Wiera Kamsza
Dzień strachu
Dla J. Niersierowa
1.
Młodziutki wróbelek niezbyt zręcznie wylądował na pozieleniałym ze starości gargulcu, i tym
samym podpisał na siebie wyrok. Siedząca na strasznym kamiennym pysku ptaszyna była
znakomitym celem, więc Pista Sukan nie zmarnował okazji do wykorzystania nowej procy.
Strzał był dokładny, Ŝałosna kupka pierza, słabo trzepocąc skrzydłami, runęła w dół, ale
strzelec nie zdołał nacieszyć się powodzeniem. Balas Sukan, doŜywotni kapitan zamku na
Rissie, które to stanowisko otrzymał od młodziutkiego księcia Balinta po burasskiej bitwie, w
której stracił lewą rękę, domyślił się, gdzie moŜe pałętać się jego potomek, i pracowicie
wspiął się za nim na dach. Pochwycony za ucho Pista wypuścił broń i smętnie pomaszerował
za rodzicem do piwnicy, gdzie zebrali się juŜ niemal wszyscy mieszkańcy zamku.
Stojący przy obitych Ŝelazem drzwiach Balint Rissai posępnie popatrzył na wchodzących, ale
nie odezwał się. Pista nigdy wcześniej nie widział swojego pana z tak bliska. Wuj młodego
Beli Trzeciego i regent, Balint, młodszy brat króla Lukasa, zabitego w bitwie z zamańskimi
hordami, rzadko bywał na swoich włościach, ale Dzień Strachu to Dzień Strachu. Władca
spędza go ze swoimi ludźmi. Pista siedział na swoim ulubionym dachu, kiedy ksiąŜę i jego
starszy syn zeskoczyli z koni przy bramie zamku, a zaraz potem na spiczastej dzwonnicy
rozdzwonił się dzwon alarmowy, powiadamiając o nadchodzącym nieszczęściu.
W Dniu Strachu ludzie zaganiają zwierzynę pod dach, nie zostawiając pod gołym niebem
nawet kurczaka. Powiadają, Ŝe dziki zwierz chowa się sam, wyczuwając, Ŝe przeleci nad nim
On. śycie zamiera - nie szczebiocą ptaki, nie grzeją się na słoneczku leniwe koty, nie brzęczą
pszczoły, tylko rośliny, którym sądzone jest umierać tam, gdzie się urodziły, widzą, jak wolno
nad nimi przelatuje Pradawny, kontynuując swoje odwieczne poszukiwania. KaŜde
stworzenie, na które padnie wzrok Pradawnego, stanie się jego własnością. Tak mówią
legendy, a czy tak jest naprawdę - nikt nie sprawdzał.
Pista i wierzył, i nie wierzył w Pradawnego. Jeśli, obudziwszy się w nocy, przypominał sobie
opowieści o jego bezwzględnym spojrzeniu, to zaraz nakrywał się na głowę, wyobraŜając
sobie, Ŝe Pradawny jest tuŜ obok i tylko czeka, Ŝeby on, Pista Sukan, wyłonił się spod
zbawczej kołdry. W ciągu dnia te strachy wyglądały głupio. No bo po co by Mu były muchy
czy Ŝaby? Dlaczego On pojawia się tylko w środku lata, dlaczego nie szkodzi drzewom, i kto
moŜe o Nim coś wiedzieć, skoro nikt Go nie widział? Ostatni Dzień Strachu miał miejsce
niemal trzy wieki temu, o ile w ogóle miał miejsce, bo moŜe to wszystko tylko czcze gadanie?
Po prawdzie, Pista polazł rano na dach nie po to, by polować na wróble. Chciał utrzeć nosa
wszystkim tym zamkowym chłopakom, a jednocześnie popatrzeć na Pradawnego, jeśli ten
naprawdę przeleci nad Rissą. Sukan młodszy był przekonany, Ŝe Pradawny go nie zauwaŜy.
Tak najpewniej by i było, ale przed ojcem ukryć się nie udało, i teraz trzeba będzie siedzieć w
dusznej piwnicy i słuchać, jak modli się mnich Janos. Dobrze przynajmniej, Ŝe moŜna
przyjrzeć się księciu. Gdyby się nie spóźnili, musieliby sterczeć w najgłębszej piwnicy; moŜe
to i wygodniejsze, ale nudne nad wyraz. Młody Sukan ukradkiem przyglądał się Balintowi, o
którego odwadze i brawurze juŜ za jego Ŝycia układano pieśni. Wojownik poczuł na sobie
jego spojrzenie i przywołał Pistę do siebie.
- Twój syn, Sukanie?
- Tak, panie.
- Ile ma?
- Dziesięć. Łobuz, dlatego tak długo to trwało.
- Wlazł na dach? - zapytał ze współczuciem Balint. Pista oblał się rumieńcem i skinął głową.
- Słusznie - nieoczekiwanie zaaprobował jego czyn ksiąŜę.
- Gdybym ja w Dniu Strachu miał dziesięć lat, teŜ bym polazł popatrzeć na Pradawnego. Imre
- Rissai zwrócił się do wchodzącego właśnie do piwnicy ciemnowłosego, mniej więcej
piętnastoletniego młodzieńca. - I co tam?
- Objechałem dokoła zamek i,sprawdziłem dziedzińce. Wszystko w porządku, ale On się
zbliŜa. To pewne.
- Ach tak? - Mocna dłoń zacisnęła się na ramieniu Pisty.
- No, wojowniku, chodźmy, popatrzymy razem.
- Ojcze! - poderwał się Imre. — Idę z tobą.
- Oczywiście. - KsiąŜę odwrócił się do Sukana. - Zaraz wrócimy. Nikogo nie wypuszczaj,
słyszysz? Czasu powinno nam wystarczyć, ale nigdy nie wiadomo...
Kapitan zamku dał znak pięciu halabardzistom i sam stanął przy wyjściu, chociaŜ nikt nie
wykazywał najmniejszej chęci do wychodzenia na zewnątrz. Kiedy Pista usłyszał, jak syn
księcia powiedział „On się zbliŜa", teŜ nabrał ochoty, by ukryć się gdzieś w kąciku, ale Rissai
trzymał go mocno. We trzech pokonali kręte strome schody i znaleźli się na zalanym słońcem
dziedzińcu. Czegoś takiego Pista Sukan jeszcze nie widział i nie chciał widzieć. Co innego
słuchać, jak w Dniu Strachu wszystko, co Ŝyje i moŜe się poruszać, kryje się i rozbiega, a co
innego znaleźć się na wymarłym dziedzińcu. Było bardzo cicho, bardzo duszno i bardzo
strasznie. PotęŜne kasztany, od wieków strzegące zamku, beznamiętnie kierowały ku niebu
zielone korony, ale Pista gotów był przysiąc, Ŝe boją się tak samo jak dmuchawce i barszcz -
te pierwsze, zwinięte jak przed deszczem, drugie - najeŜone, choć zazwyczaj bezczelnie
rozpościerają swoje mięsiste liście. Niebo trwało martwe - nie było na nim ani obłoku, ani
ptaka, ani choćby motylka czy muchy. Pista popatrzył pod nogi; w pobliŜu przebiegała
mrówcza ścieŜka, ale owady zniknęły. Bajka okazała się prawdą: wszystko, co mogło się
ukryć, ukryło się.
- Nie myślałem, Ŝe to prawda - ksiąŜę jakby podsłuchał jego myśli. - Nawet kiedy przybyli
gońcy, a alijska kula rozjarzyła się...
O kuli alijskiej Pista słyszał od ojca. Dziwna rzecz, przysłana przez zamańskiego sułtana
jednemu ze staroŜytnych monarchów w zamian za prawo pogrzebania zabitego w bitwie
brata. Zazwyczaj była mlecznobiała i zimna, w miarę jednak zbliŜania się Dnia Strachu
wypełniała się niespokojnym purpurowym światłem, stawała się najpierw ciepła, potem
nawet gorąca. Kto i kiedy stworzył ten przedmiot, nie wiedział nikt
- Stój tu. - Balint puścił ramię Pisty i chłopiec drgnął, jakby obudził się ze snu. - Jakby co,
pędź na dół i kaŜ ojcu zamknąć drzwi. Na nas się nie oglądaj.
Wielki Rissai rozkołysanym krokiem wyszedł na środek dziedzińca i stanął twarzą na
wschód, skąd, jak głosiły opowieści, przybywał Pradawny. Pista na całe Ŝycie zapamiętał
straszliwą, przygniatającą ciszę, nieruchome korony kasztanów i wysokiego, ciemnowłosego
męŜczyznę, zalanego bezlitosnym słonecznym blaskiem. Balint stał, połoŜywszy dłoń na
rękojeści swojego słynnego miecza, i wpatrywał się w lśniącą dal. Serce chłopca zapłonęło
Ŝarem; nie zwaŜając na polecenie, podbiegł do księcia i stanął obok, zaledwie o mgnienie oka
później niŜ Imre. Tak dla Istvana Sukana zaczęła się słuŜba trwająca całe Ŝycie.
