OD WYDAWCY
iewątpliwym przywilejem wydawców fantastyki jest praca nad
ksiąŜkami, które rzeczywiście się lubi. Tym bardziej cieszymy się
oddając w Wasze ręce ksiąŜkę Oblicze Czarnej Palmiry.w Wasze ręce ksiąŜkę Oblicze Czarnej Palmiry. Przygotowując tę pozycję
doszliśmy do wniosku, Ŝe warto napisać kilka słów o samym cyklu
powieściowym stworzonym przez Siergieja Łukianienkę i Władimira
Wasiliewa oraz o problemach translatorskich, powstałych przy okazji
konfrontacji pierwowzoru literackiego z jego wersją filmową.
Zapewne niektórzy z czytelników słyszeli o rosyjskiej superprodukcji
filmowej, noszącej polski tytuł StraŜ Nocna - opartej na pierwszej części
wspomnianego cyklu (tytuł oryginału Nocznoj dozór). Wspomniany film
odniósł ogromny sukces w Rosji i ma spore szanse zawojować widzów z
krajów zachodnich, w tym takŜe Polaków. Spodziewając się wzrostu
zainteresowania tymi ksiąŜkami, mało dotąd znanymi polskiemu
czytelnikowi, naleŜy uprzedzić i wyjaśnić wątpliwości związane ze
znaczeniem rosyjskiego słowa dozór.
5
N
OD WYDAWCY
OtóŜ, rozpoczynający cykl Nocny Patrol, jego kontynuacja Dzienny
Patrol, wreszcie ksiąŜka, którą właśnie trzymacie w dłoniach - wszystkie
zostały przełoŜone przez róŜnych tłumaczy. Jednak ich cechą wspólną jest
prawidłowe tłumaczenie rosyjskiego dozór jako patrol, a nie straŜ, jak
zrobił to polski dystrybutor filmu.
Rosyjski dozór to nie straŜ, ale właśnie patrol, a ściślej mówiąc - jest to
specjalistyczne określenie patrolu wojskowego. Tłumaczona na język
polski straŜ to po rosyjsku ochrana lub po prostu straŜą.
Wszystkie historie z Dziennego i z Nocnego Patrolu, i ta z Czarnej
Palmiry, dzieją się w tym samym świecie, zawieszonym pomiędzy
Światłem a Ciemnością...
Fabryka Słów Lublin 2005
Ciemność uwaŜa za niestosowne
komentowanie poniŜszego tekstu.
Dzienny Patrol
Światło uwaŜa za niestosowne
komentowanie poniŜszego tekstu.
Nocny Patrol
Inkwizycja jak zwykle milczy.
Bez podpisu
Przypis autora: w powieści wykorzystane zostały teksty grup Biełomors,
Aria, Kino, a takŜe mikroopowiadanie Leonida Jewdokimowa („Sachalin")
o kurczaku według Leibniza i Schopenhauera.
PROLOG
Rano znowu rozległy się hałasy pod oknem,
przeszkadzały spać. Arik długo przebywał na
pograniczu, między snem i jawą; sen czasem
wygrywał, i wtedy świadomość zapadała się w pełną
majaków nieskończoność, albo ustępował, spłoszony
czyimiś niezwykłymi o poranku rześkimi okrzykami.
Po godzinie takiego miotania poddał się. Odrzucił
kołdrę, pod którą ukrywał się przed hałasem, wstał i dowlókł się do okna,
jednakŜe z tego miejsca nie udało się dojrzeć, co właściwie dzieje się przed
domem. Zebrał więc siły i skierował się do pokoju obok, co, biorąc pod
uwagę powierzchnię mieszkania, było niezłym wyczynem. Odsunął
zasłonę, wyszedł na balkon.
Na ulicy Gogola znowu kręcono film. Nie wiadomo dlaczego, ale
zawsze robiono to na Gogola. Arik przypomniał sobie, jak piętnaście lat
temu tak samo leniwie obserwował z balkonu Jerzego Stuhra w otoczeniu
9
filmowych „Ormian", kiedy ten przechodził obok rzeźby na rogu domu
naprzeciwko, w którym, nawiasem mówiąc, Arik kiedyś mieszkał.
Wtedy Machulski kręcił „Deja vu". Co zaś kręcono dziś - nie wiadomo,
ale Jerzego Stuhra Arik nigdzie nie widział.
Postał jeszcze chwilę na balkonie, zmruŜywszy oczy, popatrzył na
morze, westchnął i powlókł się do łazienki.
Na ulicy było tak fajnie, Ŝe po ablucjach i śniadaniu postanowił wyjść
na spacer.
Po godzinie wyszedł z bramy, z lekkim wstrętem zerknął na
krzątających się bez sensu filmowców, okrąŜył plan zdjęciowy otoczony
pasiastą taśmą i skierował się na most Wioszczyński. Zatrzymał się przy
barze, kupił butelkę piwa i niespiesznie wysączył ją od razu. Słońce i lato
wykonały swoją robotę - humor nieuchronnie poprawiał się nawet Arikowi,
pomimo jego melancholijnej i kontemplacyjnej natury.
Przemaszerował przez most umyślnie wolno, mruŜąc z zadowolenia
oczy, z rzadka spoglądając w dół. Jak zwykle w Odessie - dokoła pełno
turystów, więc dwukrotnie Arikowi wsuwał ktoś do rąk aparat i prosił o
pstryknięcie. Na tle. Arik pstrykał, a co mu to przeszkadza?
Z daleka zauwaŜył, Ŝe jego ulubione miejsce na stopniach kolumnady
Pałacu Woroncowskiego jest zajęte. Najpierw trochę się rozzłościł, ale w
miarę jak podchodził, złość mu mijała.
10
Po pierwsze, jego miejsce zaanektowała dziewczyna. Po drugie,
samotna dziewczyna. W kaŜdym razie bez towarzysza. Sympatyczna,
długowłosa i smutna. Wyraźnie nietutejsza, co widać było po nietkniętej
słońcem skórze.
A poza tym była Inną. Niezarejestrowaną przy tym. Przyjrzawszy się,
Arik odkrył brak pieczęci rejestracyjnej: ta Inna była dzika. MoŜna było
sądzić, Ŝe nauczyła się w Zmrok wchodzić samodzielnie, bez jakiejkolwiek
pomocy - aura zaczynała zabarwiać się dopiero w Zmroku. Po właściwej
inicjacji nie zostaje zbyt wiele neutralnych odcieni.
„No i dobrze!" - pomyślał Arik lekko podniecony. -„Dzikuska, znaczy
się. Nieźle wygląda... Raczej w moim typie".
Nie lubił ukrywać się i czaić. Wszedł w Zmrok kilka kroków przed
schodami, zbliŜył się i usiadł obok.
- Dzień dobry.
Dziewczyna popatrzyła na niego ze zdziwieniem. Widocznie rzadko
spotykała Innych. Jeśli w ogóle spotykała. Jakichś jednak spotykać
musiała, bo inaczej skąd ten krok w stronę Ciemności? Samotne dzikusy
niemal zawsze zostają neutralami, poniewaŜ nic nie wiedzą o wiecznym
starciu dwóch ugrupowań Innych.
- Dzień dobry...
Dziewczyna odruchowo odsunęła się, uwaŜnie patrząc na Arika.
- Jesteś przyjezdna?
- Tak... z Rosji.
11
Arik skinął głową.
Robiło się gorąco - dzień rozpalał się na całego.
- Jak ci się podoba Odessa?
