tulipan1962

  • Dokumenty3 698
  • Odsłony259 162
  • Obserwuję180
  • Rozmiar dokumentów2.9 GB
  • Ilość pobrań230 532

Wolfgang.Hohlbein.-.Thor.[eBook.PL].(P2PNet.pl)

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :3.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

tulipan1962
Dokumenty
fantastyka

Wolfgang.Hohlbein.-.Thor.[eBook.PL].(P2PNet.pl).pdf

tulipan1962 Dokumenty fantastyka
Użytkownik tulipan1962 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 832 stron)

Wolfgang Hohlbein THOR

Rozdział 1 Jeśli miał wcześniej jakieś imię, dziś go nie pamiętał. Jeśli miał rodziców, nie potrafił ich sobie przypomnieć. Jeśli się kiedyś narodził, nie miał pojęcia, kiedy to było. Biel. Jego świat wypełniały zimno i okrutna, pożerająca wszystko biel; białość, która go oślepiała i nie pozwalała widzieć niczego, czego by nie mógł dosięgnąć rękoma. Mróz szarpał lodowatymi pazurami jego ciało, w torturę zmieniał kolejne kroki i przy każdym oddechu wy- pełniał płuca ostrzami noży. Dookoła szalała burza, wył wiatr, wszystko wirowało. Miał wraże- nie, że jeśli zmusi swoje wycieńczone ciało do jeszcze kilku kroków, nie będzie już dla niego ratunku i umrze z wyczerpania; jednocze- śnie miał pewność, że śmierć nadejdzie o wiele szybciej, jeśli prze- stanie się ruszać. I choć nie podobało mu się ani stanie w miejscu, ani dalszy marsz, to wiedział jedno - chciał żyć. Wiatr zmienił kierunek. Podmuchy, którym ostatkiem sił próbo- wał stawić czoła, zaatakowały go z boku z taką wściekłością, że zato- czył się jak pijany i ciężko upadł. Nadwyrężone stawy strzeliły jak suche gałązki łamane stopami olbrzyma, a z ust wyrwało się bolesne jęknięcie. Piekły go dłonie, jakby trawił je lodowaty ogień. Mimo to, w jakiś niepojęty sposób w bólu znajdował nową siłę. Podniósł się z ziemi i przycisnął dłonie do twarzy: gładkie po- liczki bez zarostu i długie włosy, poprzetykane przymarzniętymi kawałkami lodu. Czyżby... był jeszcze młodzieńcem?

Wsłuchał się w siebie, by znaleźć odpowiedź, lecz nic nie usły- szał. Uniósł więc wzrok i zaczął oglądać swoje ciało. To, co zobaczył, zdawało się przeczyć pierwszemu wrażeniu. Czuł wprawdzie, że jest jeszcze młody, lecz spoglądał na ciało dojrzałego mężczyzny; wysokiego, szczupłego i mocno umięśnionego. Miał na sobie proste, wygodne ubranie - ciężkie wełniane spodnie i podbite futrem buty z delikatnej skóry, miękkie i dopasowane, lecz przez okrutny mróz stężałe jak skała. Całości dopełniał gruby pikowany kaftan i szeroki skórzany pas, przy którym wisiała pochwa małego miecza, albo może raczej dużego sztyletu. Nie nosił płaszcza, a kie- dy uniósł dłoń i dotknął palcami włosów, zorientował się, że ma gołą głowę. Burza śnieżna musiała go zaskoczyć, bo ubranie nie było od- powiednie na taką pogodę. A może... może zdarzyło się coś jeszcze, coś dużo gorszego... Z wysiłkiem począł szukać w pamięci, ale nie znalazł niczego poza pustką i uczuciem niejasnego rozczarowania, które, gdyby dać mu czas, najpewniej zmieniłoby się w ból. Wiedział, że nie był to czas na rozmyślania o przeszłości. Gdyby się teraz na niej skupił, nie czekałaby go już żadna przyszłość. Gdzieś przed nim czaiło się zagrożenie, niewidoczne i skryte w zamieci, a mimo to tak realne i bliskie, że niemal mógł go dotknąć. Czy umiał walczyć? Nie miał pojęcia. Jego prawa dłoń przesunę- ła się w kierunku pustej pochwy przy pasie, choć nawet nie pomy- ślał o broni. Czyli może... nie, to nie był dobry czas na rozważania. Wciąż jeszcze nic nie widział. Nie wiedział, w którą stronę iść, stopniowo jednak rozpoznawał, co go otacza. Był w górach. Choć szalejąca zamieć ani na chwilę nie przerwała szczelnej zasłony do- okoła, czuł za plecami bliskość potężnych masywów skalnych. Na- raz zamajaczyły przed nim rozmyte kontury twardych, kamiennych ścian w lodowej skorupie, spod której gdzieniegdzie wyzierały ostre jak topór krawędzie. Dostrzegł też drzewo pozbawione liści, które-

