Omon Ra
Wiktor Pielewin
Bohaterom Radzieckiego Kosmosu
Tłumaczenie EuGeniusz Dębski
Wiktor Pielewin urodził się w roku 1962. Studiował w moskiewskim Instytucie Energetycznym oraz
Instytucie Literackim im. Gorkiego. Dopiero pod koniec lat osiemdziesiątych zaczął publikowad
opowiadania w czasopismach literackich i magazynach poświęconych fantastyce. Rozgłos przyniósł mu
tom prozy Niebieska latarnia, za który otrzymał nagrodę Bookera, najważniejsze wyróżnienie literackie w
Rosji. Powieści Omon Ra, Życie owadów, Żółta Strzała czy Czapajew i pustka, sprawiły, że Pielewin stał się
jednym z najpoczytniejszych pisarzy nie tylko w Rosji, lecz również na świecie. W roku 1998 przez „New
Yorker" został uznany za jednego z sześciu najzdolniejszych pisarzy europejskich. Jego powieśd
Generation „P" (WAB 2002), która jest satyrycznym obrazem współczesnego świata rosyjskiej polityki,
mediów i reklamy, ukazała się w szesnastu krajach Europy, a w samej Rosji została sprzedana w liczbie
przeszło dwustu tysięcy egzemplarzy. Pielewin, popularny w Rosji od z górą dekady, w styczniu 2002 trafił
na czołówki gazet, kiedy prokremlowska organizacja młodzieżowa „Idący razem" ogłosiła listę pisarzy
„słusznych" i „niesłusznych", których twórczośd demoralizuje rosyjskie społeczeostwo
„postmodernistycznym jadem". Na szczycie „czarnej" listy znalazło się właśnie nazwisko Pielewina.
Omon1
- nie należy do imion specjalnie popularnych i może nie jest najlepszym z istniejących. Dał mi je
ojciec, który przez całe swoje życie pracował w milicji. Chciał, żebym i ja został milicjantem.
- Zrozum. Omeczku - mawiał do mnie często. podchmielony - jak pójdziesz do milicji. z takim imieniem! A
jeśli jeszcze do partii się zapiszesz...
Ojcu zdarzyło się strzelad do ludzi, ale nie był złym człowiekiem, z natury raczej wesołym i serdecznym.
Bardzo mnie kochał i nosił w sercu nadzieję, że uda mi się to, co nie udało się jemu. A jego życiowym
marzeniem było posiadanie kawałka ziemi pod Moskwą, żeby móc na nim uprawiad buraki i ogórki - nie
po to, by je sprzedawad na targu czy zjadad, chociaż to też, ale przede wszystkim po to, by móc się
rozebrad do pasa, ciąd łopatą ziemię, patrzed jak ruszają się czerwone robaki i inni reprezentanci życia
podziemnego, żeby wozid przez całe miasteczko dacz taczkę z gnojem i zatrzymywad się przy obcych
furtkach, na pogaduszki z sąsiadami. Kiedy uświadomił sobie, że nic z tego nie będzie, zaczął hołubid
nadzieję, że szczęśliwe życie przeżyje przynajmniej jeden z braci Kriwomazowych (mój starszy brat Owir2
.
z którego ojciec chciał zrobid dyplomatę, zmarł na zapalenie opon mózgowych w czwartej klasie,
pamiętam tylko, że miał na czole podłużny wielki pieprzyk).
Ja tam nie bardzo byłem przekonany co do ojcowskich planów, w koocu on sam był partyjny, imię miał
dobre - Matwiej, ale wszystko, co sobie wysłużył, to żebracza emerytura i samotny starczy alkoholizm.
Mamy niemal nie pamiętam. Pozostało mi w pamięci tylko jedno wspomnienie - jak pijany ojciec w
mundurze usiłuje wyjąd z kabury pistolet, a ona, kobieta o prostych włosach, zapłakana, łapie go za ręce i
krzyczy:
- Matwiej, opamiętaj się!
Mama zmarła, kiedy byłem malutki. Dorastałem więc w domu ciotki, odwiedzając ojca w dni wolne od
pracy. Zazwyczaj był opuchnięty i czerwony, na jego wyszmelcowanej bluzie od piżamy krzywo wisiał
medal, z którego był bardzo dumny. W pokoju ojca panował przykry zapach, a na ścianie wisiała
reprodukcja fresku Michała Anioła „Stworzenie świata", na którym nad leżącym Adamem szybuje
brodaty Bóg. wyciągający dłoo na spotkanie szczupłej ludzkiej ręki. Ten obrazek dośd dziwnie działał na
duszę ojca, i zapewne, kojarzył mu się jakoś z przeszłością. W jego pokoju zazwyczaj siedziałem na
podłodze i bawiłem się małą kolejką, a ojciec chrapał na rozłożonej kanapie. Czasem budził się, przez jakiś
czas wpatrywał się we mnie zmrużonymi oczami, a potem, wychylał się z kanapy i opierając o podłogę,
wyciągał ku mnie wielką dłoo, na której wyraźnie widad było żyły. Ja miałem tę dłoo uścisnąd.
- Jak się nazywasz? - pytał.
- Kriwomazow - odpowiadałem, uśmiechając się nieśmiało, ale fałszywie. A on głaskał mnie po głowie i
częstował cukierkami. Wszystko to wykonywał tak mechanicznie, że nawet nie odczuwałem obrzydzenia.
1
OMON - Otriad Milicji Osobowo Naznaczenija - Oddział Milicji Specjalnego Przeznaczenia
2
OWIR - Otdieł Wiz i Riegistracii - Biuro Wiz l Rejestracii, biuro paszportowe
O ciotce nie za bardzo mam co opowiadad - byłem jej obojętny, dlatego starała się, bym możliwie dużo
czasu spędzał na najprzeróżniejszych obozach pionierskich i grupach dnia wydłużonego. Nawiasem
mówiąc, zadziwiającą urodę tego zwrotu dostrzegam dopiero teraz.
Ze swojego dzieciostwa zapamiętałem tylko to, co wiązało się, że tak powiem, z marzeniem o niebie. Nie
od tego, rzecz jasna, zaczęło się moje życie - wcześniej był długi jasny pokój, pełen innych dzieci i wielkich
plastykowych klocków, bezładnie porozrzucanych po podłodze, były oblodzone stopnie drewnianej
wieżyczki, po których pośpieszne wspinałem się do góry, byli jacyś popękani młodzi trębacze z
pomalowanego gipsu na podwórku i wiele innych rzeczy. Ale wątpię, czy można powiedzied, że
widziałem to ja: we wczesnym dzieciostwie (podobnie chyba jak po śmierci) człowiek zagarnia sobą
jednocześnie wszystko dokoła, dlatego można sądzid, że jeszcze nie istnieje, że osobowośd jako taką
powstaje później, kiedy pojawia się przywiązanie do jednego określonego kierunku.
Mieszkałem wówczas nieopodal kina „Kosmos". Nad naszą okolicą dominowała metalowa rakieta,
stojącą na zwężającym się słupie tytanowego dymu, przypominającego wetknięty w ziemię ogromny
jatagan. Dziwne, ale jako osobowośd, zacząłem się nie od tej rakiety, a od drewnianego samolotu na
placu zabaw pod swoim domem. Nie do kooca był to samolot, raczej domek z dwoma okienkami, do
którego w czasie remontu ktoś przybił zrobione z desek po rozwalonym płocie skrzydła i ogon, a wszystko
to zostało pomalowane zieloną farbą i ozdobione kilkoma rudymi gwiazdami. Wewnątrz mogły się
zmieścid dwie-trzy osoby, ale jeszcze był tam niewielki stryszek z wyglądającym na wojskową komendę
uzupełnieo trójkątnym okienkiem - według niepisanej podwórkowej umowy, ten stryszek spełniał rolę
kabiny pilota, i kiedy samolot bywał strącany, najpierw wyskakiwali ci, co siedzieli w kadłubie, a dopiero
potem, gdy już ziemia z rykiem pędziła ku oknom, pilot mógł iśd w ślady reszty - o ile oczywiście zdążył.
Zawsze starałem się byd pilotem, i nawet posiadłem pewną umiejętnośd, dzięki której widziałem niebo z
obłokami i nadlatującą na spotkanie ziemię, zamiast krzywej wukaowskiej ściany, podziurawionej
oknami, z których zawsze wyglądały włochate fiołki i zakurzone kaktusy.
Moimi ulubionymi filmami były te o lotnikach, z jednym z nich wiąże się najsilniejsze przeżycie z mojego
dzieciostwa. Pewnego razu, kosmicznie ciemnego grudniowego wieczoru, włączyłem telewizor ciotki i
zobaczyłem na ekranie kiwający się na boki samolot z pikowym asem na kadłubie i krzyżem na skrzydle.
Pochyliłem się ku ekranowi, i natychmiast pojawił się na nim powiększony widok kabiny: przez grube
szyby uśmiechało się nieludzkie oblicze w goglach, przypominających narciarskie, i w kasku z
błyszczącymi ebonitowymi nausznikami. Pilot uniósł dłoo w rękawiczce z czarnymi mankietami i
pomachał do mnie. Potem na ekranie pojawił się drugi samolot, sfilmowany od środka: przy dwu
identycznych drążkach siedziała para pilotów w półkożuszkach i uważnie wpatrywała się, poprzez
wzmocniony stalowymi wstęgami pleksiglas, w ewolucje wrażego myśliwca, lecącego obok.
- Miejsce dziewięd - powiedział jeden pilot do drugiego. - Zmuszam do lądowania.
Drugi, wyróżniający się ładną przepitą twarzą, skinął głową.
- Nie mam ci za złe - powiedział, najwyraźniej kontynuując jakąś rozmowę. - Ale zapamiętaj, że to, co cię
wiążę z Warią, musi byd czymś trwałym, na całe życie... Do grobowej deski.
W tym momencie przestałem odbierad to, co się działo na ekranie - ogłuszyła mnie pewna myśl, może
nawet nie myśl, a jej słabo uświadamiany sobie cieo. To było tak, jakby sama myśl przeleciała gdzieś obok
mojej głowy i zahaczyła ją tylko swoim skrajem. Chodziło o to, że skoro ja, dopiero co, zerknąwszy na
ekran, zobaczyłem świat z kabiny, w której siedzieli dwaj piloci w półkożuszkach - to nic nie stoi na
przeszkodzie, bym zaglądał do tej i innych kabin bez żadnego telewizora. Lot sprowadza się przecież do
zestawu odczud, najważniejsze z których dawno temu już nauczyłem się podrabiad, siedząc na stryszku
przyozdobionej czerwonymi gwiazdami skrzydlatej chałupki, wpatrując się w zastępujący niebo mur
komendy uzupełnieo i imitując dźwięk silnika ustami.
To mgliste przenikanie do obrazów tak mną wstrząsnęło, że resztę filmu obejrzałem niezbyt uważnie,
włączając się do telewizyjnej realności tylko podczas pojawiania się na ekranie dymnych ścieżek, albo
nadlatujących na widza szeregów stojących na ziemi nieprzyjacielskich samolotów. „To oznaczą,
myślałem, że możliwe jest przyglądanie się od samego siebie, jak z samolotu, i w sumie nieważne jest,
skąd się patrzy - ważne, co przy tym się widzi..." Od tej chwili, wlokąc się po jakiejś zimowej ulicy, często
wyobrażałem sobie, że lecę samolotem nad zaśnieżonym polem; skręcając przechylałem głowę, a świat
posłusznie pochylał się w prawo, albo w lewo.
Ale i tak ten człowiek, którego bez wahania mógłbym nazwad sobą, uformował się później i stopniowo.
Za pierwszy przejaw swojej prawdziwej osobowości uważam tę sekundę, kiedy zrozumiałem, że przez
cienką błonę nieba, możną jeszcze dążyd w nie mającą dna i kooca czero kosmosu. Stało się to tejże zimy,
wieczorem, kiedy spacerowałem po terenie Wystawy Osiągnięd Gospodarki Narodowej. Szedłem pustą i
ciemną zaśnieżoną aleją, gdy nagle z lewej dobiegło mnie brzęczenie, przypominające dzwonek
ogromnego telefonu. Odwróciłem się i zobaczyłem go.
Odchylony do tyłu, siedzący w pustce jak w fotelu, wolno płynął przed siebie, a za nim równie wolno
prostowały się w przestrzeni węże. Szkło jego hełmu było czarne, i tylko trójkątny odblask płonął na
przysłonie, ale wiedziałem, że on mnie widzi. Byd może był martwy od kilku już wieków. Jego ręce pewnie
sięgały gwiazd, a nogi do tęgo stopnia nie potrzebowały oparcia, że pojąłem raz i na całe życie:
prawdziwą wolnośd może dad człowiekowi tylko nieważkośd - a mając już co do tego pewnośd, musiałem
byd ogromnie znudzony wszystkimi tymi zachodnimi radiowymi głosami i produkcjami różnych
sołżenicynów. W duchu, rzecz jasna, brzydziło mnie paostwo, którego niezrozumiałe, ale groźne
wymagania zmuszały każdą, chod na kilka sekund powstającą grupę ludzi, by starannie naśladowała i
wzorowała się na najpodlejszym z jej członków. Ale, zrozumiawszy, że pokoju i wolności nie da się na
ziemi osiągnąd, duchem podążyłem w górę, i wszystko, czego wymagał wybrany przeze mnie życiowy
szlak, już nie kolidowało z moim sumieniem, ponieważ sumienie ciągnęło mnie w kosmos i mało
interesowało się wydarzeniami na Ziemi.
Miałem przed oczami po prostu oświetloną mozaikę na ścianie pawilonu, mozaika przedstawiała
kosmonautę w otwartym kosmosie. Ta kompozycja przez jedną chwilę, więcej mi powiedziała niż
dziesiątki książek, przeczytanych do tego momentu. Wpatrywałem się długo, a potem poczułem, że ktoś
przygląda się również mnie.
Obejrzałem; się i zobaczyłem za swoimi plecami chłopca w mniej więcej moim wieku. wyglądającego
dośd niezwykle - miał na głowie skórzany kask z błyszczącymi ebonitowymi nausznikami, a na szyi majtały
mu się plastykowe okulary do nurkowania. Był wyższy ode mnie o pół głowy i może trochę starszy, a
kiedy wszedł do oświetlonej reflektorem strefy uniósł dłoo w czarnej rękawiczce i rozciągnął usta w
chłodnym uśmiechu. a przed moimi oczyma przemknął sekundowy kadr z pilotem w kabinie myśliwca z
asem pik na kadłubie.
Nazywali go Mitiok. Okazało się, że mieszkamy bardzo blisko siebie, chociaż chodzimy do różnych szkół.
Mitiok wątpił w wiele rzeczy, ale jedno wiedział na pewno. Wiedział mianowicie, że najpierw zostanie
lotnikiem. a potem poleci na Księżyc.
Istnieje najprawdopodobniej jakaś niepojęta zgodnośd między ogólnym zarysem życia i tymi drobnymi
historiami, jakie stale przydarzają się człowiekowi, a do których nie przywiązuje on wagi. Teraz jasno
widzę, że mój los był wyraziście zarysowany już wtedy, kiedy jeszcze nawet nie zastanawiałem się
poważnie nad tym, jakim miałby byd, i nawet więcej - już wtedy jawił mi się w nieco uproszczonym
wariancie. Byd może było to echo przyszłości. A może to, co uważamy za echo przyszłości, jest tak
naprawdę nasieniem tej przyszłości, upadającym na grunt dokładnie w tym momencie, który potem, z
perspektywy czasu, wydaje się przylatującym z przyszłości echem.
Krótko mówiąc, lato po siódmej klasie, było upalne i zakurzone. Z jego pierwszej połowy zapamiętałem
tylko długie wycieczki rowerowe po pewnej podmoskiewskiej szosie. Na tylnym kole swojego
półwyścigowego roweru marki „Sport" montowałem specjalną grzechotkę, zbudowaną z kawałka
złożonego kilkakrotnie twardego papieru, przymocowanego do ramy klamrą do bielizny. Kiedy jechałem,
papier tłukł się o szprychy i wydawał z siebie szybki i cichy terkot, przypominający odgłos samolotowego
silnika. Pędząc w dół po stoku asfaltowej górki, wiele razy wyobrażałem sobie, że jestem nadlatującym na
cel myśliwcem, wcale nie zawsze radzieckim, ale nie była to moja wina, po prostu na samym początku
lata usłyszałem gdzieś kretyoską piosenkę, w tekście której znajdowały się słowa: „Mój Phantom, jak
pocisk szybki, w niebie jasnym i błękitnym z rykiem nabiera wysokości". Należy zaznaczyd, że kretyostwo
tej piosenki, którego byłem świadom bez cienia wątpliwości, zupełnie nie przeszkadzało mi w
jednoczesnym wczuwaniu się w nią całym sobą. Jakie jeszcze pamiętam słowa: ..Widzę w niebie smugę
dymu... Gdzieś daleko jest ojczysty Teksas". Jeszcze było tam coś o ojcu i matce, i o jakiejś Mary, bardzo
realnej, ponieważ w piosence występowało też jej nazwisko.
W środku lipca wróciłem do Moskwy, a potem rodzice Mit’ka zdobyli dla nas dwa skierowania do obozu
pionierskiego "Rakieta". Był to zwyczajny obóz na południu kraju, może nawet nieco lepszy od innych.
Zapamiętałem dobrze tylko pierwsze spędzone tam dni, ale właśnie wtedy wydarzyło się wszystko to, co
potem stało się tak istotne. W pociągu biegaliśmy z Mit’kiem po wagonach i wrzucaliśmy do muszel
klozetowych wszystkie butelki, jakie udawało się nam znaleźd - spadały na pędzące pod miniaturowym
lukiem tory i bezdźwięcznie pękały, a namolna, kołaczącą w głowie piosenka, nadawała temu
nieskomplikowanemu działaniu posmak walki o wolnośd Wietnamu.
Następnego dnia cały turnus, przybyły tym pociągiem, wyładowano na mokrym dworcu południowego
miasta, przeliczono i załadowano na ciężarówki. Jechaliśmy długo drogą wijącą się między zboczami gór,
potem z prawej pojawiło się morze i przysunęły się do nas kolorowe budyneczki. Wyładowano nas na
wyasfaltowanym placu, ustawiono i poprowadzono do góry, po obramowanych cyprysami schodach, do
płaskiego przeszklonego budynku na szczycie wzgórza. To była stołówka, gdzie czekał nas zimny obiad,
chociaż pora była raczej na kolację - przyjechaliśmy kilka godzin później niż było zaplanowane. Obiad był
dośd niesmaczny - zupa z makaronowymi gwiazdkami, kura z ryżem i kompot.
***
Z sufitu stołówki na nitkach, oblepionych jakimś lepkim, kuchennym świostwem, zwisały kartonowe
kosmiczne statki. Zapatrzyłem się na jeden z nich. Nieznany wykonawca zużył na model sporo folii i gęsto
opatrzył go napisami „ZSRR". Statek wisiał dokładnie nad naszym stołem. Na folii lśniło zachodzące
słooce, które nie wiadomo dlaczego, skojarzyło mi się z reflektorem lokomotywy metra, płonącym w
czarnej otchłani tunelu. Nie wiadomo, dlaczego zrobiło mi się smutno.
Mitiok, kompletnie odwrotnie, był rozmowny i wesoły.
- W latach dwudziestych statki kosmiczne były takie - powiedział, dźgając widelcem w górę. - W
trzydziestych inne, w pięddziesiątych -jeszcze inne, i tak dalej.
- Jakie znowu statki kosmiczne w trzydziestych? - zapytałem bez specjalnego zaangażowania.
Mitiok myślał chwilę.
- U Aleksieja Tołstoja były takie wielkie metalowe jaja, a w mikroskopijnych odstępach czasu odbywały
się w nich eksplozje, które dostarczały energii służącej do poruszania - powiedział w koocu. - To taka
podstawowa zasada, a w ogóle możliwych wariantów jest wiele.
- Ale przecież tak naprawdę nie latały.
- Te też nie latają - odpowiedział i wskazał na przedmiot naszej rozmowy, kiwający się lekko w przeciągu.
Zrozumiałem w koocu, co miął na myśli, chociaż może nie udałoby mi się tego wypowiedzied. Jedyną
przestrzenią, którą przemierzały gwiazdoloty komunistycznej przyszłości - nawiasem mówiąc, słowo
„gwiazdolot", na które często natykałem się w tak lubianej przeze mnie fantastyce, kojarzyło mi się z
czerwonymi gwiazdami na burtach radzieckiej techniki kosmicznej - no więc, jedynym miejscem, po
którym latały, była świadomośd radzieckiego człowieka, dokładnie tak jak stołówka dokoła nas była tym
kosmosem, do którego wpuścił swoje statki poprzedni turnus, chcąc, by przemierzały one przestworza
nad obiadowymi stolikami, kiedy twórców kartonowej floty nie będzie już obok. Myśl ta nałożyła się na
trudny do wytłumaczenia smutek, jaki zawsze ogarniał mnie przy obozowym kompocie z suszu, i przyszła
mi do głowy dziwną myśl.
- Wcześniej bardzo lubiłem sklejad plastykowe samoloty - powiedziałem. -Takie modele do składania.
Zwłaszcza wojskowe.
- Ja też - przyznał Mitiok. - Ale to było dawno.
- Podobały mi się enerdowskie modele. A w naszych często nie było pilota. Obsuwa jak diabli, kiedy
kabina pusta.
- Dokładnie - powiedział Mitiok. - Dlaczego o tym mówisz?
- No, bo tak sobie myślę - powiedziałem, wskazując widelcem wiszący nad stołem kartonowy gwiazdolot -
czy jest tam ktoś w środku czy nie?
- Nie wiem - powiedział Mitiok. - Ciekawe, rzeczywiście.