Otworzył się nieco, prezentując absolutnie pokojowe zamiary i
demonstrując dobry humor; juŜ po kilku sekundach dziewczyna
wyluzowała się trochę i pozwoliła sobie na półuśmiech.
- Podoba się! Co prawda ludzie tu są... jacyś inni.
- No tak - westchnął Arik. - Niektórzy inni, a niektórzy - kompletnie
nie tacy... Inni...
Nie zrozumiała. Po prostu uśmiechnęła się. Naprawdę dzikuska.
Dziwne, Ŝe chłopcy jej nie zafiksowali. Ale moŜe dopiero co przyjechała.
A chłopacy pewnie juŜ na plaŜy piwko tną po wczorajszym. Kto cię
inicjował, dziecino? Dlaczego w tajemnicy?
- Przepraszam, chyba zajęłam twoje miejsce? Tu zwykle siedzisz?
Pomyślał, Ŝe ostatni raz zatrzymał się na stopniach kolumnady ze trzy
tygodnie temu, kiedy pokazywał Szwedowi swój nowy pistolet. Ale nie
było sensu gadać o tym na głos.
- Czasem tu siedzę. Patrzę na morze... i w ogóle. Mam na imię Arik.
Mieszkam o tam, za mostem i od razu w lewo.
- Fajnie! A ja jestem Tamara.
- Pokazać ci Odessę?
- Pewnie!
Nieufność dziewczyny wyparowała bez śladu, chociaŜ Arik nic
specjalnego w tym kierunku nie robił. Tamara jako Inna sięgała mniej
więcej poziomu trzeciego,
12
dlatego mógłby ją bez trudu omotać. Ale nie miał ochoty stosować niczego
z magicznego arsenału, zresztą nie było nawet takiej potrzeby.
Arik wstał, pomógł Tamarze zejść po stopniach i poprowadził ją na
bulwar.
No bo gdzie jeszcze?
1
Dowódca kijowskiego Dziennego Patrolu, Aleksander
Szeremietiew, w zadziwiający sposób łączył przywiązanie
do komfortu z obojętnością na niewygody. Mało komu
było wiadomo, Ŝe przez długie lata zamieszkiwał
niewielkie dwupokojowe mieszkanko obok placu Zwy-
cięstwa. Mieszkanko, gdzie pod poszarzałym z upływu
czasu sufitem zwisały całe pęki zakurzonych pajęczyn, gdzie
przejść z pokoju do pokoju moŜna było tylko po wąskich ścieŜkach, gdyŜ
pozostała przestrzeń była kompletnie zawalona ksiąŜkami i przedmiotami,
które przynajmniej część zdrowo myślących ludzi określiłaby jako
rupiecie. Ale gospodarz miał w nosie zdanie hipotetycznych gości. Choćby
dlatego, Ŝe nie lubił zmian. Choćby dlatego, Ŝe większość twarzy na
starych portretach, porozwieszanych dokoła na ścianach, była mu znana
osobiście. I dlatego, Ŝe owymi rupieciami, kiedy jeszcze nie były
rupieciami, posługiwali się w swoim czasie jego przodkowie i krewniacy.
W większości juŜ nieŜyjący.
14
A odwiedzali Szeremietiewa nieliczni. Przede wszystkim - Inni. On sam
w domu nie mieszkał - lubił tylko tu bywać. Czasem nocował. Czasem
parzył kawę albo herbatę. Bardzo rzadko gotował. Jeśli juŜ dowódca
kijowskich Innych zapragnął zwyczajnego posiłku, to kierował się do
jakiegoś lokalu, przy czym równie dobrze mógł wybrać szykowny
„Concorde" na placu Lwa Tołstoja, jak i dość skromną „Wiktorię"
naprzeciwko domu towarowego „Ukraina".
„Wiktorię" wybierał częściej. Znajdowała się o pięć minut leniwego -
bez Ŝadnych głupich portali podprzestrzennych - spaceru od domu, przez
plac Zwycięstwa i podwórko otoczone nowymi domami.
Nie, no oczywiście, kiedy tego wymagał image, pojawiał się i rozmach,
i styl, i to, co Szeremietiew nazywał szpanem. Ale odwiedzanie miejsc,
gdzie bywali nowi „panowie Ŝycia", wcale go nie pociągało. A w „Wik-
torii" podawano mu wermut w starym kielichu z weneckiego szkła -
zawsze w tym samym. Piwo - w niemieckim kuflu z pokrywką (gdy
zamawiał jasne) albo w nottinghamskim aleguardzie (w przypadku ciemne-
go). Kawę - w glinianej tureckiej filiŜance, wykonanej jeszcze za czasów
sułtanów, i koniecznie z pociemniałą starą srebrną łyŜeczką, intrygującą na
poły startym napisem w nieznanym języku. Obiadowy serwis róŜnił się,
rzecz jasna, od tego uŜywanego wieczorową porą. Pierwszy składał się z
osiemnastu elementów, drugi - z piętnastu. W „Wiktorii" dostawał
Szeremietiew
15
równieŜ swoje ulubione cygara. Zresztą połowę dostaw organizował
właśnie on, odbywszy powaŜną rozmowę z dyrektorką. Oczywiście,
stopniowo „Wiktoria" stała się nieoficjalnym klubem kijowskich
Ciemnych. Patrolerzy częściej bywali tu, niŜ w biurze, znajdującym się na
Bankowej dziesięć, w słynnym domu z chimerami. Tam z obowiązku
nudzili się dyŜurni i szczawie, którym jeszcze nie przejadł się patrolowy
romantyzm.Tak się złoŜyło, Ŝe Ciemni Inni w Kijowie od wielu lat Ŝyli cicho i
spokojnie. Nawet potrafili jakoś dogadać się z Jasnymi i Ŝyć z nimi w
pokoju. Pewnie, nie obywało się bez drobnych rutynowych utarczek i zadr,
musowo. Ale po to są Patrole, Ŝeby zajmowały się rutyną. Niewielu
patrolerów, nawet wystarczająco doświadczonych i kumatych, mogło
pochwalić się, Ŝe na własne oczy widziało prawdziwego Inkwizytora. Stare
miasto potrafiło pogodzić nawet zajadłych wrogów. Nie bez powodu w
środowisku Innych na Ukrainie pięciopalczaste liście kasztana - symbol
Kijowa - stały się równieŜ symbolem zakończenia działań wojennych i we-
zwaniem do pertraktacji. Wystarczyło wysłać taki liść przeciwnej stronie.
Lato okryło swoim ciepłym ciałem Kijów miękko i niezauwaŜalnie.
Jeszcze niby niedawno ciągnęło od Dniepru mokrym ziąbem, niby dopiero
co drzewa pokryły się listowiem, kiedy nagle dokoła zapanował upał -
nawet słupkowi starego rtęciowego termometru Reaumura, przyniesionego
do „Wiktorii" - jakŜeby nie! - przez Szeremietiewa, tylko odrobinę
brakowało do trzydziestki.
16
Właśnie w taki dzień dowódca Dziennego Patrolu Kijowa, Aleksander
Szeremietiew (dla większości otoczenia po prostu Like), wyjął ze
specjalnej kieszonki kamizelki staromodny zegarek, tak zwaną cebulę,
potrząsnął nią, otwierając pokrywkę, zerknął na emaliowane wskazówki na
cyferblacie, po czym wypuścił w kierunku sufitu smugę cygarowego dymu
i zawołał niezbyt głośno:
- Jefim!