go gałęzie niczym zakrzywione szpony zdawały się chwytać szale- jącą burzę. I skały, i drzewo minął szerokim łukiem, przeczuwając, że mogą stanowić kryjówkę dla dzikich zwierząt lub wrogów; gdy uświado- mił sobie, że stoi samotnie pośród śnieżycy w górach, myśl o na- pastnikach wydała mu się śmieszna. Mimo to zrobił się ostrożniej- szy i uznał, że musi później o tym pomyśleć. Takie odruchy mogły być wskazówką co do jego przeszłości, której nie pamiętał. Z trudem poruszał się naprzód, aż w końcu potknął się o jakiś większy głaz i byłby upadł na ziemię, gdyby w ostatniej chwili nie odzyskał równowagi. Prostując się, dostrzegł jakieś tropy. Właściwie pojedynczy ślad. Widniał w miejscu osłoniętym odłamkiem skalnym, przez co zamieć nie ukryła go pod śniegiem. I nie pozostawił go człowiek, lecz zwierzę. Choć nie pamiętał, czy kiedykolwiek wcześniej widział podobny kształt, wiedział, że należał do wilka. Tylko wielkość się nie zgadzała: był ogromny, jak dłoń mężczyzny z rozcapierzonymi palcami. Gdyby rzeczywiście należał do wilka, zwierzę musiałoby być potężne niczym mały koń; poza tym ślad był za głęboki, a do tego odbity w twardym, zlodowaciałym śniegu. Po raz kolejny odruchowo sięgnął do pochwy w poszukiwaniu broni, której tam nie było. Nie miał innego wyjścia, ruszył dalej. Nachylenie terenu zmniej- szyło się. Skończył się kanciasty rumosz, pod śniegiem wyczuł oto- czaki. Coraz więcej było też drzew, których rozmyte kształty starał się dotąd omijać. Nie szedł jeszcze przez las, ale na pewno miał za plecami kamienno-śnieżną pustynię bez życia. Naraz usłyszał krzyk. Burza nie osłabła, jej wycie było równie głośne jak przedtem, ale wiatr na chwilę zmienił kierunek i przywiał ze sobą czyjś głos: dźwięk przepełniony bólem i niewyobrażalnym wręcz strachem... i chyba

czymś jeszcze gorszym, czego nie potrafił ująć w słowa, choć wie- dział, że sam zaznał tego uczucia. Stanął na moment, przymknął oczy i jął nasłuchiwać. Chciał wiedzieć, skąd dobiega go wołanie, jednak daremnie, bo wiatr zaata- kował już z innej strony. Przez chwilę miał wrażenie, że zewsząd wie- je równie silnie. W końcu zdecydował się pójść dalej, przed siebie. Mijał czas, bardzo dużo czasu, choć trudno mu było ocenić, ile dokładnie. Zupełnie, jakby nie miał dla niego znaczenia. Kolejna informacja, która kiedyś może okazać się ważna. Ale w tej chwili liczyło się tylko jedno - tu i teraz. Walczył o życie. I chciał znaleźć tego kogoś, kto krzyczał. Gdyby burza dalej sza- lała z taką wściekłością, jak wtedy, gdy niosła wołanie, nigdy nie zna- lazłby miejsca, skąd pochodziło. Niespodziewanie jednak jej siła osłabła i po kilku ostatnich porywach umilkła tak nagle, że cisza aż zadźwięczała w uszach. Przez chwilę śnieg wirował jeszcze w powie- trzu, jakby zaskoczony gwałtownym zniknięciem wiatru, ten zaś zdawał się potrzebować czasu, by przypomnieć sobie, co powinien zrobić. Unoszące się wcześniej tumany białego puchu ustąpiły miejsca mgiełce drobnych płatków, które powoli opadały na ziemię. Kiedy powietrze się oczyściło, mężczyzna ujrzał niewiarygodny widok: za jego plecami i dookoła wznosiły się szczyty górskie - tak jak się spo- dziewał- tyle że dziesięć razy wyższe, niż przypuszczał: poorana licz- nymi szczelinami, czarnosrebrna ściana sięgająca chmur i jeszcze wyżej. Przed nim, poniżej, rozciągała się nie mniej zapierająca dech w piersiach równina, nieregularnie poznaczona zamarzniętymi pla- mami, które mogły być lasami, rzekami, jeziorami czy pochwyco- nymi przez niekończącą się zimę osadami albo przypadkowymi kształtami, dziełami natury. Na horyzoncie, tam, gdzie niebo łączyło się z ziemią, dostrzegł ciemniejszą linię. Morze?

Choć miał młode i bardzo bystre oczy, nie mógł dojrzeć, co to było, ale w gruncie rzeczy nie miało to żadnego znaczenia. Ten ob- raz był... nudzeniem. Miejsca, w którym się znalazł, w ogóle nie powinno być. Może już nie żył i trafił do Utgard, świata ognia i olbrzymów, w którym płomienie trawią tych, którzy okazali się niegodni biesiadowania przy stołach Walhalli? Tylko skoro miałby być martwy, to dlaczego marzł? I skąd to prze- możne uczucie straty? Nagle znów rozległ się krzyk, który słyszał już wcześniej. Tym razem zabrzmiał bardziej ochryple i z większą rezygnacją. Ruszył naprzód. Zwinność, z jaką się poruszał, zaskoczyła go. Odnalazł drogę w dół i bez wahania czy strachu runął przed siebie. W pośpiechu przeskakiwał przez głazy o krawędziach ostrych jak noże i oblodzone skały, a ostatnie kilka metrów pokonał jednym potężnym susem. Upadł, przetoczył się przez ramię i, nie robiąc sobie krzywdy, stanął z powrotem na nogach. Poczuł złość. Skok taki jak ten nie powinien był mu sprawić trudności. Choć może to wina mrozu i wyczerpania, które odebrały jego mięśniom siłę i sprężystość. Mimo to upadek nie zatrzymał go ani na chwilę i nie spowolnił marszu. Znów coś usłyszał, tym razem nie krzyk, lecz jakiś inny, znacz- nie bardziej nieprzyjemny dźwięk. Gdy dotarł na skraj lasu, zrobiło się jeszcze nieprzyjemnie). Wrażenie, jakie odniósł, spoglądając w dół z półki skalnej, było jak najbardziej prawdziwe: choć drzewa zdawały się wyjątkowo wątłe i pozbawione liści, i tak stanowiły wy- starczającą przeszkodę dla śnieżycy. Tuż przed nimi wiatr nawiał wysoką na człowieka wydmę z białego puchu, która okazała się wy- jątkowo trudną przeszkodą. Śnieg był zimniejszy, niż się spodzie- wał, i tak sypki, że zapadał się w nim po biodra. Kiedy w końcu prze-