Niebo na wschodzie spurpurowiało, jakby zamierzało tam wzejść jeszcze jedno słońce, w
twarz uderzył zapach Ŝaru. Cała trójka na dziedzińcu stała i czekała, sama nie wiedząc, na co.
Gorący wicher nasilał się, rozbudzone drzewa zakołysały się i zaszumiały, głucho i groźnie,
powietrze wypełniło się drobnym, skrzypiącym między zębami pyłem.
- Teraz juŜ czas - gwałtownie powiedział ksiąŜę. - Wracamy.
- Ojcze... - Nagle pobladły Imre podniósł głowę. - Ja się nie boję...
- Ale ja się boję - odparł słynący z męstwa wojownik. - Na dół. I to migiem!
Pista nie pamiętał, jak i kiedy zbiegli po schodach na dół, i jak znalazł się w najodleglejszym
kącie piwnicy obok matki i sióstr.
2.
Wiecznością teŜ moŜna się zmęczyć. Ci, Co Byli Wcześniej, widzieli narodziny i rozkwit
tego świata, a jemu przypadł wieczór, chłodny, niekończący się wieczór. Pragnął tylko
jednego - spokoju, ale na spokój trzeba sobie zasłuŜyć. Trzeba znaleźć Ŝywą istotę, która
zdolna jest wchłonąć Moc i Wiedzę, odsłonić przed nim cenę Krwi, Władzy i Złota, i dopiero
potem moŜna znaleźć spokój. JakŜe jest zmęczony, raz po raz przelatując pradawnym
szlakiem i nie znajdując nikogo. Ich ród jest przeklęty, są skazani na niesienie swojej potęgi w
samotności, nie mając prawa nawet do śmierci. Ich czas, czas złota i ognia minął, na ziemi
rozpanoszyły się Ŝałosne istoty - moŜe zabijać je całymi tysiącami, ale po co mu to? Chce
jednego. Wolności i spokoju.
Jego poprzednicy rozstali się z Ŝyciem na stertach złota w ildariańskich pieczarach, a on
ciągle jeszcze Ŝyje. Nikczemni mieszkańcy niegdyś groźnego świata nie chcą zamienić
swojego Ŝałosnego istnienia na wielkość, uciekają przed nim, a on nie moŜe zejść na ziemię,
nie moŜe Ŝadnego schwytać i zmusić do przyjęcia przeklętej potęgi. Wolno mu tylko latać raz
i na zawsze wyznaczonym szlakiem, patrząc w dół w szalonej nadziei na odszukanie strzępka
Ŝycia, gotowego do przyjęcia jego balastu. Za kaŜdym razem, wzbijając się w powietrze nad
Czarnymi Górami, miał nadzieję, Ŝe go znajdzie, ale śmiertelne stwory w panice uciekały, a
on pędził, aŜ w dole pojawiły się wreszcie fale Wściekłego Morza. Dalej droga była zakazana,
wracał więc do pieczar oglądać sny o na wieki straconym, by w Dniu Goryczy obudzić się i
wzlecieć nad skałami, oczekując zbawienia. I nie było nikogo, kto by mógł mu pomóc, ale co
to? Co?!
Na jego wezwanie przyszła odpowiedź. CzyŜby poszukiwania dobiegły końca? Jaka śmieszna
istota. Malutka, nikczemna. Przepełniona dumą i złością. IleŜ w niej zaciekłości! Czy to
rozumne oddać jej Moc? Ale jeśli ją odtrąci, skaŜe się ponownie na Ŝycie, a on juŜ dłuŜej nie
moŜe! Po co ta krzątanina pod stygnącym słońcem? Komu potrzebne są te Ŝałosne twory,
które zajęły miejsce gigantów? Jeśli jego wybór spowoduje wyginięcie tego, co teraz widzi,
czy będzie to złem?! Nie, to będzie uwolnieniem!
Pradawny przerwał lot, wyciągnął się w kierunku wykrytej przez siebie istoty.
- Jesteś mój. Uwolnisz mnie, a ja wzniosę ciebie! Jesteś mój i niczyj więcej... Jesteś Ŝywą
istotą nieprzykutą do ziemi i staniesz się mną, gdy odejdę.
3.
Trzydzieści lat minęło, a wszystko jest tak wyraźne, jakby wydarzyło się wczoraj. Tutaj on,
dziesięciolatek, stał obok Balinta Rissai, a Imre, Ŝywy, młody, odwaŜny, namawiał ojca, by
spojrzeć w oczy Pradawnemu. W końcu dokonał tego i zginął.
Kapitan Istvan Sukan dotknął siwiejących wąsów i westchnął, zbierając siły, Ŝeby udać się do
królowej. Gdyby ten przeklęty smok spalił go razem z Imre... Ten, jakby przeczuwając swój
los, odesłał Ŝonę i dzieci do rodowego zamku, zmusiwszy Sukana, by przysiągł na ostrze
miecza, Ŝe upilnuje siedmioletniego Dyerdya, który jeszcze nie wie, Ŝe jest królem. Margit teŜ
nie wie.
W duchu Sukan tak właśnie nazywał królową. Margit była młodsza od niego, a on i Imre -
mimo Ŝe ten był królem, a Istvśn przecieŜ tylko jednym z jego kapitanów - traktowali się
niemal jak bracia. Złączył ich Dzień Strachu. Sukan odruchowo uśmiechnął się na
wspomnienie, jak to ustrzelił siedzącego na gargulcu wróbla, a ojciec ściągnął go z dachu.
Wczoraj Dyerdy ubłagał go, by mu zrobił procę, chociaŜ Margit się to nie spodobało, Margit
w ogóle jest bardzo wraŜliwą kobietą. Kiedy Imre cisnął do stóp narzeczonej upolowaną
sarnę, biedaczka przepłakała cały wieczór, co spowodowało, Ŝe król na zawsze zrezygnował z
polowania, chociaŜ swoim zuchom nie zabrania uganiać się do woli za dzikami i jeleniami w
królewskich lasach.
To znaczy, nie zabraniał... Teraz będą musieli Ŝyć bez Imre, choć wydaje się to niemoŜliwe.
CóŜ, prędzej czy później do wszystkiego moŜna się przyzwyczaić. Istvan sądził, Ŝe nie
przeŜyje ani dnia bez ojca, bez księcia Balinta, Wicuszki, ale oto Ŝyje - je, pije, śpi, macha
szablą, ale co poradzi szabla przeciwko skrzydlatemu, ziejącemu płomieniem potworowi?
Goniec, który dostarczył wiadomość o śmierci króla, opowiadał, Ŝe skrzydła potwora
przesłoniły słońce. Z dwunastotysięcznej armii została moŜe jedna trzecia, a Pradawny nie
odniósł ani jednej rany. Czy nie ma na niego sposobu? Kim albo czym on w ogóle jest?
Dni Strachu były zawsze, ale ani Zamańczycy, ani Mgrowie, ani słynący ze swej uczoności
Ursyjczycy i Charyńczycy nie pamiętali, by Pradawny palił wioski i miasta. Jego pojawienie
się dzikie zwierzęta wyczuwały z wyprzedzeniem, potem magowie wykonali kule,
powiadamiające o przebudzeniu strachu. W określonym czasie Pradawny wznosił się na
Ildariańskimi Górami i leciał w stronę Wściekłego Morza, gdzie znikał na setki lat. Tak było
wcześniej, dlaczego więc tym razem zaczął zabijać?
4.
Wielki Cziczirr-wen-Czirrak-wen-Cziwwarrak miarowo machał potęŜnymi skrzydłami,
rozkoszując się poczuciem mocy. Daleko w dole przepływały pod nim lasy, pola, błękitne
wstęgi rzek i złote taśmy dróg, na które los nanizał ogarnięte paniką miasteczka i wsie.
Mieszkańcy w przeraŜeniu rozbiegali się, padali na kolana, wpełzali do lichych kryjówek, ale
Cziczirr był syty. Wielkiego poganiał nie głód, lecz pragnienie zemsty i pamięć. Chciał
wrócić tam, skąd zaczęła się jego droga, i zemścić się.
Jak dawno nie był w rodzinnych stronach, jak długo tlił się w jego duszy płomyk zemsty, i
oto, w końcu, płomień wyrwał się na zewnątrz! Zniszczy tych, którzy kiedyś podnieśli nań
rękę. Nikt nie ujdzie z Ŝyciem. Głupcy, usiłowali go powstrzymać! Kiedyś naprawdę mogli
go skrzywdzić, kiedyś, gdy ratowały go tylko ostroŜność i skrzydła, ale te czasy dawno
minęły. Zmienił się, choć jego wrogowie sądzili, Ŝe jest taki, jakim był dawniej.