Od stojącego na skraju szeregu flippera natychmiast oderwał się
szczupły młodzieniec z gęstą czarną brodą. Gdyby mu dodać chasydzki
kapelusz i pejsy, wyglądałby jak stuprocentowy śyd z pobliskiej misji.
Zresztą Jefim kiedyś naprawdę uwaŜał się za śyda, póki nie został wykryty
i zainicjowany przez Ciemnych. Ale chasydzkiego kapelusza nie nosił ani
wcześniej, ani tym bardziej teraz.
- Tak, szefie? - zapytał, odwracając się, ale nie zeskakując z wysokiego
barowego stołka.
- Limuzyna - oszczędnie rzucił Szeremietiew.
Jefim poruszył brwiami - zazwyczaj szef przedkładał subaru. Ale...
drogi wysokich magów dziwne są oraz, rzecz jasna, niewytłumaczalne.
Dlatego Jefim po prostu odczepił od paska komórkę, połączył się z szofe-
rem i przekazał dyspozycję.
Kanciasty rolls-royce podjechał pod „Wiktorię" po siedmiu minutach.
Like dopalił cygaro, wstał, cmoknął w policzek kelnerkę i skierował się do
wyjścia. W sali na chwilę zrobiło się ciszej.
- Gdzie idziesz? - z zachwycającą bezpośredniością zapytała
młodziutka wiedźma AnŜelika. pupilka szefa.
17
U szefa wszystkie osoby płci Ŝeńskiej poniŜej czterdziestki były pupilkami.
Kto inny, jakiś męŜczyzna, za takie pytanie pewnie by nieźle oberwał.
Ciemni z dłuŜszym staŜem takich durnych pytań z kolei by nie zadawali.
Ale młodziutkie wiedźmeczki - jakŜe nie ulec im i nie pozwolić na po-
ufałość? Zresztą zamiary Szeremietiewa wcale nie były jakoś specjalnie
sekretne czy niezwykłe.
- Do Boryspola - rzucił standardowo skąpą informację kierowcy.
O czasie powrotu szef Ciemnych Sił nie informował. Bo po co?
W limuzynie Like przede wszystkim sięgnął do barku. Kierowca ruszył
bez zbędnych pytań - słowa szefa wychwycił w swojej części
klimatyzowanego wnętrza samochodu, jeszcze niezwykłego dla oka
kijowian - długiego jak zeppelin i pięknego jak młoda orka.
TuŜ przed Boryspolem szofer zapytał:
- Na lotnisko, Aleksandrze Georgijewiczu?
- Tak, na moskiewskie.
Like zawsze był oszczędny w słowach, takie juŜ miał obyczaje.
Jak zwykle uŜył zaklęcia, by zmylić ochronę przy słuŜbowym wjeździe,
sprawdził, które wyjście przeznaczone jest dla pasaŜerów z Moskwy;
szofer - starszawy i dość późno zainicjowany wujo, Płaton Smereka - pod-
jechał na właściwe miejsce. Starannie przestrzegał przy tym zasad
poruszania się po płycie lotniska. Pękaty boeing juŜ wykręcał na parking.
18
Like kątem oka obserwował płytę lotniska, nie wypuszczając z ręki
kieliszka z wermutem. Boeing wolno pełzł na swoje miejsce, gdzie juŜ
krzątali się ludzie z węŜami i innymi akcesoriami lotniskowego
wyposaŜenia.W końcu do boku samolotu przystawiono schody i drzwi otworzyły się,
wypuszczając pierwszych pasaŜerów. Dopiero teraz Like wysiadł z
limuzyny.
Zwyczajni ludzie nie zauwaŜali ani szefa Dziennego Patrolu, ani rolls-
roycea, ani szofera. Lekkie, niemal niezauwaŜalne zaklęcie - a zamiast
wozu i dwóch Innych ludziska widzą pustkę. Szare płyty pola startowego i
drŜące z gorąca powietrze nad nimi.
Człowiek, na którego czekał Like, pojawił się na schodkach jako jeden
z pierwszych. Miał nieco powyŜej średniego wzrostu, był bardzo szczupły -
twarz z zapadniętymi policzkami. Like obserwował postać w ciemnym
garniturze, szarej koszuli i czarnych półbutach z kwadratowymi czubkami,
wyczyszczonymi tak, Ŝe odbijał się w nich śnieŜnobiały bok samolotu.
Przybysz nie miał ani torby, ani saszetki - nic. Puste dłonie. Zresztą, jak się
okazało później, nie miał równieŜ Ŝadnego innego bagaŜu.
Szczupły męŜczyzna w ciemnym garniturze wolno zszedł po schodach i
od razu odłączył się od pasaŜerów, mrówczym łańcuszkiem ciągnących od
samolotu do zmodernizowanego lotniskowego autobusu, jednego z kilku
obsługujących od pewnego czasu boryspolskie lotnisko. Nikt na niego nie
zwrócił uwagi, mimo Ŝe przeszedł przed samym nosem stewardesy i omal
nie
20
zderzył się z pracownikiem przy przednim kole samolotu.
Szef kijowskiego Dziennego Patrolu w milczeniu oczekiwał gościa przy
limuzynie z otwartymi drzwiami.
Gość równieŜ był szefem Dziennego Patrolu. Moskiewskiego.
Powoli zbliŜyli się do siebie i znieruchomieli w odległości dwóch
kroków. Nie Ŝeby jakoś przesadnie sztywno czy ceremonialnie, ale mieli
takie miny, jakby między nimi płynęła Elba.
- Witaj, Zawulonie - wypowiedział Like. Nie powiedział, a
wypowiedział.
- Witaj, Tawiskaronie - tak samo wypowiedział gość.
W głosie obu męŜczyzn nie słychać było radości czy Ŝyczliwości, jakiej
moŜna by się było spodziewać u ludzi, którzy dawno się nie widzieli.
Raczej moŜna by sądzić, Ŝe rozstali się zaledwie wczoraj, przy tym juŜ
wcześniej wiedząc o dzisiejszym spotkaniu.
Kijowianin skrzywił się boleśnie.
- MoŜe bez... certolenia się? - zaproponował.
- Dobra - chętnie przystał moskwianin. - Dzień dobry, Like.
- Dzień dobry, Arturze. Zrobimy „niedźwiedzia"?
- A po co?
Szeremietiew uśmiechnął się leciutko.
- Z powodu nadmiaru ciepłych uczuć.
- A... - Do gościa w końcu dotarło. - śartujemy. Dobrze, robimy
„niedźwiedzia". W końcu, rzeczywiście,
21
dawno się nie widzieliśmy i nawet jestem rad ze spotkania.
- Ja teŜ, Arturze. Naprawdę dawno się nie widzieliśmy.
Postąpili krok naprzód i objęli się, bez banalnego całowania i
poklepywania po plecach. Krótko i oszczędnie. Potem uścisnęli sobie
dłonie. TeŜ krótko i bez emocji.
- Jedziemy? - zapytał Like.
- Poczekaj sekundeczkę - poprosił gość.
A potem odwrócił się za zachód, gdzie za niewidocznym horyzontem
leŜał Kijów. Stary i zawsze młody Kijów.
- Witaj, Miasto - powaŜnie powiedział Artur-Zawulon i pokłonił się.
Na porośniętym drzewami zboczu Władimirskiej Góry jednocześnie
umilkły ptaki. Nie na długo, na ćwierć minuty. Ale nikt z kijowian tego nie
zauwaŜył.