bił się na drugą stronę, zahaczył nogą o czyjeś ciało i runął jak długi. Wściekły na siebie, zerwał się na równe nogi i, plując śniegiem, sprawdził, o co się potknął. Na ziemi leżały zwłoki około czterdzie- stoletniej kobiety, ujrzał porwane i umazane zamarzniętą krwią ubra- nie, długie i zaniedbane włosy. Przed śmiercią musiała być bardzo wyczerpana. Jej dłonie pokrywały niezliczone blizny, świadczące o wielu latach ciężkiej pracy. Potworne rany na całym ciele były głę- bokie i przerażające. Nie potrafił zgadnąć, co mogło spowodować takie obrażenia. Część z nich była prosta, jakby zadano je nożem, w innych miejscach brakowało sporych kawałków ciała, jakby ktoś - lub coś - wyszarpnął je z ogromną siłą. Musiała zginąć całkiem niedawno. Na lodowatym powietrzu z jej ciała wciąż jeszcze unosiła się para, a z najgłębszych, budzących grozę ran sączyła się krew, która w chwili zetknięcia ze śniegiem momentalnie zamarzała. Mężczyzna zastanawiał się, czy jakiekolwiek zwierzę byłoby zdolne zabić w taki sposób człowieka. Z ociąganiem podniósł się, wyprostował i chwiejąc, odsunął się od zmasakrowanych zwłok. Już chciał iść dalej, gdy raptem coś do- strzegł. Nachylił się nad truchłem i z pochwy przy pasku wyciągnął nóż. Dość żałosna broń, niedorównująca długością nawet dłoni od podstawy do czubków palców. Z drugiej strony... lepsza taka niż żadna. Dopiero wtedy ruszył dalej. Choć wkoło zapanowała cisza, wystarczyło ledwie kilka kroków, by odkrył źródło krzyków. Nie dalej niż rzut kamieniem od miej- sca, w którym znalazł rozszarpaną kobietę, w zaspie leżał przewró- cony na bok wóz. Zanim wypełniło się przeznaczenie jego pasaże- rów, ciągnęła go para mocnych wołów - jeden z nich, z przetrąconym karkiem, wciąż jeszcze leżał pod złamanym dyszlem. Dookoła ścier- wa śnieg przybrał szkarłatną barwę. Po drugim zwierzęciu nie został nawet ślad. Sam wóz też był doszczętnie zniszczony; tak bardzo, że mężczy-

zna nie wierzył, by spowodowała je sama tylko burza, choć przecież jej siłę i wściekłość sam odczuł na własnej skórze. Oba koła po stro- nie skierowanej ku górze były połamane w drzazgi, a stabilna nie- gdyś plandeka rozerwana na strzępy. Wszystko, co wcześniej znajdo- wało się na wozie, leżało porozrzucane w śniegu dookoła; narzędzia, ubrania, przedmioty codziennego użytku i nawet drobniejsze me- ble. Pomyślał, że ten, kto nim jechał, musiał wieźć ze sobą dobytek całego życia. I najpewniej był rzemieślnikiem, bo w białym puchu dostrzegł sporo narzędzi: obcęgi, młoty i żelazne sztaby z dziwacz- nie powyginanymi końcówkami, a zaraz przy połamanej burcie na- wet nieduże kowadło, które zapadło się głęboko w śnieg. Dopiero po paru chwilach dotarło do niego prawdziwe znacze- nie tego, co ujrzał. Ani kowadło, ani żaden z porozrzucanych przed- miotów nie zostały przykryte przez śnieg. Cokolwiek się tu zdarzy- ło, musiało stać się już po burzy... czyli to nie wichura przewróciła i zniszczyła wóz. Dlaczego był tak zaskoczony? Powinien był się domyślić: kobie- ty, na którą trafił chwilę wcześniej, nie zabiła zamieć, tylko... Nagle instynkt ostrzegł go przed zbliżającym się niebezpieczeń- stwem. Płynnym ruchem odwrócił się i uskoczył w bok, jednocze- śnie wyjmując nóż. Zamarł z ostrzem nad głową. Jedna z tych czynności uratowała mu życie, i raczej na pewno nie było to dobycie maleńkiego nożyka, którego klinga ledwie starczy- łaby do przebicia skołtunionego futra potężnego wilka. Zwierzę skoczyło, lecz jakby poczuło respekt przed wyszczerbio- nym ostrzem. W połowie lotu basior wygiął cielsko i ominął brzesz- czot, a jego masywne szczęki o centymetry minęły dłoń, w której dzierżył broń. Ciężkie przednie łapska, wycelowane w pierś człowie- ka, by go powalić i unieruchomić, minęły ofiarę, nie czyniąc jej krzywdy. Za to tylne nogi i sztywny ogon dosięgnęły celu. Mężczy- zna zachwiał się i ciężko padł w śnieg. Siła uderzenia była na tyle