JakŜe uciekali, jakŜe padali na ziemię powaleni wichrem wzniecanym przez jego skrzydła!
Tam, na polu między dwoma spalonymi wsiami, zostało wiele mięsa i mnóstwo popiołu.
Wielki zaspokoił głód, ale nie na tyle, by wracać do Ildaranu i zasnąć. Najpierw zemsta,
potem powrót i długi sen pomiędzy Tymi, Którzy Byli Wcześniej, i zebranymi przez nich
skarbami. Przyjdzie czas, i Cziczirr-wen-Czirrak przyniesie do pieczar Ildaranu równieŜ
swoją zdobycz, ale pierwszy lot będzie lotem po krew, nie po złoto.
Dwa cienie Cziczirra towarzyszyły swojemu władcy, dwa cienie i stada wrońców,
niemających odwagi zbliŜyć się do Wielkiego, ale podąŜających za nim nad zgliszczami.
Ohydne, hałaśliwe i okrutne stworzenia, zawsze ich nienawidził... Kiedy był słaby, atakowały
go bezpardonowo, potem palił je całymi setkami, ale za duŜo było z tym roboty, trzymały się
z daleka i trudno było je gonić. Dziś wrońce będą miały duŜo poŜywienia, ale potem On
wróci i spali je teŜ. Nie pozostawi niczego! To, co nie spłonie, rozpadnie się pod uderzeniami
łap i skrzydeł, zostanie tylko sterta dymiących ruin, a on ostatecznie uwolni się od widma
przeszłości. Wróci do Ildaranu i zaśnie, i będzie spał, aŜ nadejdzie jego dzień. Wtedy Wielki
rozprostuje skrzydła i poleci na zachód, a poprzedzać go będzie pradawny strach.
Tak będzie aŜ do chwili, kiedy zmęczony wiecznością przestanie przelewać krew i gromadzić
złoto i rozpocznie poszukiwania następcy, by przekazać mu Strach i Moc, i odejść w
Uspokojenie, zostawszy Tym, Który Był Wcześniej. Uspokojenie... Teraz Wielki Cziczirr nie
chce jeszcze Uspokojenia. To jest jego pierwszy lot, pierwsze zwycięstwo, pierwsza pieśń!
Ogniste ślepia giganta przeczesywały okolicę, rozpoznając znajome miejsca. Oto kasztanowy
gaj, w którym się niegdyś ukrywał. Cziczirr nie podpalił wiekowych drzew, kiedyś były mu
Ŝyczliwe, w przeciwieństwie do mieszkańców zamku, którego wieŜe juŜ pojawiły się na
horyzoncie. Dziwne, kiedyś były znacznie wyŜsze...
Wielki Cziczirr-wen-Cziwrak-wen-Cziwwarrak zatoczył szeroki krąg nad zakolem Rissy i
zaczął obniŜać lot.
Wybraniec Pradawnego przeszedł juŜ próbę płomienia i krwi, wiedział, co to złoto i władza,
została mu tylko próba pamięci, a wtedy wybrany stanie się jedynym.
5.
Siedmioletni Dyerdy Rissai, nachmurzywszy się, patrzył na wschód. Tak kiedyś witał
Pradawnego jego wielki dziadek - młodemu księciu opowiadał o tym Istvan Sukan. Miał
wtedy ledwie trzy lata więcej niŜ Dyerdy, ale juŜ stał obok dziadka i ojca, i czekał na palący
wiatr.
- Dyerdy! Dyerdy, gdzie jesteś?
Wujek Sukan! Szuka go. Chłopiec błyskawicznie zniknął za pokiereszowanym gargulcem.
Jak cicho. KsiąŜę ostroŜnie wysunął głowę zza kamiennego, potwora. Dziedziniec był pusty,
nic dziwnego - juŜ rano wydano rozkaz, by wszyscy zeszli do piwnic; on z mamą teŜ zeszli do
podziemnej sypialni, gdzie Dyerdy udał, Ŝe zasypia, a potem uciekł. Musi zobaczyć
Pradawnego, o ile ten, ma się rozumieć, przyleci, ale to raczej wątpliwe. Ojciec i jego
wojownicy strącą potwora strzałami z łuków i porąbią mieczami.
Kiedy alijska kula stała się zgęstkiem płomieni, do którego nie moŜna było podejść bliŜej niŜ
na krok, ojciec wysłał ich z mamą, siostrami i malutkim Balintem do zamku Rissa, a sam
zaczął gromadzić armię. Dyerdyowi nikt niczego nie wyjaśniał, ale on dawno juŜ opanował
sztukę udawania snu, w oczekiwaniu aŜ opiekunowje odejdą i zostawią go samego. Dzięki
temu syn i następca króla wiedział wszystko: Ŝe zamański sułtan nie zdołał powstrzymać
ziejącego ogniem potwora, który zmienił ujście Wahaydy w wypaloną pustynię, Ŝe Pradawny
przeciął granice Egerii, i Ŝe ojciec wyszedł mu na spotkanie. To nie było pierwsze poŜegnanie
w jego Ŝyciu, ale tym razem herosi nie śmiali się i nie śpiewali, i Ŝegnało ich wielu mnichów.
Ojciec po raz pierwszy nie wziął ze sobą kapitana Sukana. Ten przysiągł na ostrze, Ŝe
zaopiekuje się rodziną władcy, a mama się rozpłakała... Teraz teŜ płacze, cały czas, a to jest
bardzo, ale to bardzo niedobre.
- Dyerdy!
Chyba go szuka cały garnizon. Nie, nie pokaŜe się. Ojej, co to? Zorza!? Nie, Pradawny!
Trzydzieści lat temu wszystko było dokładnie takie samo - płonący nieboskłon, gorący
wicher, kłęby pyłu. Pista Sukan nic więcej nie zdąŜył zobaczyć, a więc on, Dyerdy Rissai,
będzie pierwszym, który ujrzy potwora.
Przylgnąwszy do zimnego gargulca, syn króla Imre z zapartym tchem patrzył, jak rozpala się
nieboskłon. Oto w rozŜarzonym palenisku mignęło coś czarnego i na jego duszy zacisnęły się
bezlitosne Ŝelazne palce. Czarny punkt rósł, powoli stając się skrzydlatym stworzeniem.
Pradawny przypominał ptaka, ogromnego ptaka z płomiennymi skrzydłami i czarną piersią.
Pradawny zbliŜał się. Zaprawdę, był tak przeraŜający, Ŝe Dyerdy zapragnął znaleźć się daleko
od Risskiego zamku, ale przecieŜ był synem swojego ojca i wnukiem swojego dziadka. A
poza tym i tak nie miał juŜ dokąd uciekać - potwór zawisł nad zamkiem, bure skrzydła
przesłaniały słońce, płonące purpurą ślepia wpiły się spojrzeniem w dach, w tego właśnie
gargulca, za którym ukrywał się Dyerdy! Oto spojrzenie, przed którym nic się nie ukryje!
Dlaczego nie posłuchał mamy i Sukana...
Nie bardzo rozumiejąc, co czyni, Dyerdy Rissai wyłonił się zza gargulca, wyprostował i
chwycił jedyną posiadaną broń - procę wykonaną przez Istvana Sukana.
6.
Pozostała tylko próba pamięci i wybrany stanie się jedynym. Pamięć... Pierwsza rzecz, jaką
pamięta, to głód, głód i głód! Jedzenie w ustach, dobre jedzenie, ale bracia... Pięciu braci, oni
dostają więcej. Oni zabierają to, co przeznaczone jest dla niego, Czi-Czirra!
Dlaczego inni dostają wszystko, a on nic? Gorzej: nie nic, tylko razy i poszturchiwania... On
tak nie chce! Wykluł się z właściwego jaja? Bzdura, było takie jak naleŜy: nakrapiane, nie
błękitne. On sam teŜ był nie gorszy od innych. MoŜe ma na piersi plamę mniejszą niŜ Czir-
czirr, ale kształt - lepszy. I wcale nie jest tchórzem, po prostu nie lubi być bitym! A co mógł
uczynić, kiedy mamę schwytał kot? Nic! Czur-czirrik usiłował działać i omal sam nie zginął,
a mama i tak została zjedzona. On nie chce, Ŝeby go ktoś zjadł. Nie chce, Ŝeby go bolało!
Dlaczego na jego biedną głowę spadają wszystkie te nieszczęścia? RyŜy kot... Straszny kot!
śółte ślepia, cztery łapy ze straszliwymi szponami, wyszczerzony pysk! Ledwie się wyrwał,
straciwszy połowę ogona... Pióra nie odrastały, Cziwa-Czirra szydziła z niego! Wszyscy się z
niego naigrywali. Czir-Czirra i Cziw-Rika nikt nie rusza, nawet koty i chłopaki... Oni to mają
dobrze, a Czur-Czirrik odebrał mu kawałek chleba i jeszcze o mało oka mu nie wydziobał...