- Dokąd mnie wieziesz tym razem? - zapytał Artur-Zawulon, kiedy
limuzyna pokonała most Patona i skręciła na nabrzeŜe.
Głos gościa brzmiał niedbale i z lekką nutką rozdraŜnienia.
- Do „Le Grande Cafe" - beznamiętnie odpowiedział Like. – Jeszcze
tam nie byłeś.
- Gdzie to jest? Na Kreszczatiku? Coś pewnie śmiertelnie
szpanerskiego?
22
- Nie na Kreszczatiku, ale blisko. A bo co? Wolisz ciszę?
- Wolę wspomnienia - westchnął Artur z niezrozumiałą tęsknotą w
głosie. - Wiesz co, dajmy sobie spokój z tymi „Le Grandami". Jedźmy
lepiej na Andriejewski, co? Do karczmy „Pid Lipoj".
- Na Andriejewski? - zdziwił się Like. - MoŜemy, pewnie... Tylko tam
juŜ nie ma karczmy, a szacowna restauracja z kryształami i całą resztą.
„Switlycia" się nazywa. Dopadły cię wspomnienia?
Gość westchnął znowu:
- Wspomnienia, drogi kolego. Raczej z karczmą związane, niŜ z
Andriejewskim Zjazdem. Poza tym z zamkiem Richarda.
- Dziwne miejsce jak na Ciemnego. W znaczeniu, Ŝe wspomnienia i
inne nostalgiczne drobiazgi.
- Ha! MoŜe powiesz, Ŝe Mały Wasiljewski w Moskwie to nie dziwne
miejsce jak na Ciemnego!
- A dziwne? - zaniepokoił się Like.
Na Małym Wasiljewskim zazwyczaj zatrzymywał się, będąc w Moskwie.
U znajomej wiedźmeczki. Artur westchnął po raz trzeci.
- MoŜe nie za bardzo... Ale jakoś wszyscy nasi raptownie przestali
kochać Arbat i jego okolice.
- Dlaczego?
- Jakoś wstrętnie się tam zrobiło. Jak w Pitrze, słowo honoru.
- Na Arbacie? Jak w Pitrze? Arturze, nie strasz mnie! Moskwa nie
mogła aŜ tak zejść na psy.
23
- Cała Moskwa na psy nie zeszła - mruknął Artur, pochmurniejąc
nagle. - Tylko Arbat. A co się tyczy Pitra...
- Wiesz co, moŜe o interesach pogadamy później - przerwał mu Like. -
Nalegam. Jako gospodarz.
- Ulegam namowie.
- Słuchaj, nieco niŜej, na Podolu, jest mała kafejka bardzo
przypominająca „Pid Lipoj" z tamtych czasów. Spodoba ci się. Jedziemy?
- Jedziemy.
Limuzyna wspięła się na Władimirską Górę i błyskawicznie dojechała
niemal do samej cerkwi Andriejewskiej. Brukowana jezdnia prowadziła w
dół, na Podole. Między starymi kamieniami widać było wyschnięte
szczeliny, szlaki obfitych wiosennych strumyków.
- Stop! Dalej na piechotę. Tradycję naleŜy szanować...
Artur nagle stęknął - jak staruszek - i niezręcznie poruszył się na
kanapie.
„Plecy go bolą, czy co?" - pomyślał Like, zdziwiony.
Mag o takim potencjale moŜe bez trudu poprawić sobie zdrowie. To
byłaby sprawa paru minut.
Ale nagle zrozumiał. To nie plecy. To pamięć. Wycina czasem
zadziwiające hołubce. Zwłaszcza z Innymi - przecieŜ mają pamięć
znacznie dłuŜszą niŜ zwyczajni ludzie.
Like nie odezwał się - po prostu wziął z rąk swego gościa szklankę,
wstawił do barku i otworzył drzwi limuzyny. Artur otworzył drzwi od
swojej strony.
24
Nielicznych turystów raczej nie zdziwił widok limuzyny, choć
zaskakująco zwyczajny wygląd pasaŜerów mógłby co poniektórych
zaskoczyć. Ale nie zaskoczył. Ciemni nie lubią zwracać na siebie uwagi
bez waŜnych ku temu powodów. Jaśni - owszem, lubią. Tym to moŜna nie
dawać jeść, byleby mogli otoczyć się aureolą, lśnieniem, poszpanować
białymi szatami. śe niby, wiedzcie, ludziki, kto was strzeŜe od
nieszczęścia. Najśmieszniejsze, Ŝe ludziki w to wierzą.
Like zawsze uwaŜał, Ŝe to głupie i śmieszne. Dlatego, jak zawsze, to
samo prościutkie zaklęcie, kryjące przed obcymi ciekawskimi
spojrzeniami, osłoniło parę Ciemnych magów. AŜ do miejsca, gdzie kiedyś
znajdowała się karczma, a teraz „Switlycia", nikt ich nie zobaczył. A potem
obaj udali, Ŝe właśnie z tej „Switlyci" wyszli. Na wszelki wypadek, z
wieloletniego nawyku maskowania się i ukrywania.
Miejsce na Podolu, dokąd przyprowadził Like gościa, było zwyczajną
knajpką, bez krzty pretensji do wytworności. Nie było tu nawet kelnerek -
goście musieli sami maszerować do baru, zamawiać i odbierać potem tace z
jedzeniem. Like w innych okolicznościach wolałby coś w klasie co
najmniej „Wiktorii", ale Ŝyczenie gościa jest prawem. Zwłaszcza takiego
gościa. Moskiewski Patrol zawsze notowany był wyŜej od kijowskiego, a
Artur-Zawulon był teŜ starszy i bardziej biegły w swojej sztuce. Nie z
powodu jakiegoś szczególnego talentu, ale po prostu wieku. W ogóle
porównywanie magów było zajęciem skomplikowanym, nigdy
25
teŜ nie przychodziło tym dwóm do głowy, by urządzać jakieś pojedynki
mocy. Zbyt oczywista była głupota takiego konkursu.
Jakiś czas minął w milczeniu - Ŝaden nie chciał od razu przystępować
do rzeczy, a marnowanie czasu na uprzejmy i bezsensowny dialog o
pogodzie czy innych bzdurach było poniŜej poziomu obu magów. Zamiast
tego zabrali się za horyłkę z papryką, firmowe skwarki i kotlety po
kijowsku. Jedzenie było tu proste, bez specjalnego wyrafinowania, dla
przeciętnego klienta, zarówno jeśli chodziło o cenę, jak i o jakość. Zresztą
nawet królowie teŜ co jakiś czas łakną prostoty.
W końcu zadowolony Zawulon odchylił się na krześle i oderwał
łagodniejsze juŜ spojrzenie od naczyń. Na jego obliczu malował się leciutki
cień rozkoszy - duchowej raczej niŜ ziemskiej.
- Co się tu u was dzieje? - zapytał.
- Nic, raczej spokój. MoŜna na urlop się wybrać. I wybiorę się, niech to
diabli! Ale nieco później, bliŜej lata, jak się naprawdę ociepli. Na Krym. W
góry.
- Tak gadasz, jakbyś nie wiedział, Ŝe w tym roku naprawdę ciepło
zrobi się dopiero w lipcu!
- No przecieŜ mówię - uśmiechnął się Like - Ŝe bliŜej lata.
- A, no to dobrze - skinął głową moskwianin. - Zawsze byłeś
stworzeniem ciepłolubnym.