duża, że przeturlał się dwa czy trzy razy, by zatrzymać się dopiero na czymś ciężkim i twardym, ukrytym pod warstwą białego puchu. W tym samym momencie stało się coś dziwnego, z czego po- czątkowo nie zdawał sobie sprawy: od przebudzenia w tym osobli- wym i niebezpiecznym świecie bezustannie towarzyszyły mu uczu- cia strachu i ciągłego zagrożenia. Teraz nagłe zniknęły: został zaatakowany i walczył o życie. Nic innego się nie liczyło. Błyskawicznie stanął z powrotem na nogi, wypluł śnieg zmiesza- ny z krwią - upadając, musiał przygryźć sobie język - i spróbował przyjąć stabilną postawę, co nie było proste na zamarzniętej ziemi i w sypkim puchu. Na szczęście wilk musiał walczyć z takimi samy- mi trudnościami. Wyraźnie nie mógł znaleźć łapami pewnego opar- cia i kiedy znów chciał skoczyć na, jak się mu zdawało, bezbronną ofiarę, poślizgnął się i padł jak długi. Mężczyzna walczył przez chwilę z chęcią wykorzystania słabości zwierzęcia, ale nie zdecydował się na atak. Czas, jaki zyskał, poświę- cił na znalezienie pewniejszej pozycji. Albo przynajmniej próbę. Wyglądało na to, że sam wpadł w pułapkę. Za nim i obok wysta- wały ze śniegu pozostałości roztrzaskanego wozu, a po drugiej stro- nie wyrastała sięgająca do piersi zaspa, w której z pewnością by się zapadł. Sypki śnieg spowalniał ruchy - kolejnego ataku mógłby nie przeżyć. Tymczasem przed nim wciąż stał wilk i choć nie potrafił tego nazwać, czuł, że jest w nim coś osobliwego. Zwierzę było wyjątkowo duże, ale nie olbrzymie, a więc nie mo- gło pozostawić tego znalezionego wcześniej śladu łapy. Mimo to patrzył na prawdziwą bestię o łypiących podstępnych oczach, błysz- czących morderczą inteligencją nienależną ani temu, ani żadnemu innemu zwierzęciu. Z obnażonych dziąseł i długich na palec kłów kapała ślina, a z piersi dobywał się głęboki charkot. Mężczyzna za- uważył, że gotuje się do kolejnego skoku - którego nie miał szans odeprzeć, pomyślał ze złością. Wilk musiał ważyć przynajmniej tyle,

co on, natura zaś wyposażyła go w znacznie doskonalszą broń. Jego nożyk zakrawał na żart w starciu z tym potworem. Kiedy to sobie uświadomił, odrzucił nieprzydatne narzędzie i cofnął się do przewróconego wozu, by mieć pewność, że nic nie zaatakuje go od tyłu. Wilk, który błędnie zinterpretował ten ruch jako ucieczkę, odbił się tylnymi łapami i skoczył, nim znalazł dobre oparcie. Mężczyzna rzucił się w bok, ale wiedział, że zwierzę nie jest głu- pie i dwa razy na tę samą sztuczkę się nie nabierze. W połowie ruchu napiął wszystkie mięśnie i runął w przód. Sztywne futro otarło się o jego nieosłonięty kark, pokaleczoną nagą skórę. Jęknął z bólu. Mimo to błyskawicznie się wyprostował, wkładając w to tyle siły, ile tylko zdołał z siebie wykrzesać. Podnosząc się, nie tylko uderzył ple- cami i głową w miękki brzuch, ale też wytrącił wilka z równowagi i pchnął na drewnianą burtę wozu. Zwierzę wyrżnęło w twardą prze- szkodę i wylądowało w śniegu. Zawyło, choć bardziej z zaskoczenia niż z bólu. Mężczyzna go nie zranił, ale bez wątpienia potwornie rozzłościł... Tym razem nie zamierzał czekać na kolejną szansę. Jeszcze nim w powietrzu przebrzmiał zadziwiająco miękki sko- wyt, z jakim wilk upadł w śnieg, rzucił się biegiem w stronę pobli- skiego lasu. Wilki budziły strach, a kiedy przychodziło z nimi sta- nąć oko w oko, nawet uzbrojony i silny mężczyzna nie miał prawie żadnych szans. Miały jednak jedną słabość - nie potrafiły się wspi- nać. Gdyby tylko udało się dopaść drzew, znalazłby schronienie na jakiejś gałęzi. Byłby uratowany. Od wybawienia dzieliło go kilka kro- ków. .. Już po pierwszym susie natrafił na coś, co leżało ukryte pod śnie- giem i co nie wytrzymało jego ciężaru. Mężczyzna zaklął, szarpnął się i osunął jeszcze głębiej. Stopą dotknął czegoś miękkiego, zdawa- ło mu się, że usłyszał stłumiony okrzyk. Uznał, że się przesłyszał,

nie marnował więc czasu. Ze złością wyrwał nogę z pułapki i rzucił się w stronę drzew. Udało mu się zrobić dwa, może trzy kroki, gdy raptem znów wyrósł przed nim wilk. Nie było to to samo zwierzę. Ten był mniejszy i chudszy - nie- wiele większy od zwykłego psa, spod jego futra wyzierały ropiejące rany. I choć wciąż był niebezpieczny, wiedział, że pokona go gołymi rękoma. Albo pokonałby, gdyby walczyli sam na sam. Niestety, nie byli tam sami. Po obu stronach zwierzęcia zjawiały się kolejne, znacznie potężniejsze wilki, a mężczyzna i bez trzesz- czenia śniegu pod czarnymi łapskami i ciężkiego dyszenia domy- śliłby się, że pierwsza bestia nie marnowała czasu i zaszła go od tyłu. Starał się wyczuć, który zaatakuje pierwszy, albo czy wszystkie razem skoczą w tym samym momencie. Niestety, wiedział też, że nie ma w tej walce najmniejszych szans. Myśl, że zaraz umrze, prze- pełniła go nie tyle strachem, co niezrozumiałym smutkiem. Jego nowe życie trwało ledwie kilka chwil, a miał przeczucie, że pisane mu było coś więcej niż tylko mróz, ból i strach. Drwiąco wykrzywił usta. Zapewne zginie, ale przynajmniej jed- nego weźmie ze sobą. W tym momencie wilki przed nim cofnęły się gwałtownie, a zwierzę przyczajone za jego plecami zamarło w bezruchu. Na skraju zamarzniętego lasu pojawił się piąty wilk. Od razu zauważył, że to przewodnik watahy i że to odcisk jego łapy widział wyżej w górach. Miał przed sobą prawdziwego olbrzy- ma, przynajmniej dwa razy większego niż pozostałe. Zwierzę miało długie, lśniące, białe futro. Ale nie tylko jego niezwyczajna wielkość budziła respekt. Także oczy, całkowicie inne niż zwierzęce ślepia. Głębia ich spojrzenia poruszyła coś w mężczyźnie: coś na kształt odległego wspomnienia, które próbowało się przebić do jego świa- domości, ale było jeszcze zbyt słabe.