Dobry ten kawałek był, duŜy... Rzucili go gołębiom, ale to on go pochwycił. Jego zdobycz,
nie Czur-Czirrika! To niesprawiedliwe! Wstrętne! Podłe!
Czy zrobił coś temu chłopcu na dachu?! Tylko przycupnął, Ŝeby odpocząć, i juŜ... Uderzenie
cisnęło nim na kamienie dziedzińca. Straszliwe uderzenie w pierś. Te proce, jeszcze gorsze
niŜ koty! Umierał... Trzeba było polecieć, ratować się przed Straszliwym. Nie mógł się
podnieść. Czur-Czirrik wrzeszczał, Ŝeby leciał. Dureń! PrzecieŜ wszystko miał potłuczone!
Połamane... A Straszliwy zbliŜa się. To spojrzenie.,. Niemal umarł, ale Ten, Który Był
Wcześniej, docenił go.
- Jesteś wielki, Cziczirr - powiedział. - Będziesz silny, niezwycięŜony, wieczny! Wszyscy
będą drŜeli na twój widok!
Wybrano właśnie jego. Jego, Czi-Czirra, nie Czur-Czirrika,. nie Czur-Czirra ani Czir-
Czurrika. Pradawny zrozumiał, KOGO ma przed sobą! Zrozumiał! Zrozumiał! Zrozumiał!!!
Niby wszystko było źle, a nagle zrobiło się dobrze i prawidłowo.
To było piękne - ten smak krwi, narodziny ognia, posmak złota... Nazywa się teraz Cziczirr,
PotęŜny Cziczirr, NiezwycięŜony Cziczirr, Niepokonany Cziczirr. Nie, to za krótko. Inaczej -
wielki Cziczirr-wen-Czirrak-wen-Cziwwarrak. Dziwny, posmak w gardle, wyrywające się z
gardzieli języki ognia... Najpierw bolało, ale jak wspaniale jest palić! Jego pierwszą zdobyczą
był wróbel, przypominający Czurr-Czirrika. JakŜe trzepotał skrzydłami, gdy zapłonął mu
ogon! śałosny, mizerny, śmieszny! Jak śmiał się wielki Cziczirr, gdy bezczelna ptaszyna
usiłowała wzlecieć! Chciała oszukać los? Nie zgadzała się z Wielkim? Przed Cziczirrem nikt
się nie ukryje! Nikt! Ani wrońce, ani koty, ani chłopcy!
Smak kociej krwi... Jeszcze go prześladuje. Nie ma nic piękniejszego niŜ rozrywanie na
strzępy tego paskudztwa. Rozrywać i palić! Palić i rozrywać! Ale trudno je znaleźć, kiedy się
szybuje po niebie. Ludzi łatwiej. Ludzie teŜ są winni. Wszyscy są mu coś winni! Wszyscy!
Wszyscy! A najbardziej mieszkańcy zamku. Jak pięknie pachną płonące domy! Jak miło jest,
kiedy wszyscy drŜą. W końcu pojęli, Ŝe jest Wielki. Szkoda, Ŝe koty nie latają, łatwiej byłoby
je palić. Ale latają wrońce! Stadami. To dobrze, moŜna za jednym zamachem wiele spalić.
Spali wszystkie. A moŜe i nie? Jeśli wszystkie spali, to kto się będzie go bał? Trzeba zostawić
na potem. Nie odda nikomu swojej Mocy, nie będzie jednym z Tych, Którzy Byli Wcześniej.
Będzie Tym, Który Będzie Zawsze.
On-Wielki Cziczirr-wen-Czirrak-wen-Cziwwarrak, ostatni i jedyny! Następca Tych, Którzy
Byli Wcześniej... Ich złoto naleŜy do niego. Ich moc naleŜy do niego. Ich kości teŜ naleŜą do
niego. Ten świat naleŜy do niego! Ale...
Chłopiec na dachu, jest silniejszy... Wrócił i znowu go zabije... Ból, strach... Dlaczego tak mu
się nie wiedzie?!
Przeszłość wróciła, choć obiecywano mu, Ŝe tak nie będzie! Oto jest - ostry szpic dzwonnicy,
postacie szarych potworów na dachach i zabójca! Zabójca ze swoją przeklętą bronią,
wycelowaną prosto w jego serce! Ale nie, historia się nie powtórzy - wtedy został
zaskoczony, dziś uniknie ciosu. Uniknie!
Wielki Cziczirr skręcił byle dalej od przeklętego dachu. PrzeŜyty w dzieciństwie koszmar
powrócił, przyjął postać chłopaka z procą. Wielki zapomniał o swojej wielkości, o zemście -
olbrzymie cielsko rzuciło się w bok i w dół. Byle zdąŜyć, odsunąć się, ukryć przed
nadlatującą śmiercią! Kiedyś Cziczirrik szukał ratunku na karniszu zamkowej dzwonnicy, a
teraz ta stała się jego zgubą. Ona i pamięć, która zmieniła PotęŜnego i Niepokonanego w
śmiertelnie przestraszonego wróbla, jakim kiedyś był. Straciwszy w panice głowę, Wielki
Cziczirr... nie, Ŝałosny, malutki Czi-Czirrik rzucił się ku zbawczemu karniszowi i...
Chłopiec z procą i trzy dziesiątki szukających go zbrojnych z przeraŜeniem i zdumieniem
patrzyło, jak czarny ziejący ogniem potwór, spazmatycznie machając skrzydłami, niezręcznie
rzucił się w kierunku dzwonnicy i sam nadział się na ostry, okuty miedzią szpic. NajeŜony
kłami gigantyczny dziób otworzył się, wyrwała się z niego struga płomienia, ale szczęśliwie
uderzyła w ślepy mur, niczym pochodnia zapłonęła wiekowa topola, w dziupli której od lat
gnieździły się wróble.
Pradawny tłukł się jak nasadzony na szpilkę Ŝuk, osuwając się pod własnym cięŜarem coraz
niŜej i niŜej, tam gdzie miedź szpica przechodziła w szary kamień. Strumienie ognia
wylewały się juŜ nie tylko z paszczy, lecz takŜe z potwornych ran na brzuchu i grzbiecie.
Ogień mściwie lizał olbrzymie cielsko, radując się ze wzbitego skrzydłami gorącego wiatru,
nad zamkiem unosił się duszący smród palonego pierza, szpony potwora rozrywały stare
mury. Płomień pochłaniał rozpaczliwie wrzeszczącego Pradawnego, ku niebu płynął czarny
dym, belki dzwonnicy trzeszczały, z potęŜnych murów wypadały i leciały w dół kamienie.
Sprawiająca wraŜenie niezniszczalnej budowla drŜała i kruszyła się, rozhuśtane dzwony
zawodziły jakąś pieśń, a na ozdobionym szarymi gargulcami dachu siwiejący wojownik
przyciskał do siebie zachłystującego się płaczem ciemnowłosego chłopca, ciągle jeszcze
trzymającego w ręku procę.
Później świadkowie śmierci Pradawnego nieraz budzili się zlani zimnym potem,
przypominając sobie koszmarne krzyki, strumienie purpurowego płomienia, nadpalone mury,
spazmatyczne bicie skrzydeł i ogniste ślepia potwora, ziejące, jak się zdawało, całą
nienawiścią tego świata.
7.
Minęło osiemset dwadzieścia lat, ale stary zamek nad wartką Rissą stoi do dziś. Turyści
uwielbiają fotografować się na tle potęŜnych wieŜ i podniesionego mostu. Ale starego
kasztanowego zagajnika juŜ nie ma, na jego miejscu powstało kilka całkiem niekiepskich
hoteli. Co zrobić, czasy się zmieniają i wszystko się zmienia wraz z nimi. Stare ustępuje
miejsca nowemu - ludzie lubią spać w cieple, jeździć dobrymi drogami, w ciągu kilku godzin
dostać się z Kariany do Bornu, jeść zimą poziomki, a latem pić zimne piwo. Zamek na Rissie
ocalał tylko dzięki temu, Ŝe właśnie pod jego murami zginął ostatni garyjski smok. Co prawda
są tacy mądrale, którzy wymachując jakimś dziwnym gnatem, twierdzą, Ŝe nie był to smok,
lecz olbrzymi ptak kopalny; inni są przekonani Ŝe pod zamkiem rozbił się niezidentyfikowany
obiekt latający, ale turyści wolą smoka.
