywać poranne słońce, jego blask nie przyćmił pomarańczowej poświaty, która promieniowała z ziejącej jamy. Po obu stronach skorupy pojawiły się kolejne rysy. Zakrzywiony jak olbrzymi hak pazur przeciął krawędzie dziury, a kawałki skorupy wpadły do rzeki i rozsypały się na błotnistym brzegu. Stworzenie zasapało i wypchnęło z dziury cały pazur, pokazując powyginane tyczkowate odnóże pokryte opalizującymi fioletowymi łuskami. Potem na zewnątrz wydostało się zgarbione kościste ramię ociekające lawendową mazią. Z ramienia zwisała fałda chropawej skóry, która mogła być skrzydłem. Potem z jakiegoś powodu skrzydło i ramię zamarły. Przez dłuższą chwilę jajo było nieruchome i nie wydobywał się z niego żaden dźwięk. Nagle góra jaja odleciała i wylądowała z pluskiem na płyciźnie. W rzednącą mgłę wystrzeliły promienie pomarańczowego światła. Niezgrabnie i ostrożnie pokryty łuskami bark uniósł się, podtrzymując cienką fioletową szyję w szkarłatne plamy. Z szyi zwisała ciężko głowa – dwa razy większa od głowy dorosłego konia – która powoli się dźwignęła. Nad potężną szczęką, w której połyskiwały dwa rzędy zębów, drgała para wielkich nozdrzy wciągających po raz pierwszy powietrze. Z dwojga trójkątnych oczu stworzenia niczym lśniąca lawa wydobywało się pomarańczowe światło. Mrugające
co kilka sekund oczy wpatrywały się przez mgłę w pozostałe jaja, które również zaczynały pękać. Podnosząc jeden z pazurów, stworzenie usiłowało podrapać się po jaskrawożółtym wybrzuszeniu na środku czoła. Nie trafiło jednak i dźgnęło się w miękką pomarszczoną skórę nosa. Z głośnym jękiem pokręciło energicznie głową, plaskając niebieskimi, podobnymi do płacht uszami. A kiedy potrząsanie ustało, prawe ucho nie chciało leżeć na płask. W odróżnieniu od lewego, zwisającego prawie do samego barku, sterczało w bok jak róg, który wyrósł nie tam gdzie trzeba. Tylko nieznacznie opadający koniuszek świadczył o tym, że było to istotnie ucho. * * * Głęboko w zadymionej jaskini drgnęła niespokojnie gigantyczna postać. Głowa Valdearga, prawie tak szeroka jak wzgórze, poruszyła się gwałtownie, miażdżąc stertę dawno temu osmalonych płomieniami czaszek. Smok oddychał coraz szybciej, rycząc przy tym z siłą tysiąca wodospadów. Choć olbrzymie oczy miał wciąż zamknięte, jego pazury przecinały bezlitośnie powietrze, atakując niewidzialnego wroga. Valdearg machnął ogonem, uderzając nim w ścianę ze spalonego kamienia. Zaryczał, nie dlatego że na zielone i pomarańczowe łuski jego grzbietu spadły skały, lecz ponieważ nękał go koszmar, z którego prawie się obudził. Jedno wielkie skrzydło zatrzepotało. Kiedy jego krawędź
zaszurała o ziemię jamy, na wszystkie strony poleciały wysadzane klejnotami miecze i uprzęże, pozłacane harfy i trąbki, wypolerowane klejnoty i perły. Kłęby dymu przysłoniły światło dnia. * * * Stworzenie w jaju, z nadal obolałym nosem, błysnęło gniewnie oczami. Poczuło pradawny impuls i wzięło głęboki wdech, wypinając fioletową pierś. Potem prychnęło i wypuściło powietrze, rozszerzając przy tym nozdrza. Ale nie pojawiły się płomienie, nie wydobyła się nawet cienka smużka dymu. Była to co prawda młoda smoczyca, lecz nie umiała jeszcze ziać ogniem. Zawiedziona, znów zakwiliła. Podniosła nogę, żeby wyjść do końca ze skorupy, po czym zamarła. Usłyszała coś i przechyliła głowę na bok. Z jednym uchem zwisającym jak cienka niebieska flaga, a drugim skierowanym do góry nasłuchiwała uważnie, bojąc się ruszyć. Nagle cofnęła się przestraszona i zachwiała niepewnie w resztkach jaja. Zauważyła powstający we mgle na przeciwległym brzegu rzeki mroczny cień. Wyczuwając zagrożenie, skuliła się głębiej w skorupie. Nie udało jej się jednak wciągnąć niesfornego ucha, które wystawało na zewnątrz. Po dłuższej chwili podniosła nieco głowę. Serce załomotało jej w piersi. Patrzyła, jak cień nadciąga powoli
i brnie przez wzburzoną wodę. Kiedy się zbliżył, zaczął przybierać kształty dziwnej dwunożnej postaci trzymającej lśniący złowieszczo zakrzywiony miecz. Potem przerażona smoczyca uświadomiła sobie, że miecz szykuje się do ciosu.