Potrząsnął głową, żeby odpędzić natrętną myśl i rozejrzał się za jakąś bronią. Jedyne, co znalazł w zasięgu ręki, to zagrzebane w śnie- gu kowadło. Nie zastanawiając się, co robi, uniósł je i rzucił w stronę wielkiego białego wilka. Był silny, nawet bardzo silny, ale kowadło ważyło tyle, że prze- ciętny człowiek zgiąłby się pod jego ciężarem. Pocisk zakreślił nie- wysoki, krótki łuk i upadł między nim a watahą. Bestie cofnęły się o kilka kroków. Wciąż nastroszone, niebezpiecz- ne, z położonymi po sobie uszami, szczerzyły w jego kierunku kły, które musiały budzić przerażenie... ale coś mu mówiło, że go nie zaatakują. Biały olbrzym wydał z siebie przerażająco głęboki warkot. Mu- siał być czymś więcej niż tylko ostrzeżeniem... czymś znacznie więcej. Pozostałe zwierzęta cofnęły się posłusznie jeszcze kilka kroków, wciąż spięte i gotowe do ataku, tak jakby chciały odstraszyć nie jego, lecz coś zupełnie innego. Albo kogoś. - Fenrir? - mruknął mężczyzna. To pierwsze słowo, jakie rzekł. Zaskoczony brzmieniem własne- go głosu, zdziwiony był i tym, co powiedział, choć od razu poczuł budzące się wspomnienie; tyle że znowu nie dane mu było przebu- dzić się do końca. - Fenrir - powtórzył. Echo wypowiedzianego imienia miało dość siły, by w końcu przy- wołać wspomnienie. Ale też wielkie zwierzę zareagowało na jego sło- wa. Złowrogi warkot zamienił się w coś, czego nie umiał nazwać, lecz miejsce strachu i gotowości do walki zajęło... poczucie znajomego bezpieczeństwa. W sytuacji, w jakiej się znalazł, myśl ta była absurdalna, mimo to nie czuł w sobie strachu. Znał to zwierzę i wiedział, że w rzeczywi- stości. .. nie jest ono zwierzęciem.

Nagle uderzyło go coś na kształt potężnej siły i jeszcze większej mądrości, które wprawdzie nie były po jego stronie, ale też nie miał powodu się ich obawiać. Jakiś absurd. Ale tak właśnie było. Biały basior Fenrir warknął ostatni raz, a pozostałe wilki posłusz- nie zawróciły i odeszły. Zerwał się wiatr i pojedynczym podmuchem przywrócił naturze jej bieg, przynosząc jednocześnie mróz, który oddech mężczyzny zmieniał w kryształki lodu. Kiedy opadły ostatnie płatki śniegu, zniknęły nie tylko wilki, ale też wszelki po nich ślad... zupełnie, jakby ich nigdy nie było. Mimo to, nie był sam. W miejscu, w którym podstępna biała powłoka nie wytrzymała jego ciężaru, pojawiła się drobna, blada dłoń. Szybko przyskoczył, złapał ją obiema rękoma i z taką siłą wyciągnął spod śniegu przyna- leżne jej ciało, że w powietrzu rozległ się jęk zaskoczenia. Choć może to i krzyk był, lecz słaby, bez mocy, by stać się prawdziwym krzykiem. Ciężar okazał się mniejszy, niż się spodziewał, stracił więc równowagę i oboje padli w biały puch. Dopiero kiedy wylądował na plecach, a na nim zadziwiająco lek- kie ciało, zorientował się, że to kobieta - a raczej podlotek. Na ustach poczuł krew, która kapała z głębokich ran na jej twarzy; ciepłą, ale nie tak gorącą i pełną życia, jak powinna być. Dziewczyna broniła się rozpaczliwie. Jej paznokcie zostawiły piekące ślady na jego policzku, a nie mogąc wydrapać mu oczu, zacisnęła piąstki niewiele większe od piąstek dziecka i jeszcze od nich słabsze, i zaczęła go nimi okładać, usiłując przy tym ugryźć w gardło. Odepchnął dziewczynę od siebie, zanim zdążyła go poważniej zranić - co przez głupi przypadek mogło się zdarzyć, gdy na oślep

wymachiwała rękoma - a potem złapał za ramiona i potrząsnął z taką siłą, że usłyszał szczękanie jej zębów. I rzeczywiście, na chwilę przestała go atakować, drapać, gryźć i młócić pięściami - ale tylko do chwili, gdy delikatnie zluzował uścisk. Dziewczyna natychmiast wykorzystała okazję i z rozmachem uderzyła go w twarz. Tym razem potrząsnął wątłym ciałem jeszcze mocniej, a zęby rannej już nie szczękały, lecz klekotały. Musiał sprawić jej ból. Natychmiast poczuł wyrzuty sumienia. Dopiero teraz dostrzegł, jak głębokie były rany na jej policzku. Nie miał wątpliwości, że zo- stawiły je kły. Szramy ciągnęły się przez pół twarzy. Na dnie szero- kich, krwawiących bruzd bieliła się kość żuchwy. Przestał nią potrząsać, ale dalej ściskał. Starał się nie sprawiać jej więcej cierpienia, niż musiał. - Mogę cię tak trzymać, póki nie stracisz przytomności - powie- dział. - Ale wierz mi, że tego nie chcę. To naprawdę męczące, wiesz? Więc przestań się rzucać, a ja przestanę sprawiać ci ból. Zrozumiałaś? Nie oczekiwał od rannej żadnej odpowiedzi - i słusznie, bo żad- nej nie otrzymał. Mimo to dziewczyna przestała się szarpać. Zresztą najpewniej i tak nie miała już sił dłużej walczyć, bo poczuł, jak bez- władnie zwisa w jego ramionach. Znów musiał ją mocniej złapać, tym razem po to, by nie upadła na ziemię. Na tyle delikatnie, na ile pozwalały mu zmarznięte palce, ułożył ją na śniegu, nabrał garść białego puchu i przyłożył do poranionej twarzy, żeby złagodzić ból; mizerna była to pomoc, ale też nie miał zbyt wielu możliwości. Przez krótką chwilę jej cierpienie stało się jego własnym, a przez jeszcze krótszy ułamek poczuł wściekłość na samego siebie, że nic więcej nie może dla niej uczynić. Miał poczu- cie winy, jakby to on sprowadził nieszczęście na nieznajomą, choć jednocześnie zdawał sobie sprawę z bezsensu takich samooskarżeń. Mimo to, nie potrafił odgonić od siebie nieprzyjemnych myśli.