W okolicy bez trudu moŜna kupić wizerunki smoka, jego zwycięzcy i wielkiej bitwy. Z
torebek, koszulek, plakatów, kalendarzy, spodków, dywaników zieje ogniem ogromny czarny
potwór, skrzydlaty i pokryty łuską, któremu dzielnie wsadza kopię w pysk piękny rycerz na
białym koniu - ksiąŜę Dyerdy Smokobójca. Są teŜ rzeźby przedstawiające tę scenę.
Najbardziej znana stoi na dziedzińcu zamku, często przesiadują na niej wróble.
PrzełoŜyła Ewa Dębska
Wiera Kamsza Dzień strachu Dla J. Niersierowa 1. Młodziutki wróbelek niezbyt zręcznie wylądował na pozieleniałym ze starości gargulcu, i tym samym podpisał na siebie wyrok. Siedząca na strasznym kamiennym pysku ptaszyna była znakomitym celem, więc Pista Sukan nie zmarnował okazji do wykorzystania nowej procy. Strzał był dokładny, Ŝałosna kupka pierza, słabo trzepocąc skrzydłami, runęła w dół, ale strzelec nie zdołał nacieszyć się powodzeniem. Balas Sukan, doŜywotni kapitan zamku na Rissie, które to stanowisko otrzymał od młodziutkiego księcia Balinta po burasskiej bitwie, w której stracił lewą rękę, domyślił się, gdzie moŜe pałętać się jego potomek, i pracowicie wspiął się za nim na dach. Pochwycony za ucho Pista wypuścił broń i smętnie pomaszerował za rodzicem do piwnicy, gdzie zebrali się juŜ niemal wszyscy mieszkańcy zamku. Stojący przy obitych Ŝelazem drzwiach Balint Rissai posępnie popatrzył na wchodzących, ale nie odezwał się. Pista nigdy wcześniej nie widział swojego pana z tak bliska. Wuj młodego Beli Trzeciego i regent, Balint, młodszy brat króla Lukasa, zabitego w bitwie z zamańskimi hordami, rzadko bywał na swoich włościach, ale Dzień Strachu to Dzień Strachu. Władca spędza go ze swoimi ludźmi. Pista siedział na swoim ulubionym dachu, kiedy ksiąŜę i jego starszy syn zeskoczyli z koni przy bramie zamku, a zaraz potem na spiczastej dzwonnicy rozdzwonił się dzwon alarmowy, powiadamiając o nadchodzącym nieszczęściu. W Dniu Strachu ludzie zaganiają zwierzynę pod dach, nie zostawiając pod gołym niebem nawet kurczaka. Powiadają, Ŝe dziki zwierz chowa się sam, wyczuwając, Ŝe przeleci nad nim On. śycie zamiera - nie szczebiocą ptaki, nie grzeją się na słoneczku leniwe koty, nie brzęczą pszczoły, tylko rośliny, którym sądzone jest umierać tam, gdzie się urodziły, widzą, jak wolno nad nimi przelatuje Pradawny, kontynuując swoje odwieczne poszukiwania. KaŜde stworzenie, na które padnie wzrok Pradawnego, stanie się jego własnością. Tak mówią legendy, a czy tak jest naprawdę - nikt nie sprawdzał. Pista i wierzył, i nie wierzył w Pradawnego. Jeśli, obudziwszy się w nocy, przypominał sobie opowieści o jego bezwzględnym spojrzeniu, to zaraz nakrywał się na głowę, wyobraŜając sobie, Ŝe Pradawny jest tuŜ obok i tylko czeka, Ŝeby on, Pista Sukan, wyłonił się spod zbawczej kołdry. W ciągu dnia te strachy wyglądały głupio. No bo po co by Mu były muchy czy Ŝaby? Dlaczego On pojawia się tylko w środku lata, dlaczego nie szkodzi drzewom, i kto moŜe o Nim coś wiedzieć, skoro nikt Go nie widział? Ostatni Dzień Strachu miał miejsce niemal trzy wieki temu, o ile w ogóle miał miejsce, bo moŜe to wszystko tylko czcze gadanie? Po prawdzie, Pista polazł rano na dach nie po to, by polować na wróble. Chciał utrzeć nosa wszystkim tym zamkowym chłopakom, a jednocześnie popatrzeć na Pradawnego, jeśli ten naprawdę przeleci nad Rissą. Sukan młodszy był przekonany, Ŝe Pradawny go nie zauwaŜy. Tak najpewniej by i było, ale przed ojcem ukryć się nie udało, i teraz trzeba będzie siedzieć w dusznej piwnicy i słuchać, jak modli się mnich Janos. Dobrze przynajmniej, Ŝe moŜna
przyjrzeć się księciu. Gdyby się nie spóźnili, musieliby sterczeć w najgłębszej piwnicy; moŜe to i wygodniejsze, ale nudne nad wyraz. Młody Sukan ukradkiem przyglądał się Balintowi, o którego odwadze i brawurze juŜ za jego Ŝycia układano pieśni. Wojownik poczuł na sobie jego spojrzenie i przywołał Pistę do siebie. - Twój syn, Sukanie? - Tak, panie. - Ile ma? - Dziesięć. Łobuz, dlatego tak długo to trwało. - Wlazł na dach? - zapytał ze współczuciem Balint. Pista oblał się rumieńcem i skinął głową. - Słusznie - nieoczekiwanie zaaprobował jego czyn ksiąŜę. - Gdybym ja w Dniu Strachu miał dziesięć lat, teŜ bym polazł popatrzeć na Pradawnego. Imre - Rissai zwrócił się do wchodzącego właśnie do piwnicy ciemnowłosego, mniej więcej piętnastoletniego młodzieńca. - I co tam? - Objechałem dokoła zamek i,sprawdziłem dziedzińce. Wszystko w porządku, ale On się zbliŜa. To pewne. - Ach tak? - Mocna dłoń zacisnęła się na ramieniu Pisty. - No, wojowniku, chodźmy, popatrzymy razem. - Ojcze! - poderwał się Imre. — Idę z tobą. - Oczywiście. - KsiąŜę odwrócił się do Sukana. - Zaraz wrócimy. Nikogo nie wypuszczaj, słyszysz? Czasu powinno nam wystarczyć, ale nigdy nie wiadomo... Kapitan zamku dał znak pięciu halabardzistom i sam stanął przy wyjściu, chociaŜ nikt nie wykazywał najmniejszej chęci do wychodzenia na zewnątrz. Kiedy Pista usłyszał, jak syn księcia powiedział „On się zbliŜa", teŜ nabrał ochoty, by ukryć się gdzieś w kąciku, ale Rissai trzymał go mocno. We trzech pokonali kręte strome schody i znaleźli się na zalanym słońcem dziedzińcu. Czegoś takiego Pista Sukan jeszcze nie widział i nie chciał widzieć. Co innego słuchać, jak w Dniu Strachu wszystko, co Ŝyje i moŜe się poruszać, kryje się i rozbiega, a co innego znaleźć się na wymarłym dziedzińcu. Było bardzo cicho, bardzo duszno i bardzo strasznie. PotęŜne kasztany, od wieków strzegące zamku, beznamiętnie kierowały ku niebu zielone korony, ale Pista gotów był przysiąc, Ŝe boją się tak samo jak dmuchawce i barszcz - te pierwsze, zwinięte jak przed deszczem, drugie - najeŜone, choć zazwyczaj bezczelnie rozpościerają swoje mięsiste liście. Niebo trwało martwe - nie było na nim ani obłoku, ani ptaka, ani choćby motylka czy muchy. Pista popatrzył pod nogi; w pobliŜu przebiegała mrówcza ścieŜka, ale owady zniknęły. Bajka okazała się prawdą: wszystko, co mogło się ukryć, ukryło się. - Nie myślałem, Ŝe to prawda - ksiąŜę jakby podsłuchał jego myśli. - Nawet kiedy przybyli gońcy, a alijska kula rozjarzyła się... O kuli alijskiej Pista słyszał od ojca. Dziwna rzecz, przysłana przez zamańskiego sułtana jednemu ze staroŜytnych monarchów w zamian za prawo pogrzebania zabitego w bitwie brata. Zazwyczaj była mlecznobiała i zimna, w miarę jednak zbliŜania się Dnia Strachu wypełniała się niespokojnym purpurowym światłem, stawała się najpierw ciepła, potem nawet gorąca. Kto i kiedy stworzył ten przedmiot, nie wiedział nikt - Stój tu. - Balint puścił ramię Pisty i chłopiec drgnął, jakby obudził się ze snu. - Jakby co, pędź na dół i kaŜ ojcu zamknąć drzwi. Na nas się nie oglądaj. Wielki Rissai rozkołysanym krokiem wyszedł na środek dziedzińca i stanął twarzą na wschód, skąd, jak głosiły opowieści, przybywał Pradawny. Pista na całe Ŝycie zapamiętał straszliwą, przygniatającą ciszę, nieruchome korony kasztanów i wysokiego, ciemnowłosego męŜczyznę, zalanego bezlitosnym słonecznym blaskiem. Balint stał, połoŜywszy dłoń na rękojeści swojego słynnego miecza, i wpatrywał się w lśniącą dal. Serce chłopca zapłonęło Ŝarem; nie zwaŜając na polecenie, podbiegł do księcia i stanął obok, zaledwie o mgnienie oka później niŜ Imre. Tak dla Istvana Sukana zaczęła się słuŜba trwająca całe Ŝycie.