Po kilku sekundach milczenia Artur poskarŜył się:
- A u nas ostatnio coś kiepsko i trudno. Jaśni taką czarownicę załapali,
łoj-joj-joj... Ledwośmy ją usunęli na jakieś lat pięćdziesiąt.
26
WŁADIMIR WASILIEW przełoŜył z języka rosyjskiego Eugeniusz Dębski ilustrował Jan Marek Lublin 2005
Copyright © by Władimir Wasiliew, 2005 Copyright © for this edition by Fabryka Stów Sp. z o.o., Lublin 2005 Copyright © for translation by Eugeniusz Dębski, 2005 Wydanie I ISBN 83-89011-71-9 Wszelkie prawa zastrzeŜone. Ali rights reserved. KsiąŜka ani Ŝadna jej część nie moŜe być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
OD WYDAWCY iewątpliwym przywilejem wydawców fantastyki jest praca nad ksiąŜkami, które rzeczywiście się lubi. Tym bardziej cieszymy się oddając w Wasze ręce ksiąŜkę Oblicze Czarnej Palmiry.w Wasze ręce ksiąŜkę Oblicze Czarnej Palmiry. Przygotowując tę pozycję doszliśmy do wniosku, Ŝe warto napisać kilka słów o samym cyklu powieściowym stworzonym przez Siergieja Łukianienkę i Władimira Wasiliewa oraz o problemach translatorskich, powstałych przy okazji konfrontacji pierwowzoru literackiego z jego wersją filmową. Zapewne niektórzy z czytelników słyszeli o rosyjskiej superprodukcji filmowej, noszącej polski tytuł StraŜ Nocna - opartej na pierwszej części wspomnianego cyklu (tytuł oryginału Nocznoj dozór). Wspomniany film odniósł ogromny sukces w Rosji i ma spore szanse zawojować widzów z krajów zachodnich, w tym takŜe Polaków. Spodziewając się wzrostu zainteresowania tymi ksiąŜkami, mało dotąd znanymi polskiemu czytelnikowi, naleŜy uprzedzić i wyjaśnić wątpliwości związane ze znaczeniem rosyjskiego słowa dozór. 5 N
OD WYDAWCY OtóŜ, rozpoczynający cykl Nocny Patrol, jego kontynuacja Dzienny Patrol, wreszcie ksiąŜka, którą właśnie trzymacie w dłoniach - wszystkie zostały przełoŜone przez róŜnych tłumaczy. Jednak ich cechą wspólną jest prawidłowe tłumaczenie rosyjskiego dozór jako patrol, a nie straŜ, jak zrobił to polski dystrybutor filmu. Rosyjski dozór to nie straŜ, ale właśnie patrol, a ściślej mówiąc - jest to specjalistyczne określenie patrolu wojskowego. Tłumaczona na język polski straŜ to po rosyjsku ochrana lub po prostu straŜą. Wszystkie historie z Dziennego i z Nocnego Patrolu, i ta z Czarnej Palmiry, dzieją się w tym samym świecie, zawieszonym pomiędzy Światłem a Ciemnością... Fabryka Słów Lublin 2005
Ciemność uwaŜa za niestosowne komentowanie poniŜszego tekstu. Dzienny Patrol Światło uwaŜa za niestosowne komentowanie poniŜszego tekstu. Nocny Patrol Inkwizycja jak zwykle milczy. Bez podpisu
Przypis autora: w powieści wykorzystane zostały teksty grup Biełomors, Aria, Kino, a takŜe mikroopowiadanie Leonida Jewdokimowa („Sachalin") o kurczaku według Leibniza i Schopenhauera.
PROLOG Rano znowu rozległy się hałasy pod oknem, przeszkadzały spać. Arik długo przebywał na pograniczu, między snem i jawą; sen czasem wygrywał, i wtedy świadomość zapadała się w pełną majaków nieskończoność, albo ustępował, spłoszony czyimiś niezwykłymi o poranku rześkimi okrzykami. Po godzinie takiego miotania poddał się. Odrzucił kołdrę, pod którą ukrywał się przed hałasem, wstał i dowlókł się do okna, jednakŜe z tego miejsca nie udało się dojrzeć, co właściwie dzieje się przed domem. Zebrał więc siły i skierował się do pokoju obok, co, biorąc pod uwagę powierzchnię mieszkania, było niezłym wyczynem. Odsunął zasłonę, wyszedł na balkon. Na ulicy Gogola znowu kręcono film. Nie wiadomo dlaczego, ale zawsze robiono to na Gogola. Arik przypomniał sobie, jak piętnaście lat temu tak samo leniwie obserwował z balkonu Jerzego Stuhra w otoczeniu 9
filmowych „Ormian", kiedy ten przechodził obok rzeźby na rogu domu naprzeciwko, w którym, nawiasem mówiąc, Arik kiedyś mieszkał. Wtedy Machulski kręcił „Deja vu". Co zaś kręcono dziś - nie wiadomo, ale Jerzego Stuhra Arik nigdzie nie widział. Postał jeszcze chwilę na balkonie, zmruŜywszy oczy, popatrzył na morze, westchnął i powlókł się do łazienki. Na ulicy było tak fajnie, Ŝe po ablucjach i śniadaniu postanowił wyjść na spacer. Po godzinie wyszedł z bramy, z lekkim wstrętem zerknął na krzątających się bez sensu filmowców, okrąŜył plan zdjęciowy otoczony pasiastą taśmą i skierował się na most Wioszczyński. Zatrzymał się przy barze, kupił butelkę piwa i niespiesznie wysączył ją od razu. Słońce i lato wykonały swoją robotę - humor nieuchronnie poprawiał się nawet Arikowi, pomimo jego melancholijnej i kontemplacyjnej natury. Przemaszerował przez most umyślnie wolno, mruŜąc z zadowolenia oczy, z rzadka spoglądając w dół. Jak zwykle w Odessie - dokoła pełno turystów, więc dwukrotnie Arikowi wsuwał ktoś do rąk aparat i prosił o pstryknięcie. Na tle. Arik pstrykał, a co mu to przeszkadza? Z daleka zauwaŜył, Ŝe jego ulubione miejsce na stopniach kolumnady Pałacu Woroncowskiego jest zajęte. Najpierw trochę się rozzłościł, ale w miarę jak podchodził, złość mu mijała. 10
Po pierwsze, jego miejsce zaanektowała dziewczyna. Po drugie, samotna dziewczyna. W kaŜdym razie bez towarzysza. Sympatyczna, długowłosa i smutna. Wyraźnie nietutejsza, co widać było po nietkniętej słońcem skórze. A poza tym była Inną. Niezarejestrowaną przy tym. Przyjrzawszy się, Arik odkrył brak pieczęci rejestracyjnej: ta Inna była dzika. MoŜna było sądzić, Ŝe nauczyła się w Zmrok wchodzić samodzielnie, bez jakiejkolwiek pomocy - aura zaczynała zabarwiać się dopiero w Zmroku. Po właściwej inicjacji nie zostaje zbyt wiele neutralnych odcieni. „No i dobrze!" - pomyślał Arik lekko podniecony. -„Dzikuska, znaczy się. Nieźle wygląda... Raczej w moim typie". Nie lubił ukrywać się i czaić. Wszedł w Zmrok kilka kroków przed schodami, zbliŜył się i usiadł obok. - Dzień dobry. Dziewczyna popatrzyła na niego ze zdziwieniem. Widocznie rzadko spotykała Innych. Jeśli w ogóle spotykała. Jakichś jednak spotykać musiała, bo inaczej skąd ten krok w stronę Ciemności? Samotne dzikusy niemal zawsze zostają neutralami, poniewaŜ nic nie wiedzą o wiecznym starciu dwóch ugrupowań Innych. - Dzień dobry... Dziewczyna odruchowo odsunęła się, uwaŜnie patrząc na Arika. - Jesteś przyjezdna? - Tak... z Rosji. 11