***
Budynki obozu rozmieszczone były na płaskim zboczu góry, a dolna częśd terenu przechodziła w coś w
rodzaju parku. Mitiok zniknął, więc poszedłem tam sam. Po kilku minutach znalazłem się w długiej i
pustej cyprysowej alejce, w której panował już półmrok. Wzdłuż asfaltowej ścieżki ciągnęła się druciana
siatka, na której wisiały wielkie pokryte rysunkami płyty ze sklejki. Na pierwszej był pionier z prostym
rosyjskim obliczem, wpatrujący się przed siebie i przykładający do biodra miedzianą sygnałówkę z
proporczykiem. Na drugim - ten sam pionier z werblem na pasku i pałeczkami w dłoni. Na trzecim, znowu
on, wciąż zapatrzony przed siebie spod uniesionej w pionierskim salucie dłoni. Dalej wisiała płyta
dwukrotnie większa od pozostałych i bardzo długa - na jakieś trzy metry. Ta była dwukolorowa - od
prawej, skąd wolno nadchodziłem, czerwoną, dalej białą, a dzieliła te dwa kolory poszarpana i
przechodzącą na białe pole falą, po której pozostawał czerwony ślad. Najpierw nie zrozumiałem, co to
jest, i dopiero kiedy podszedłem bliżej, poznałem w splocie czerwonych i białych plam twarz Lenina z
przypominającym taran występem bródki i otwartymi ustami. Lenin nie miał tyłu głowy - miał tylko
twarz, a za nią cała czerwona powierzchnia była już Leninem. Przypominał mi bezcielesnego boga,
pojawiającego się niczym falą, na powierzchni utworzonego przezeo świata.
Potknąłem się o garb na asfalcie i przeniosłem spojrzenie na kolejny obrazek - to był pionier, ale już w
kosmicznym skafandrze, z czerwonym hełmem w ręku; na hełmie był napis „ZSRR", a na czubku miał
ostrą antenę. Kolejny pionier wysuwał się z lecącej rakiety i salutował dłonią w ochronnej rękawicy. I
ostatnim był też pionier w skafandrze, stojący na wesołej żółtej powierzchni Księżyca obok statku
kosmicznego, przypominającego jako żywo kartonową rakietę ze stołówki; widad było tylko oczy
pioniera, dokładnie takie, jak na pozostałych obrazach. Ponieważ jednak dolna częśd twarzy była
zasłonięta przez hełm, to w oczach widoczny był niewyobrażalny smutek.
Z tyłu dobiegł mnie odgłos szybkich kroków - odwróciwszy się zobaczyłem Mit’ka.
- Dokładnie - powiedział, zbliżając się.
- Co dokładnie?
- Patrz - wyciągnął do mnie rękę, w której coś trzymał. Przyjrzałem się i zobaczyłem niewielką
plastelinową figurkę z głową owiniętą folią aluminiową.
- W środku był mały kartonowy fotel, na którym siedział - powiedział Mitiok.
- Coś ty, rozwaliłeś rakietę ze stołówki?
- zapytałem. Przytaknął skinieniem głowy.
- Kiedy?
- Dopiero co. Dziesięd minut temu. Najdziwniejsze. że wszystko tam... - Skrzyżował palce, tworząc z nich
kratę.
- W stołówce?
- Nie. w rakiecie. Kiedy ją robili, to zaczęli od ludzika. Ulepili go, posadzili na fotelu i szczelnie okleili ze
wszystkich stron tekturą.
Mitiok podał mi kawałek tektury. Wziąłem go i zobaczyłem, że ktoś starannie wyrysował na nim
przyrządy, drążki, przyciski, a nawet obrazek na ścianie.
- Ale najdziwniejsze - powiedział zamyślony i nawet jakoś przygnębiony Mitiok - że nie było tam drzwi. Z
zewnątrz luk był narysowany, a od wewnątrz w tym miejscu - ściana z jakimiś zegarami.
Przyjrzałem się jeszcze raz strzępkowi tektury i zauważyłem iluminator, w którym błękitniała malutka
Ziemia.
- Dobrze by było znaleźd tego, co rakietę skleił - powiedział Mitiok. - Nastrzelałbym mu po pysku.
- Ale za co? - zapytałem.
Mitiok nie odpowiedział. Zamiast tego wziął zamach, żeby cisnąd ludzikiem za płot, ale chwyciłem go za
rękę i poprosiłem, żeby oddał figurkę mnie. Nie sprzeciwiał się i następne pół godziny minęło mi na
poszukiwaniu pustego kartonowego opakowania po papierosach, które stało się futerałem ludzika.
Echo tego dziwnego odkrycia dosięgło nas następnego dnia, podczas poobiedniej ciszy. Otworzyły się
drzwi i Mitiok został wywołany, wyszedł na korytarz. Dotarły do mnie strzępy rozmowy, kilka razy
usłyszałem słowo „stołówka", i wszystko stało się jasne. Wstałem i wyszedłem na korytarz. Mit’ka
zapędziła w kąt para: wąsaty chudy drużynowy i ruda niska drużynowa.
- Też tam byłem - oświadczyłem. Drużynowy zmierzył mnie aprobującym spojrzeniem.
- Chcecie czołgad się razem czy po kolei? - zapytał.
Zauważyłem, że trzyma w ręku zieloną torbę z maską przeciwgazową.
- Jak sobie wyobrażasz razem, Kola - zapytała nieśmiało drużynowa - skoro masz jedną maskę? Po kolei.
Mitiok, zerknąwszy na mnie, zrobił krok do przodu.
- Nakładaj - powiedział drużynowy. Mitiok nałożył maskę.
- Kładź się.
Legł na podłodze.
- Naprzód - powiedział Kola, pstrykając stoperem.
Budynek był długi na co najmniej pięddziesiąt metrów, korytarz biegł przez całą jego długośd. Podłogę
pokrywało linoleum i kiedy Mitiok zaczął pełznąd, linoleum cicho, ale nieprzyjemnie pisnęło. Oczywiście,
Mitiok nie miał szans zmieścid się w trzech minutach, jakie wyznaczył drużynowy. Nie pokonał w tym
czasie nawet połowy trasy, ale kiedy doczołgał się w koocu do nas, Kola nie zmuszał go do powtórnego
pełzania, ponieważ do kooca ciszy poobiedniej zostało ledwie kilka minut. Mitiok zdjął maskę. Miał
czerwoną twarz, lśniącą od kropel potu i łez, a na stopach już zdążyły się pojawid natarte o linoleum
bąble.
- Teraz ty - powiedział drużynowy, przekazując mi mokrą maskę. - Przygotowad się...
Tajemniczo i dziwacznie wyglądał korytarz, kiedy człowiek wpatrywał się w jego pokrytą linoleum
przestrzeo, przez zapocone szkła maski pgaz. Podłoga, na której się leży, chłodzi brzuch i pierś, koniec
korytarza jest niewidoczny, a blada wstęga sufitu zlewa się ze ścianami niemal w jeden punkt. Maska z
lekka ściska twarz, napiera na policzki i zmusza do wysunięcia warg w jakimś dziwacznym półpocałunku,
odnoszącym się, jak można mniemad, do wszystkiego co go otacza. Zanim drużynowy wystartował mnie,
lekko trąciwszy nogą, minęło dwadzieścia sekund, a wlokły się one straszliwie wolno, mogłem w tym
czasie wiele zobaczyd. Oto kurz, oto kilka przeźroczystych ziarenek piasku w szczelinie na styku dwóch
kawałków linoleum, oto zamalowany sęczek na płycie, pokrywającej ścianę od podłogi, oto mrówka,
która po śmierci stała się dwoma cieniutkimi plasterkami, a pozostawiła po sobie malutki mokry ślad w
przyszłości - o pół metra od miejsca, gdzie stopa kogoś przemierzającego korytarz stanęła po sekundzie
od katastrofy.
- Naprzód! - rozległo się nad moją głową, więc wesoło i z zapałem poczołgałem się przed siebie. Kara
wydawała mi się raczej żartem, nie rozumiałem, dlaczego niby Mitiok tak nagłe się załamał. Pierwsze
dziesięd metrów przeczołgałem się migiem, potem zrobiło się gorzej. Pełznąc, człowiek w pewnej chwili
musi odepchnąd się od podłogi wierzchem stopy, a skóra tam jest cieniutka i wrażliwa, i jeśli nie jest
niczym chroniona, niemal natychmiast robią się otarcia. Linoleum przykleja się do ciała, wydaje się, że
setki małych owadów wpijają się w nogi albo że czołga się człowiek po świeżo wylanym asfalcie. Dziwiłem
się, jak wolno płynie czas - w jednym miejscu na ścianie wisiała duża pionierska akwarela,
przedstawiająca krążownik „Aurora" na morzu Czarnym, zauważyłem, że dośd długo pełznę obok niej, a
ona ciągle wisi w tym samym miejscu.
I nagle wszystko się zmieniło. To znaczy - wszystko szło jak dotychczas, tak samo jak przed chwilą
czołgałem się po podłodze, ale ból i zmęczenie, osiągnąwszy apogeum nie do zniesienia, jakby coś
wyłączyły we mnie. Albo na odwrót - włączyły. Zauważyłem, że dokoła jest bardzo cicho, tylko pod moimi
stopami skrzypi linoleum, jakby po korytarzu toczyło się coś na zardzewiałych kółkach; za oknami, daleko
stąd, szumi morze, a jeszcze gdzie indziej, jakby za morzem, dziecięcymi dyszkantami śpiewa głośnik:
- Wspaniała ma przyszłości, nie bądź dla mnie okrutna,
Nie bądź dla mnie okrutna, okrutna dla mnie nie bądź...
Życie było pieszczotliwym zielonym cudem. niebo znieruchomiało błękitne i bezchmurne, świeciło słooce
- a w samym środku tego świata stał piętrowy sypialny blok, wewnątrz którego znajdował się długi
korytarz, który przemierzałem czołganiem przez pełzanie w masce pgaz. I było to z jednej strony tak
naturalne i zwyczajne, a z drugiej - tak przygnębiające i niemiłe, że zacząłem płakad w tej swojej gumowej
mordzie, ciesząc się, że prawdziwa moja twarz jest ukryta przed wzrokiem drużynowych, a zwłaszcza
przed szparami w drzwiach, przez które dziesiątki oczu przyglądają się mojej sławie i haobie.
Po kilku metrach łzy mi wyschły, a ja zacząłem gorączkowo szukad jakiejś myśli, która dodałaby mi sił do
dalszego czołgania, ponieważ sam strach przed drużynowym już nie wystarczał. Zamknąłem oczy, i
zaczęła się noc, aksamitny mrok, który z rzadka przecinały eksplodujące przed moją twarzą gwiazdy.
Znowu słychad było odległą piosenkę, i ja też cichutko, może w ogóle tylko w duchu, zaśpiewałem:
- Od źródła czystego do wspaniałej mej przyszłości,
do wspaniałej mej przyszłości, zaczynam drogę swą.
Nad obozem rozległ się jasny mosiężny dźwięk trąbki - sygnał pobudki. Zatrzymałem się i otworzyłem
oczy. Do kooca korytarza zostało mi ze trzy metry. Na ciemnoszarej ścianie przede mną wisiała półka, a
na niej stał żółty księżycowy globus, przez zapotniałe i spryskane łzami szkła jawił mi się rozmyty i
niewyraźny, wydawało się, że nie stoi na półce, a wisi w szarawej pustce.
Po raz pierwszy napiłem się wina w zimie, kiedy miałem czternaście lat. Stało się to w garażu, dokąd
zaprowadził mnie Mitiok -jego brat, filozofujący włochacz, któremu udało się kiwnąd armię, pracował
tam jako stróż. Garaż znajdował się na wielkim ogrodzonym placu, zastawionym betonowymi płytami,
dośd długo łaziliśmy z Mit'kom po nim, czasem trafiając na zadziwiające miejsca, całkowicie odrealnione i
przywodzące na myśl sekcje dawno porzuconego statku kosmicznego, z którego pozostał tylko szkielet,
dziwnie przypominający nagromadzenie betonowych płyt. Na dodatek za pochylonym drewnianym
płotem paliły się latarnie, a światło ich było zagadkowe i nieziemskie, przy tym w czystym niebie wisiało
kilka niewielkich gwiazd - słowem, gdyby nie butelki po wytrawnym i zlodowaciałe zacieki po moczu,
dokoła mielibyśmy kosmos.
Mitiok zaproponował byśmy poszli tam się pogrzad, skierowaliśmy więc kroki do aluminiowej gofrowanej
półkuli garażu, która sama też kojarzyła się jakoś z kosmosem. Wewnątrz było ciemno, niewyraźnie
rysowały się kontury maszyn, cuchnących benzyną. W kącie stała buda z desek z przeszklonym oknem,
która wyglądała jak przymocowana do ściany. W środku paliło się światło. My z Mit’kiem wcisnęliśmy się
do środka, usiedliśmy na wąskiej i niewygodnej ławce, i nie odzywając się napiliśmy się herbaty
zaparzonej w łuszczącym się emaliowanym rondelku. Brat Mit'ka palił długie cygaretki, przeglądał stary
numer „Techniki Młodzieży" i zupełnie nie zareagował na naszą obecnośd. Mitiok wyciągnął spod ławki
butelkę, energicznie postawił ją na cementowej podłodze i zapytał:
- Łykniesz?
Skinąłem głową, chociaż wcale nie chciało mi się pid wina. Mitiok napełnił ciemnoczerwoną cieczą
szklankę, z której dopiero co piłem herbatę, podał ją mi, jakby wykonując jeden z elementów jakiegoś
rytuału, a ja chwyciłem szklankę, podniosłem do ust i wypiłem, zdziwiwszy się, jak mało wysiłku trzeba
włożyd w wykonywaną po raz pierwszy czynnośd. Póki Mitiok z bratem dopijali resztę, ja usiłowałem
zdefiniowad własne odczucia, ale nic się ze mną nie działo. Chwyciłem zwolnione pismo, otworzyłem na
chybił trafił i trafiłem na rozkładówkę z malutkimi rysunkami aparatów latających, nazwy których
należało odgadnąd. Jeden z nich szczególnie mi się spodobał - był to amerykaoski samolot, którego
skrzydła służyły jako wirniki przy pionowym starcie. Była tam też malutka rakieta z kabiną dla pilota, ale
nie udało mi się jej dobrze przyjrzed, ponieważ brat Mit’fka, nie odzywając się i chyba nawet nie
podnosząc wzroku, wyjął mi pismo z ręki. Żeby nie okazywad rozgoryczenia przesiadłem się do stołu, na
którym stał słoik z grzałką i leżały pozasychane skórki z kiełbasy. Nagle ogarnęło mnie obrzydzenie na
myśl, że siedzę tu, w tej małej zaplutej komórce, gdzie śmierdzi śmietnikiem, gdzie dopiero co piłem
portwajn z brudnej szklanki, zrobiło mi się niedobrze na myśl. że cały ogromny kraj, gdzie mieszkam, to
mnóstwo takich małych plugawych komórek, śmierdzących niczym śmietnik i w których dopiero co
zostały dokooczone butelki portwajnu. A najważniejsze, że wstręt i obrzydzenie ogarnęło mnie na myśl,
że właśnie w tych cuchnących kapciorach płoną te niezliczone różnokolorowe ognie, na widok których
wieczorami ogarnia mnie zachwyt, kiedy los każe mi przemykad wieczorem obok jakiegoś wiszącego nad
wieczorną stolicą okna. I szczególnie niesprawiedliwe wydało mi się to w zestawieniu z tym ładnym
amerykaoskim aparatem łatającym z czasopisma. Przeniosłem wzrok na leżącą na podłodze gazetę -
pokrywały ją ciemne plamy, dziury po niedopałkach i okrągłe ślady po szklankach i talerzykach. Tytuły
artykułów odstraszały jakąś nieludzką lodowatą rześkością i mocą - od dawna nic nie stało im na
przeszkodzie, więc ze straszliwą siłą waliły i waliły w pustkę, a w tej pustce, po pijaku (bo już wiedziałem,
że jestem pijany, ale nie przywiązywałem do tego wagi) łatwo można było się znaleźd i trafid swoim
spowolnionym duchem pod jakieś najważniejsze zadanie dnia albo pozdrowienie hodowców bawełny.
Pomieszczenie, w jaki się znalazłem, było mi całkowicie obce. Mitiok przyglądał mi się uważnie;
przechwyciwszy moje spojrzenie puścił do mnie oko i zapytał nieco bełkotliwie:
- To co - lecimy na Księżyc?
Skinąłem głową, a moje spojrzenie trafiło na malutką kolumnę zatytułowaną „WIADOMOŚCI Z ORBITY".
Dolna częśd tekstu urywała się, jedyne co dało się odczytad to słowa: „...dwudziestą ósmą dobę...",
wydrukowane pogrubioną czcionką. Ale wystarczyło - od razu wszystko zrozumiałem i zamknąłem oczy.
Owszem, nory, w których mijało nasze życie były ciemne i brudne, a i my pewnie pasowaliśmy do tych
nor, ale w błękitnym niebie nad nami, wśród rzadkich i ciekłych gwiazd istniały szczególne punkty,
sztuczne, wolno płynące między gwiazdozbiorami, stworzone tu, na ziemi radzieckiej, wśród rzygowin,
pustych butelek i śmierdzącego dymu tytoniowego, zbudowane ze stali, półprzewodników i
elektryczności, przemierzające w tej chwili kosmos. I każdy z nas, nawet ten niebieski na pysku alkoholik,
który zarył się owym pyskiem w zaspę, którą mijaliśmy idąc tu, nawet brat Mit'ka i, oczywiście, Mitiok i ja,
mieliśmy tam, w mroźnym czystym granacie, swoją małą ambasadę.
Wybiegłem na podwórko i długo, strasznie długo, przełykając łzy, wpatrywałem się w żółto-błękitny,
nieprawdopodobnie bliski krąg księżyca w przejrzystym zimowym niebie.
Nie pamiętam chwili, w której zdecydowałem, że będę zdawał do szkoły lotniczej. Nie pamiętam pewnie
dlatego, że decyzja ta dojrzała w mojej i Mit’ka duszy na długo przed ukooczeniem szkoły. Stał przed
nami jakiś czas problem wyboru szkoły - było ich w kraju sporo, ale decyzja zapadła szybko, kiedy
zobaczyliśmy w czasopiśmie „Radziecka Awiacja" kolorową wklejkę przedstawiającą życie w Księżycowym
Miasteczku, znajdującym się przy zarajskiej Szkole Lotniczej nagrodzonej orderem, Czerwonego
Sztandaru imienia Maresjewa3
Zerknąwszy na rozkładówkę jakby od razu przenieśliśmy się w tłum
kursantów, między wymalowane żółtą farbą góry i kratery ze sklejki, poznaliśmy nawet siebie wśród tych
ostrzyżonych krótko chłopaków, kręcących młynki na drążku i oblewających się wodą z wielkiej miednicy,
pokrytej emalią o tak delikatnym brzoskwiniowym kolorze, że od razu kojarzyła się nam z dzieciostwem, i
kolor ten nie wiadomo dlaczego napawał ufnością i przepełniał ochotą do nauki w Zarajsku, i to silniej niż
wszystkie znajdujące się obok zdjęcia lotniczych trenażerów, przypominających wypełnione ludźmi, na
poły rozłożone trupy samolotów.
Kiedy decyzja zapadła, reszta. okazała się drobiazgiem. Rodzice Mit’ka, przestraszeni losem starszego
syna, cieszyli się, że ich młodszy syn znajdzie się w takim pewnym i bezpiecznym miejscu, mój natomiast
ojciec do tego czasu stoczył się całkowicie i większą częśd czasu spędzał na tapczanie twarzą do ściany,
pod kilimem z wypukłookim jeleniem. Moim zdaniem nawet nie zrozumiał, że zamierzam zostad
lotnikiem, a ciotce było to obojętne.
***
Pamiętam miasto Zarajsk. Dokładniej nie można powiedzied, że pamiętam, czy nie pamiętam - tak mało
było w nim tego, co się da zapamiętad czy zapomnied. W samym środku miasta znajdowała się
zbudowana z białego kamienia dzwonnica, z której kiedyś skoczyła pewna księżna, i mimo że minęły
wieki, miasteczko pamiętało ten czyn. Obok znajdowało się muzeum historyczne, a nieopodal - poczta i
komenda milicji.
3
Maresjew - radziecki beznogi as lotnictwa z czasów II wojny światowej. Bohater „Opowieści o prawdziwym
człowieku" Borysa Polewoja.
Kiedy wyszliśmy z autobusu, padał ukośny nieprzyjemny deszcz i było zimno. Wsunęliśmy się pod wiatę
nad drzwiami do piwnicy z napisem „Punkt agitacyjny" i czekaliśmy pół godziny, aż ustanie deszcz. Za
drzwiami chyba pili, dochodził stamtąd gęsty aromat cebuli i głosy; ktoś namolnie namawiał, żeby
zaśpiewad „merci ku-ku", i w koocu, niemłode męskie i kobiece głosy zaśpiewały:
- Pora-pora-poradujemy się przez życie swe...
Deszcz ustał, wyszliśmy poszukad swojego autobusu i znaleźliśmy ten sam, którym tu przyjechaliśmy.
Okazało się, że nie powinniśmy byli w ogóle wysiadad, i mogliśmy przeczekad deszcz we wnętrzu, póki
kierowca jadł obiad. Za oknami przemykały malutkie drewniane domki, potem miasto skooczyło się,
zaczął się las. W tym lesie, już za miastem, rozlokowana była Zarajska Szkoła Lotnicza. Trzeba było do niej
zasuwad pięd kilometrów przez las od ostatniego przystanku autobusu, noszącego nazwę „Sklep
warzywny"; sklepu nie widzieliśmy, a nazwa, jak nam powiedziano, pochodziła jeszcze sprzed wojny.