Niebo na wschodzie spurpurowiało, jakby zamierzało tam wzejść jeszcze jedno słońce, w twarz uderzył zapach Ŝaru. Cała trójka na dziedzińcu stała i czekała, sama nie wiedząc, na co. Gorący wicher nasilał się, rozbudzone drzewa zakołysały się i zaszumiały, głucho i groźnie, powietrze wypełniło się drobnym, skrzypiącym między zębami pyłem. - Teraz juŜ czas - gwałtownie powiedział ksiąŜę. - Wracamy. - Ojcze... - Nagle pobladły Imre podniósł głowę. - Ja się nie boję... - Ale ja się boję - odparł słynący z męstwa wojownik. - Na dół. I to migiem! Pista nie pamiętał, jak i kiedy zbiegli po schodach na dół, i jak znalazł się w najodleglejszym kącie piwnicy obok matki i sióstr. 2. Wiecznością teŜ moŜna się zmęczyć. Ci, Co Byli Wcześniej, widzieli narodziny i rozkwit tego świata, a jemu przypadł wieczór, chłodny, niekończący się wieczór. Pragnął tylko jednego - spokoju, ale na spokój trzeba sobie zasłuŜyć. Trzeba znaleźć Ŝywą istotę, która zdolna jest wchłonąć Moc i Wiedzę, odsłonić przed nim cenę Krwi, Władzy i Złota, i dopiero potem moŜna znaleźć spokój. JakŜe jest zmęczony, raz po raz przelatując pradawnym szlakiem i nie znajdując nikogo. Ich ród jest przeklęty, są skazani na niesienie swojej potęgi w samotności, nie mając prawa nawet do śmierci. Ich czas, czas złota i ognia minął, na ziemi rozpanoszyły się Ŝałosne istoty - moŜe zabijać je całymi tysiącami, ale po co mu to? Chce jednego. Wolności i spokoju. Jego poprzednicy rozstali się z Ŝyciem na stertach złota w ildariańskich pieczarach, a on ciągle jeszcze Ŝyje. Nikczemni mieszkańcy niegdyś groźnego świata nie chcą zamienić swojego Ŝałosnego istnienia na wielkość, uciekają przed nim, a on nie moŜe zejść na ziemię, nie moŜe Ŝadnego schwytać i zmusić do przyjęcia przeklętej potęgi. Wolno mu tylko latać raz i na zawsze wyznaczonym szlakiem, patrząc w dół w szalonej nadziei na odszukanie strzępka Ŝycia, gotowego do przyjęcia jego balastu. Za kaŜdym razem, wzbijając się w powietrze nad Czarnymi Górami, miał nadzieję, Ŝe go znajdzie, ale śmiertelne stwory w panice uciekały, a on pędził, aŜ w dole pojawiły się wreszcie fale Wściekłego Morza. Dalej droga była zakazana, wracał więc do pieczar oglądać sny o na wieki straconym, by w Dniu Goryczy obudzić się i wzlecieć nad skałami, oczekując zbawienia. I nie było nikogo, kto by mógł mu pomóc, ale co to? Co?! Na jego wezwanie przyszła odpowiedź. CzyŜby poszukiwania dobiegły końca? Jaka śmieszna istota. Malutka, nikczemna. Przepełniona dumą i złością. IleŜ w niej zaciekłości! Czy to rozumne oddać jej Moc? Ale jeśli ją odtrąci, skaŜe się ponownie na Ŝycie, a on juŜ dłuŜej nie moŜe! Po co ta krzątanina pod stygnącym słońcem? Komu potrzebne są te Ŝałosne twory, które zajęły miejsce gigantów? Jeśli jego wybór spowoduje wyginięcie tego, co teraz widzi, czy będzie to złem?! Nie, to będzie uwolnieniem! Pradawny przerwał lot, wyciągnął się w kierunku wykrytej przez siebie istoty. - Jesteś mój. Uwolnisz mnie, a ja wzniosę ciebie! Jesteś mój i niczyj więcej... Jesteś Ŝywą istotą nieprzykutą do ziemi i staniesz się mną, gdy odejdę. 3. Trzydzieści lat minęło, a wszystko jest tak wyraźne, jakby wydarzyło się wczoraj. Tutaj on, dziesięciolatek, stał obok Balinta Rissai, a Imre, Ŝywy, młody, odwaŜny, namawiał ojca, by spojrzeć w oczy Pradawnemu. W końcu dokonał tego i zginął. Kapitan Istvan Sukan dotknął siwiejących wąsów i westchnął, zbierając siły, Ŝeby udać się do królowej. Gdyby ten przeklęty smok spalił go razem z Imre... Ten, jakby przeczuwając swój los, odesłał Ŝonę i dzieci do rodowego zamku, zmusiwszy Sukana, by przysiągł na ostrze
miecza, Ŝe upilnuje siedmioletniego Dyerdya, który jeszcze nie wie, Ŝe jest królem. Margit teŜ nie wie. W duchu Sukan tak właśnie nazywał królową. Margit była młodsza od niego, a on i Imre - mimo Ŝe ten był królem, a Istvśn przecieŜ tylko jednym z jego kapitanów - traktowali się niemal jak bracia. Złączył ich Dzień Strachu. Sukan odruchowo uśmiechnął się na wspomnienie, jak to ustrzelił siedzącego na gargulcu wróbla, a ojciec ściągnął go z dachu. Wczoraj Dyerdy ubłagał go, by mu zrobił procę, chociaŜ Margit się to nie spodobało, Margit w ogóle jest bardzo wraŜliwą kobietą. Kiedy Imre cisnął do stóp narzeczonej upolowaną sarnę, biedaczka przepłakała cały wieczór, co spowodowało, Ŝe król na zawsze zrezygnował z polowania, chociaŜ swoim zuchom nie zabrania uganiać się do woli za dzikami i jeleniami w królewskich lasach. To znaczy, nie zabraniał... Teraz będą musieli Ŝyć bez Imre, choć wydaje się to niemoŜliwe. CóŜ, prędzej czy później do wszystkiego moŜna się przyzwyczaić. Istvan sądził, Ŝe nie przeŜyje ani dnia bez ojca, bez księcia Balinta, Wicuszki, ale oto Ŝyje - je, pije, śpi, macha szablą, ale co poradzi szabla przeciwko skrzydlatemu, ziejącemu płomieniem potworowi? Goniec, który dostarczył wiadomość o śmierci króla, opowiadał, Ŝe skrzydła potwora przesłoniły słońce. Z dwunastotysięcznej armii została moŜe jedna trzecia, a Pradawny nie odniósł ani jednej rany. Czy nie ma na niego sposobu? Kim albo czym on w ogóle jest? Dni Strachu były zawsze, ale ani Zamańczycy, ani Mgrowie, ani słynący ze swej uczoności Ursyjczycy i Charyńczycy nie pamiętali, by Pradawny palił wioski i miasta. Jego pojawienie się dzikie zwierzęta wyczuwały z wyprzedzeniem, potem magowie wykonali kule, powiadamiające o przebudzeniu strachu. W określonym czasie Pradawny wznosił się na Ildariańskimi Górami i leciał w stronę Wściekłego Morza, gdzie znikał na setki lat. Tak było wcześniej, dlaczego więc tym razem zaczął zabijać? 