Arik skinął głową. Robiło się gorąco - dzień rozpalał się na całego. - Jak ci się podoba Odessa? Otworzył się nieco, prezentując absolutnie pokojowe zamiary i demonstrując dobry humor; juŜ po kilku sekundach dziewczyna wyluzowała się trochę i pozwoliła sobie na półuśmiech. - Podoba się! Co prawda ludzie tu są... jacyś inni. - No tak - westchnął Arik. - Niektórzy inni, a niektórzy - kompletnie nie tacy... Inni... Nie zrozumiała. Po prostu uśmiechnęła się. Naprawdę dzikuska. Dziwne, Ŝe chłopcy jej nie zafiksowali. Ale moŜe dopiero co przyjechała. A chłopacy pewnie juŜ na plaŜy piwko tną po wczorajszym. Kto cię inicjował, dziecino? Dlaczego w tajemnicy? - Przepraszam, chyba zajęłam twoje miejsce? Tu zwykle siedzisz? Pomyślał, Ŝe ostatni raz zatrzymał się na stopniach kolumnady ze trzy tygodnie temu, kiedy pokazywał Szwedowi swój nowy pistolet. Ale nie było sensu gadać o tym na głos. - Czasem tu siedzę. Patrzę na morze... i w ogóle. Mam na imię Arik. Mieszkam o tam, za mostem i od razu w lewo. - Fajnie! A ja jestem Tamara. - Pokazać ci Odessę? - Pewnie! Nieufność dziewczyny wyparowała bez śladu, chociaŜ Arik nic specjalnego w tym kierunku nie robił. Tamara jako Inna sięgała mniej więcej poziomu trzeciego, 12
dlatego mógłby ją bez trudu omotać. Ale nie miał ochoty stosować niczego z magicznego arsenału, zresztą nie było nawet takiej potrzeby. Arik wstał, pomógł Tamarze zejść po stopniach i poprowadził ją na bulwar. No bo gdzie jeszcze?
1 Dowódca kijowskiego Dziennego Patrolu, Aleksander Szeremietiew, w zadziwiający sposób łączył przywiązanie do komfortu z obojętnością na niewygody. Mało komu było wiadomo, Ŝe przez długie lata zamieszkiwał niewielkie dwupokojowe mieszkanko obok placu Zwy- cięstwa. Mieszkanko, gdzie pod poszarzałym z upływu czasu sufitem zwisały całe pęki zakurzonych pajęczyn, gdzie przejść z pokoju do pokoju moŜna było tylko po wąskich ścieŜkach, gdyŜ pozostała przestrzeń była kompletnie zawalona ksiąŜkami i przedmiotami, które przynajmniej część zdrowo myślących ludzi określiłaby jako rupiecie. Ale gospodarz miał w nosie zdanie hipotetycznych gości. Choćby dlatego, Ŝe nie lubił zmian. Choćby dlatego, Ŝe większość twarzy na starych portretach, porozwieszanych dokoła na ścianach, była mu znana osobiście. I dlatego, Ŝe owymi rupieciami, kiedy jeszcze nie były rupieciami, posługiwali się w swoim czasie jego przodkowie i krewniacy. W większości juŜ nieŜyjący. 14
A odwiedzali Szeremietiewa nieliczni. Przede wszystkim - Inni. On sam w domu nie mieszkał - lubił tylko tu bywać. Czasem nocował. Czasem parzył kawę albo herbatę. Bardzo rzadko gotował. Jeśli juŜ dowódca kijowskich Innych zapragnął zwyczajnego posiłku, to kierował się do jakiegoś lokalu, przy czym równie dobrze mógł wybrać szykowny „Concorde" na placu Lwa Tołstoja, jak i dość skromną „Wiktorię" naprzeciwko domu towarowego „Ukraina". „Wiktorię" wybierał częściej. Znajdowała się o pięć minut leniwego - bez Ŝadnych głupich portali podprzestrzennych - spaceru od domu, przez plac Zwycięstwa i podwórko otoczone nowymi domami. Nie, no oczywiście, kiedy tego wymagał image, pojawiał się i rozmach, i styl, i to, co Szeremietiew nazywał szpanem. Ale odwiedzanie miejsc, gdzie bywali nowi „panowie Ŝycia", wcale go nie pociągało. A w „Wik- torii" podawano mu wermut w starym kielichu z weneckiego szkła - zawsze w tym samym. Piwo - w niemieckim kuflu z pokrywką (gdy zamawiał jasne) albo w nottinghamskim aleguardzie (w przypadku ciemne- go). Kawę - w glinianej tureckiej filiŜance, wykonanej jeszcze za czasów sułtanów, i koniecznie z pociemniałą starą srebrną łyŜeczką, intrygującą na poły startym napisem w nieznanym języku. Obiadowy serwis róŜnił się, rzecz jasna, od tego uŜywanego wieczorową porą. Pierwszy składał się z osiemnastu elementów, drugi - z piętnastu. W „Wiktorii" dostawał Szeremietiew 15
równieŜ swoje ulubione cygara. Zresztą połowę dostaw organizował właśnie on, odbywszy powaŜną rozmowę z dyrektorką. Oczywiście, stopniowo „Wiktoria" stała się nieoficjalnym klubem kijowskich Ciemnych. Patrolerzy częściej bywali tu, niŜ w biurze, znajdującym się na Bankowej dziesięć, w słynnym domu z chimerami. Tam z obowiązku nudzili się dyŜurni i szczawie, którym jeszcze nie przejadł się patrolowy romantyzm.Tak się złoŜyło, Ŝe Ciemni Inni w Kijowie od wielu lat Ŝyli cicho i spokojnie. Nawet potrafili jakoś dogadać się z Jasnymi i Ŝyć z nimi w pokoju. Pewnie, nie obywało się bez drobnych rutynowych utarczek i zadr, musowo. Ale po to są Patrole, Ŝeby zajmowały się rutyną. Niewielu patrolerów, nawet wystarczająco doświadczonych i kumatych, mogło pochwalić się, Ŝe na własne oczy widziało prawdziwego Inkwizytora. Stare miasto potrafiło pogodzić nawet zajadłych wrogów. Nie bez powodu w środowisku Innych na Ukrainie pięciopalczaste liście kasztana - symbol Kijowa - stały się równieŜ symbolem zakończenia działań wojennych i we- zwaniem do pertraktacji. Wystarczyło wysłać taki liść przeciwnej stronie. Lato okryło swoim ciepłym ciałem Kijów miękko i niezauwaŜalnie. Jeszcze niby niedawno ciągnęło od Dniepru mokrym ziąbem, niby dopiero co drzewa pokryły się listowiem, kiedy nagle dokoła zapanował upał - nawet słupkowi starego rtęciowego termometru Reaumura, przyniesionego do „Wiktorii" - jakŜeby nie! - przez Szeremietiewa, tylko odrobinę brakowało do trzydziestki. 16