Wysiedliśmy z autobusu i ruszyliśmy drogą posypaną mokrymi osikowymi wisiorkami. Droga długo
prowadziła lasem i kiedy już myśleliśmy, że się zgubiliśmy, nagle stanęliśmy przed zespawanymi ze
stalowych rur wrotami z wielkimi gwiazdami z blachy. Z boków las dochodził do wysokiego płotu z
niemalowanych szarych desek, na szczycie którego wiła się żmija z zardzewiałego drutu kolczastego.
Okazaliśmy zaspanemu żołnierzowi skierowania z powiatowej komendy uzupełnieo i niedawno
otrzymane dowody osobiste. Wpuszczono nas do środka, polecając iśd do klubu, gdzie wkrótce miało
zacząd się spotkanie.
Do środka ośrodka prowadziła asfaltowa droga, a po jej prawej stronie rozciągało się owo widziane w
czasopiśmie Księżycowe Miasteczko; składało się z kilku długich parterowych baraków, pomalowanych
żółtą farbą, dziesiątków wkopanych w ziemię szyn i poletka, udającego księżycową panoramę.
Przeszliśmy obok i znaleźliśmy się pod klubem garnizonowym, a tam, pod kolumnami, tłoczyła się grupa
kandydatów. Wkrótce wyszedł do nas oficer, wyznaczył kogoś na dowódcę i kazał wszystkim
zarejestrowad się w komisji. a potem pójśd po wyposażenie.
Z powodu upału komisja rekrutacyjna zasiadała w przypominającej chioski pawilon altanie obok klubu -
byli to trzej oficerowie, popijający piwo przy akompaniamencie cichej wschodniej muzyczki z radia i
wydający tekturowe numery w zamian za dokumenty. Potem zaprowadzono nas na obrzeże stadionu,
który porastała wysoka po pas trawa - na pewno z dziesięd lat nikt na nim w nic nie grał. Wydano nam
dwa ogólnowojskowe namioty - w nich mieliśmy mieszkad w czasie egzaminów. Były to zrolowane walce
wielowarstwowej gumy, które musieliśmy rozciągnąd na wkopanych w ziemię drewnianych tykach.
Poznaliśmy się wszyscy nosząc prycze, które poustawialiśmy w dwa piętra; prycze były ciężkie, stare, z
niklowanymi kulkami, które można było nakręcid na oparcia, jeśli z góry nie stawiano drugiej pryczy. Kulki
otrzymaliśmy oddzielnie w woreczku; kiedy egzaminy się skooczyły, ukradkiem odkręciłem jedną taką i
ukryłem w tym pudełku po papierosach, gdzie mieszkał plastelinowy pilot z głową z czekoladowego
sreberka. Jedyny świadek odległego i niezapomnianego wieczoru na południu.
Wydawało się, że nie spędziliśmy w tych namiotach jakoś dużo czasu, ale kiedy je zwinęliśmy, okazało się,
że pod gumową podłogą wyrosła obrzydliwie bezbarwna, gruba i gęsta trawa. Co do samych egzaminów
to niewiele zapamiętałem. Pamiętam tylko, że okazały się banalnie proste. Nawet było mi trochę przykro,
że nie zdołałem przelad na kartkę wszystkich tych regułek i wykresów, jakie wchłonąłem w czasie długich
wiosennych i letnich dni, spędzonych nad otwartymi podręcznikami. Ja i Mitiok bez trudu uzyskaliśmy
odpowiednią ilośd punktów, a potem odbyła się rozmowa kwalifikacyjna, której wszyscy bali się
najbardziej. Odbywali ją z nami: major, pułkownik i jakiś dziadek z ukośną szramą na czole, ubrany w
wysłużony mundur służb technicznych. Powiedziałem im, że chcę się dostad do oddziału kosmonautów,
pułkownik zapytał mnie, kim jest radziecki kosmonauta. Długo nie potrafiłem sformułowad właściwej
odpowiedzi. W koocu, widząc przygnębienie na twarzach członków komisji, zrozumiałem, że za chwilę
wylecę na korytarz.
- Dobra - odezwał się milczący dotąd dziaduś - a pamiętacie, jak przyszła wam do głowy myśl, żeby zostad
kosmonautą?
Ogarnęła mnie rozpacz, ponieważ kompletnie nie wiedziałem, jak należy właściwie odpowiedzied na to
pytanie. I zapewne z tej rozpaczy zacząłem opowiadad o plastelinowym czerwonym ludziku i o rakiecie z
tektury, z której nie było wyjścia. Dziaduś od razu się ożywił, błysnął oczyma, a kiedy doszedłem do tego,
jak z Mifkom musieliśmy czołgad się w masce po korytarzu, chwycił mnie za rękę i roześmiał się tak, że
blizna na czole aż spurpurowiała. Potem nagle spoważniał.
- A czy wiesz - powiedział - że to nie takie proste, lot w kosmos? A jeśli Ojczyzna poprosi, żebyś oddał
życie? Co wtedy, no?
- Jak trzeba będzie - odparłem zasępiony. Wtedy on wpił się we mnie oczami i patrzył chyba ze trzy
minuty.
- Wierzę - powiedział w koocu. - Możesz.
Usłyszawszy, że Mitiok, który od dziecka marzył o locie na Księżyc, zdaje też, zapisał jego nazwisko na
kartce papieru. Mitiok opowiadał potem, że staruszek długo wypytywał go, dlaczego właśnie uparł się na
Księżyc.
Następnego dnia, po śniadaniu, na kolumnach klubu garnizonowego pojawiły się listy z nazwiskami tych,
co zdali, ja i Mitiok znajdowaliśmy się tam obok siebie, nie według alfabetu. Grupa się podzieliła - ktoś
powlókł się na dobieg, ktoś skakał z radości, na pokreślonym białymi krechami asfalcie, ktoś pobiegł do
telefonu, a nad tym wszystkim, jak pamiętam, ciągnęła się przez wyblakłe niebo, biała kondensacyjna
smuga samolotu.
Przyjęci na pierwszy rok zostali wezwani na spotkanie z kadrą dydaktyczną, wykładowcy czekali już w
klubie. Pamiętam ciężkie pluszowe zasłony, stół zajmujący całą scenę i siedzących przy nim oficjalnych i
poważnych oficerów. Prowadził spotkanie dziarski podpułkownik z ostrym nosem; póki przemawiał,
wyobrażałem go sobie w lotniczym kombinezonie i kasku, siedzącego w kabinie plamistego, jak drogie
dżinsy, MIG-a:
- Chłopaki, bardzo nie chciałbym was straszyd, bardzo nie chciałbym zaczynad naszej rozmowy od
jakiegoś straszenia, prawda? Ale przecież wiecie - nie my i nie wy wybieramy czasy, w jakich żyjemy - to
czas nas wybiera. Byd może nie powinienem podawad wam takiej informacji, ale niech będzie, powiem...
Podpułkownik zamilkł na chwilę, pochylił się do siedzącego obok majora i coś mu powiedział na ucho.
Major nachmurzył się, postukał- zastanawiając się - w stół tępym koocem ołówka, a potem skinął głową.
- Znaczy tak - powiedział cicho podpułkownik. - Bardzo niedawno temu, na zamkniętej naradzie
pracowników politycznych armii, czasy, w jakich żyjemy, zostały określone jako przedwojenne!
Podpułkownik zamilkł, oczekując reakcji ale sala, najwyraźniej, nie zrozumiała nic z jego słów, w każdym
razie ani ja ani Mitiok nie zrozumieliśmy.
- Wyjaśniam - powiedział podpułkownik jeszcze ciszej. - Narada była piętnastego czerwca, tak? Czyli do
piętnastego czerwca żyliśmy w czasie powojennym, a od tamtej chwili - już cały miesiąc - żyjemy w
przedwojennym. - jasne to czy nie?
Przez kilka sekund w sali panowała cisza.
- Nie mówię tego po to, by straszyd - normalnym już głosem ciągnął podpułkownik
- po prostu musimy pamiętad, jaka na nasze barki spadła odpowiedzialnośd, tak? Słusznie postąpiliście
zdając na naszą uczelnię. Chcę wam teraz powiedzied, że nie tylko szkolimy tu pilotów, ale przede
wszystkim - prawdziwych ludzi, tak? I kiedy otrzymacie dyplomy i stopnie wojskowe, miejcie
świadomośd, że do tego czasu staniecie się prawdziwymi ludźmi z możliwie największej litery, jaka tylko
może byd w naszej radzieckiej ojczyźnie.
Podpułkownik usiadł, poprawił krawat i ujął wargami krawędź szklanki - ręce mu dygotały, wydawało mi
się nawet, że usłyszałem cichutkie dzwonienie szkła o zęby. Wstał major.
- Chłopaki - powiedział śpiewnie - chociaż słuszniej byłoby nazywad was już kursantami, ale jednak
zwrócę się do was tak - chłopaki! Przypomnijcie sobie słynną historię legendarnej postaci, opiewanej
przez Borysa Polewoja! Tego, na cześd, którego nazwano naszą uczelnię! Straciwszy w boju obie nogi, nie
poddał się, a stanąwszy na protezach, niczym Ikar wzbił się w niebo, by bid faszystowskiego gada! Wielu
mówiło mu, że to niemożliwe, ale on pamiętał o najważniejszym, o tym, że jest radzieckim człowiekiem!
Nie zapominajcie tego i wy, nigdy i nigdzie nie zapominajcie! A my, kadra szkoleniowo-dydaktyczna, i
osobiście ja, latający zastępca polityczny uczelni, obiecujemy, że zrobimy z was prawdziwych ludzi w
bardzo krótkim czasie!
Potem pokazali nam nasze miejsca w koszarach pierwszego roku, dokąd przeniesiono nas z namiotów, i
zaprowadzono do stołówki. Spod sufitu zwisały tam na nitkach zakurzone MIG-i i IŁ-y, sprawiające
wrażenie olbrzymich powietrznych wysp w porównaniu z eskadrami szybkich czarnych much. Obiad był
dośd niesmaczny: zupa z makaronowymi gwiazdkami, kura z ryżem i kompot. Po obiedzie od razu
zachciało mi się spad, ledwo żeśmy z Mit'kiem dotarli do prycz, zwaliliśmy się na nie i migiem zasnąłem.
Następnego ranka obudził mnie jęk, rozlegający się tuż przy moim uchu, jęk pełen bólu i niezrozumienia.
Tak naprawdę, to od dawna już słyszałem ten dźwięk przez sen, ale na dobre obudziłem się dopiero po
tym jednym. szczególnie mocnym i pełnym cierpienia okrzyku. Otworzywszy oczy, rozejrzałem się. Na
pryczach dokoła mnie działo się coś niezrozumiałego, jakieś wolne i porykujące poruszenie; usiłowałem
oprzed się na łokciu, ale nie dałem rady, ponieważ, jak się okazało, byłem przypięty do pryczy kilkoma
szerokimi pasami, przypominającymi te, którymi ściąga się przesadnie opuchnięte walizy. Jedyna rzecz,
jaką mogłem zrobid, to przekręcid głowę z boku na bok, i to robiłem.
Z sąsiedniej pryczy patrzyły na mnie pełne cierpienia oczy Sławy, chłopaka ze wsi Tynda, z którym wczoraj
zdążyłem się zapoznad - dolna częśd jego twarzy była zasłonięta jakąś szmatą. Otworzyłem nawet usta,
żeby go zapytad, o co chodzi, ale odkryłem, że po prostu nie mogę poruszyd językiem i w ogóle - nie czuję
dolnej połowy twarzy, jakby mi ścierpła czy coś takiego. Domyśliłem się, że też jestem zakneblowany, ale
nawet nie zdążyłem się zdziwid, albowiem zamiast zdziwienia zaznałem przerażenia: tam, gdzie Sława
powinien był mied nogi, koc niczym stopieo schodów nurkował w dół, a na świeżo wykrochmalonej
poszwie widniały rozmazane czerwone plamy, takie, jakie zostawia na bawełnianych ręcznikach sok z
arbuza. Najstraszniejsze było to, że własnych nóg nie widziałem i nie mogłem unieśd głowy, żeby na nie
popatrzed.
- Piąty plu-uton! - dobiegł mnie od drzwi niezwykle bogaty w odcienie, przepełniony aluzjami sierżanci
bas. - Na opatrunek!
I natychmiast do izby weszło chyba z dziesięd osób - to byli drugo- i trzecioroczniacy (dokładniej mówiąc -
kursanci drugiego i trzeciego rocznika służby, domyśliłem się tego po naszywkach na ich rękawach).
Wcześniej nie widziałem ich tu, a oficerowie mówili, że reszta szkoły wyjechała na wykopki kartofli. Ci
chłopcy mieli dziwne buty ze sztywnymi, niezginającymi się cholewami i stąpali niezbyt pewnie: albo
trzymając się ścian, albo opard łóżek. Poza tym odnotowałem dziwną bladośd ich twarzy, na których
zastygł stygmat wielodniowej męki, jakby przetopionej w jakąś niewyrażalną gotowośd. Jakkolwiek nie na
miejscu by to było, przypomniałem sobie słowa pionierskiego pozdrowienia, które z Mit’kiem i wraz z
całą resztą powtarzaliśmy na obozie, na dalekim asfaltowym placu - przypomniałem sobie i
uświadomiłem, że krzycząc „Zawsze gotów!" zapewnialiśmy - tak naprawdę kłamliwie - siebie, kolegów z
apelu i przeźroczysty czerwcowy poranek.
Kursanci wytaczali na korytarz jedno łóżko po drugim, a na łóżkach tych ryczeli i wili się przytroczeni do
nich pierwszoroczniacy, w koocu w izbie zostały dwa łóżka - moje i stojące pod oknem, na którym leżał
Mitiok. Rzemienie nie pozwalały mi się mu przyjrzed, ale katem oka widziałem, że leży spokojnie i może
nawet śpi.
Po nas przyszli po jakichś dziesięciu minutach, odwrócili nogami do przodu i potoczyli po korytarzu. Jeden
z kursantów pchał łóżko, a drugi, idący plecami do przodu, ciągnął je na siebie. Wyglądało to z boku tak,
jakby cofał się po korytarzu, odpychając pędzące za nim łóżko. Skręciliśmy do długiej wąskiej windy z
drzwiami na obu koocach kabiny i pojechaliśmy do góry, potem drugoroczniak cofał się przede mną na
innym korytarzu, aż w koocu zatrzymaliśmy się przed obitymi czarną dermą drzwiami z wielką brązową
tabliczką, treści której nie zdołałem przeczytad z powodu niewygodnej pozycji. Drzwi otworzyły się i
zostałem wtoczony do pokoju, gdzie z sufitu zwisał ogromny kryształowy żyrandol w kształcie bomby
lotniczej. Na górnej części ściany znajdował się wypukły ornament z sierpów, młotów i owiniętych
winoroślą waz.
Odpięto moje pasy, więc szybko uniosłem się na łokciach, starając nie patrzed na nogi. Przede mną w
głębi pokoju stało masywne biurko z zieloną lampą, oświetlone ukośnym, padającym z wąskiego okna
promieniem światła. Siedzący przy biurku krył się przed moim wzrokiem za otwartym numerem Prawdy.
Z pierwszej stronicy patrzyło na mnie pomarszczone oblicze z dobrymi promiennymi oczami,
skierowanymi prosto na mnie. Skrzypnęło linoleum podłogi, obok mojej pryczy wyhamowała prycza
Mit’ka.
Gazeta kilka razy zaszeleściła odwracanymi stronami i legła na stół.
Przed nami siedział staruszek z blizną na czole, który podczas pierwszej rozmowy chwytał mnie za rękę.
Nosił teraz mundur generała-porucznika ze złotymi wieocami w kołnierzyku, włosy miał starannie
przyczesane, a spojrzenie jasne i trzeźwe. Zauważyłem jeszcze, że jego twarz jakby powtarzała twarz z
okładki Prawdy, patrzącą na mnie minutę temu. To było jak w filmie, gdzie najpierw długo pokazuje się
jedną ikonę, a potem na jej miejscu stopniowo pojawia się inna - wizerunki są podobne, ale różne, a
ponieważ moment przemiany jest rozmazany, widz sądzi że widzi przemianę jednej ikony w drugą.
- Ponieważ z wami, chłopcy, będziemy długo jeszcze się spotykali, możecie zwracad się do mnie
„towarzyszu kierowniku lotu" - powiedział staruszek. - Chcę wam pogratulowad - w wyniku egzaminów, a
zwłaszcza rozmowy kwalifikacyjnej - staruszek puścił w tym momencie oko - zostaliście przyjęci od razu
na pierwszy rok tajnej kosmicznej szkoły przy pierwszym oddziale KGB ZSRR. Tak więc prawdziwymi
ludźmi staniecie się kiedy indziej, a na razie zbierajcie się do Moskwy. Tam się spotkamy.
Sens tych słów dotarł do mnie dopiero w pustym pokoju, do którego zawieziono nas znowu tym długim
korytarzem, linoleum którego wyśpiewywało pod malutkimi stalowymi kółkami pryczy coś cichego i
nostalgicznego, co wywołało wspomnienie odległego nadmorskiego południa.
Cały dzieo z Mit’kiem przespaliśmy - wyglądało na to, że do ostatniej kolacji dodano środka nasennego
(jeszcze następnego dnia byliśmy senni), a wieczorem przyszedł po nas wesoły żółtowłosy porucznik w
głośno skrzypiących butach i, śmiejąc się i wygłupiając, wywiózł po kolei nasze prycze na asfaltowy plac
przed betonową muszlą estrady, na której stał stół, a siedziało przy nim kilku wysokich szarżą generałów
z inteligentnymi dobrymi twarzami, a wśród nich - towarzysz kierownik lotu. My z Mitkiem mogliśmy,
rzecz jasna, dojśd sami, ale porucznik powiedział, że taki jest ogólny porządek na pierwszym roku i kazał
nam leżed cicho, żeby nie denerwowad pozostałych.
Z powodu mnóstwa wypełniających go szczelnie prycz, plac przypominał podwórze jakiejś fabryki
samochodów czy kombinatu traktorów; skomplikowaną orbitą polatywał nad nim zdławiony jęk,
zanikając w jednym miejscu, by powstad w drugim, trzecim, jakby nad pryczami latał ogromny
niewidoczny komar. Po drodze żółtowłosy porucznik powiedział, że zaraz się zacznie wieczór
absolwentów, połączony z ostatnim egzaminem paostwowym.
A wkrótce on sam, pierwszy z pięddziesięciu takich samych poruczników, denerwując się i blednąc, ale na
mistrzowskim poziomie, taoczył przed komisją Kalinkę przy akompaniamencie oszczędnej w ozdobniki
harmonii latającego zastępcy politycznego dowódcy. Nazywał się ten porucznik Łandratow,
dowiedziałem się tego, gdy kierownik lotu wręczył mu otwartą czerwoną legitymację i pogratulował
otrzymania dyplomu. Potem ten sam taniec wykonywali inni absolwenci i pod koniec imprezy nudziła
mnie ona bardzo. Odwróciłem się w kierunku boiska piłkarskiego i nagle zrozumiałem, dlaczego pokrywa
je tak wysoka warstwa chwastów.
Długo patrzyłem, jak ich łodygi kołyszą się na wietrze. Wydawało mi się, że szary, popękany od deszczów
płot z drutem kolczastym. przebiegający zaraz za rozwalającą się bramką, jest właśnie Wielkim Murem i
mimo tego. że niektóre deski były wyłamane albo wykrzywione, ciągnie się on jak i tysiące lat temu od
pół wielkich Chin do miasta Zarajsk i sprawia, że starochioskim staje się wszystko, co pojawi się na jego
tle - i altanki. gdzie w upale zasiada komisją, i zdjęty ze stanu zardzewiały myśliwiec, i stare
ogólnowojskowe namioty, na które patrzę ze swojej pryczy, zaciskając pod kocem w dłoni odkręconą na
pamiątkę niklowaną kulkę.
***
Następnego dnia, gdy ciężarówka wiozła mnie i Mit'ka przez las i pole, siedzieliśmy na swoich plecakach,
opierając się o chłodną żelazną burtę. Pamiętam trzepocący brzeg brezentu, za którym przelatywały pnie
drzew i poszarzałe słupy dawno temu zniszczonej linii telegraficznej. Od czasu do czasu drzewa
odstępowały od drogi, a wtedy mogliśmy popatrzed na trójkąt zamyślonego bladego nieba. Potem
mieliśmy postój i pięd minut ciszy, przerywanej odległym ciężkim stukotem - wychodzący za potrzebą
kierowca wyjaśnił, że to biją krótkimi seriami karabiny maszynowe na strzelnicy pobliskiej uczelni im.
Aleksandra Matrosowa4 Potem znowu nami trzęsło na pace, zasnąłem, a obudziłem się na kilka sekund
już w Moskwie, kiedy w brezentowej szczelinie pojawiły się na krótko, jakby wspomnienie odległego
szkolnego lata, arkady domu towarowego „Świat Dziecka".
6
W dzieciostwie często wyobrażałem sobie stronę gazety, pachnącą jeszcze świeżą farbą, z moim własnym
portretem w środku (jestem w hełmie i uśmiecham się) i podpisem: „Kosmonauta Kriwomazow czuje się
świetnie!"
Trudno mi wyjaśnid, dlaczego tak tego pragnąłem. Zapewne marzyłem o przeżyciu części życia poprzez
życie innych ludzi - tych, którzy będą patrzed na moje zdjęcie i myśled o mnie, wyobrażad sobie moje
myśli, uczucia i budowę mojej duszy. I najważniejsze - chciałem byd jednym z tych innych ludzi, popatrzed
4
Matrosow Aleksander - podczas walki o wieś Czenuszki własnym ciałem zasłonił strzelnicę bunkra, by ułatwić
zadanie swego pododdziału, pośmiertnie - bohater Związku Radzieckiego.
na własną, składającą się z drukarskich punkcików twarz, zamyślid się nad tym, jakie ten człowiek lubi
filmy i kim jest jego dziewczyna, a potem nagle przypomnied sobie, że ten Omon Kriwomazow to przecież
ja. Od tej chwili się zmieniłem, niezauważalnie i stopniowo. Przestała mnie interesowad obca opinia,
ponieważ wiedziałem - co mnie będą obchodzili inni, nie o mnie będą myśled, tylko o moim zdjęciu, tak
samo obojętnie, jak ja dziś myślę o zdjęciach innych ludzi. Dlatego wiadomośd, że mój bohaterski czyn
pozostanie anonimowy, nie była dla mnie ciosem, ciosem była nowośd, że trzeba będzie dokonad tego
czynu.