-Już dobrze - szepnął. - Nie bój się. Nic ci już nie grozi. Jak ci na imię? - Elenia.ManaimięElenia.Ajeślitknieszjąchoćpalcem,zabijęcię. * Słów tych nie wypowiedziała oczywiście ranna dziewczyna, choć gdy się odwrócił, w pierwszej chwili uznał, że naprzeciw niego stoi jej siostra bliźniaczka - o ile bliźniaczki mogą być też starsze. Nieznajoma była nieco tylko wyższa, równie szczupła i zgrabna, a przy tym bardziej kobieca. Miała identyczne blond włosy splecio- ne w dwa grube warkocze zwisające daleko za piersi. Nie musiał py- tać, by wiedzieć, że jest matką rannej dziewczyny. Nie musiał też pytać, by wiedzieć, że lepiej było potraktować jej słowa z powagą. Stała krok za nim. Musiała skrywać się w tym sa- mym miejscu pod śniegiem, z którego podniósł ranną. W dłoniach trzymała trzonek ciężkiego kowalskiego młota. Najwyraźniej była silniejsza, niż sądził, a z wyrazu jej twarzy czytał, że brak tężyzny z nawiązką rekompensowały odwaga i rozpacz. Trudno było orzec, co się czaiło w jej oczach: zaskoczenie, przerażenie czy może... błysk przypomnienia? - Nie zamierzałem skrzywdzić twojej córki - odpowiedział męż czyzna. Kobieta zmrużyła oczy. - Mojej córki? Skąd wiesz, że to... moja córka? - Bo nie jestem ślepy - powiedział. - Co tu się stało? Ktoś was napadł? - Tak - odparła kobieta i, kręcąc głową, poprawiła się: - Nie - ale tylko po to, żeby znów sobie zaprzeczyć. - Tak. Na chwilę oderwała wzrok od jego twarzy i niepewnie rozejrzała się po gładkim śniegu wokół. Potem znów spojrzała mu w oczy. - Czy one... odeszły? -Kto?

-Wilki. Chcieliśmy im uciec, ale wóz się przewrócił. Zabiły naszą służącą i jej dziecko. Gdzie są? Przed oczyma stanął mu obraz zmasakrowanych zwłok, które znalazł wcześniej w śniegu, ale nie wspomniał o nich ani słowem. - Nie widziałem żadnych wilków - odrzekł, zastanawiając się jednocześnie, czy rzeczywiście było to kłamstwo; przynajmniej jeśli chodziło o wilki. Im dłużej myślał o swoim upiornym spotkaniu z białą bestią, tym bardziej tracił pewność, czy to wszystko naprawdę się zdarzyło. - Gdyby były tu wilki, to już by mnie tu nie było - stwierdził i ruchem głowy wskazał na młot. - A tego nie potrzebujesz. Nie jestem wrogiem. Kobieta wahała się przez krótką chwilę - dokładnie tyle, by nie pomyślał, że jest łatwowierna - w końcu skinęła głową i odłożyła ciężkie narzędzie. Potem padła na kolana przy córce. Na jej twarzy malowała się już nie tylko troska; pojawił się wyraz czułości należny tylko matkom i jeszcze wola chronienia dziecka przed wszystkim, co mogłoby mu grozić. Nawet jeśli musiałaby stawić czoła bogom. Nachyliła się nad córką i nieskończenie delikatnie przesunęła pal- cami po skraju ran na jej twarzy, a potem sięgnęła pod płaszcz. Jesz- cze raz spojrzała w kierunku ciężkiego kowalskiego młota, który porzuciła w śniegu. To nie była broń, tylko narzędzie, i kiedy pa- trzył na gibkie ramiona, wiedział, że mimo siły, samo uniesienie go musiało ją sporo kosztować. Dlaczego nie wybrała sobie czegoś po- ręczniejszego? - Co tu się stało? - spytał raz jeszcze. Kobieta wyciągnęła spod płaszcza niewielki skórzany mieszek i na otwartą dłoń wysypała nieco szarego delikatnego pyłu. Drugą ręką podniosła garść śniegu i zaczęła mieszać ze sobą oba składniki. - Burza zaskoczyła nas na równinie. Kiedy ją zauważyliśmy, było już za późno na powrót, więc schowaliśmy się w lesie. Poczekaliśmy,