Właśnie w taki dzień dowódca Dziennego Patrolu Kijowa, Aleksander Szeremietiew (dla większości otoczenia po prostu Like), wyjął ze specjalnej kieszonki kamizelki staromodny zegarek, tak zwaną cebulę, potrząsnął nią, otwierając pokrywkę, zerknął na emaliowane wskazówki na cyferblacie, po czym wypuścił w kierunku sufitu smugę cygarowego dymu i zawołał niezbyt głośno: - Jefim! Od stojącego na skraju szeregu flippera natychmiast oderwał się szczupły młodzieniec z gęstą czarną brodą. Gdyby mu dodać chasydzki kapelusz i pejsy, wyglądałby jak stuprocentowy śyd z pobliskiej misji. Zresztą Jefim kiedyś naprawdę uwaŜał się za śyda, póki nie został wykryty i zainicjowany przez Ciemnych. Ale chasydzkiego kapelusza nie nosił ani wcześniej, ani tym bardziej teraz. - Tak, szefie? - zapytał, odwracając się, ale nie zeskakując z wysokiego barowego stołka. - Limuzyna - oszczędnie rzucił Szeremietiew. Jefim poruszył brwiami - zazwyczaj szef przedkładał subaru. Ale... drogi wysokich magów dziwne są oraz, rzecz jasna, niewytłumaczalne. Dlatego Jefim po prostu odczepił od paska komórkę, połączył się z szofe- rem i przekazał dyspozycję. Kanciasty rolls-royce podjechał pod „Wiktorię" po siedmiu minutach. Like dopalił cygaro, wstał, cmoknął w policzek kelnerkę i skierował się do wyjścia. W sali na chwilę zrobiło się ciszej. - Gdzie idziesz? - z zachwycającą bezpośredniością zapytała młodziutka wiedźma AnŜelika. pupilka szefa. 17
U szefa wszystkie osoby płci Ŝeńskiej poniŜej czterdziestki były pupilkami. Kto inny, jakiś męŜczyzna, za takie pytanie pewnie by nieźle oberwał. Ciemni z dłuŜszym staŜem takich durnych pytań z kolei by nie zadawali. Ale młodziutkie wiedźmeczki - jakŜe nie ulec im i nie pozwolić na po- ufałość? Zresztą zamiary Szeremietiewa wcale nie były jakoś specjalnie sekretne czy niezwykłe. - Do Boryspola - rzucił standardowo skąpą informację kierowcy. O czasie powrotu szef Ciemnych Sił nie informował. Bo po co? W limuzynie Like przede wszystkim sięgnął do barku. Kierowca ruszył bez zbędnych pytań - słowa szefa wychwycił w swojej części klimatyzowanego wnętrza samochodu, jeszcze niezwykłego dla oka kijowian - długiego jak zeppelin i pięknego jak młoda orka. TuŜ przed Boryspolem szofer zapytał: - Na lotnisko, Aleksandrze Georgijewiczu? - Tak, na moskiewskie. Like zawsze był oszczędny w słowach, takie juŜ miał obyczaje. Jak zwykle uŜył zaklęcia, by zmylić ochronę przy słuŜbowym wjeździe, sprawdził, które wyjście przeznaczone jest dla pasaŜerów z Moskwy; szofer - starszawy i dość późno zainicjowany wujo, Płaton Smereka - pod- jechał na właściwe miejsce. Starannie przestrzegał przy tym zasad poruszania się po płycie lotniska. Pękaty boeing juŜ wykręcał na parking. 18
Like kątem oka obserwował płytę lotniska, nie wypuszczając z ręki kieliszka z wermutem. Boeing wolno pełzł na swoje miejsce, gdzie juŜ krzątali się ludzie z węŜami i innymi akcesoriami lotniskowego wyposaŜenia.W końcu do boku samolotu przystawiono schody i drzwi otworzyły się, wypuszczając pierwszych pasaŜerów. Dopiero teraz Like wysiadł z limuzyny. Zwyczajni ludzie nie zauwaŜali ani szefa Dziennego Patrolu, ani rolls- roycea, ani szofera. Lekkie, niemal niezauwaŜalne zaklęcie - a zamiast wozu i dwóch Innych ludziska widzą pustkę. Szare płyty pola startowego i drŜące z gorąca powietrze nad nimi. Człowiek, na którego czekał Like, pojawił się na schodkach jako jeden z pierwszych. Miał nieco powyŜej średniego wzrostu, był bardzo szczupły - twarz z zapadniętymi policzkami. Like obserwował postać w ciemnym garniturze, szarej koszuli i czarnych półbutach z kwadratowymi czubkami, wyczyszczonymi tak, Ŝe odbijał się w nich śnieŜnobiały bok samolotu. Przybysz nie miał ani torby, ani saszetki - nic. Puste dłonie. Zresztą, jak się okazało później, nie miał równieŜ Ŝadnego innego bagaŜu. Szczupły męŜczyzna w ciemnym garniturze wolno zszedł po schodach i od razu odłączył się od pasaŜerów, mrówczym łańcuszkiem ciągnących od samolotu do zmodernizowanego lotniskowego autobusu, jednego z kilku obsługujących od pewnego czasu boryspolskie lotnisko. Nikt na niego nie zwrócił uwagi, mimo Ŝe przeszedł przed samym nosem stewardesy i omal nie 20
zderzył się z pracownikiem przy przednim kole samolotu. Szef kijowskiego Dziennego Patrolu w milczeniu oczekiwał gościa przy limuzynie z otwartymi drzwiami. Gość równieŜ był szefem Dziennego Patrolu. Moskiewskiego. Powoli zbliŜyli się do siebie i znieruchomieli w odległości dwóch kroków. Nie Ŝeby jakoś przesadnie sztywno czy ceremonialnie, ale mieli takie miny, jakby między nimi płynęła Elba. - Witaj, Zawulonie - wypowiedział Like. Nie powiedział, a wypowiedział. - Witaj, Tawiskaronie - tak samo wypowiedział gość. W głosie obu męŜczyzn nie słychać było radości czy Ŝyczliwości, jakiej moŜna by się było spodziewać u ludzi, którzy dawno się nie widzieli. Raczej moŜna by sądzić, Ŝe rozstali się zaledwie wczoraj, przy tym juŜ wcześniej wiedząc o dzisiejszym spotkaniu. Kijowianin skrzywił się boleśnie. - MoŜe bez... certolenia się? - zaproponował. - Dobra - chętnie przystał moskwianin. - Dzień dobry, Like. - Dzień dobry, Arturze. Zrobimy „niedźwiedzia"? - A po co? Szeremietiew uśmiechnął się leciutko. - Z powodu nadmiaru ciepłych uczuć. - A... - Do gościa w końcu dotarło. - śartujemy. Dobrze, robimy „niedźwiedzia". W końcu, rzeczywiście, 21
dawno się nie widzieliśmy i nawet jestem rad ze spotkania. - Ja teŜ, Arturze. Naprawdę dawno się nie widzieliśmy. Postąpili krok naprzód i objęli się, bez banalnego całowania i poklepywania po plecach. Krótko i oszczędnie. Potem uścisnęli sobie dłonie. TeŜ krótko i bez emocji. - Jedziemy? - zapytał Like. - Poczekaj sekundeczkę - poprosił gość. A potem odwrócił się za zachód, gdzie za niewidocznym horyzontem leŜał Kijów. Stary i zawsze młody Kijów. - Witaj, Miasto - powaŜnie powiedział Artur-Zawulon i pokłonił się. Na porośniętym drzewami zboczu Władimirskiej Góry jednocześnie umilkły ptaki. Nie na długo, na ćwierć minuty. Ale nikt z kijowian tego nie zauwaŜył. - Dokąd mnie wieziesz tym razem? - zapytał Artur-Zawulon, kiedy limuzyna pokonała most Patona i skręciła na nabrzeŜe. Głos gościa brzmiał niedbale i z lekką nutką rozdraŜnienia. - Do „Le Grande Cafe" - beznamiętnie odpowiedział Like. – Jeszcze tam nie byłeś. - Gdzie to jest? Na Kreszczatiku? Coś pewnie śmiertelnie szpanerskiego? 22