Do kierownika lotu ja i Mitiok byliśmy zaprowadzeni oddzielnie, następnego dnia po przyjeździe, zaraz
potem, jak zostaliśmy ubrani w czarne, przypominające suworowskie mundury, tyle że mieliśmy żółte
pagony z niezrozumiałymi literami „WKU"5
. Najpierw poszedł Mitiok, a po jakiejś półtorej godzinie
wezwano mnie.
Kiedy otworzyły się przede mną wysokie dębowe odrzwia, stałem chwilę oszołomiony, chłonąc widok
jako żywo przypominający scenę z wojennego filmu. W środku gabinetu znajdował się nakryty wielką
żółtą mapą stół, przy którym siedziało kilka osób w mundurach - kierownik lotu, trzej generałowie,
zupełnie niepodobni do siebie, ale wszyscy bardzo podobni do pisarza i dramaturga Gienricha Borowika, i
dwaj pułkownicy: jeden niski i gruby, z malinowego koloru twarzą, a drugi - chudziutki i z mizernymi
włoskami, przypominający starszawego chorowitego chłopczyka. Ten ostatni był w ciemnych okularach i
siedział w wózku inwalidzkim.
- Kierownik Centrum Kontroli Lotów, pułkownik Chałmuradow - powiedział kierownik lotu, wskazując
grubasa z malinowym obliczem.
Ten skinął głową.
- Zastępca do spraw politycznych wydzielonego oddziału kosmonautów pułkownik Urczagin.
Pułkownik w fotelu inwalidzkim odwrócił do mnie głowę, nieco pochylił ją i zdjął okulary, jakby chcąc
lepiej mi się przyjrzed. Nie potrafiłem się opanowad i drgnąłem - to był ślepiec: powieki jednego oka
zrosły się, a między rzęsami drugiego prześwitywał białawy śluz.
- Możesz nazywad mnie Bamłagiem Iwanowiczem, Omonie - powiedział wysokim tenorem. - Mam
nadzieję, że się zaprzyjaźnimy.
Nie wiem dlaczego, ale kierownik lotu nie przedstawił mi generałów, a ci swoim zachowaniem w żaden
sposób nie okazali, że przynajmniej mnie widzą. Zresztą, jednego chyba widziałem na egzaminie w
zarajskiej lotniczej .
- Kursant Kriwomazow - przedstawił mnie kierownik lotu. - To co, możemy zaczynad? Odwrócił się do
mnie, złożył ręce na brzuchu i zaczął mówid:
- Czytasz pewnie, Omonie, gazety, oglądasz filmy i wiesz, że Amerykanom udało się ulokowad na Księżycu
kilku swoich kosmonautów i nawet jeździli po jego powierzchni na wózku. Cel niby był pokojowy, ale to
5
Wojenno-Kosmiczeskoje Ucziliszcze, Uczelnia Wojskowo-Kosmiczna, fikcyjna uczelnia.
zależy od punktu widzenia. Wystarczy wybrad sobie prostego człowieka pracy z jakiegoś niewielkiego
paostwa, powiedzmy, z Centralnej Afryki...
Kierownik lotu zmarszczył czoło i udał, że podwija rękawy, a potem ociera pot z czoła.
- Oto widzi on, że Amerykanie wylądowali na Księżycu, a my... Rozumiesz?
- Tak jest, towarzyszu generale! - odparłem.
- Najważniejszym celem kosmicznego eksperymentu, do którego zaczynamy cię przygotowywad, Omonie,
jest pokazanie, że technicznie nie ustępujemy krajom Zachodu i też jesteśmy w stanie wysład na Księżyc
ekspedycję. Nie możemy jednak wysład tam w tej chwili pilotowanego statku, który by powrócił. Ale
istnieje inna możliwośd - możemy wysład tam statek automatyczny, który nie musi wracad na Ziemię.
Kierownik lotu pochylił się nad trójwymiarową mapą z wypukłymi górami i malutkimi lejami kraterów.
Przez środek makiety poprowadzona została jaskrawoczerwona krecha, przypominająca świeżo
wykonaną gwoździem rysę.
- To jest fragment księżycowej powierzchni - powiedział kierownik lotu. - Jak wiesz, Omonie, nasza nauka
kosmiczna przeważnie bada drugą stronę Księżyca, w odróżnieniu od lądujących na dziennej stronie
Amerykanów. Ta oto długa krecha, to tak zwane pęknięcie imienia Lenina, odkryte kilka lat temu przez
rodzimego satelitę. To unikatowy twór geologiczny, w okolice którego w ubiegłym roku wysłana została
automatyczna ekspedycja, która miała pobrad próbki gruntu księżycowego. Wyniki badao wstępnych
spowodowały, że uznaliśmy za konieczne dalsze badanie tej szczeliny. Wiesz zapewne, że nasz program
kosmiczny zorientowany jest przede wszystkim na środki automatyczne - to Amerykanie ryzykują ludzkim
życiem. My narażamy na niebezpieczeostwo tylko mechanizmy. Tak oto powstał pomysł o wysłaniu
specjalnego transportowego środka, tak zwanego łunochoda, który przejedzie po dnie formacji i przekaże
na Ziemię informację naukowe.
Kierownik lotu otworzył szufladę i, nie patrząc, zaczął czegoś szukad.
- Całkowita długośd szczeliny - sto pięd kilometrów, a szerokośd i głębokośd są nieznaczne i mierzone są w
metrach. Przewiduje się. że łunochod przemierzy siedemdziesiąt kilometrów - na tyle powinno
wystarczyd mu energii w akumulatorach, po czym ustawi w rowie symboliczny proporczyk i boję radiową,
która wyśle w kosmos przekształcone na sygnał radiowy słowa „POKÓJ", „LENIN" i ..ZSRR".
W jego ręku znalazł się mały czerwony pojazd. Nakręcił go kluczykiem i ustawił na początku czerwonej
krechy na mapie. Pojazd zabrzęczał i zaczął pełznąd przed siebie. To była dziecinna zabawka:
przypominający małą puszkę po konserwach korpus na ośmiu małych czarnych kołach, ze słowem „ZSRR"
na burcie i dwoma przypominającymi oczy występami z przodu. Wszyscy obserwowali ją w napięciu,
nawet pułkownik Urczagin odwracał głowę w synchronie z innymi. Pojazd dojechał do brzegu stołu i
spadł na podłogę.
- Jakoś tak - powiedział w zamyśleniu kierownik lotu i podniósł na mnie spojrzenie.
- Proszę o pozwolenie zwrócenia się! - usłyszałem swój głos.
- Dawaj.
- Ale przecież łunochod działa automatycznie, towarzyszu generale-poruczniku!
- Automatycznie.
- No to do czego tu jestem potrzebny ja? Kierownik lotu opuścił głowę i westchnął.
- Bamłag - powiedział - teraz ty. Cicho zabrzęczał silnik elektryczny fotela i pułkownik Urczagin odjechał
od stołu.
- Chodźmy na spacer - powiedział i chwycił mnie za rękaw.
Pytająco zerknąłem na kierownika lotu, ten skinął przyzwalająco głową. Wyszedłem za Urczaginem na
korytarz, wolno ruszyliśmy-ja szedłem, on jechał obok dostosowując prędkośd przy pomocy dźwigni, na
koocu której znajdowała się ręcznie wytoczona kulka z różowego pleksiglasu z czerwoną różą w środku.
Kilka razy Urczagin otwierał usta i już miał się odezwad, ale za każdym razem zamykał je i już nawet
pomyślałem sobie, że pułkownik nie wie od czego zacząd, kiedy nagle chwycił mnie celnie za przegub.
Dłoo miał z lekka wilgotną i wąską.
- Słuchaj mnie uważnie i nie przerywaj, Omonie - powiedział ufnie, jakbyśmy dopiero co śpiewali przy
ognisku. - Zacznę z daleka. Czy rozumiesz, że w losie człowieczym dużo jest plątaniny, wiele pozornego
bezsensu, dużo goryczy? Trzeba widzied wszystko przeraźliwie jasno, bardzo wyraźnie, żeby nie narobid
błędów. W historii nic się nie dzieje tak jak w podręcznikach. Dialektyka polega na tym. że nauka Marksa,
przewidziana dla kraju przodującego, zwyciężyła w kraju opóźnionym. My. komuniści, nie mieliśmy czasu
na udowodnienie słuszności naszych idei - zbyt wiele czasu pochłonęła wojna, zbyt długą i poważną
okazała się walka z echami przeszłości i wrogami wewnętrznymi. Nie zdążyliśmy technologicznie
wyprzedzid Zachodu. Ale walka idei - to taka dziedzina, w której nie można pozwolid sobie na sekundowe
nawet zatrzymanie. Paradoks, i znów dialektyka, polega na tym, że przy pomocy kłamstwa pomagamy
prawdzie, ponieważ marksizm niesie w sobie wszystko zwyciężającą prawdę. To, za co oddasz swoje życie
-jest formalnie rzecz biorąc kłamstwem. Ale im bardziej świadomie...
W słonecznym splocie coś mi czknęło. Odruchowo usiłowałem wyrwad swój przegub z jego chwytu, ale
dłoo pułkownika Urczagina działała niczym stalowa obręcz.
- ...Bardziej świadomie dokonasz swojego bohaterskiego czynu, tym bardziej zacznie on przypominad
prawdę. Tym większy będzie sens twego krótkiego i pięknego życia!
- Oddam życie? Jaki czyn, jakie poświęcenie? - zapytałem nieswoim głosem.
- A takie - cicho i jakby ze strachem w głosie odpowiedział pułkownik -jakie już stało się udziałem ponad
stu takich jak ty chłopaków, jak ty i twój przyjaciel.
Zamilkł i milczał chwilę, potem zaczął mówid:
- Przecież słyszałeś, że nasz program kosmiczny oparty jest na wykorzystaniu automatyki?
- Słyszałem.
- No więc teraz właśnie pójdziemy do pokoju trzysta dziewięd, gdzie opowiedzą ci o naszej kosmicznej
automatyce.
- Towarzyszu pułkowniku...
- Towarzyszu pułkowniku! - przedrzeźniał mnie. - Przecież w zarajskim lotniczym wyraźnie pytali: „czy
jesteś gotów oddad życie?" I co odpowiedziałeś?
Siedziałem na metalowym krześle, przyśrubowanym do podłogi na środku pokoju, moje ręce były
przypięte do podłokietników, a nogi - do nóżek krzesła. Okna pomieszczenia były szczelnie przesłonięte
storami, a w kącie stało niewielkie biurko z telefonem bez tarczy. Naprzeciwko mnie siedział w swoim
fotelu pułkownik Urczagin, rozmawiał ze mną wesołym kpiącym tonem, ale wyczuwałem, że jest
śmiertelnie poważny.
- Towarzyszu pułkowniku, proszę zrozumied - jestem całkowicie zwyczajnym chłopakiem. Wy mnie
bierzecie za kogoś innego... A ja zupełnie nie taki, jak ci...
Fotel Urczagina zamruczał, ruszył z miejsca. podjechał do mnie na styk i zatrzymał się.
- Poczekaj, Omonie - powiedział. - Poczekaj. Oto dotarliśmy do sedna. Jak sądzisz, czyją krwią
przesiąknięta jest nasza ziemia? Myślisz, że jakąś szczególną? Jaką niby szczególną? Jakichś niezwykłych
ludzi?
Wyciągnął do mnie rękę, obmacał moją twarz i uderzył chudą piąstką w usta - niezbyt mocno, ale tak, że
poczułem smak krwi na języku.
- Dokładnie taka została przelana. Takich chłopaków, jak ty...
Potarmosił mnie za szyję.
- Nie złośd się - powiedział. - Jestem teraz niczym twój drugi ojciec. A ojciec może nawet pasem zlad. Co
się tak wykręcasz, jak baba?
-Ja, Bamłagu Iwanowiczu, nie czuję, bym był gotów do czynu - odpowiedziałem, oblizując krew. - To
znaczy czuję, że nie jestem gotów... Lepiej już wrócę do Zarajska niż tak...
Urczagin pochylił się do mnie i, głaszcząc po szyi, zaczął mówid cicho i czule:
-Aleś ty głuptas, Omonie. Zrozum, kochanieoki, że na tym polega istota poświęcenia:
dokonuje go zawsze ktoś całkowicie doo nie przygotowany, ponieważ czyn bohaterski, to taka sprawa, do
której nie można się przygotowad. To znaczy można, na przykład, wytrenowad szybkie dobieganie do
strzelnicy w bunkrze, można wydwiczyd zręczne zasłanianie jej własną piersią i my tego uczymy, ale
samego duchowego aktu czynu bohaterskiego nie można wykształcid, można go tylko dokonad. Im
bardziej przed nim chciało ci się żyd, tym lepiej dla samego czynu. Akty bohaterstwa, nawet niewidzialne,
są krajowi niezbędne - one karmią tę najważniejszą siłę, która...
Dobiegło nas głośne krakanie. Za zasłoną mignął czarny cieo blisko przelatującego ptaka, pułkownik
zamilkł. Przez minutę może zastanawiał się w swoim fotelu, potem włączył silnik i wyjechał na korytarz.
Drzwi trzasnęły, a po minucie znowu otworzyły się, do pokoju wszedł żółtowłosy porucznik WWS6
z
gumowym szlauchem w ręku. Jego twarz wydała mi się znajoma, ale nie mogłem sobie uświadomid, gdzie
już go widziałem.
- Poznajesz? - zapytał.
Pokręciłem głową. Podszedł do stołu i usiadł na nim, zwieszając nogi w błyszczących czarnych butach z
cholewami pomarszczonymi niczym miechy harmonii. Widok tych butów spowodował, że
przypomniałem sobie - to był ten właśnie porucznik z zarajskiej szkoły, który wywoził moją i Mit’ka pryczę
na plac. Nawet przypomniałem sobie nazwisko.
- Łan... Łan...
- Łandratow - powiedział zginając szlauch.
- Przysłali mnie. żebym z tobą porozmawiał. Urczagin przysłał. Ty co, naprawdę chcesz z powrotem do
maresjewskiej uczelni?
- Ja nie to, że chcę tam - odparłem. - Ja nie chcę na Księżyc. Nie chcę czynów bohaterskich.
Łandratow prychnął, jego dłonie plasnęły w brzuch i biodra.
- Ciekawe - powiedział - nie chcesz. Myślisz, że oni cię zostawią w spokoju? Wypuszczą? Albo do szkoły
oddadzą? A jeśli nawet oddadzą, to czy ty wiesz, jak to jest, kiedy wstajesz z pryczy i robisz pierwsze kroki
na kulach? Czy jak się czujesz przed deszczem?
- Nie wiem - odpowiedziałem.
- A może, myślisz, że jak już nogi się zagoją, to będzie cud-miód-ultramaryna? W ubiegłym roku sądzono
u nas dwóch ludzi za zdradę Ojczyzny. Od czwartego roku począwszy zaczynają się zajęcia na trenażerach.
Wiesz co to jest?
-Nie.
- Tak ogólnie, to jak w samolocie, siedzisz w kabinie, drążek, pedały, ale gapisz się w ekran telewizora.
Więc ci dwaj podczas zajęd, zamiast tego, by dwiczyd immelman, polecieli suki na zachód, na
maksymalnie niskim pułapie. Nie odpowiadali na wezwania radiowe. Wyciągają ich potem i pytają: - „co z
wami, orły? Na co wyście liczyli?" Milczą. Jeden, co prawda, potem odpowiedział: „Chciałem, powiada,
poczud, powiada. Przynajmniej przez minutę..."
6
Wojenno-Wozdusznyje Siły - Siły Powietrzne.
- Co się z nimi stało?
Łandratow mocno walnął trzymanym w ręku szlauchem w stół, na którym siedział.
- A co ci za różnica - powiedział. - Najważniejsze przecież - że można ich zrozumied. Przez cały czas ma
człowiek nadzieję, że w koocu zacznie latad. Więc kiedy w koocu powiedzą ci prawdę... Myślisz, że komuś
jesteś taki beznogi potrzebny? A i samolotów w kraju mamy tylko kilka, latają wzdłuż granic, żeby
Amerykanie fotografowali. A i to...
Łandratow zamilkł.
- Co „a i to"?
- Nieważne. Co innego chcę ci powiedzied
- myślisz, że po zarajskiej uczelni będziesz ciął obłoki w myśliwcu? W najlepszym razie trafisz do zespołu
pieśni i taoca jakiegoś Okręgu Obrony Przeciwlotniczej. A najpewniej będziesz „kalinkę" w jakiejś knajpie
taoczył. Jedna trzecia naszych absolwentów zapija się na śmierd, a jedna trzecia - ci, co im operacja
niezbyt się udała - w ogóle kooczą życie samobójstwem. Ty, nawiasem mówiąc, jak się ustosunkowujesz
do samobójstwa?
- Jakoś tak - powiedziałem. - Nie zastanawiałem się.
- A ja się zastanawiałem, wcześniej. Na drugim roku zwłaszcza. Szczególnie raz, kiedy w telewizji
pokazywali turniej w Wimbledonie, a ja miałem dyżur w klubie, na kulach. Taki mnie smutek ogarnął. Ale
potem jakoś się ułożyło, przeszło mi. Bo rozumiesz, trzeba coś sobie postanowid, potem już jest lżej. Tak
więc musisz uważad, jakby ci się takie myśli pojawiły - nie poddawaj się. Lepiej pomyśl, ile ciekawych
rzeczy zobaczysz, jeśli ruszysz na Księżyc. Przecież i tak te suki nie wypuszczą cię żywego. Zgódź się, co?
- Nie za bardzo, jak widzę, ich lubisz - powiedziałem.
- A za co mam ich lubid? Przecież ani słowa prawdy człowiekowi nie powiedzą. A właśnie, jak będziesz
rozmawiał z kierownikiem lotu, to nie wspominaj o śmierci albo że w ogóle na Księżyc lecisz.
Rozmawiajcie tylko o automatyce, rozumiesz? Bo jak nie. to znowu będziemy w tym pokoju rozmawiali.
Ja jestem gorliwym wykonawcą.
Łandratow pokiwał w powietrzu szlauchem, wyjął z kieszeni paczkę papierosów „Polot", zapalił.
- Twój przyjaciel zgodził się od razu - poinformował mnie.
***
Kiedy wyszedłem na powietrze, lekko kręciło mi się w głowie. Wewnętrzne podwórko, oddzielone od
miasta ogromnym szaro-brązowym kwadratem budynku, bardzo przypominało kawałek
podmoskiewskiego osiedla, wyciętego dokładnie w kształcie podwórka i przeniesionego tutaj. Drewniana
altanka pokryta łuszczącą się farbą i zespawany z metalowych rur drążek, na którym aktualnie wisiał
chodnik, trzepany widocznie wcześniej i zapomniany, były tu również ogrody, kurnik i placyk sportowy,
kilka stołów do ping-ponga i okrąg z zakopanych w ziemię i pomalowanych opon samochodowych, który
od razu skojarzył mi się ze zdjęciami Stonehenge. Mitiok siedział na ławce przy wyjściu, podszedłem,
usiadłem obok, wyciągnąłem nogi i popatrzyłem na czarne spodnie mundurowe, zaprawione w buty - nie
wiem dlaczego, ale po rozmowie z Łandratowem wydawało mi się, że to nie moje nogi.
- Czy to wszystko prawda? - cicho zapytał Mitiok.
Wzruszyłem ramionami. Nie wiedziałem, co dokładnie ma na myśli.
- Dobra, co do lotnictwa to jakoś jestem w stanie uwierzyd - powiedział. - Ale co do broni atomowej...
Przypuśdmy, że w czterdziestym siódmym jeszcze można było zmusid do podskoku dwa miliony więźniów
politycznych. Ale przecież teraz już ich nie mamy, a próby z bronią atomową odbywają się co miesiąc...
Otworzyły się drzwi, przez które dopiero co wyszedłem, na podwórko wyjechał fotel pułkownika
Urcząginą. Pułkownik zatrzymał się i kilką razy spenetrował podwórze uchem. Zrozumiałem, że szuka nas,
by coś jeszcze dodad do powiedzianego, ale Mitiok umilkł i Urczagin, widocznie, postanowił już nas nie
ruszad. Zabrzęczał silnik elektryczny fotela i skierował się do przeciwległego skrzydła budynku; mijając
nas Urczagin z uśmiechem odwrócił głowę i jakby zajrzał nam w dusze dobrymi kraterami oczodołów.
Myślę, że większośd moskwian świetnie wie, co się znajduje głęboko pod ich stopami, kiedy stoją w
kolejkach do kas w „Świecie Dziecka" czy przejeżdżają stację „Dzierżynskaja". Dlatego nie będę się
opowiadał rzeczy oczywistych. Powiem tylko, że makieta naszej rakiety miała skalę jeden do jednego, a
obok niej mogła zmieścid się druga taka sama. Ciekawe, że winda była stara, jeszcze przedwojenna, a
jechała w dół tak długo, że można było przeczytad ze dwie, może trzy strony książki.