CZĘŚĆ PIERWSZA
I OSTATNIA STRUNA I ostatnia. Nie mogłem uwierzyć, że to mówię. Przesunąłem dłoń po łuszczącej się szarobrązowej korze jarzębiny, która otoczyła mnie potężnymi korzeniami, i wyczuwałem łagodne krzywizny i zawijasy żywego drewna. W jednym zagłębieniu podobnym do wielkiej misy znajdowały się narzędzia, których używałem przez ostatnie kilka miesięcy: kamienny młotek, żelazny klin, trzy pilniki o różnej szorstkości i nóż rozmiarów mojego małego palca. Sięgnąłem obok guzowatego korzenia, gdzie trzymałem rozwieszone większe piły, do cienkiej półki z kory, na której tak niedawno leżało wszystkie osiem strun. Osiem strun. Każda odpowiednio spreparowana, rozciągnięta i na końcu opiewana w blasku jesiennej pełni, zgodnie z pradawną tradycją. Na szczęście mój mentor Cairpré poświęcił wiele tygodni przed tą nocą, żeby nauczyć mnie zawiłości wersów i melodii. Mimo to księżyc prawie zaszedł, zanim zaśpiewałem wszystkie poprawnie i we właściwej kolejności. Teraz siedem strun lśniło na małym, opartym o korzeń instrumencie. Sięgnąłem po ostatnią strunę, najmniejszą ze
wszystkich, i przyjrzałem jej się z bliska. Kiedy powoli ją obracałem, jej końce wyginały się i poruszały, jakby były żywe. Niczym język, który szykuje się, żeby coś powiedzieć. Struna mieniła się w blasku późnego popołudnia, lśniła jak upstrzona złotem jesiennych liści trawa wokół jarzębiny. Była zaskakująco ciężka, a zarazem giętka jak wiatr. Rozłożyłem ją ostrożnie na gronie ciemnoczerwonych jagód zwisających z niższych gałęzi jarzębiny. Odwróciłem się do instrumentu i włożyłem ostatnie dwa wyciosane z tej samej gałęzi głogu co pozostałe pokrętła, które dopiero wczoraj okazały się gotowe po miesiącu suszenia w piecu. Trąc o dębową płytę rezonansową, pokrętła zaskrzypiały cicho. W końcu wziąłem strunę. Zawiązałem na każdym pokrętle siedem pętli czarodziejskiego węzła i zacząłem obracać jednym pokrętłem w prawo, drugim w lewo. Struny rozprostowały się jak wzdęty podmuchem wiatru żagiel. Przestałem je naciągać, zanim napięły się za mocno. Teraz wystarczyło już tylko przyczepić mostek – i zagrać. Oparłem się o pień jarzębiny i popatrzyłem na swoje dzieło. Instrument był podobny do psalterium, przypominał małą harfę, tyle że za strunami miał zakrzywioną płytę rezonansową. Podniosłem go z korzenia i przyjrzałem mu się z podziwem. Choć nie większy od mojej rozłożonej dłoni, wydawał się wspaniały jak nowo narodzona gwiazda.