4. Wielki Cziczirr-wen-Czirrak-wen-Cziwwarrak miarowo machał potęŜnymi skrzydłami, rozkoszując się poczuciem mocy. Daleko w dole przepływały pod nim lasy, pola, błękitne wstęgi rzek i złote taśmy dróg, na które los nanizał ogarnięte paniką miasteczka i wsie. Mieszkańcy w przeraŜeniu rozbiegali się, padali na kolana, wpełzali do lichych kryjówek, ale Cziczirr był syty. Wielkiego poganiał nie głód, lecz pragnienie zemsty i pamięć. Chciał wrócić tam, skąd zaczęła się jego droga, i zemścić się. Jak dawno nie był w rodzinnych stronach, jak długo tlił się w jego duszy płomyk zemsty, i oto, w końcu, płomień wyrwał się na zewnątrz! Zniszczy tych, którzy kiedyś podnieśli nań rękę. Nikt nie ujdzie z Ŝyciem. Głupcy, usiłowali go powstrzymać! Kiedyś naprawdę mogli go skrzywdzić, kiedyś, gdy ratowały go tylko ostroŜność i skrzydła, ale te czasy dawno minęły. Zmienił się, choć jego wrogowie sądzili, Ŝe jest taki, jakim był dawniej. JakŜe uciekali, jakŜe padali na ziemię powaleni wichrem wzniecanym przez jego skrzydła! Tam, na polu między dwoma spalonymi wsiami, zostało wiele mięsa i mnóstwo popiołu. Wielki zaspokoił głód, ale nie na tyle, by wracać do Ildaranu i zasnąć. Najpierw zemsta, potem powrót i długi sen pomiędzy Tymi, Którzy Byli Wcześniej, i zebranymi przez nich skarbami. Przyjdzie czas, i Cziczirr-wen-Czirrak przyniesie do pieczar Ildaranu równieŜ swoją zdobycz, ale pierwszy lot będzie lotem po krew, nie po złoto. Dwa cienie Cziczirra towarzyszyły swojemu władcy, dwa cienie i stada wrońców, niemających odwagi zbliŜyć się do Wielkiego, ale podąŜających za nim nad zgliszczami. Ohydne, hałaśliwe i okrutne stworzenia, zawsze ich nienawidził... Kiedy był słaby, atakowały go bezpardonowo, potem palił je całymi setkami, ale za duŜo było z tym roboty, trzymały się z daleka i trudno było je gonić. Dziś wrońce będą miały duŜo poŜywienia, ale potem On wróci i spali je teŜ. Nie pozostawi niczego! To, co nie spłonie, rozpadnie się pod uderzeniami
łap i skrzydeł, zostanie tylko sterta dymiących ruin, a on ostatecznie uwolni się od widma przeszłości. Wróci do Ildaranu i zaśnie, i będzie spał, aŜ nadejdzie jego dzień. Wtedy Wielki rozprostuje skrzydła i poleci na zachód, a poprzedzać go będzie pradawny strach. Tak będzie aŜ do chwili, kiedy zmęczony wiecznością przestanie przelewać krew i gromadzić złoto i rozpocznie poszukiwania następcy, by przekazać mu Strach i Moc, i odejść w Uspokojenie, zostawszy Tym, Który Był Wcześniej. Uspokojenie... Teraz Wielki Cziczirr nie chce jeszcze Uspokojenia. To jest jego pierwszy lot, pierwsze zwycięstwo, pierwsza pieśń! Ogniste ślepia giganta przeczesywały okolicę, rozpoznając znajome miejsca. Oto kasztanowy gaj, w którym się niegdyś ukrywał. Cziczirr nie podpalił wiekowych drzew, kiedyś były mu Ŝyczliwe, w przeciwieństwie do mieszkańców zamku, którego wieŜe juŜ pojawiły się na horyzoncie. Dziwne, kiedyś były znacznie wyŜsze... Wielki Cziczirr-wen-Cziwrak-wen-Cziwwarrak zatoczył szeroki krąg nad zakolem Rissy i zaczął obniŜać lot. Wybraniec Pradawnego przeszedł juŜ próbę płomienia i krwi, wiedział, co to złoto i władza, została mu tylko próba pamięci, a wtedy wybrany stanie się jedynym. 5. Siedmioletni Dyerdy Rissai, nachmurzywszy się, patrzył na wschód. Tak kiedyś witał Pradawnego jego wielki dziadek - młodemu księciu opowiadał o tym Istvan Sukan. Miał wtedy ledwie trzy lata więcej niŜ Dyerdy, ale juŜ stał obok dziadka i ojca, i czekał na palący wiatr. - Dyerdy! Dyerdy, gdzie jesteś? Wujek Sukan! Szuka go. Chłopiec błyskawicznie zniknął za pokiereszowanym gargulcem. Jak cicho. KsiąŜę ostroŜnie wysunął głowę zza kamiennego, potwora. Dziedziniec był pusty, nic dziwnego - juŜ rano wydano rozkaz, by wszyscy zeszli do piwnic; on z mamą teŜ zeszli do podziemnej sypialni, gdzie Dyerdy udał, Ŝe zasypia, a potem uciekł. Musi zobaczyć Pradawnego, o ile ten, ma się rozumieć, przyleci, ale to raczej wątpliwe. Ojciec i jego wojownicy strącą potwora strzałami z łuków i porąbią mieczami. Kiedy alijska kula stała się zgęstkiem płomieni, do którego nie moŜna było podejść bliŜej niŜ na krok, ojciec wysłał ich z mamą, siostrami i malutkim Balintem do zamku Rissa, a sam zaczął gromadzić armię. Dyerdyowi nikt niczego nie wyjaśniał, ale on dawno juŜ opanował sztukę udawania snu, w oczekiwaniu aŜ opiekunowje odejdą i zostawią go samego. Dzięki temu syn i następca króla wiedział wszystko: Ŝe zamański sułtan nie zdołał powstrzymać ziejącego ogniem potwora, który zmienił ujście Wahaydy w wypaloną pustynię, Ŝe Pradawny przeciął granice Egerii, i Ŝe ojciec wyszedł mu na spotkanie. To nie było pierwsze poŜegnanie w jego Ŝyciu, ale tym razem herosi nie śmiali się i nie śpiewali, i Ŝegnało ich wielu mnichów. Ojciec po raz pierwszy nie wziął ze sobą kapitana Sukana. Ten przysiągł na ostrze, Ŝe zaopiekuje się rodziną władcy, a mama się rozpłakała... Teraz teŜ płacze, cały czas, a to jest bardzo, ale to bardzo niedobre. - Dyerdy! Chyba go szuka cały garnizon. Nie, nie pokaŜe się. Ojej, co to? Zorza!? Nie, Pradawny! Trzydzieści lat temu wszystko było dokładnie takie samo - płonący nieboskłon, gorący wicher, kłęby pyłu. Pista Sukan nic więcej nie zdąŜył zobaczyć, a więc on, Dyerdy Rissai, będzie pierwszym, który ujrzy potwora. Przylgnąwszy do zimnego gargulca, syn króla Imre z zapartym tchem patrzył, jak rozpala się nieboskłon. Oto w rozŜarzonym palenisku mignęło coś czarnego i na jego duszy zacisnęły się bezlitosne Ŝelazne palce. Czarny punkt rósł, powoli stając się skrzydlatym stworzeniem. Pradawny przypominał ptaka, ogromnego ptaka z płomiennymi skrzydłami i czarną piersią.