Makieta rakiety została zmontowana dośd umownie, w niektórych miejscach po prostu zbita z desek i
tylko robocze miejsca załogi imitowały dokładnie te prawdziwe. Wszystko to było potrzebne do zajęd
praktycznych, które dla mnie i Mit'ka miały zacząd się nie tak szybko, ale mimo to przeniesiono nas tam,
głęboko, do przestronnego boksu z dwoma obrazami, przedstawiającymi okna z widokami na budującą
się Moskwę. Stało tam już siedem prycz, zrozumieliśmy, że niedługo nadejdzie uzupełnienie. Boks dzieliło
od sali dwiczeo trzy minuty spaceru po korytarzu, a z windą wyszła zabawna historia: nie tak dawno
wydawało się nam, że straszliwie wolno jedzie na dół, teraz się okazało, że tak naprawdę wolno to ona
jedzie do góry.
A na górę jeździliśmy bardzo rzadko i większą częśd wolnego czasu spędzaliśmy również w sali dwiczeo.
Pułkownik Chałmuradow wykładał nam skróconą wersję teorii lotu rakietowego i wyjaśniał wiele rzeczy
na makiecie rakiety. Kiedy przerabialiśmy częśd teoretyczną, rakietą byłą zwyczajnym eksponatem
szkoleniowym, ale kiedy nadchodził wieczór i gasło podstawowe oświetlenie, w świetle mętnych
Omon Ra Wiktor Pielewin Bohaterom Radzieckiego Kosmosu Tłumaczenie EuGeniusz Dębski Wiktor Pielewin urodził się w roku 1962. Studiował w moskiewskim Instytucie Energetycznym oraz Instytucie Literackim im. Gorkiego. Dopiero pod koniec lat osiemdziesiątych zaczął publikowad opowiadania w czasopismach literackich i magazynach poświęconych fantastyce. Rozgłos przyniósł mu tom prozy Niebieska latarnia, za który otrzymał nagrodę Bookera, najważniejsze wyróżnienie literackie w Rosji. Powieści Omon Ra, Życie owadów, Żółta Strzała czy Czapajew i pustka, sprawiły, że Pielewin stał się jednym z najpoczytniejszych pisarzy nie tylko w Rosji, lecz również na świecie. W roku 1998 przez „New Yorker" został uznany za jednego z sześciu najzdolniejszych pisarzy europejskich. Jego powieśd Generation „P" (WAB 2002), która jest satyrycznym obrazem współczesnego świata rosyjskiej polityki, mediów i reklamy, ukazała się w szesnastu krajach Europy, a w samej Rosji została sprzedana w liczbie przeszło dwustu tysięcy egzemplarzy. Pielewin, popularny w Rosji od z górą dekady, w styczniu 2002 trafił na czołówki gazet, kiedy prokremlowska organizacja młodzieżowa „Idący razem" ogłosiła listę pisarzy „słusznych" i „niesłusznych", których twórczośd demoralizuje rosyjskie społeczeostwo „postmodernistycznym jadem". Na szczycie „czarnej" listy znalazło się właśnie nazwisko Pielewina.
Omon1 - nie należy do imion specjalnie popularnych i może nie jest najlepszym z istniejących. Dał mi je ojciec, który przez całe swoje życie pracował w milicji. Chciał, żebym i ja został milicjantem. - Zrozum. Omeczku - mawiał do mnie często. podchmielony - jak pójdziesz do milicji. z takim imieniem! A jeśli jeszcze do partii się zapiszesz... Ojcu zdarzyło się strzelad do ludzi, ale nie był złym człowiekiem, z natury raczej wesołym i serdecznym. Bardzo mnie kochał i nosił w sercu nadzieję, że uda mi się to, co nie udało się jemu. A jego życiowym marzeniem było posiadanie kawałka ziemi pod Moskwą, żeby móc na nim uprawiad buraki i ogórki - nie po to, by je sprzedawad na targu czy zjadad, chociaż to też, ale przede wszystkim po to, by móc się rozebrad do pasa, ciąd łopatą ziemię, patrzed jak ruszają się czerwone robaki i inni reprezentanci życia podziemnego, żeby wozid przez całe miasteczko dacz taczkę z gnojem i zatrzymywad się przy obcych furtkach, na pogaduszki z sąsiadami. Kiedy uświadomił sobie, że nic z tego nie będzie, zaczął hołubid nadzieję, że szczęśliwe życie przeżyje przynajmniej jeden z braci Kriwomazowych (mój starszy brat Owir2 . z którego ojciec chciał zrobid dyplomatę, zmarł na zapalenie opon mózgowych w czwartej klasie, pamiętam tylko, że miał na czole podłużny wielki pieprzyk). Ja tam nie bardzo byłem przekonany co do ojcowskich planów, w koocu on sam był partyjny, imię miał dobre - Matwiej, ale wszystko, co sobie wysłużył, to żebracza emerytura i samotny starczy alkoholizm. Mamy niemal nie pamiętam. Pozostało mi w pamięci tylko jedno wspomnienie - jak pijany ojciec w mundurze usiłuje wyjąd z kabury pistolet, a ona, kobieta o prostych włosach, zapłakana, łapie go za ręce i krzyczy: - Matwiej, opamiętaj się! Mama zmarła, kiedy byłem malutki. Dorastałem więc w domu ciotki, odwiedzając ojca w dni wolne od pracy. Zazwyczaj był opuchnięty i czerwony, na jego wyszmelcowanej bluzie od piżamy krzywo wisiał medal, z którego był bardzo dumny. W pokoju ojca panował przykry zapach, a na ścianie wisiała reprodukcja fresku Michała Anioła „Stworzenie świata", na którym nad leżącym Adamem szybuje brodaty Bóg. wyciągający dłoo na spotkanie szczupłej ludzkiej ręki. Ten obrazek dośd dziwnie działał na duszę ojca, i zapewne, kojarzył mu się jakoś z przeszłością. W jego pokoju zazwyczaj siedziałem na podłodze i bawiłem się małą kolejką, a ojciec chrapał na rozłożonej kanapie. Czasem budził się, przez jakiś czas wpatrywał się we mnie zmrużonymi oczami, a potem, wychylał się z kanapy i opierając o podłogę, wyciągał ku mnie wielką dłoo, na której wyraźnie widad było żyły. Ja miałem tę dłoo uścisnąd. - Jak się nazywasz? - pytał. - Kriwomazow - odpowiadałem, uśmiechając się nieśmiało, ale fałszywie. A on głaskał mnie po głowie i częstował cukierkami. Wszystko to wykonywał tak mechanicznie, że nawet nie odczuwałem obrzydzenia. 1 OMON - Otriad Milicji Osobowo Naznaczenija - Oddział Milicji Specjalnego Przeznaczenia 2 OWIR - Otdieł Wiz i Riegistracii - Biuro Wiz l Rejestracii, biuro paszportowe
O ciotce nie za bardzo mam co opowiadad - byłem jej obojętny, dlatego starała się, bym możliwie dużo czasu spędzał na najprzeróżniejszych obozach pionierskich i grupach dnia wydłużonego. Nawiasem mówiąc, zadziwiającą urodę tego zwrotu dostrzegam dopiero teraz. Ze swojego dzieciostwa zapamiętałem tylko to, co wiązało się, że tak powiem, z marzeniem o niebie. Nie od tego, rzecz jasna, zaczęło się moje życie - wcześniej był długi jasny pokój, pełen innych dzieci i wielkich plastykowych klocków, bezładnie porozrzucanych po podłodze, były oblodzone stopnie drewnianej wieżyczki, po których pośpieszne wspinałem się do góry, byli jacyś popękani młodzi trębacze z pomalowanego gipsu na podwórku i wiele innych rzeczy. Ale wątpię, czy można powiedzied, że widziałem to ja: we wczesnym dzieciostwie (podobnie chyba jak po śmierci) człowiek zagarnia sobą jednocześnie wszystko dokoła, dlatego można sądzid, że jeszcze nie istnieje, że osobowośd jako taką powstaje później, kiedy pojawia się przywiązanie do jednego określonego kierunku. Mieszkałem wówczas nieopodal kina „Kosmos". Nad naszą okolicą dominowała metalowa rakieta, stojącą na zwężającym się słupie tytanowego dymu, przypominającego wetknięty w ziemię ogromny jatagan. Dziwne, ale jako osobowośd, zacząłem się nie od tej rakiety, a od drewnianego samolotu na placu zabaw pod swoim domem. Nie do kooca był to samolot, raczej domek z dwoma okienkami, do którego w czasie remontu ktoś przybił zrobione z desek po rozwalonym płocie skrzydła i ogon, a wszystko to zostało pomalowane zieloną farbą i ozdobione kilkoma rudymi gwiazdami. Wewnątrz mogły się zmieścid dwie-trzy osoby, ale jeszcze był tam niewielki stryszek z wyglądającym na wojskową komendę uzupełnieo trójkątnym okienkiem - według niepisanej podwórkowej umowy, ten stryszek spełniał rolę kabiny pilota, i kiedy samolot bywał strącany, najpierw wyskakiwali ci, co siedzieli w kadłubie, a dopiero potem, gdy już ziemia z rykiem pędziła ku oknom, pilot mógł iśd w ślady reszty - o ile oczywiście zdążył. Zawsze starałem się byd pilotem, i nawet posiadłem pewną umiejętnośd, dzięki której widziałem niebo z obłokami i nadlatującą na spotkanie ziemię, zamiast krzywej wukaowskiej ściany, podziurawionej oknami, z których zawsze wyglądały włochate fiołki i zakurzone kaktusy. Moimi ulubionymi filmami były te o lotnikach, z jednym z nich wiąże się najsilniejsze przeżycie z mojego dzieciostwa. Pewnego razu, kosmicznie ciemnego grudniowego wieczoru, włączyłem telewizor ciotki i zobaczyłem na ekranie kiwający się na boki samolot z pikowym asem na kadłubie i krzyżem na skrzydle. Pochyliłem się ku ekranowi, i natychmiast pojawił się na nim powiększony widok kabiny: przez grube szyby uśmiechało się nieludzkie oblicze w goglach, przypominających narciarskie, i w kasku z błyszczącymi ebonitowymi nausznikami. Pilot uniósł dłoo w rękawiczce z czarnymi mankietami i pomachał do mnie. Potem na ekranie pojawił się drugi samolot, sfilmowany od środka: przy dwu identycznych drążkach siedziała para pilotów w półkożuszkach i uważnie wpatrywała się, poprzez wzmocniony stalowymi wstęgami pleksiglas, w ewolucje wrażego myśliwca, lecącego obok. - Miejsce dziewięd - powiedział jeden pilot do drugiego. - Zmuszam do lądowania. Drugi, wyróżniający się ładną przepitą twarzą, skinął głową. - Nie mam ci za złe - powiedział, najwyraźniej kontynuując jakąś rozmowę. - Ale zapamiętaj, że to, co cię wiążę z Warią, musi byd czymś trwałym, na całe życie... Do grobowej deski.
W tym momencie przestałem odbierad to, co się działo na ekranie - ogłuszyła mnie pewna myśl, może nawet nie myśl, a jej słabo uświadamiany sobie cieo. To było tak, jakby sama myśl przeleciała gdzieś obok mojej głowy i zahaczyła ją tylko swoim skrajem. Chodziło o to, że skoro ja, dopiero co, zerknąwszy na ekran, zobaczyłem świat z kabiny, w której siedzieli dwaj piloci w półkożuszkach - to nic nie stoi na przeszkodzie, bym zaglądał do tej i innych kabin bez żadnego telewizora. Lot sprowadza się przecież do zestawu odczud, najważniejsze z których dawno temu już nauczyłem się podrabiad, siedząc na stryszku przyozdobionej czerwonymi gwiazdami skrzydlatej chałupki, wpatrując się w zastępujący niebo mur komendy uzupełnieo i imitując dźwięk silnika ustami. To mgliste przenikanie do obrazów tak mną wstrząsnęło, że resztę filmu obejrzałem niezbyt uważnie, włączając się do telewizyjnej realności tylko podczas pojawiania się na ekranie dymnych ścieżek, albo nadlatujących na widza szeregów stojących na ziemi nieprzyjacielskich samolotów. „To oznaczą, myślałem, że możliwe jest przyglądanie się od samego siebie, jak z samolotu, i w sumie nieważne jest, skąd się patrzy - ważne, co przy tym się widzi..." Od tej chwili, wlokąc się po jakiejś zimowej ulicy, często wyobrażałem sobie, że lecę samolotem nad zaśnieżonym polem; skręcając przechylałem głowę, a świat posłusznie pochylał się w prawo, albo w lewo. Ale i tak ten człowiek, którego bez wahania mógłbym nazwad sobą, uformował się później i stopniowo. Za pierwszy przejaw swojej prawdziwej osobowości uważam tę sekundę, kiedy zrozumiałem, że przez cienką błonę nieba, możną jeszcze dążyd w nie mającą dna i kooca czero kosmosu. Stało się to tejże zimy, wieczorem, kiedy spacerowałem po terenie Wystawy Osiągnięd Gospodarki Narodowej. Szedłem pustą i ciemną zaśnieżoną aleją, gdy nagle z lewej dobiegło mnie brzęczenie, przypominające dzwonek ogromnego telefonu. Odwróciłem się i zobaczyłem go. Odchylony do tyłu, siedzący w pustce jak w fotelu, wolno płynął przed siebie, a za nim równie wolno prostowały się w przestrzeni węże. Szkło jego hełmu było czarne, i tylko trójkątny odblask płonął na przysłonie, ale wiedziałem, że on mnie widzi. Byd może był martwy od kilku już wieków. Jego ręce pewnie sięgały gwiazd, a nogi do tęgo stopnia nie potrzebowały oparcia, że pojąłem raz i na całe życie: prawdziwą wolnośd może dad człowiekowi tylko nieważkośd - a mając już co do tego pewnośd, musiałem byd ogromnie znudzony wszystkimi tymi zachodnimi radiowymi głosami i produkcjami różnych sołżenicynów. W duchu, rzecz jasna, brzydziło mnie paostwo, którego niezrozumiałe, ale groźne wymagania zmuszały każdą, chod na kilka sekund powstającą grupę ludzi, by starannie naśladowała i wzorowała się na najpodlejszym z jej członków. Ale, zrozumiawszy, że pokoju i wolności nie da się na ziemi osiągnąd, duchem podążyłem w górę, i wszystko, czego wymagał wybrany przeze mnie życiowy szlak, już nie kolidowało z moim sumieniem, ponieważ sumienie ciągnęło mnie w kosmos i mało interesowało się wydarzeniami na Ziemi. Miałem przed oczami po prostu oświetloną mozaikę na ścianie pawilonu, mozaika przedstawiała kosmonautę w otwartym kosmosie. Ta kompozycja przez jedną chwilę, więcej mi powiedziała niż dziesiątki książek, przeczytanych do tego momentu. Wpatrywałem się długo, a potem poczułem, że ktoś przygląda się również mnie. Obejrzałem; się i zobaczyłem za swoimi plecami chłopca w mniej więcej moim wieku. wyglądającego dośd niezwykle - miał na głowie skórzany kask z błyszczącymi ebonitowymi nausznikami, a na szyi majtały
mu się plastykowe okulary do nurkowania. Był wyższy ode mnie o pół głowy i może trochę starszy, a kiedy wszedł do oświetlonej reflektorem strefy uniósł dłoo w czarnej rękawiczce i rozciągnął usta w chłodnym uśmiechu. a przed moimi oczyma przemknął sekundowy kadr z pilotem w kabinie myśliwca z asem pik na kadłubie. Nazywali go Mitiok. Okazało się, że mieszkamy bardzo blisko siebie, chociaż chodzimy do różnych szkół. Mitiok wątpił w wiele rzeczy, ale jedno wiedział na pewno. Wiedział mianowicie, że najpierw zostanie lotnikiem. a potem poleci na Księżyc. Istnieje najprawdopodobniej jakaś niepojęta zgodnośd między ogólnym zarysem życia i tymi drobnymi historiami, jakie stale przydarzają się człowiekowi, a do których nie przywiązuje on wagi. Teraz jasno widzę, że mój los był wyraziście zarysowany już wtedy, kiedy jeszcze nawet nie zastanawiałem się poważnie nad tym, jakim miałby byd, i nawet więcej - już wtedy jawił mi się w nieco uproszczonym wariancie. Byd może było to echo przyszłości. A może to, co uważamy za echo przyszłości, jest tak naprawdę nasieniem tej przyszłości, upadającym na grunt dokładnie w tym momencie, który potem, z perspektywy czasu, wydaje się przylatującym z przyszłości echem. Krótko mówiąc, lato po siódmej klasie, było upalne i zakurzone. Z jego pierwszej połowy zapamiętałem tylko długie wycieczki rowerowe po pewnej podmoskiewskiej szosie. Na tylnym kole swojego półwyścigowego roweru marki „Sport" montowałem specjalną grzechotkę, zbudowaną z kawałka złożonego kilkakrotnie twardego papieru, przymocowanego do ramy klamrą do bielizny. Kiedy jechałem, papier tłukł się o szprychy i wydawał z siebie szybki i cichy terkot, przypominający odgłos samolotowego silnika. Pędząc w dół po stoku asfaltowej górki, wiele razy wyobrażałem sobie, że jestem nadlatującym na cel myśliwcem, wcale nie zawsze radzieckim, ale nie była to moja wina, po prostu na samym początku lata usłyszałem gdzieś kretyoską piosenkę, w tekście której znajdowały się słowa: „Mój Phantom, jak pocisk szybki, w niebie jasnym i błękitnym z rykiem nabiera wysokości". Należy zaznaczyd, że kretyostwo tej piosenki, którego byłem świadom bez cienia wątpliwości, zupełnie nie przeszkadzało mi w jednoczesnym wczuwaniu się w nią całym sobą. Jakie jeszcze pamiętam słowa: ..Widzę w niebie smugę dymu... Gdzieś daleko jest ojczysty Teksas". Jeszcze było tam coś o ojcu i matce, i o jakiejś Mary, bardzo realnej, ponieważ w piosence występowało też jej nazwisko. W środku lipca wróciłem do Moskwy, a potem rodzice Mit’ka zdobyli dla nas dwa skierowania do obozu pionierskiego "Rakieta". Był to zwyczajny obóz na południu kraju, może nawet nieco lepszy od innych. Zapamiętałem dobrze tylko pierwsze spędzone tam dni, ale właśnie wtedy wydarzyło się wszystko to, co potem stało się tak istotne. W pociągu biegaliśmy z Mit’kiem po wagonach i wrzucaliśmy do muszel klozetowych wszystkie butelki, jakie udawało się nam znaleźd - spadały na pędzące pod miniaturowym lukiem tory i bezdźwięcznie pękały, a namolna, kołaczącą w głowie piosenka, nadawała temu nieskomplikowanemu działaniu posmak walki o wolnośd Wietnamu. Następnego dnia cały turnus, przybyły tym pociągiem, wyładowano na mokrym dworcu południowego miasta, przeliczono i załadowano na ciężarówki. Jechaliśmy długo drogą wijącą się między zboczami gór, potem z prawej pojawiło się morze i przysunęły się do nas kolorowe budyneczki. Wyładowano nas na wyasfaltowanym placu, ustawiono i poprowadzono do góry, po obramowanych cyprysami schodach, do płaskiego przeszklonego budynku na szczycie wzgórza. To była stołówka, gdzie czekał nas zimny obiad,
chociaż pora była raczej na kolację - przyjechaliśmy kilka godzin później niż było zaplanowane. Obiad był dośd niesmaczny - zupa z makaronowymi gwiazdkami, kura z ryżem i kompot. *** Z sufitu stołówki na nitkach, oblepionych jakimś lepkim, kuchennym świostwem, zwisały kartonowe kosmiczne statki. Zapatrzyłem się na jeden z nich. Nieznany wykonawca zużył na model sporo folii i gęsto opatrzył go napisami „ZSRR". Statek wisiał dokładnie nad naszym stołem. Na folii lśniło zachodzące słooce, które nie wiadomo dlaczego, skojarzyło mi się z reflektorem lokomotywy metra, płonącym w czarnej otchłani tunelu. Nie wiadomo, dlaczego zrobiło mi się smutno. Mitiok, kompletnie odwrotnie, był rozmowny i wesoły. - W latach dwudziestych statki kosmiczne były takie - powiedział, dźgając widelcem w górę. - W trzydziestych inne, w pięddziesiątych -jeszcze inne, i tak dalej. - Jakie znowu statki kosmiczne w trzydziestych? - zapytałem bez specjalnego zaangażowania. Mitiok myślał chwilę. - U Aleksieja Tołstoja były takie wielkie metalowe jaja, a w mikroskopijnych odstępach czasu odbywały się w nich eksplozje, które dostarczały energii służącej do poruszania - powiedział w koocu. - To taka podstawowa zasada, a w ogóle możliwych wariantów jest wiele. - Ale przecież tak naprawdę nie latały. - Te też nie latają - odpowiedział i wskazał na przedmiot naszej rozmowy, kiwający się lekko w przeciągu. Zrozumiałem w koocu, co miął na myśli, chociaż może nie udałoby mi się tego wypowiedzied. Jedyną przestrzenią, którą przemierzały gwiazdoloty komunistycznej przyszłości - nawiasem mówiąc, słowo „gwiazdolot", na które często natykałem się w tak lubianej przeze mnie fantastyce, kojarzyło mi się z czerwonymi gwiazdami na burtach radzieckiej techniki kosmicznej - no więc, jedynym miejscem, po którym latały, była świadomośd radzieckiego człowieka, dokładnie tak jak stołówka dokoła nas była tym kosmosem, do którego wpuścił swoje statki poprzedni turnus, chcąc, by przemierzały one przestworza nad obiadowymi stolikami, kiedy twórców kartonowej floty nie będzie już obok. Myśl ta nałożyła się na trudny do wytłumaczenia smutek, jaki zawsze ogarniał mnie przy obozowym kompocie z suszu, i przyszła mi do głowy dziwną myśl. - Wcześniej bardzo lubiłem sklejad plastykowe samoloty - powiedziałem. -Takie modele do składania. Zwłaszcza wojskowe. - Ja też - przyznał Mitiok. - Ale to było dawno.