Mój instrument. Własnoręcznie zrobiony. Przesunąłem palcem po intarsjowanym na górze ramy paśmie jesionu. Wiedziałem, że instrument będzie nie tylko źródłem muzyki. Oczywiście przy założeniu, że niczego nie pomyliłem podczas konstruowania go. Albo, co gorsza, jeśli... Wziąłem powoli oddech podszyty niepokojem. Jeśli nie posiadałem tej jedynej rzeczy, której nie mógł mnie nauczyć Cairpré i której nie umiał nawet opisać – a którą zwał esencją czarodzieja. Często przypominał mi, że wykonanie pierwszego instrumentu czarodzieja należało do świętej tradycji wyznaczającej pełnoletność uzdolnionego młodzieńca. Jeżeli mu się powiedzie, to kiedy nadejdzie czas zagrania na instrumencie, wydobędzie się z niego jego własna muzyka. Młody człowiek zaś osiągnie nowy poziom magii. A jeżeli mu się nie powiedzie... Odłożyłem psalterium. Struny zabrzęczały cicho, kiedy płyta rezonansowa znów zetknęła się z grubymi korzeniami drzewa. Wśród tych korzeni najsławniejsi magowie Fincayry – w tym mój legendarny już dziadek Tuatha – składali swoje pierwsze instrumenty. Stąd też nazwa drzewa przewijająca się w wielu balladach i opowieściach – Jarzębina Rzemieślników. Położyłem dłoń na wybrzuszeniu kory i wsłuchiwałem się w tętno wielkiego drzewa. W jego oddech, w powolny, wzmagający się rytm wrastających głębiej korzeni i sięgających powyżej gałęzi tysięcy liści
zmieniających barwę z zielonej na złotą. Starałem się poczuć, jak drzewo wchłania życie i śmierć oraz ich tajemniczy związek. Jarzębina Rzemieślników przeżyła wiele burz, wiele wieków i wielu czarodziejów. Może wie, czy moje psalterium zagra? Rozejrzałem się po wzgórzach Lasu Druma zaokrąglonych jak grzbiet biegnącego jelenia. Na jesienne barwy składał się szkarłat, pomarańcz, żółć i brąz. Ptaki o jaskrawym upierzeniu wzbijały się z gałęzi, ćwierkając i popiskując, a z ukrytych bagien unosiły się spiralnie mgły. Słyszałem miarowy szum wodospadu, który splatał się z odgłosem wiatru. Nie znałem dzikszego lasu niż ten, który stanowił serce Fincayry. To było pierwsze miejsce, do którego zawędrowałem po tym, jak morze wyrzuciło mnie na brzeg wyspy – i pierwsze, w którym poczułem, że zapuszczam korzenie. Uśmiechnąłem się na widok swojej laski opartej o pień jarzębiny. To również był dar lasu, o czym nieustannie przypominała mi intensywna woń cykuty. Jeżeli w ogóle władałem magią – pomijając kilka prostych umiejętności jak mój magiczny wzrok, który odkryłem po oślepnięciu, i miecz, również obdarzony magią – to spoczywała ona w sękatym drewnie tej laski. Ale to nie wszystko, gdyż moją laskę natchnęła w jakiś sposób moc samego Tuathy. Sięgnął on przez wieki, zza grobu, i przelał na nią swoją magię. Choć wzrok mi się rozmazywał, widziałem wyryte na lasce symbole mocy, które tak pragnąłem w pełni opanować: Skakania
między miejscami, a być może też czasami, Przemiany z jednej postaci w inną, Wiązania leczącego nie tylko chorą kość, ale również chorą duszę, i całej reszty. Kto wie, być może psalterium nabierze podobnych mocy. Czy to możliwe? Władałbym wtedy w imieniu wszystkich ludów Fincayry z rozwagą i wspaniałomyślnością, niespotykanymi od czasów mojego dziadka. Wziąłem głęboki oddech. Ostrożnie uniosłem instrument, po czym wsunąłem pod struny dębowy mostek. Ruch nadgarstka wystarczył, żeby mostek trafił na swoje miejsce. Wypuściłem powietrze, wiedząc, że nadchodzi mój czas próby.
II PODSTAWOWY AKORD Instrument gotowy – oznajmiłem. – Można na nim grać. – Gotowy, mówisz? Cairpré wychylił kudłatą siwą głowę zza pnia wielkiej jarzębiny. Wyglądał na sfrustrowanego, jakby nie mógł znaleźć ostatniego słowa, którym dokończyłby poemat epicki o korzeniach drzew. Kiedy jego ciemne oczy spojrzały na mój mały instrument, jeszcze bardziej się zasmucił. – Hmm. Niezła robota, Merlinie – powiedział, marszcząc splątane brwi. – Ale nie będzie gotowy, dopóki nie zagrasz. Jak już gdzieś kiedyś wspomniałem: Aby prawdę znaleźć, nie obrazu, lecz dźwięków poszukuj zrazu. Zza poety, z grzbietu wzgórka, dobiegł serdeczny śmiech. – Tyle że to był wiersz o wojaku, nie o harfie. Odwróciliśmy się z Cairprém do mojej matki, która szła lekkim krokiem po trawie. Jej ciemnoniebieska szata trzepotała na wietrze, który mocno pachniał jesienią, a włosy niczym słoneczny płaszcz otulały jej ramiona. Jednak to jej oczy zwróciły moją uwagę. Oczy bardziej