aż minie najgorsze i ruszyliśmy dalej, gdy zjawiły się wilki. Porwały jednego wołu i wóz się przewrócił. To wszystko. Jej ostatnie słowa utwierdziły go w przekonaniu, że to nie mogło być wszystko. Obie musiały przeżyć prawdziwy horror, ale najwy- raźniej nie chciała o tym rozmawiać... Tylko dlaczego? Właściwie nie powinien był jej się dziwić: nie znała go wcale. Jedynie ktoś głupi i naiwny zaufałby w takiej sytuacji pierwszemu lepszemu napotka- nemu na drodze. -Jest z wami ktoś jeszcze? - spytał mężczyzna, wskazując dłonią na jamę w śniegu, w której obie znalazły schronienie. - Mój mąż i syn. Schyliła się nad córką, która tymczasem straciła przytomność, i na jej pooraną ranami twarz zaczęła nakładać maź ze śniegu i ta- jemniczego pyłu. Patrząc na krwawe szramy, poczuł żal i współczucie. Spod brudu i skrzepów widać było piękne liczko, a jedno spojrzenie na jej matkę wystarczyło, by mieć pewność, że w niedalekiej przyszłości stałaby się jeszcze piękniejszą kobietą... gdyby okrutny los nie zdecydował inaczej. Nie był pewien, czy przeżyje tak ciężkie obrażenia. Chciał o to zapytać jej matkę, lecz w ostatniej chwili ugryzł się w język. Uświa- domił sobie, jak by to było okrutne. Wstał i podszedł do jamy w śniegu. Na dnie nie zobaczył zamarzniętej ziemi, lecz rozbite drewno. Coś drgnęło. Ostrożnie ześlizgnął się do środka. Znalazł się w płyt- kiej niecce, zamkniętej od góry burtą przewróconego wozu. Jego oczy zadziwiająco szybko przyzwyczaiły się do słabego światła. Rozejrzał się i dostrzegł trzynasto-, może czternastoletniego chłopca. Mały miał strach w oczach. Odczołgał się na tyle, na ile pozwalała nie- wielka przestrzeń kryjówki. Poza nim w środku znajdował się jesz- cze brodaty mężczyzna w zniszczonym ubraniu. Leżał zwinięty na

boku i miał zamknięte powieki. W rękach ściskał niewielki miecz, a mieszanina topniejącego śniegu i ziemi pod nim zabarwiła się na czerwono. Elenia i reszta rodziny musieli wczołgać się pod wóz, by schronić się przed watahą. Dość głupi pomysł, zważywszy na to, że natura obdarzyła wilki wyjątkowo czułym węchem i pazurami. Ale też pokazywał, jak wielka była ich bezradność i determinacja, by przeżyć. - Nie musisz się mnie bać - powiedział do chłopaka. - Nic ci nie zrobię. - Czy... czy jesteś jednym z nich? - zapytał dzieciak, choć głos łamał mu się ze strachu. - Nie - odparł, choć nie miał bladego pojęcia, o kogo mogło mu chodzić. Spróbował się uśmiechnąć. -Jestem tu, żeby wam pomóc. Ostrożnie wysunął dłoń w jego kierunku, ale nie dokończył ge- stu, bo chłopak skulił się ze strachu. - Chcę wam pomóc - powtórzył mężczyzna. - Twoja matka i siostra są na górze. Nie musisz się już bać. Wilki odeszły. Chłopiec zawahał się, ale szybko podjął decyzję. - Mój ojciec... -Jest ranny, wiem. Zauważyłem - uspokoił go. I to poważnie ran- ny, dodał w duchu. - Musimy go jakoś stąd wyciągnąć. Sam nie dam rady. Pomożesz mi? Chłopak przez chwilę milczał, siedząc bez ruchu. W ciasnej kry- jówce słychać było tylko świst jego oddechu. W końcu drgnął i szarpnął ojca za ramię. Ranny zajęczał półgłosem, ale nie odzyskał przytomności. - Poczekaj - rzekł szybko mężczyzna. - To bez sensu. Wyjdź na górę i zajmij się matką. Ktoś musi na nią uważać, bo wilki mogą powrócić. Wydobycie nieprzytomnego z kryjówki okazało się nadspodzie- wanie trudne i zarazem zaskakująco łatwe. Problemem był nie tyle

jego ciężar - bo zdawał się ważyć nie więcej niż dziecko - ile ból, jaki odczuwał przy każdym dotknięciu. Cierpiał tak strasznie, że nie chronił go nawet brak przytomności. Pod koniec musiał poprosić chłopaka, żeby mu pomógł wyciągnąć go na powierzchnię i złożyć na miękkim śniegu. - Czy on umrze? - spytał mały. Pytanie go przestraszyło, jednak nim zdążył coś odrzec, matka zaczęła besztać syna. - Nie pleć głupstw, Lif! Twój ojciec jest silnym mężczyzną! Po trzebuje tylko trochę odpoczynku i moich naparów! Oczywiście, że wydobrzeje! Po tym, co widział i co wyczuwał ze strony rannego brodacza, miał duże wątpliwości, czy kobieta mówi prawdę. Postanowił jednak zachować je dla siebie. Ci ludzie byli mu całkowicie obcy. Nie czuł do nich wrogości ani sympatii i nie miał prawa ani powodu sprawiać im niepotrzebnego bólu. Wstał i spod zmrużonych powiek obserwował niebo. Nie wiedział, po co ani dlaczego to robi, ale miał wrażenie, że to ważne. jak okiem sięgnąć, nie widać było ani jednej chmurki świadczącej o burzy, która dopiero co tu szalała. Nad równiną, jak zawsze po gwałtownej niepogodzie, panowała głęboka cisza, w której dźwięki zdawały się głuche i przytłumione. Słońce wisiało nisko nad widno- kręgiem i lada chwila miało za nim zniknąć. Ze zmrokiem przyjdzie z pewnością przeraźliwy mróz. Na razie, gdy mówili, ich oddech zmieniał się w chmurkę pary. Później będzie zamarzał jeszcze w gardłach. Nie potrafił sobie przypomnieć, skąd to wszystko wiedział, ale był więcej niż pewien, że się nie myli. Wskazał głową na dziewczynę. - Co z nią? - Przeżyje. - Słowa zabrzmiały twardo, zbyt głośne i pełne wyrzu- tu. Rozumiał, dlaczego tak odpowiedziała. Przeżyje. Ale już nigdy nie