- Podobały mi się enerdowskie modele. A w naszych często nie było pilota. Obsuwa jak diabli, kiedy kabina pusta. - Dokładnie - powiedział Mitiok. - Dlaczego o tym mówisz? - No, bo tak sobie myślę - powiedziałem, wskazując widelcem wiszący nad stołem kartonowy gwiazdolot - czy jest tam ktoś w środku czy nie? - Nie wiem - powiedział Mitiok. - Ciekawe, rzeczywiście. *** Budynki obozu rozmieszczone były na płaskim zboczu góry, a dolna częśd terenu przechodziła w coś w rodzaju parku. Mitiok zniknął, więc poszedłem tam sam. Po kilku minutach znalazłem się w długiej i pustej cyprysowej alejce, w której panował już półmrok. Wzdłuż asfaltowej ścieżki ciągnęła się druciana siatka, na której wisiały wielkie pokryte rysunkami płyty ze sklejki. Na pierwszej był pionier z prostym rosyjskim obliczem, wpatrujący się przed siebie i przykładający do biodra miedzianą sygnałówkę z proporczykiem. Na drugim - ten sam pionier z werblem na pasku i pałeczkami w dłoni. Na trzecim, znowu on, wciąż zapatrzony przed siebie spod uniesionej w pionierskim salucie dłoni. Dalej wisiała płyta dwukrotnie większa od pozostałych i bardzo długa - na jakieś trzy metry. Ta była dwukolorowa - od prawej, skąd wolno nadchodziłem, czerwoną, dalej białą, a dzieliła te dwa kolory poszarpana i przechodzącą na białe pole falą, po której pozostawał czerwony ślad. Najpierw nie zrozumiałem, co to jest, i dopiero kiedy podszedłem bliżej, poznałem w splocie czerwonych i białych plam twarz Lenina z przypominającym taran występem bródki i otwartymi ustami. Lenin nie miał tyłu głowy - miał tylko twarz, a za nią cała czerwona powierzchnia była już Leninem. Przypominał mi bezcielesnego boga, pojawiającego się niczym falą, na powierzchni utworzonego przezeo świata. Potknąłem się o garb na asfalcie i przeniosłem spojrzenie na kolejny obrazek - to był pionier, ale już w kosmicznym skafandrze, z czerwonym hełmem w ręku; na hełmie był napis „ZSRR", a na czubku miał ostrą antenę. Kolejny pionier wysuwał się z lecącej rakiety i salutował dłonią w ochronnej rękawicy. I ostatnim był też pionier w skafandrze, stojący na wesołej żółtej powierzchni Księżyca obok statku kosmicznego, przypominającego jako żywo kartonową rakietę ze stołówki; widad było tylko oczy pioniera, dokładnie takie, jak na pozostałych obrazach. Ponieważ jednak dolna częśd twarzy była zasłonięta przez hełm, to w oczach widoczny był niewyobrażalny smutek. Z tyłu dobiegł mnie odgłos szybkich kroków - odwróciwszy się zobaczyłem Mit’ka. - Dokładnie - powiedział, zbliżając się. - Co dokładnie?
- Patrz - wyciągnął do mnie rękę, w której coś trzymał. Przyjrzałem się i zobaczyłem niewielką plastelinową figurkę z głową owiniętą folią aluminiową. - W środku był mały kartonowy fotel, na którym siedział - powiedział Mitiok. - Coś ty, rozwaliłeś rakietę ze stołówki? - zapytałem. Przytaknął skinieniem głowy. - Kiedy? - Dopiero co. Dziesięd minut temu. Najdziwniejsze. że wszystko tam... - Skrzyżował palce, tworząc z nich kratę. - W stołówce? - Nie. w rakiecie. Kiedy ją robili, to zaczęli od ludzika. Ulepili go, posadzili na fotelu i szczelnie okleili ze wszystkich stron tekturą. Mitiok podał mi kawałek tektury. Wziąłem go i zobaczyłem, że ktoś starannie wyrysował na nim przyrządy, drążki, przyciski, a nawet obrazek na ścianie. - Ale najdziwniejsze - powiedział zamyślony i nawet jakoś przygnębiony Mitiok - że nie było tam drzwi. Z zewnątrz luk był narysowany, a od wewnątrz w tym miejscu - ściana z jakimiś zegarami. Przyjrzałem się jeszcze raz strzępkowi tektury i zauważyłem iluminator, w którym błękitniała malutka Ziemia. - Dobrze by było znaleźd tego, co rakietę skleił - powiedział Mitiok. - Nastrzelałbym mu po pysku. - Ale za co? - zapytałem. Mitiok nie odpowiedział. Zamiast tego wziął zamach, żeby cisnąd ludzikiem za płot, ale chwyciłem go za rękę i poprosiłem, żeby oddał figurkę mnie. Nie sprzeciwiał się i następne pół godziny minęło mi na poszukiwaniu pustego kartonowego opakowania po papierosach, które stało się futerałem ludzika. Echo tego dziwnego odkrycia dosięgło nas następnego dnia, podczas poobiedniej ciszy. Otworzyły się drzwi i Mitiok został wywołany, wyszedł na korytarz. Dotarły do mnie strzępy rozmowy, kilka razy usłyszałem słowo „stołówka", i wszystko stało się jasne. Wstałem i wyszedłem na korytarz. Mit’ka zapędziła w kąt para: wąsaty chudy drużynowy i ruda niska drużynowa. - Też tam byłem - oświadczyłem. Drużynowy zmierzył mnie aprobującym spojrzeniem. - Chcecie czołgad się razem czy po kolei? - zapytał. Zauważyłem, że trzyma w ręku zieloną torbę z maską przeciwgazową. - Jak sobie wyobrażasz razem, Kola - zapytała nieśmiało drużynowa - skoro masz jedną maskę? Po kolei.
Mitiok, zerknąwszy na mnie, zrobił krok do przodu. - Nakładaj - powiedział drużynowy. Mitiok nałożył maskę. - Kładź się. Legł na podłodze. - Naprzód - powiedział Kola, pstrykając stoperem. Budynek był długi na co najmniej pięddziesiąt metrów, korytarz biegł przez całą jego długośd. Podłogę pokrywało linoleum i kiedy Mitiok zaczął pełznąd, linoleum cicho, ale nieprzyjemnie pisnęło. Oczywiście, Mitiok nie miał szans zmieścid się w trzech minutach, jakie wyznaczył drużynowy. Nie pokonał w tym czasie nawet połowy trasy, ale kiedy doczołgał się w koocu do nas, Kola nie zmuszał go do powtórnego pełzania, ponieważ do kooca ciszy poobiedniej zostało ledwie kilka minut. Mitiok zdjął maskę. Miał czerwoną twarz, lśniącą od kropel potu i łez, a na stopach już zdążyły się pojawid natarte o linoleum bąble. - Teraz ty - powiedział drużynowy, przekazując mi mokrą maskę. - Przygotowad się... Tajemniczo i dziwacznie wyglądał korytarz, kiedy człowiek wpatrywał się w jego pokrytą linoleum przestrzeo, przez zapocone szkła maski pgaz. Podłoga, na której się leży, chłodzi brzuch i pierś, koniec korytarza jest niewidoczny, a blada wstęga sufitu zlewa się ze ścianami niemal w jeden punkt. Maska z lekka ściska twarz, napiera na policzki i zmusza do wysunięcia warg w jakimś dziwacznym półpocałunku, odnoszącym się, jak można mniemad, do wszystkiego co go otacza. Zanim drużynowy wystartował mnie, lekko trąciwszy nogą, minęło dwadzieścia sekund, a wlokły się one straszliwie wolno, mogłem w tym czasie wiele zobaczyd. Oto kurz, oto kilka przeźroczystych ziarenek piasku w szczelinie na styku dwóch kawałków linoleum, oto zamalowany sęczek na płycie, pokrywającej ścianę od podłogi, oto mrówka, która po śmierci stała się dwoma cieniutkimi plasterkami, a pozostawiła po sobie malutki mokry ślad w przyszłości - o pół metra od miejsca, gdzie stopa kogoś przemierzającego korytarz stanęła po sekundzie od katastrofy. - Naprzód! - rozległo się nad moją głową, więc wesoło i z zapałem poczołgałem się przed siebie. Kara wydawała mi się raczej żartem, nie rozumiałem, dlaczego niby Mitiok tak nagłe się załamał. Pierwsze dziesięd metrów przeczołgałem się migiem, potem zrobiło się gorzej. Pełznąc, człowiek w pewnej chwili musi odepchnąd się od podłogi wierzchem stopy, a skóra tam jest cieniutka i wrażliwa, i jeśli nie jest niczym chroniona, niemal natychmiast robią się otarcia. Linoleum przykleja się do ciała, wydaje się, że setki małych owadów wpijają się w nogi albo że czołga się człowiek po świeżo wylanym asfalcie. Dziwiłem się, jak wolno płynie czas - w jednym miejscu na ścianie wisiała duża pionierska akwarela, przedstawiająca krążownik „Aurora" na morzu Czarnym, zauważyłem, że dośd długo pełznę obok niej, a ona ciągle wisi w tym samym miejscu. I nagle wszystko się zmieniło. To znaczy - wszystko szło jak dotychczas, tak samo jak przed chwilą czołgałem się po podłodze, ale ból i zmęczenie, osiągnąwszy apogeum nie do zniesienia, jakby coś wyłączyły we mnie. Albo na odwrót - włączyły. Zauważyłem, że dokoła jest bardzo cicho, tylko pod moimi
stopami skrzypi linoleum, jakby po korytarzu toczyło się coś na zardzewiałych kółkach; za oknami, daleko stąd, szumi morze, a jeszcze gdzie indziej, jakby za morzem, dziecięcymi dyszkantami śpiewa głośnik: - Wspaniała ma przyszłości, nie bądź dla mnie okrutna, Nie bądź dla mnie okrutna, okrutna dla mnie nie bądź... Życie było pieszczotliwym zielonym cudem. niebo znieruchomiało błękitne i bezchmurne, świeciło słooce - a w samym środku tego świata stał piętrowy sypialny blok, wewnątrz którego znajdował się długi korytarz, który przemierzałem czołganiem przez pełzanie w masce pgaz. I było to z jednej strony tak naturalne i zwyczajne, a z drugiej - tak przygnębiające i niemiłe, że zacząłem płakad w tej swojej gumowej mordzie, ciesząc się, że prawdziwa moja twarz jest ukryta przed wzrokiem drużynowych, a zwłaszcza przed szparami w drzwiach, przez które dziesiątki oczu przyglądają się mojej sławie i haobie. Po kilku metrach łzy mi wyschły, a ja zacząłem gorączkowo szukad jakiejś myśli, która dodałaby mi sił do dalszego czołgania, ponieważ sam strach przed drużynowym już nie wystarczał. Zamknąłem oczy, i zaczęła się noc, aksamitny mrok, który z rzadka przecinały eksplodujące przed moją twarzą gwiazdy. Znowu słychad było odległą piosenkę, i ja też cichutko, może w ogóle tylko w duchu, zaśpiewałem: - Od źródła czystego do wspaniałej mej przyszłości, do wspaniałej mej przyszłości, zaczynam drogę swą. Nad obozem rozległ się jasny mosiężny dźwięk trąbki - sygnał pobudki. Zatrzymałem się i otworzyłem oczy. Do kooca korytarza zostało mi ze trzy metry. Na ciemnoszarej ścianie przede mną wisiała półka, a na niej stał żółty księżycowy globus, przez zapotniałe i spryskane łzami szkła jawił mi się rozmyty i niewyraźny, wydawało się, że nie stoi na półce, a wisi w szarawej pustce. Po raz pierwszy napiłem się wina w zimie, kiedy miałem czternaście lat. Stało się to w garażu, dokąd zaprowadził mnie Mitiok -jego brat, filozofujący włochacz, któremu udało się kiwnąd armię, pracował tam jako stróż. Garaż znajdował się na wielkim ogrodzonym placu, zastawionym betonowymi płytami, dośd długo łaziliśmy z Mit'kom po nim, czasem trafiając na zadziwiające miejsca, całkowicie odrealnione i przywodzące na myśl sekcje dawno porzuconego statku kosmicznego, z którego pozostał tylko szkielet, dziwnie przypominający nagromadzenie betonowych płyt. Na dodatek za pochylonym drewnianym płotem paliły się latarnie, a światło ich było zagadkowe i nieziemskie, przy tym w czystym niebie wisiało kilka niewielkich gwiazd - słowem, gdyby nie butelki po wytrawnym i zlodowaciałe zacieki po moczu, dokoła mielibyśmy kosmos.
Mitiok zaproponował byśmy poszli tam się pogrzad, skierowaliśmy więc kroki do aluminiowej gofrowanej półkuli garażu, która sama też kojarzyła się jakoś z kosmosem. Wewnątrz było ciemno, niewyraźnie rysowały się kontury maszyn, cuchnących benzyną. W kącie stała buda z desek z przeszklonym oknem, która wyglądała jak przymocowana do ściany. W środku paliło się światło. My z Mit’kiem wcisnęliśmy się do środka, usiedliśmy na wąskiej i niewygodnej ławce, i nie odzywając się napiliśmy się herbaty zaparzonej w łuszczącym się emaliowanym rondelku. Brat Mit'ka palił długie cygaretki, przeglądał stary numer „Techniki Młodzieży" i zupełnie nie zareagował na naszą obecnośd. Mitiok wyciągnął spod ławki butelkę, energicznie postawił ją na cementowej podłodze i zapytał: - Łykniesz? Skinąłem głową, chociaż wcale nie chciało mi się pid wina. Mitiok napełnił ciemnoczerwoną cieczą szklankę, z której dopiero co piłem herbatę, podał ją mi, jakby wykonując jeden z elementów jakiegoś rytuału, a ja chwyciłem szklankę, podniosłem do ust i wypiłem, zdziwiwszy się, jak mało wysiłku trzeba włożyd w wykonywaną po raz pierwszy czynnośd. Póki Mitiok z bratem dopijali resztę, ja usiłowałem zdefiniowad własne odczucia, ale nic się ze mną nie działo. Chwyciłem zwolnione pismo, otworzyłem na chybił trafił i trafiłem na rozkładówkę z malutkimi rysunkami aparatów latających, nazwy których należało odgadnąd. Jeden z nich szczególnie mi się spodobał - był to amerykaoski samolot, którego skrzydła służyły jako wirniki przy pionowym starcie. Była tam też malutka rakieta z kabiną dla pilota, ale nie udało mi się jej dobrze przyjrzed, ponieważ brat Mit’fka, nie odzywając się i chyba nawet nie podnosząc wzroku, wyjął mi pismo z ręki. Żeby nie okazywad rozgoryczenia przesiadłem się do stołu, na którym stał słoik z grzałką i leżały pozasychane skórki z kiełbasy. Nagle ogarnęło mnie obrzydzenie na myśl, że siedzę tu, w tej małej zaplutej komórce, gdzie śmierdzi śmietnikiem, gdzie dopiero co piłem portwajn z brudnej szklanki, zrobiło mi się niedobrze na myśl. że cały ogromny kraj, gdzie mieszkam, to mnóstwo takich małych plugawych komórek, śmierdzących niczym śmietnik i w których dopiero co zostały dokooczone butelki portwajnu. A najważniejsze, że wstręt i obrzydzenie ogarnęło mnie na myśl, że właśnie w tych cuchnących kapciorach płoną te niezliczone różnokolorowe ognie, na widok których wieczorami ogarnia mnie zachwyt, kiedy los każe mi przemykad wieczorem obok jakiegoś wiszącego nad wieczorną stolicą okna. I szczególnie niesprawiedliwe wydało mi się to w zestawieniu z tym ładnym amerykaoskim aparatem łatającym z czasopisma. Przeniosłem wzrok na leżącą na podłodze gazetę - pokrywały ją ciemne plamy, dziury po niedopałkach i okrągłe ślady po szklankach i talerzykach. Tytuły artykułów odstraszały jakąś nieludzką lodowatą rześkością i mocą - od dawna nic nie stało im na przeszkodzie, więc ze straszliwą siłą waliły i waliły w pustkę, a w tej pustce, po pijaku (bo już wiedziałem, że jestem pijany, ale nie przywiązywałem do tego wagi) łatwo można było się znaleźd i trafid swoim spowolnionym duchem pod jakieś najważniejsze zadanie dnia albo pozdrowienie hodowców bawełny. Pomieszczenie, w jaki się znalazłem, było mi całkowicie obce. Mitiok przyglądał mi się uważnie; przechwyciwszy moje spojrzenie puścił do mnie oko i zapytał nieco bełkotliwie: - To co - lecimy na Księżyc? Skinąłem głową, a moje spojrzenie trafiło na malutką kolumnę zatytułowaną „WIADOMOŚCI Z ORBITY". Dolna częśd tekstu urywała się, jedyne co dało się odczytad to słowa: „...dwudziestą ósmą dobę...", wydrukowane pogrubioną czcionką. Ale wystarczyło - od razu wszystko zrozumiałem i zamknąłem oczy.
Owszem, nory, w których mijało nasze życie były ciemne i brudne, a i my pewnie pasowaliśmy do tych nor, ale w błękitnym niebie nad nami, wśród rzadkich i ciekłych gwiazd istniały szczególne punkty, sztuczne, wolno płynące między gwiazdozbiorami, stworzone tu, na ziemi radzieckiej, wśród rzygowin, pustych butelek i śmierdzącego dymu tytoniowego, zbudowane ze stali, półprzewodników i elektryczności, przemierzające w tej chwili kosmos. I każdy z nas, nawet ten niebieski na pysku alkoholik, który zarył się owym pyskiem w zaspę, którą mijaliśmy idąc tu, nawet brat Mit'ka i, oczywiście, Mitiok i ja, mieliśmy tam, w mroźnym czystym granacie, swoją małą ambasadę. Wybiegłem na podwórko i długo, strasznie długo, przełykając łzy, wpatrywałem się w żółto-błękitny, nieprawdopodobnie bliski krąg księżyca w przejrzystym zimowym niebie. Nie pamiętam chwili, w której zdecydowałem, że będę zdawał do szkoły lotniczej. Nie pamiętam pewnie dlatego, że decyzja ta dojrzała w mojej i Mit’ka duszy na długo przed ukooczeniem szkoły. Stał przed nami jakiś czas problem wyboru szkoły - było ich w kraju sporo, ale decyzja zapadła szybko, kiedy zobaczyliśmy w czasopiśmie „Radziecka Awiacja" kolorową wklejkę przedstawiającą życie w Księżycowym Miasteczku, znajdującym się przy zarajskiej Szkole Lotniczej nagrodzonej orderem, Czerwonego Sztandaru imienia Maresjewa3 Zerknąwszy na rozkładówkę jakby od razu przenieśliśmy się w tłum kursantów, między wymalowane żółtą farbą góry i kratery ze sklejki, poznaliśmy nawet siebie wśród tych ostrzyżonych krótko chłopaków, kręcących młynki na drążku i oblewających się wodą z wielkiej miednicy, pokrytej emalią o tak delikatnym brzoskwiniowym kolorze, że od razu kojarzyła się nam z dzieciostwem, i kolor ten nie wiadomo dlaczego napawał ufnością i przepełniał ochotą do nauki w Zarajsku, i to silniej niż wszystkie znajdujące się obok zdjęcia lotniczych trenażerów, przypominających wypełnione ludźmi, na poły rozłożone trupy samolotów. Kiedy decyzja zapadła, reszta. okazała się drobiazgiem. Rodzice Mit’ka, przestraszeni losem starszego syna, cieszyli się, że ich młodszy syn znajdzie się w takim pewnym i bezpiecznym miejscu, mój natomiast ojciec do tego czasu stoczył się całkowicie i większą częśd czasu spędzał na tapczanie twarzą do ściany, pod kilimem z wypukłookim jeleniem. Moim zdaniem nawet nie zrozumiał, że zamierzam zostad lotnikiem, a ciotce było to obojętne. *** Pamiętam miasto Zarajsk. Dokładniej nie można powiedzied, że pamiętam, czy nie pamiętam - tak mało było w nim tego, co się da zapamiętad czy zapomnied. W samym środku miasta znajdowała się zbudowana z białego kamienia dzwonnica, z której kiedyś skoczyła pewna księżna, i mimo że minęły wieki, miasteczko pamiętało ten czyn. Obok znajdowało się muzeum historyczne, a nieopodal - poczta i komenda milicji. 3 Maresjew - radziecki beznogi as lotnictwa z czasów II wojny światowej. Bohater „Opowieści o prawdziwym człowieku" Borysa Polewoja.