- Nie na Kreszczatiku, ale blisko. A bo co? Wolisz ciszę? - Wolę wspomnienia - westchnął Artur z niezrozumiałą tęsknotą w głosie. - Wiesz co, dajmy sobie spokój z tymi „Le Grandami". Jedźmy lepiej na Andriejewski, co? Do karczmy „Pid Lipoj". - Na Andriejewski? - zdziwił się Like. - MoŜemy, pewnie... Tylko tam juŜ nie ma karczmy, a szacowna restauracja z kryształami i całą resztą. „Switlycia" się nazywa. Dopadły cię wspomnienia? Gość westchnął znowu: - Wspomnienia, drogi kolego. Raczej z karczmą związane, niŜ z Andriejewskim Zjazdem. Poza tym z zamkiem Richarda. - Dziwne miejsce jak na Ciemnego. W znaczeniu, Ŝe wspomnienia i inne nostalgiczne drobiazgi. - Ha! MoŜe powiesz, Ŝe Mały Wasiljewski w Moskwie to nie dziwne miejsce jak na Ciemnego! - A dziwne? - zaniepokoił się Like. Na Małym Wasiljewskim zazwyczaj zatrzymywał się, będąc w Moskwie. U znajomej wiedźmeczki. Artur westchnął po raz trzeci. - MoŜe nie za bardzo... Ale jakoś wszyscy nasi raptownie przestali kochać Arbat i jego okolice. - Dlaczego? - Jakoś wstrętnie się tam zrobiło. Jak w Pitrze, słowo honoru. - Na Arbacie? Jak w Pitrze? Arturze, nie strasz mnie! Moskwa nie mogła aŜ tak zejść na psy. 23
- Cała Moskwa na psy nie zeszła - mruknął Artur, pochmurniejąc nagle. - Tylko Arbat. A co się tyczy Pitra... - Wiesz co, moŜe o interesach pogadamy później - przerwał mu Like. - Nalegam. Jako gospodarz. - Ulegam namowie. - Słuchaj, nieco niŜej, na Podolu, jest mała kafejka bardzo przypominająca „Pid Lipoj" z tamtych czasów. Spodoba ci się. Jedziemy? - Jedziemy. Limuzyna wspięła się na Władimirską Górę i błyskawicznie dojechała niemal do samej cerkwi Andriejewskiej. Brukowana jezdnia prowadziła w dół, na Podole. Między starymi kamieniami widać było wyschnięte szczeliny, szlaki obfitych wiosennych strumyków. - Stop! Dalej na piechotę. Tradycję naleŜy szanować... Artur nagle stęknął - jak staruszek - i niezręcznie poruszył się na kanapie. „Plecy go bolą, czy co?" - pomyślał Like, zdziwiony. Mag o takim potencjale moŜe bez trudu poprawić sobie zdrowie. To byłaby sprawa paru minut. Ale nagle zrozumiał. To nie plecy. To pamięć. Wycina czasem zadziwiające hołubce. Zwłaszcza z Innymi - przecieŜ mają pamięć znacznie dłuŜszą niŜ zwyczajni ludzie. Like nie odezwał się - po prostu wziął z rąk swego gościa szklankę, wstawił do barku i otworzył drzwi limuzyny. Artur otworzył drzwi od swojej strony. 24
Nielicznych turystów raczej nie zdziwił widok limuzyny, choć zaskakująco zwyczajny wygląd pasaŜerów mógłby co poniektórych zaskoczyć. Ale nie zaskoczył. Ciemni nie lubią zwracać na siebie uwagi bez waŜnych ku temu powodów. Jaśni - owszem, lubią. Tym to moŜna nie dawać jeść, byleby mogli otoczyć się aureolą, lśnieniem, poszpanować białymi szatami. śe niby, wiedzcie, ludziki, kto was strzeŜe od nieszczęścia. Najśmieszniejsze, Ŝe ludziki w to wierzą. Like zawsze uwaŜał, Ŝe to głupie i śmieszne. Dlatego, jak zawsze, to samo prościutkie zaklęcie, kryjące przed obcymi ciekawskimi spojrzeniami, osłoniło parę Ciemnych magów. AŜ do miejsca, gdzie kiedyś znajdowała się karczma, a teraz „Switlycia", nikt ich nie zobaczył. A potem obaj udali, Ŝe właśnie z tej „Switlyci" wyszli. Na wszelki wypadek, z wieloletniego nawyku maskowania się i ukrywania. Miejsce na Podolu, dokąd przyprowadził Like gościa, było zwyczajną knajpką, bez krzty pretensji do wytworności. Nie było tu nawet kelnerek - goście musieli sami maszerować do baru, zamawiać i odbierać potem tace z jedzeniem. Like w innych okolicznościach wolałby coś w klasie co najmniej „Wiktorii", ale Ŝyczenie gościa jest prawem. Zwłaszcza takiego gościa. Moskiewski Patrol zawsze notowany był wyŜej od kijowskiego, a Artur-Zawulon był teŜ starszy i bardziej biegły w swojej sztuce. Nie z powodu jakiegoś szczególnego talentu, ale po prostu wieku. W ogóle porównywanie magów było zajęciem skomplikowanym, nigdy 25
teŜ nie przychodziło tym dwóm do głowy, by urządzać jakieś pojedynki mocy. Zbyt oczywista była głupota takiego konkursu. Jakiś czas minął w milczeniu - Ŝaden nie chciał od razu przystępować do rzeczy, a marnowanie czasu na uprzejmy i bezsensowny dialog o pogodzie czy innych bzdurach było poniŜej poziomu obu magów. Zamiast tego zabrali się za horyłkę z papryką, firmowe skwarki i kotlety po kijowsku. Jedzenie było tu proste, bez specjalnego wyrafinowania, dla przeciętnego klienta, zarówno jeśli chodziło o cenę, jak i o jakość. Zresztą nawet królowie teŜ co jakiś czas łakną prostoty. W końcu zadowolony Zawulon odchylił się na krześle i oderwał łagodniejsze juŜ spojrzenie od naczyń. Na jego obliczu malował się leciutki cień rozkoszy - duchowej raczej niŜ ziemskiej. - Co się tu u was dzieje? - zapytał. - Nic, raczej spokój. MoŜna na urlop się wybrać. I wybiorę się, niech to diabli! Ale nieco później, bliŜej lata, jak się naprawdę ociepli. Na Krym. W góry. - Tak gadasz, jakbyś nie wiedział, Ŝe w tym roku naprawdę ciepło zrobi się dopiero w lipcu! - No przecieŜ mówię - uśmiechnął się Like - Ŝe bliŜej lata. - A, no to dobrze - skinął głową moskwianin. - Zawsze byłeś stworzeniem ciepłolubnym. Po kilku sekundach milczenia Artur poskarŜył się: - A u nas ostatnio coś kiepsko i trudno. Jaśni taką czarownicę załapali, łoj-joj-joj... Ledwośmy ją usunęli na jakieś lat pięćdziesiąt. 26