Pradawny zbliŜał się. Zaprawdę, był tak przeraŜający, Ŝe Dyerdy zapragnął znaleźć się daleko od Risskiego zamku, ale przecieŜ był synem swojego ojca i wnukiem swojego dziadka. A poza tym i tak nie miał juŜ dokąd uciekać - potwór zawisł nad zamkiem, bure skrzydła przesłaniały słońce, płonące purpurą ślepia wpiły się spojrzeniem w dach, w tego właśnie gargulca, za którym ukrywał się Dyerdy! Oto spojrzenie, przed którym nic się nie ukryje! Dlaczego nie posłuchał mamy i Sukana... Nie bardzo rozumiejąc, co czyni, Dyerdy Rissai wyłonił się zza gargulca, wyprostował i chwycił jedyną posiadaną broń - procę wykonaną przez Istvana Sukana. 6. Pozostała tylko próba pamięci i wybrany stanie się jedynym. Pamięć... Pierwsza rzecz, jaką pamięta, to głód, głód i głód! Jedzenie w ustach, dobre jedzenie, ale bracia... Pięciu braci, oni dostają więcej. Oni zabierają to, co przeznaczone jest dla niego, Czi-Czirra! Dlaczego inni dostają wszystko, a on nic? Gorzej: nie nic, tylko razy i poszturchiwania... On tak nie chce! Wykluł się z właściwego jaja? Bzdura, było takie jak naleŜy: nakrapiane, nie błękitne. On sam teŜ był nie gorszy od innych. MoŜe ma na piersi plamę mniejszą niŜ Czir- czirr, ale kształt - lepszy. I wcale nie jest tchórzem, po prostu nie lubi być bitym! A co mógł uczynić, kiedy mamę schwytał kot? Nic! Czur-czirrik usiłował działać i omal sam nie zginął, a mama i tak została zjedzona. On nie chce, Ŝeby go ktoś zjadł. Nie chce, Ŝeby go bolało! Dlaczego na jego biedną głowę spadają wszystkie te nieszczęścia? RyŜy kot... Straszny kot! śółte ślepia, cztery łapy ze straszliwymi szponami, wyszczerzony pysk! Ledwie się wyrwał, straciwszy połowę ogona... Pióra nie odrastały, Cziwa-Czirra szydziła z niego! Wszyscy się z niego naigrywali. Czir-Czirra i Cziw-Rika nikt nie rusza, nawet koty i chłopaki... Oni to mają dobrze, a Czur-Czirrik odebrał mu kawałek chleba i jeszcze o mało oka mu nie wydziobał... Dobry ten kawałek był, duŜy... Rzucili go gołębiom, ale to on go pochwycił. Jego zdobycz, nie Czur-Czirrika! To niesprawiedliwe! Wstrętne! Podłe! Czy zrobił coś temu chłopcu na dachu?! Tylko przycupnął, Ŝeby odpocząć, i juŜ... Uderzenie cisnęło nim na kamienie dziedzińca. Straszliwe uderzenie w pierś. Te proce, jeszcze gorsze niŜ koty! Umierał... Trzeba było polecieć, ratować się przed Straszliwym. Nie mógł się podnieść. Czur-Czirrik wrzeszczał, Ŝeby leciał. Dureń! PrzecieŜ wszystko miał potłuczone! Połamane... A Straszliwy zbliŜa się. To spojrzenie.,. Niemal umarł, ale Ten, Który Był Wcześniej, docenił go. - Jesteś wielki, Cziczirr - powiedział. - Będziesz silny, niezwycięŜony, wieczny! Wszyscy będą drŜeli na twój widok! Wybrano właśnie jego. Jego, Czi-Czirra, nie Czur-Czirrika,. nie Czur-Czirra ani Czir- Czurrika. Pradawny zrozumiał, KOGO ma przed sobą! Zrozumiał! Zrozumiał! Zrozumiał!!! Niby wszystko było źle, a nagle zrobiło się dobrze i prawidłowo. To było piękne - ten smak krwi, narodziny ognia, posmak złota... Nazywa się teraz Cziczirr, PotęŜny Cziczirr, NiezwycięŜony Cziczirr, Niepokonany Cziczirr. Nie, to za krótko. Inaczej - wielki Cziczirr-wen-Czirrak-wen-Cziwwarrak. Dziwny, posmak w gardle, wyrywające się z gardzieli języki ognia... Najpierw bolało, ale jak wspaniale jest palić! Jego pierwszą zdobyczą był wróbel, przypominający Czurr-Czirrika. JakŜe trzepotał skrzydłami, gdy zapłonął mu ogon! śałosny, mizerny, śmieszny! Jak śmiał się wielki Cziczirr, gdy bezczelna ptaszyna usiłowała wzlecieć! Chciała oszukać los? Nie zgadzała się z Wielkim? Przed Cziczirrem nikt się nie ukryje! Nikt! Ani wrońce, ani koty, ani chłopcy! Smak kociej krwi... Jeszcze go prześladuje. Nie ma nic piękniejszego niŜ rozrywanie na strzępy tego paskudztwa. Rozrywać i palić! Palić i rozrywać! Ale trudno je znaleźć, kiedy się szybuje po niebie. Ludzi łatwiej. Ludzie teŜ są winni. Wszyscy są mu coś winni! Wszyscy! Wszyscy! A najbardziej mieszkańcy zamku. Jak pięknie pachną płonące domy! Jak miło jest,
kiedy wszyscy drŜą. W końcu pojęli, Ŝe jest Wielki. Szkoda, Ŝe koty nie latają, łatwiej byłoby je palić. Ale latają wrońce! Stadami. To dobrze, moŜna za jednym zamachem wiele spalić. Spali wszystkie. A moŜe i nie? Jeśli wszystkie spali, to kto się będzie go bał? Trzeba zostawić na potem. Nie odda nikomu swojej Mocy, nie będzie jednym z Tych, Którzy Byli Wcześniej. Będzie Tym, Który Będzie Zawsze. On-Wielki Cziczirr-wen-Czirrak-wen-Cziwwarrak, ostatni i jedyny! Następca Tych, Którzy Byli Wcześniej... Ich złoto naleŜy do niego. Ich moc naleŜy do niego. Ich kości teŜ naleŜą do niego. Ten świat naleŜy do niego! Ale... Chłopiec na dachu, jest silniejszy... Wrócił i znowu go zabije... Ból, strach... Dlaczego tak mu się nie wiedzie?! Przeszłość wróciła, choć obiecywano mu, Ŝe tak nie będzie! Oto jest - ostry szpic dzwonnicy, postacie szarych potworów na dachach i zabójca! Zabójca ze swoją przeklętą bronią, wycelowaną prosto w jego serce! Ale nie, historia się nie powtórzy - wtedy został zaskoczony, dziś uniknie ciosu. Uniknie! Wielki Cziczirr skręcił byle dalej od przeklętego dachu. PrzeŜyty w dzieciństwie koszmar powrócił, przyjął postać chłopaka z procą. Wielki zapomniał o swojej wielkości, o zemście - olbrzymie cielsko rzuciło się w bok i w dół. Byle zdąŜyć, odsunąć się, ukryć przed nadlatującą śmiercią! Kiedyś Cziczirrik szukał ratunku na karniszu zamkowej dzwonnicy, a teraz ta stała się jego zgubą. Ona i pamięć, która zmieniła PotęŜnego i Niepokonanego w śmiertelnie przestraszonego wróbla, jakim kiedyś był. Straciwszy w panice głowę, Wielki Cziczirr... nie, Ŝałosny, malutki Czi-Czirrik rzucił się ku zbawczemu karniszowi i... Chłopiec z procą i trzy dziesiątki szukających go zbrojnych z przeraŜeniem i zdumieniem patrzyło, jak czarny ziejący ogniem potwór, spazmatycznie machając skrzydłami, niezręcznie rzucił się w kierunku dzwonnicy i sam nadział się na ostry, okuty miedzią szpic. NajeŜony kłami gigantyczny dziób otworzył się, wyrwała się z niego struga płomienia, ale szczęśliwie uderzyła w ślepy mur, niczym pochodnia zapłonęła wiekowa topola, w dziupli której od lat gnieździły się wróble. Pradawny tłukł się jak nasadzony na szpilkę Ŝuk, osuwając się pod własnym cięŜarem coraz niŜej i niŜej, tam gdzie miedź szpica przechodziła w szary kamień. Strumienie ognia wylewały się juŜ nie tylko z paszczy, lecz takŜe z potwornych ran na brzuchu i grzbiecie. Ogień mściwie lizał olbrzymie cielsko, radując się ze wzbitego skrzydłami gorącego wiatru, nad zamkiem unosił się duszący smród palonego pierza, szpony potwora rozrywały stare mury. Płomień pochłaniał rozpaczliwie wrzeszczącego Pradawnego, ku niebu płynął czarny dym, belki dzwonnicy trzeszczały, z potęŜnych murów wypadały i leciały w dół kamienie. Sprawiająca wraŜenie niezniszczalnej budowla drŜała i kruszyła się, rozhuśtane dzwony zawodziły jakąś pieśń, a na ozdobionym szarymi gargulcami dachu siwiejący wojownik przyciskał do siebie zachłystującego się płaczem ciemnowłosego chłopca, ciągle jeszcze trzymającego w ręku procę. Później świadkowie śmierci Pradawnego nieraz budzili się zlani zimnym potem, przypominając sobie koszmarne krzyki, strumienie purpurowego płomienia, nadpalone mury, spazmatyczne bicie skrzydeł i ogniste ślepia potwora, ziejące, jak się zdawało, całą nienawiścią tego świata. 7. Minęło osiemset dwadzieścia lat, ale stary zamek nad wartką Rissą stoi do dziś. Turyści uwielbiają fotografować się na tle potęŜnych wieŜ i podniesionego mostu. Ale starego kasztanowego zagajnika juŜ nie ma, na jego miejscu powstało kilka całkiem niekiepskich hoteli. Co zrobić, czasy się zmieniają i wszystko się zmienia wraz z nimi. Stare ustępuje miejsca nowemu - ludzie lubią spać w cieple, jeździć dobrymi drogami, w ciągu kilku godzin
dostać się z Kariany do Bornu, jeść zimą poziomki, a latem pić zimne piwo. Zamek na Rissie ocalał tylko dzięki temu, Ŝe właśnie pod jego murami zginął ostatni garyjski smok. Co prawda są tacy mądrale, którzy wymachując jakimś dziwnym gnatem, twierdzą, Ŝe nie był to smok, lecz olbrzymi ptak kopalny; inni są przekonani Ŝe pod zamkiem rozbił się niezidentyfikowany obiekt latający, ale turyści wolą smoka. W okolicy bez trudu moŜna kupić wizerunki smoka, jego zwycięzcy i wielkiej bitwy. Z torebek, koszulek, plakatów, kalendarzy, spodków, dywaników zieje ogniem ogromny czarny potwór, skrzydlaty i pokryty łuską, któremu dzielnie wsadza kopię w pysk piękny rycerz na białym koniu - ksiąŜę Dyerdy Smokobójca. Są teŜ rzeźby przedstawiające tę scenę. Najbardziej znana stoi na dziedzińcu zamku, często przesiadują na niej wróble. PrzełoŜyła Ewa Dębska