Kiedy wyszliśmy z autobusu, padał ukośny nieprzyjemny deszcz i było zimno. Wsunęliśmy się pod wiatę nad drzwiami do piwnicy z napisem „Punkt agitacyjny" i czekaliśmy pół godziny, aż ustanie deszcz. Za drzwiami chyba pili, dochodził stamtąd gęsty aromat cebuli i głosy; ktoś namolnie namawiał, żeby zaśpiewad „merci ku-ku", i w koocu, niemłode męskie i kobiece głosy zaśpiewały: - Pora-pora-poradujemy się przez życie swe... Deszcz ustał, wyszliśmy poszukad swojego autobusu i znaleźliśmy ten sam, którym tu przyjechaliśmy. Okazało się, że nie powinniśmy byli w ogóle wysiadad, i mogliśmy przeczekad deszcz we wnętrzu, póki kierowca jadł obiad. Za oknami przemykały malutkie drewniane domki, potem miasto skooczyło się, zaczął się las. W tym lesie, już za miastem, rozlokowana była Zarajska Szkoła Lotnicza. Trzeba było do niej zasuwad pięd kilometrów przez las od ostatniego przystanku autobusu, noszącego nazwę „Sklep warzywny"; sklepu nie widzieliśmy, a nazwa, jak nam powiedziano, pochodziła jeszcze sprzed wojny. Wysiedliśmy z autobusu i ruszyliśmy drogą posypaną mokrymi osikowymi wisiorkami. Droga długo prowadziła lasem i kiedy już myśleliśmy, że się zgubiliśmy, nagle stanęliśmy przed zespawanymi ze stalowych rur wrotami z wielkimi gwiazdami z blachy. Z boków las dochodził do wysokiego płotu z niemalowanych szarych desek, na szczycie którego wiła się żmija z zardzewiałego drutu kolczastego. Okazaliśmy zaspanemu żołnierzowi skierowania z powiatowej komendy uzupełnieo i niedawno otrzymane dowody osobiste. Wpuszczono nas do środka, polecając iśd do klubu, gdzie wkrótce miało zacząd się spotkanie. Do środka ośrodka prowadziła asfaltowa droga, a po jej prawej stronie rozciągało się owo widziane w czasopiśmie Księżycowe Miasteczko; składało się z kilku długich parterowych baraków, pomalowanych żółtą farbą, dziesiątków wkopanych w ziemię szyn i poletka, udającego księżycową panoramę. Przeszliśmy obok i znaleźliśmy się pod klubem garnizonowym, a tam, pod kolumnami, tłoczyła się grupa kandydatów. Wkrótce wyszedł do nas oficer, wyznaczył kogoś na dowódcę i kazał wszystkim zarejestrowad się w komisji. a potem pójśd po wyposażenie. Z powodu upału komisja rekrutacyjna zasiadała w przypominającej chioski pawilon altanie obok klubu - byli to trzej oficerowie, popijający piwo przy akompaniamencie cichej wschodniej muzyczki z radia i wydający tekturowe numery w zamian za dokumenty. Potem zaprowadzono nas na obrzeże stadionu, który porastała wysoka po pas trawa - na pewno z dziesięd lat nikt na nim w nic nie grał. Wydano nam dwa ogólnowojskowe namioty - w nich mieliśmy mieszkad w czasie egzaminów. Były to zrolowane walce wielowarstwowej gumy, które musieliśmy rozciągnąd na wkopanych w ziemię drewnianych tykach. Poznaliśmy się wszyscy nosząc prycze, które poustawialiśmy w dwa piętra; prycze były ciężkie, stare, z niklowanymi kulkami, które można było nakręcid na oparcia, jeśli z góry nie stawiano drugiej pryczy. Kulki otrzymaliśmy oddzielnie w woreczku; kiedy egzaminy się skooczyły, ukradkiem odkręciłem jedną taką i ukryłem w tym pudełku po papierosach, gdzie mieszkał plastelinowy pilot z głową z czekoladowego sreberka. Jedyny świadek odległego i niezapomnianego wieczoru na południu.
Wydawało się, że nie spędziliśmy w tych namiotach jakoś dużo czasu, ale kiedy je zwinęliśmy, okazało się, że pod gumową podłogą wyrosła obrzydliwie bezbarwna, gruba i gęsta trawa. Co do samych egzaminów to niewiele zapamiętałem. Pamiętam tylko, że okazały się banalnie proste. Nawet było mi trochę przykro, że nie zdołałem przelad na kartkę wszystkich tych regułek i wykresów, jakie wchłonąłem w czasie długich wiosennych i letnich dni, spędzonych nad otwartymi podręcznikami. Ja i Mitiok bez trudu uzyskaliśmy odpowiednią ilośd punktów, a potem odbyła się rozmowa kwalifikacyjna, której wszyscy bali się najbardziej. Odbywali ją z nami: major, pułkownik i jakiś dziadek z ukośną szramą na czole, ubrany w wysłużony mundur służb technicznych. Powiedziałem im, że chcę się dostad do oddziału kosmonautów, pułkownik zapytał mnie, kim jest radziecki kosmonauta. Długo nie potrafiłem sformułowad właściwej odpowiedzi. W koocu, widząc przygnębienie na twarzach członków komisji, zrozumiałem, że za chwilę wylecę na korytarz. - Dobra - odezwał się milczący dotąd dziaduś - a pamiętacie, jak przyszła wam do głowy myśl, żeby zostad kosmonautą? Ogarnęła mnie rozpacz, ponieważ kompletnie nie wiedziałem, jak należy właściwie odpowiedzied na to pytanie. I zapewne z tej rozpaczy zacząłem opowiadad o plastelinowym czerwonym ludziku i o rakiecie z tektury, z której nie było wyjścia. Dziaduś od razu się ożywił, błysnął oczyma, a kiedy doszedłem do tego, jak z Mifkom musieliśmy czołgad się w masce po korytarzu, chwycił mnie za rękę i roześmiał się tak, że blizna na czole aż spurpurowiała. Potem nagle spoważniał. - A czy wiesz - powiedział - że to nie takie proste, lot w kosmos? A jeśli Ojczyzna poprosi, żebyś oddał życie? Co wtedy, no? - Jak trzeba będzie - odparłem zasępiony. Wtedy on wpił się we mnie oczami i patrzył chyba ze trzy minuty. - Wierzę - powiedział w koocu. - Możesz. Usłyszawszy, że Mitiok, który od dziecka marzył o locie na Księżyc, zdaje też, zapisał jego nazwisko na kartce papieru. Mitiok opowiadał potem, że staruszek długo wypytywał go, dlaczego właśnie uparł się na Księżyc. Następnego dnia, po śniadaniu, na kolumnach klubu garnizonowego pojawiły się listy z nazwiskami tych, co zdali, ja i Mitiok znajdowaliśmy się tam obok siebie, nie według alfabetu. Grupa się podzieliła - ktoś powlókł się na dobieg, ktoś skakał z radości, na pokreślonym białymi krechami asfalcie, ktoś pobiegł do telefonu, a nad tym wszystkim, jak pamiętam, ciągnęła się przez wyblakłe niebo, biała kondensacyjna smuga samolotu. Przyjęci na pierwszy rok zostali wezwani na spotkanie z kadrą dydaktyczną, wykładowcy czekali już w klubie. Pamiętam ciężkie pluszowe zasłony, stół zajmujący całą scenę i siedzących przy nim oficjalnych i poważnych oficerów. Prowadził spotkanie dziarski podpułkownik z ostrym nosem; póki przemawiał, wyobrażałem go sobie w lotniczym kombinezonie i kasku, siedzącego w kabinie plamistego, jak drogie dżinsy, MIG-a:
- Chłopaki, bardzo nie chciałbym was straszyd, bardzo nie chciałbym zaczynad naszej rozmowy od jakiegoś straszenia, prawda? Ale przecież wiecie - nie my i nie wy wybieramy czasy, w jakich żyjemy - to czas nas wybiera. Byd może nie powinienem podawad wam takiej informacji, ale niech będzie, powiem... Podpułkownik zamilkł na chwilę, pochylił się do siedzącego obok majora i coś mu powiedział na ucho. Major nachmurzył się, postukał- zastanawiając się - w stół tępym koocem ołówka, a potem skinął głową. - Znaczy tak - powiedział cicho podpułkownik. - Bardzo niedawno temu, na zamkniętej naradzie pracowników politycznych armii, czasy, w jakich żyjemy, zostały określone jako przedwojenne! Podpułkownik zamilkł, oczekując reakcji ale sala, najwyraźniej, nie zrozumiała nic z jego słów, w każdym razie ani ja ani Mitiok nie zrozumieliśmy. - Wyjaśniam - powiedział podpułkownik jeszcze ciszej. - Narada była piętnastego czerwca, tak? Czyli do piętnastego czerwca żyliśmy w czasie powojennym, a od tamtej chwili - już cały miesiąc - żyjemy w przedwojennym. - jasne to czy nie? Przez kilka sekund w sali panowała cisza. - Nie mówię tego po to, by straszyd - normalnym już głosem ciągnął podpułkownik - po prostu musimy pamiętad, jaka na nasze barki spadła odpowiedzialnośd, tak? Słusznie postąpiliście zdając na naszą uczelnię. Chcę wam teraz powiedzied, że nie tylko szkolimy tu pilotów, ale przede wszystkim - prawdziwych ludzi, tak? I kiedy otrzymacie dyplomy i stopnie wojskowe, miejcie świadomośd, że do tego czasu staniecie się prawdziwymi ludźmi z możliwie największej litery, jaka tylko może byd w naszej radzieckiej ojczyźnie. Podpułkownik usiadł, poprawił krawat i ujął wargami krawędź szklanki - ręce mu dygotały, wydawało mi się nawet, że usłyszałem cichutkie dzwonienie szkła o zęby. Wstał major. - Chłopaki - powiedział śpiewnie - chociaż słuszniej byłoby nazywad was już kursantami, ale jednak zwrócę się do was tak - chłopaki! Przypomnijcie sobie słynną historię legendarnej postaci, opiewanej przez Borysa Polewoja! Tego, na cześd, którego nazwano naszą uczelnię! Straciwszy w boju obie nogi, nie poddał się, a stanąwszy na protezach, niczym Ikar wzbił się w niebo, by bid faszystowskiego gada! Wielu mówiło mu, że to niemożliwe, ale on pamiętał o najważniejszym, o tym, że jest radzieckim człowiekiem! Nie zapominajcie tego i wy, nigdy i nigdzie nie zapominajcie! A my, kadra szkoleniowo-dydaktyczna, i osobiście ja, latający zastępca polityczny uczelni, obiecujemy, że zrobimy z was prawdziwych ludzi w bardzo krótkim czasie! Potem pokazali nam nasze miejsca w koszarach pierwszego roku, dokąd przeniesiono nas z namiotów, i zaprowadzono do stołówki. Spod sufitu zwisały tam na nitkach zakurzone MIG-i i IŁ-y, sprawiające wrażenie olbrzymich powietrznych wysp w porównaniu z eskadrami szybkich czarnych much. Obiad był dośd niesmaczny: zupa z makaronowymi gwiazdkami, kura z ryżem i kompot. Po obiedzie od razu zachciało mi się spad, ledwo żeśmy z Mit'kiem dotarli do prycz, zwaliliśmy się na nie i migiem zasnąłem.
Następnego ranka obudził mnie jęk, rozlegający się tuż przy moim uchu, jęk pełen bólu i niezrozumienia. Tak naprawdę, to od dawna już słyszałem ten dźwięk przez sen, ale na dobre obudziłem się dopiero po tym jednym. szczególnie mocnym i pełnym cierpienia okrzyku. Otworzywszy oczy, rozejrzałem się. Na pryczach dokoła mnie działo się coś niezrozumiałego, jakieś wolne i porykujące poruszenie; usiłowałem oprzed się na łokciu, ale nie dałem rady, ponieważ, jak się okazało, byłem przypięty do pryczy kilkoma szerokimi pasami, przypominającymi te, którymi ściąga się przesadnie opuchnięte walizy. Jedyna rzecz, jaką mogłem zrobid, to przekręcid głowę z boku na bok, i to robiłem. Z sąsiedniej pryczy patrzyły na mnie pełne cierpienia oczy Sławy, chłopaka ze wsi Tynda, z którym wczoraj zdążyłem się zapoznad - dolna częśd jego twarzy była zasłonięta jakąś szmatą. Otworzyłem nawet usta, żeby go zapytad, o co chodzi, ale odkryłem, że po prostu nie mogę poruszyd językiem i w ogóle - nie czuję dolnej połowy twarzy, jakby mi ścierpła czy coś takiego. Domyśliłem się, że też jestem zakneblowany, ale nawet nie zdążyłem się zdziwid, albowiem zamiast zdziwienia zaznałem przerażenia: tam, gdzie Sława powinien był mied nogi, koc niczym stopieo schodów nurkował w dół, a na świeżo wykrochmalonej poszwie widniały rozmazane czerwone plamy, takie, jakie zostawia na bawełnianych ręcznikach sok z arbuza. Najstraszniejsze było to, że własnych nóg nie widziałem i nie mogłem unieśd głowy, żeby na nie popatrzed. - Piąty plu-uton! - dobiegł mnie od drzwi niezwykle bogaty w odcienie, przepełniony aluzjami sierżanci bas. - Na opatrunek! I natychmiast do izby weszło chyba z dziesięd osób - to byli drugo- i trzecioroczniacy (dokładniej mówiąc - kursanci drugiego i trzeciego rocznika służby, domyśliłem się tego po naszywkach na ich rękawach). Wcześniej nie widziałem ich tu, a oficerowie mówili, że reszta szkoły wyjechała na wykopki kartofli. Ci chłopcy mieli dziwne buty ze sztywnymi, niezginającymi się cholewami i stąpali niezbyt pewnie: albo trzymając się ścian, albo opard łóżek. Poza tym odnotowałem dziwną bladośd ich twarzy, na których zastygł stygmat wielodniowej męki, jakby przetopionej w jakąś niewyrażalną gotowośd. Jakkolwiek nie na miejscu by to było, przypomniałem sobie słowa pionierskiego pozdrowienia, które z Mit’kiem i wraz z całą resztą powtarzaliśmy na obozie, na dalekim asfaltowym placu - przypomniałem sobie i uświadomiłem, że krzycząc „Zawsze gotów!" zapewnialiśmy - tak naprawdę kłamliwie - siebie, kolegów z apelu i przeźroczysty czerwcowy poranek. Kursanci wytaczali na korytarz jedno łóżko po drugim, a na łóżkach tych ryczeli i wili się przytroczeni do nich pierwszoroczniacy, w koocu w izbie zostały dwa łóżka - moje i stojące pod oknem, na którym leżał Mitiok. Rzemienie nie pozwalały mi się mu przyjrzed, ale katem oka widziałem, że leży spokojnie i może nawet śpi. Po nas przyszli po jakichś dziesięciu minutach, odwrócili nogami do przodu i potoczyli po korytarzu. Jeden z kursantów pchał łóżko, a drugi, idący plecami do przodu, ciągnął je na siebie. Wyglądało to z boku tak, jakby cofał się po korytarzu, odpychając pędzące za nim łóżko. Skręciliśmy do długiej wąskiej windy z drzwiami na obu koocach kabiny i pojechaliśmy do góry, potem drugoroczniak cofał się przede mną na innym korytarzu, aż w koocu zatrzymaliśmy się przed obitymi czarną dermą drzwiami z wielką brązową tabliczką, treści której nie zdołałem przeczytad z powodu niewygodnej pozycji. Drzwi otworzyły się i zostałem wtoczony do pokoju, gdzie z sufitu zwisał ogromny kryształowy żyrandol w kształcie bomby
lotniczej. Na górnej części ściany znajdował się wypukły ornament z sierpów, młotów i owiniętych winoroślą waz. Odpięto moje pasy, więc szybko uniosłem się na łokciach, starając nie patrzed na nogi. Przede mną w głębi pokoju stało masywne biurko z zieloną lampą, oświetlone ukośnym, padającym z wąskiego okna promieniem światła. Siedzący przy biurku krył się przed moim wzrokiem za otwartym numerem Prawdy. Z pierwszej stronicy patrzyło na mnie pomarszczone oblicze z dobrymi promiennymi oczami, skierowanymi prosto na mnie. Skrzypnęło linoleum podłogi, obok mojej pryczy wyhamowała prycza Mit’ka. Gazeta kilka razy zaszeleściła odwracanymi stronami i legła na stół. Przed nami siedział staruszek z blizną na czole, który podczas pierwszej rozmowy chwytał mnie za rękę. Nosił teraz mundur generała-porucznika ze złotymi wieocami w kołnierzyku, włosy miał starannie przyczesane, a spojrzenie jasne i trzeźwe. Zauważyłem jeszcze, że jego twarz jakby powtarzała twarz z okładki Prawdy, patrzącą na mnie minutę temu. To było jak w filmie, gdzie najpierw długo pokazuje się jedną ikonę, a potem na jej miejscu stopniowo pojawia się inna - wizerunki są podobne, ale różne, a ponieważ moment przemiany jest rozmazany, widz sądzi że widzi przemianę jednej ikony w drugą. - Ponieważ z wami, chłopcy, będziemy długo jeszcze się spotykali, możecie zwracad się do mnie „towarzyszu kierowniku lotu" - powiedział staruszek. - Chcę wam pogratulowad - w wyniku egzaminów, a zwłaszcza rozmowy kwalifikacyjnej - staruszek puścił w tym momencie oko - zostaliście przyjęci od razu na pierwszy rok tajnej kosmicznej szkoły przy pierwszym oddziale KGB ZSRR. Tak więc prawdziwymi ludźmi staniecie się kiedy indziej, a na razie zbierajcie się do Moskwy. Tam się spotkamy. Sens tych słów dotarł do mnie dopiero w pustym pokoju, do którego zawieziono nas znowu tym długim korytarzem, linoleum którego wyśpiewywało pod malutkimi stalowymi kółkami pryczy coś cichego i nostalgicznego, co wywołało wspomnienie odległego nadmorskiego południa. Cały dzieo z Mit’kiem przespaliśmy - wyglądało na to, że do ostatniej kolacji dodano środka nasennego (jeszcze następnego dnia byliśmy senni), a wieczorem przyszedł po nas wesoły żółtowłosy porucznik w głośno skrzypiących butach i, śmiejąc się i wygłupiając, wywiózł po kolei nasze prycze na asfaltowy plac przed betonową muszlą estrady, na której stał stół, a siedziało przy nim kilku wysokich szarżą generałów z inteligentnymi dobrymi twarzami, a wśród nich - towarzysz kierownik lotu. My z Mitkiem mogliśmy, rzecz jasna, dojśd sami, ale porucznik powiedział, że taki jest ogólny porządek na pierwszym roku i kazał nam leżed cicho, żeby nie denerwowad pozostałych. Z powodu mnóstwa wypełniających go szczelnie prycz, plac przypominał podwórze jakiejś fabryki samochodów czy kombinatu traktorów; skomplikowaną orbitą polatywał nad nim zdławiony jęk, zanikając w jednym miejscu, by powstad w drugim, trzecim, jakby nad pryczami latał ogromny niewidoczny komar. Po drodze żółtowłosy porucznik powiedział, że zaraz się zacznie wieczór absolwentów, połączony z ostatnim egzaminem paostwowym. A wkrótce on sam, pierwszy z pięddziesięciu takich samych poruczników, denerwując się i blednąc, ale na mistrzowskim poziomie, taoczył przed komisją Kalinkę przy akompaniamencie oszczędnej w ozdobniki
harmonii latającego zastępcy politycznego dowódcy. Nazywał się ten porucznik Łandratow, dowiedziałem się tego, gdy kierownik lotu wręczył mu otwartą czerwoną legitymację i pogratulował otrzymania dyplomu. Potem ten sam taniec wykonywali inni absolwenci i pod koniec imprezy nudziła mnie ona bardzo. Odwróciłem się w kierunku boiska piłkarskiego i nagle zrozumiałem, dlaczego pokrywa je tak wysoka warstwa chwastów. Długo patrzyłem, jak ich łodygi kołyszą się na wietrze. Wydawało mi się, że szary, popękany od deszczów płot z drutem kolczastym. przebiegający zaraz za rozwalającą się bramką, jest właśnie Wielkim Murem i mimo tego. że niektóre deski były wyłamane albo wykrzywione, ciągnie się on jak i tysiące lat temu od pół wielkich Chin do miasta Zarajsk i sprawia, że starochioskim staje się wszystko, co pojawi się na jego tle - i altanki. gdzie w upale zasiada komisją, i zdjęty ze stanu zardzewiały myśliwiec, i stare ogólnowojskowe namioty, na które patrzę ze swojej pryczy, zaciskając pod kocem w dłoni odkręconą na pamiątkę niklowaną kulkę. *** Następnego dnia, gdy ciężarówka wiozła mnie i Mit'ka przez las i pole, siedzieliśmy na swoich plecakach, opierając się o chłodną żelazną burtę. Pamiętam trzepocący brzeg brezentu, za którym przelatywały pnie drzew i poszarzałe słupy dawno temu zniszczonej linii telegraficznej. Od czasu do czasu drzewa odstępowały od drogi, a wtedy mogliśmy popatrzed na trójkąt zamyślonego bladego nieba. Potem mieliśmy postój i pięd minut ciszy, przerywanej odległym ciężkim stukotem - wychodzący za potrzebą kierowca wyjaśnił, że to biją krótkimi seriami karabiny maszynowe na strzelnicy pobliskiej uczelni im. Aleksandra Matrosowa4 Potem znowu nami trzęsło na pace, zasnąłem, a obudziłem się na kilka sekund już w Moskwie, kiedy w brezentowej szczelinie pojawiły się na krótko, jakby wspomnienie odległego szkolnego lata, arkady domu towarowego „Świat Dziecka". 6 W dzieciostwie często wyobrażałem sobie stronę gazety, pachnącą jeszcze świeżą farbą, z moim własnym portretem w środku (jestem w hełmie i uśmiecham się) i podpisem: „Kosmonauta Kriwomazow czuje się świetnie!" Trudno mi wyjaśnid, dlaczego tak tego pragnąłem. Zapewne marzyłem o przeżyciu części życia poprzez życie innych ludzi - tych, którzy będą patrzed na moje zdjęcie i myśled o mnie, wyobrażad sobie moje myśli, uczucia i budowę mojej duszy. I najważniejsze - chciałem byd jednym z tych innych ludzi, popatrzed 4 Matrosow Aleksander - podczas walki o wieś Czenuszki własnym ciałem zasłonił strzelnicę bunkra, by ułatwić zadanie swego pododdziału, pośmiertnie - bohater Związku Radzieckiego.