niebieskie od szafirów. Poeta wygładził poplamioną białą tunikę. – Elen – zamruczał. – Powinienem się domyślić, że wrócisz w samą porę, żeby mnie poprawić. Jej oczy się uśmiechały. – Ktoś musi się tym od czasu do czasu zająć. – Niemożliwe. – Cairpré udawał, że się boczy, ale nie umiał ukryć przelotnego uśmiechu. – Poza tym chłopiec nie zrobił harfy. To psalterium, choć niewielkie, wzięło swoją nazwę od greckiego słowa psalterion. Czyżby młodej damy nikt nie uczył o Grekach? – Owszem. – Moja matka znów stłumiła śmiech. – Ty mnie uczyłeś. – W takim razie nie masz żadnej wymówki. – Proszę – powiedziała do mnie, wsypując duże fioletowe jagody do wgłębienia w korzeniu, gdzie były moje narzędzia. – Jagody znad strumienia po drugiej stronie drogi. Przyniosłam ci garstkę. – Zerkając z ukosa na Cairprégo, rzuciła mu jagodę. – A jedna dla ciebie, byś zgodził się zrobić mi wykład o greckiej muzyce. Poeta chrząknął. – Jeżeli znajdę chwilę. Przysłuchiwałem się zaciekawiony, jak się przekomarzają. Z jakiegoś powodu ostatnio ich rozmowy często przybierały taki obrót. I to mnie zastanawiało, gdyż nie chodziło o same słowa. Nie, za ich żartami kryło się coś innego, czego nie umiałem sprecyzować. Przyglądając się im, włożyłem do ust kilka jagód,
delektując się kwaskowatym smakiem. Cairpré przemawiał, jakby zjadł wszystkie rozumy i przewyższał wiedzą samego wielkiego ducha Dagdę. Ale moja matka nie miała wątpliwości, że on jest świadom tego, jak niewiele istotnie wie. Choć przez ostatni rok poeta dużo mnie nauczył o tajnikach magii, to na początku każdego wykładu podkreślał swoje braki. Kiedyś przyznał nawet, że co prawda zna kolejność zawiłych kroków niezbędnych, bym zrobił swój pierwszy instrument, niemniej nie jest pewien, jakie mają znaczenie. W trakcie całego procesu konstruowania – od wybierania właściwego instrumentu, przez ociosywanie drewna, po rozpalanie w piecu – zachowywał się, jakby nie był moim mentorem, lecz uczył się razem ze mną. Nagle coś ugryzło mnie w kark. Krzyknąłem, odganiając owada, który wziął mnie za przekąskę. Ale winowajca zdążył już odlecieć. Matka popatrzyła na mnie swoimi błękitnymi oczami. – Co się stało? – spytała. Nadal pocierając kark, wstałem i wyszedłem spomiędzy grubych korzeni. Niewiele brakowało, a potknąłbym się o pochwę i miecz leżące w trawie. – Nie wiem. Coś mnie chyba ukąsiło. Matka przechyliła pytająco głowę. – Za późno na gryzące muchy. Pierwszy mróz przyszedł kilka tygodni temu. – To mi przypomina – wtrącił Cairpré, mrugając do niej – prastary abisyński wiersz o muchach.
Elen zaczęła się śmiać, a mnie znów coś uszczypnęło w szyję. Obróciłem się i zobaczyłem podskakującą na trawie pagórka małą czerwoną jagodę. Zmrużyłem oczy. – Znalazłem kąsającą muchę. – Naprawdę? – zapytała moja matka. – Gdzie? Odwróciłem się do starej jarzębiny. Uniosłem rękę i wskazałem na zakrzywiające się nad nami gałęzie. Tam, niewidzialna wśród zasłon z zielonych i brązowych liści, przykucnęła postać w ubraniu z pnączy. – Rhio – zbeształem ją. – Dlaczego nie możesz się przywitać jak inni ludzie? Ubrana w liście postać poruszyła się i rozłożyła ręce. – Bo tak jest dużo zabawniej. – Na widok mojego grymasu niezadowolenia dodała: – Mój brat to czasami ponurak. Potem ze zwinnością węża pełzającego po gałęzi Rhia zsunęła się po wygiętym pniu i doskoczyła do nas. Elen przyglądała jej się z rozbawieniem. – Zawsze byłaś leśną dziewczynką. Rhia rozpromieniła się. Wypatrzyła we wgłębieniu korzenia jagody i wyciągnęła stamtąd większość z tego, co zostało. – Mmm, znad rzeki. Tylko trochę kwaśne. Potem odwróciła się do mnie i wskazała mały instrument w mojej dłoni. – To kiedy dla nas zagrasz? – Kiedy będę gotowy. Masz szczęście, że pozwoliłem ci zejść z drzewa o własnych siłach.