na własną, składającą się z drukarskich punkcików twarz, zamyślid się nad tym, jakie ten człowiek lubi filmy i kim jest jego dziewczyna, a potem nagle przypomnied sobie, że ten Omon Kriwomazow to przecież ja. Od tej chwili się zmieniłem, niezauważalnie i stopniowo. Przestała mnie interesowad obca opinia, ponieważ wiedziałem - co mnie będą obchodzili inni, nie o mnie będą myśled, tylko o moim zdjęciu, tak samo obojętnie, jak ja dziś myślę o zdjęciach innych ludzi. Dlatego wiadomośd, że mój bohaterski czyn pozostanie anonimowy, nie była dla mnie ciosem, ciosem była nowośd, że trzeba będzie dokonad tego czynu. Do kierownika lotu ja i Mitiok byliśmy zaprowadzeni oddzielnie, następnego dnia po przyjeździe, zaraz potem, jak zostaliśmy ubrani w czarne, przypominające suworowskie mundury, tyle że mieliśmy żółte pagony z niezrozumiałymi literami „WKU"5 . Najpierw poszedł Mitiok, a po jakiejś półtorej godzinie wezwano mnie. Kiedy otworzyły się przede mną wysokie dębowe odrzwia, stałem chwilę oszołomiony, chłonąc widok jako żywo przypominający scenę z wojennego filmu. W środku gabinetu znajdował się nakryty wielką żółtą mapą stół, przy którym siedziało kilka osób w mundurach - kierownik lotu, trzej generałowie, zupełnie niepodobni do siebie, ale wszyscy bardzo podobni do pisarza i dramaturga Gienricha Borowika, i dwaj pułkownicy: jeden niski i gruby, z malinowego koloru twarzą, a drugi - chudziutki i z mizernymi włoskami, przypominający starszawego chorowitego chłopczyka. Ten ostatni był w ciemnych okularach i siedział w wózku inwalidzkim. - Kierownik Centrum Kontroli Lotów, pułkownik Chałmuradow - powiedział kierownik lotu, wskazując grubasa z malinowym obliczem. Ten skinął głową. - Zastępca do spraw politycznych wydzielonego oddziału kosmonautów pułkownik Urczagin. Pułkownik w fotelu inwalidzkim odwrócił do mnie głowę, nieco pochylił ją i zdjął okulary, jakby chcąc lepiej mi się przyjrzed. Nie potrafiłem się opanowad i drgnąłem - to był ślepiec: powieki jednego oka zrosły się, a między rzęsami drugiego prześwitywał białawy śluz. - Możesz nazywad mnie Bamłagiem Iwanowiczem, Omonie - powiedział wysokim tenorem. - Mam nadzieję, że się zaprzyjaźnimy. Nie wiem dlaczego, ale kierownik lotu nie przedstawił mi generałów, a ci swoim zachowaniem w żaden sposób nie okazali, że przynajmniej mnie widzą. Zresztą, jednego chyba widziałem na egzaminie w zarajskiej lotniczej . - Kursant Kriwomazow - przedstawił mnie kierownik lotu. - To co, możemy zaczynad? Odwrócił się do mnie, złożył ręce na brzuchu i zaczął mówid: - Czytasz pewnie, Omonie, gazety, oglądasz filmy i wiesz, że Amerykanom udało się ulokowad na Księżycu kilku swoich kosmonautów i nawet jeździli po jego powierzchni na wózku. Cel niby był pokojowy, ale to 5 Wojenno-Kosmiczeskoje Ucziliszcze, Uczelnia Wojskowo-Kosmiczna, fikcyjna uczelnia.
zależy od punktu widzenia. Wystarczy wybrad sobie prostego człowieka pracy z jakiegoś niewielkiego paostwa, powiedzmy, z Centralnej Afryki... Kierownik lotu zmarszczył czoło i udał, że podwija rękawy, a potem ociera pot z czoła. - Oto widzi on, że Amerykanie wylądowali na Księżycu, a my... Rozumiesz? - Tak jest, towarzyszu generale! - odparłem. - Najważniejszym celem kosmicznego eksperymentu, do którego zaczynamy cię przygotowywad, Omonie, jest pokazanie, że technicznie nie ustępujemy krajom Zachodu i też jesteśmy w stanie wysład na Księżyc ekspedycję. Nie możemy jednak wysład tam w tej chwili pilotowanego statku, który by powrócił. Ale istnieje inna możliwośd - możemy wysład tam statek automatyczny, który nie musi wracad na Ziemię. Kierownik lotu pochylił się nad trójwymiarową mapą z wypukłymi górami i malutkimi lejami kraterów. Przez środek makiety poprowadzona została jaskrawoczerwona krecha, przypominająca świeżo wykonaną gwoździem rysę. - To jest fragment księżycowej powierzchni - powiedział kierownik lotu. - Jak wiesz, Omonie, nasza nauka kosmiczna przeważnie bada drugą stronę Księżyca, w odróżnieniu od lądujących na dziennej stronie Amerykanów. Ta oto długa krecha, to tak zwane pęknięcie imienia Lenina, odkryte kilka lat temu przez rodzimego satelitę. To unikatowy twór geologiczny, w okolice którego w ubiegłym roku wysłana została automatyczna ekspedycja, która miała pobrad próbki gruntu księżycowego. Wyniki badao wstępnych spowodowały, że uznaliśmy za konieczne dalsze badanie tej szczeliny. Wiesz zapewne, że nasz program kosmiczny zorientowany jest przede wszystkim na środki automatyczne - to Amerykanie ryzykują ludzkim życiem. My narażamy na niebezpieczeostwo tylko mechanizmy. Tak oto powstał pomysł o wysłaniu specjalnego transportowego środka, tak zwanego łunochoda, który przejedzie po dnie formacji i przekaże na Ziemię informację naukowe. Kierownik lotu otworzył szufladę i, nie patrząc, zaczął czegoś szukad. - Całkowita długośd szczeliny - sto pięd kilometrów, a szerokośd i głębokośd są nieznaczne i mierzone są w metrach. Przewiduje się. że łunochod przemierzy siedemdziesiąt kilometrów - na tyle powinno wystarczyd mu energii w akumulatorach, po czym ustawi w rowie symboliczny proporczyk i boję radiową, która wyśle w kosmos przekształcone na sygnał radiowy słowa „POKÓJ", „LENIN" i ..ZSRR". W jego ręku znalazł się mały czerwony pojazd. Nakręcił go kluczykiem i ustawił na początku czerwonej krechy na mapie. Pojazd zabrzęczał i zaczął pełznąd przed siebie. To była dziecinna zabawka: przypominający małą puszkę po konserwach korpus na ośmiu małych czarnych kołach, ze słowem „ZSRR" na burcie i dwoma przypominającymi oczy występami z przodu. Wszyscy obserwowali ją w napięciu, nawet pułkownik Urczagin odwracał głowę w synchronie z innymi. Pojazd dojechał do brzegu stołu i spadł na podłogę. - Jakoś tak - powiedział w zamyśleniu kierownik lotu i podniósł na mnie spojrzenie. - Proszę o pozwolenie zwrócenia się! - usłyszałem swój głos.
- Dawaj. - Ale przecież łunochod działa automatycznie, towarzyszu generale-poruczniku! - Automatycznie. - No to do czego tu jestem potrzebny ja? Kierownik lotu opuścił głowę i westchnął. - Bamłag - powiedział - teraz ty. Cicho zabrzęczał silnik elektryczny fotela i pułkownik Urczagin odjechał od stołu. - Chodźmy na spacer - powiedział i chwycił mnie za rękaw. Pytająco zerknąłem na kierownika lotu, ten skinął przyzwalająco głową. Wyszedłem za Urczaginem na korytarz, wolno ruszyliśmy-ja szedłem, on jechał obok dostosowując prędkośd przy pomocy dźwigni, na koocu której znajdowała się ręcznie wytoczona kulka z różowego pleksiglasu z czerwoną różą w środku. Kilka razy Urczagin otwierał usta i już miał się odezwad, ale za każdym razem zamykał je i już nawet pomyślałem sobie, że pułkownik nie wie od czego zacząd, kiedy nagle chwycił mnie celnie za przegub. Dłoo miał z lekka wilgotną i wąską. - Słuchaj mnie uważnie i nie przerywaj, Omonie - powiedział ufnie, jakbyśmy dopiero co śpiewali przy ognisku. - Zacznę z daleka. Czy rozumiesz, że w losie człowieczym dużo jest plątaniny, wiele pozornego bezsensu, dużo goryczy? Trzeba widzied wszystko przeraźliwie jasno, bardzo wyraźnie, żeby nie narobid błędów. W historii nic się nie dzieje tak jak w podręcznikach. Dialektyka polega na tym. że nauka Marksa, przewidziana dla kraju przodującego, zwyciężyła w kraju opóźnionym. My. komuniści, nie mieliśmy czasu na udowodnienie słuszności naszych idei - zbyt wiele czasu pochłonęła wojna, zbyt długą i poważną okazała się walka z echami przeszłości i wrogami wewnętrznymi. Nie zdążyliśmy technologicznie wyprzedzid Zachodu. Ale walka idei - to taka dziedzina, w której nie można pozwolid sobie na sekundowe nawet zatrzymanie. Paradoks, i znów dialektyka, polega na tym, że przy pomocy kłamstwa pomagamy prawdzie, ponieważ marksizm niesie w sobie wszystko zwyciężającą prawdę. To, za co oddasz swoje życie -jest formalnie rzecz biorąc kłamstwem. Ale im bardziej świadomie... W słonecznym splocie coś mi czknęło. Odruchowo usiłowałem wyrwad swój przegub z jego chwytu, ale dłoo pułkownika Urczagina działała niczym stalowa obręcz. - ...Bardziej świadomie dokonasz swojego bohaterskiego czynu, tym bardziej zacznie on przypominad prawdę. Tym większy będzie sens twego krótkiego i pięknego życia! - Oddam życie? Jaki czyn, jakie poświęcenie? - zapytałem nieswoim głosem. - A takie - cicho i jakby ze strachem w głosie odpowiedział pułkownik -jakie już stało się udziałem ponad stu takich jak ty chłopaków, jak ty i twój przyjaciel. Zamilkł i milczał chwilę, potem zaczął mówid: - Przecież słyszałeś, że nasz program kosmiczny oparty jest na wykorzystaniu automatyki?
- Słyszałem. - No więc teraz właśnie pójdziemy do pokoju trzysta dziewięd, gdzie opowiedzą ci o naszej kosmicznej automatyce. - Towarzyszu pułkowniku... - Towarzyszu pułkowniku! - przedrzeźniał mnie. - Przecież w zarajskim lotniczym wyraźnie pytali: „czy jesteś gotów oddad życie?" I co odpowiedziałeś? Siedziałem na metalowym krześle, przyśrubowanym do podłogi na środku pokoju, moje ręce były przypięte do podłokietników, a nogi - do nóżek krzesła. Okna pomieszczenia były szczelnie przesłonięte storami, a w kącie stało niewielkie biurko z telefonem bez tarczy. Naprzeciwko mnie siedział w swoim fotelu pułkownik Urczagin, rozmawiał ze mną wesołym kpiącym tonem, ale wyczuwałem, że jest śmiertelnie poważny. - Towarzyszu pułkowniku, proszę zrozumied - jestem całkowicie zwyczajnym chłopakiem. Wy mnie bierzecie za kogoś innego... A ja zupełnie nie taki, jak ci... Fotel Urczagina zamruczał, ruszył z miejsca. podjechał do mnie na styk i zatrzymał się. - Poczekaj, Omonie - powiedział. - Poczekaj. Oto dotarliśmy do sedna. Jak sądzisz, czyją krwią przesiąknięta jest nasza ziemia? Myślisz, że jakąś szczególną? Jaką niby szczególną? Jakichś niezwykłych ludzi? Wyciągnął do mnie rękę, obmacał moją twarz i uderzył chudą piąstką w usta - niezbyt mocno, ale tak, że poczułem smak krwi na języku. - Dokładnie taka została przelana. Takich chłopaków, jak ty... Potarmosił mnie za szyję. - Nie złośd się - powiedział. - Jestem teraz niczym twój drugi ojciec. A ojciec może nawet pasem zlad. Co się tak wykręcasz, jak baba? -Ja, Bamłagu Iwanowiczu, nie czuję, bym był gotów do czynu - odpowiedziałem, oblizując krew. - To znaczy czuję, że nie jestem gotów... Lepiej już wrócę do Zarajska niż tak... Urczagin pochylił się do mnie i, głaszcząc po szyi, zaczął mówid cicho i czule: -Aleś ty głuptas, Omonie. Zrozum, kochanieoki, że na tym polega istota poświęcenia: dokonuje go zawsze ktoś całkowicie doo nie przygotowany, ponieważ czyn bohaterski, to taka sprawa, do której nie można się przygotowad. To znaczy można, na przykład, wytrenowad szybkie dobieganie do strzelnicy w bunkrze, można wydwiczyd zręczne zasłanianie jej własną piersią i my tego uczymy, ale samego duchowego aktu czynu bohaterskiego nie można wykształcid, można go tylko dokonad. Im
bardziej przed nim chciało ci się żyd, tym lepiej dla samego czynu. Akty bohaterstwa, nawet niewidzialne, są krajowi niezbędne - one karmią tę najważniejszą siłę, która... Dobiegło nas głośne krakanie. Za zasłoną mignął czarny cieo blisko przelatującego ptaka, pułkownik zamilkł. Przez minutę może zastanawiał się w swoim fotelu, potem włączył silnik i wyjechał na korytarz. Drzwi trzasnęły, a po minucie znowu otworzyły się, do pokoju wszedł żółtowłosy porucznik WWS6 z gumowym szlauchem w ręku. Jego twarz wydała mi się znajoma, ale nie mogłem sobie uświadomid, gdzie już go widziałem. - Poznajesz? - zapytał. Pokręciłem głową. Podszedł do stołu i usiadł na nim, zwieszając nogi w błyszczących czarnych butach z cholewami pomarszczonymi niczym miechy harmonii. Widok tych butów spowodował, że przypomniałem sobie - to był ten właśnie porucznik z zarajskiej szkoły, który wywoził moją i Mit’ka pryczę na plac. Nawet przypomniałem sobie nazwisko. - Łan... Łan... - Łandratow - powiedział zginając szlauch. - Przysłali mnie. żebym z tobą porozmawiał. Urczagin przysłał. Ty co, naprawdę chcesz z powrotem do maresjewskiej uczelni? - Ja nie to, że chcę tam - odparłem. - Ja nie chcę na Księżyc. Nie chcę czynów bohaterskich. Łandratow prychnął, jego dłonie plasnęły w brzuch i biodra. - Ciekawe - powiedział - nie chcesz. Myślisz, że oni cię zostawią w spokoju? Wypuszczą? Albo do szkoły oddadzą? A jeśli nawet oddadzą, to czy ty wiesz, jak to jest, kiedy wstajesz z pryczy i robisz pierwsze kroki na kulach? Czy jak się czujesz przed deszczem? - Nie wiem - odpowiedziałem. - A może, myślisz, że jak już nogi się zagoją, to będzie cud-miód-ultramaryna? W ubiegłym roku sądzono u nas dwóch ludzi za zdradę Ojczyzny. Od czwartego roku począwszy zaczynają się zajęcia na trenażerach. Wiesz co to jest? -Nie. - Tak ogólnie, to jak w samolocie, siedzisz w kabinie, drążek, pedały, ale gapisz się w ekran telewizora. Więc ci dwaj podczas zajęd, zamiast tego, by dwiczyd immelman, polecieli suki na zachód, na maksymalnie niskim pułapie. Nie odpowiadali na wezwania radiowe. Wyciągają ich potem i pytają: - „co z wami, orły? Na co wyście liczyli?" Milczą. Jeden, co prawda, potem odpowiedział: „Chciałem, powiada, poczud, powiada. Przynajmniej przez minutę..." 6 Wojenno-Wozdusznyje Siły - Siły Powietrzne.
- Co się z nimi stało? Łandratow mocno walnął trzymanym w ręku szlauchem w stół, na którym siedział. - A co ci za różnica - powiedział. - Najważniejsze przecież - że można ich zrozumied. Przez cały czas ma człowiek nadzieję, że w koocu zacznie latad. Więc kiedy w koocu powiedzą ci prawdę... Myślisz, że komuś jesteś taki beznogi potrzebny? A i samolotów w kraju mamy tylko kilka, latają wzdłuż granic, żeby Amerykanie fotografowali. A i to... Łandratow zamilkł. - Co „a i to"? - Nieważne. Co innego chcę ci powiedzied - myślisz, że po zarajskiej uczelni będziesz ciął obłoki w myśliwcu? W najlepszym razie trafisz do zespołu pieśni i taoca jakiegoś Okręgu Obrony Przeciwlotniczej. A najpewniej będziesz „kalinkę" w jakiejś knajpie taoczył. Jedna trzecia naszych absolwentów zapija się na śmierd, a jedna trzecia - ci, co im operacja niezbyt się udała - w ogóle kooczą życie samobójstwem. Ty, nawiasem mówiąc, jak się ustosunkowujesz do samobójstwa? - Jakoś tak - powiedziałem. - Nie zastanawiałem się. - A ja się zastanawiałem, wcześniej. Na drugim roku zwłaszcza. Szczególnie raz, kiedy w telewizji pokazywali turniej w Wimbledonie, a ja miałem dyżur w klubie, na kulach. Taki mnie smutek ogarnął. Ale potem jakoś się ułożyło, przeszło mi. Bo rozumiesz, trzeba coś sobie postanowid, potem już jest lżej. Tak więc musisz uważad, jakby ci się takie myśli pojawiły - nie poddawaj się. Lepiej pomyśl, ile ciekawych rzeczy zobaczysz, jeśli ruszysz na Księżyc. Przecież i tak te suki nie wypuszczą cię żywego. Zgódź się, co? - Nie za bardzo, jak widzę, ich lubisz - powiedziałem. - A za co mam ich lubid? Przecież ani słowa prawdy człowiekowi nie powiedzą. A właśnie, jak będziesz rozmawiał z kierownikiem lotu, to nie wspominaj o śmierci albo że w ogóle na Księżyc lecisz. Rozmawiajcie tylko o automatyce, rozumiesz? Bo jak nie. to znowu będziemy w tym pokoju rozmawiali. Ja jestem gorliwym wykonawcą. Łandratow pokiwał w powietrzu szlauchem, wyjął z kieszeni paczkę papierosów „Polot", zapalił. - Twój przyjaciel zgodził się od razu - poinformował mnie. ***
Kiedy wyszedłem na powietrze, lekko kręciło mi się w głowie. Wewnętrzne podwórko, oddzielone od miasta ogromnym szaro-brązowym kwadratem budynku, bardzo przypominało kawałek podmoskiewskiego osiedla, wyciętego dokładnie w kształcie podwórka i przeniesionego tutaj. Drewniana altanka pokryta łuszczącą się farbą i zespawany z metalowych rur drążek, na którym aktualnie wisiał chodnik, trzepany widocznie wcześniej i zapomniany, były tu również ogrody, kurnik i placyk sportowy, kilka stołów do ping-ponga i okrąg z zakopanych w ziemię i pomalowanych opon samochodowych, który od razu skojarzył mi się ze zdjęciami Stonehenge. Mitiok siedział na ławce przy wyjściu, podszedłem, usiadłem obok, wyciągnąłem nogi i popatrzyłem na czarne spodnie mundurowe, zaprawione w buty - nie wiem dlaczego, ale po rozmowie z Łandratowem wydawało mi się, że to nie moje nogi. - Czy to wszystko prawda? - cicho zapytał Mitiok. Wzruszyłem ramionami. Nie wiedziałem, co dokładnie ma na myśli. - Dobra, co do lotnictwa to jakoś jestem w stanie uwierzyd - powiedział. - Ale co do broni atomowej... Przypuśdmy, że w czterdziestym siódmym jeszcze można było zmusid do podskoku dwa miliony więźniów politycznych. Ale przecież teraz już ich nie mamy, a próby z bronią atomową odbywają się co miesiąc... Otworzyły się drzwi, przez które dopiero co wyszedłem, na podwórko wyjechał fotel pułkownika Urcząginą. Pułkownik zatrzymał się i kilką razy spenetrował podwórze uchem. Zrozumiałem, że szuka nas, by coś jeszcze dodad do powiedzianego, ale Mitiok umilkł i Urczagin, widocznie, postanowił już nas nie ruszad. Zabrzęczał silnik elektryczny fotela i skierował się do przeciwległego skrzydła budynku; mijając nas Urczagin z uśmiechem odwrócił głowę i jakby zajrzał nam w dusze dobrymi kraterami oczodołów. Myślę, że większośd moskwian świetnie wie, co się znajduje głęboko pod ich stopami, kiedy stoją w kolejkach do kas w „Świecie Dziecka" czy przejeżdżają stację „Dzierżynskaja". Dlatego nie będę się opowiadał rzeczy oczywistych. Powiem tylko, że makieta naszej rakiety miała skalę jeden do jednego, a obok niej mogła zmieścid się druga taka sama. Ciekawe, że winda była stara, jeszcze przedwojenna, a jechała w dół tak długo, że można było przeczytad ze dwie, może trzy strony książki. Makieta rakiety została zmontowana dośd umownie, w niektórych miejscach po prostu zbita z desek i tylko robocze miejsca załogi imitowały dokładnie te prawdziwe. Wszystko to było potrzebne do zajęd praktycznych, które dla mnie i Mit'ka miały zacząd się nie tak szybko, ale mimo to przeniesiono nas tam, głęboko, do przestronnego boksu z dwoma obrazami, przedstawiającymi okna z widokami na budującą się Moskwę. Stało tam już siedem prycz, zrozumieliśmy, że niedługo nadejdzie uzupełnienie. Boks dzieliło od sali dwiczeo trzy minuty spaceru po korytarzu, a z windą wyszła zabawna historia: nie tak dawno wydawało się nam, że straszliwie wolno jedzie na dół, teraz się okazało, że tak naprawdę wolno to ona jedzie do góry. A na górę jeździliśmy bardzo rzadko i większą częśd wolnego czasu spędzaliśmy również w sali dwiczeo. Pułkownik Chałmuradow wykładał nam skróconą wersję teorii lotu rakietowego i wyjaśniał wiele rzeczy na makiecie rakiety. Kiedy przerabialiśmy częśd teoretyczną, rakietą byłą zwyczajnym eksponatem szkoleniowym, ale kiedy nadchodził wieczór i gasło podstawowe oświetlenie, w świetle mętnych