będzie sobą. Nigdy nie będzie tak piękna, jak przedtem. Zrobiło mu się jej żal. - Pomogłeś nam - rzekła kobieta, klękając obok męża i przesu wając nad nim dłonie, ale tak, żeby go nie dotknąć. - Za to... dzięki. Nie uszło jego uwadze, z jakim wysiłkiem przyszło jej wypowie- dzieć te słowa; zupełnie jakby dawno temu oduczyła się ufać obcym. - Nic przecież nie zrobiłem - odparł. Jasnowłosa obdarzyła go dziwnym spojrzeniem i kiedy już my- ślał, że innej odpowiedzi nie otrzyma, odezwała się jeszcze bardziej osobliwym tonem. - A i to więcej niż większość zrobiłaby na twoim miejscu. Dopiero po chwili zrozumiał, co chciała w ten sposób wyrazić. Nie miał pojęcia, czy i jak powinien jej odpowiedzieć. Poczuł zakło- potanie. - Mam na imię Urd - ciągnęła. - A to Lasse, mój mąż, i Lif, mój syn. A jak na ciebie wołają? - Urd? - zdziwił się. - To... bardzo piękne imię. I chyba niespo- tykane. - Tak mu się wydawało, bo skoro nic nie pamiętał, tego też nie mógł wiedzieć. - Mój ojciec był głęboko wierzącym człowiekiem, ale widać nie przyszło mu do głowy, że bogowie mogą nie być zachwyceni, gdy śmiertelnik przybiera ich imiona - zaśmiała się krótko i z goryczą. - Ale pewnie jestem niewdzięczna, bo mógł mnie przecież nazwać Skuld. Brak odpowiedzi na pytanie o jego imię kobieta skwitowała peł- nym nieufności spojrzeniem, ale nic nie rzekła. Cisza, jaka zapadła później, sprawiała, że oboje poczuli się le- piej. Urd rozpięła troczki płaszcza i kaftana męża, by zbadać jego rany. Ruchy kobiety były szybkie i pewne, jakby doskonale wiedzia- ła, co robi. Domyślił się, że musiała być znachorką czy kimś takim. Jednocześnie wyczuwał w niej jakąś bezradność. Ale to też mógł zro-

zumieć, bo kiedy rozchyliła ubranie mężczyzny, spostrzegł, jak cięż- kie były jego rany Miał złamane co najmniej jedno żebro - jego po- szarpana końcówka wystawała przez skórę i jak biały sztylet stercza- ła kawałek pod sercem. Na klatce piersiowej Lassego rozlewała się błękitno-granatowa plama, co oznaczało, że krew zbiera się w otrzewnej, a przy każdym oddechu wokół ust tworzyły się różowawe bąbelki. Umiera, pomyślał. Właściwie to, że w ogóle jeszcze żył, graniczy- ło z cudem. - Ojcze? - szepnął Lif. Urd uniosła władczo dłoń, a chłopak, widząc jej wzrok, zacisnął zęby i przełknął łzy. - Lif, idź i poszukaj naszych rzeczy - rzekła. - Najbardziej po trzebujemy jedzenia i ubrań. Jeśli znów zacznie padać, niczego już nie uratujemy. Chłopak spojrzał na nią ze złością, ale posłusznie wstał i ruszył zbierać rozsypany dookoła ładunek. Mężczyzna poczuł ukłucie w piersi. Lasse, ojciec Lifa umierał, a on o tym wiedział. Nie był przecież ani głupi, ani ślepy. Dlaczego nie pozwalała własnemu synowi płakać po stracie ojca? Czyżby była tak twardą kobietą? Może pochodziła z hardego ludu? - Nic więcej nie mogę dla niego zrobić - powiedziała. - Najwy żej skrócić jego cierpienia. Dopiero teraz pojął, dlaczego odesłała syna. Jej dłoń powędro- wała pod kaftan, a kiedy znów się ukazała, ściskała niewielki sztylet. - Poczekaj! - krzyknął. Urd zatrzymała się w pół ciosu i spojrzała na niego. W jej oczach na powrót pojawiła się nieufność. Mężczyzna miał wrażenie, że trzy- mała nóż tak, jakby dobyła go nie tylko po to, by po raz ostatni oka- zać mężowi miłość. Odrzucił od siebie tę myśl, schylił się nad konającym i wsłuchał

się w niego. Poczuł tępy ból, daleko słabszy, niż się spodziewał. Coś kryło się pod nim, coś coraz mocniejszego, mroczniejszego i zachłan- nego. - Co robisz? - spytała Urd. Nie miał pojęcia, choć wiedział, że robi dobrze. Niemal odru- chowo, bez udziału woli, sięgnął w stronę ciemności i odepchnął ją najdalej jak mógł, szepcząc słowa, których nie rozumiał, w języku, którego nigdy wcześniej nie słyszał. I coś... się wydarzyło. Nie potrafił powiedzieć, co dokładnie, ale na pewno coś ekscytującego i przepełniającego go strachem, coś nowego i prastarego zarazem... jakby zmagania niewidzialnych du- chów w mroku, znajome i tak obce, że w ludzkiej mowie brakowało słów, by je opisać. Nie wiedział, ile to trwało, lecz kiedy w końcu minęło, był zlany potem, który momentalnie zamarzał na jego skórze. Trząsł się wy- czerpany, jakby stoczył walkę z olbrzymem. Urd nie odrywała od niego wzroku. Miała rozszerzone źrenice, a dłoń tak silnie zaciśniętą na nożu, że odpłynęła z niej krew. Pobie- lała skóra wydawała się przezroczysta. - Coś ty... co mu uczyniłeś? - Coś dobrego. Mężczyzna wstał i chciał się odsunąć, ale już po jednym kroku zatoczył się i niemal upadł - nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Walczył z potężnym przeciwnikiem i wcale nie miał pewności, kto był górą. - Musimy ruszać - powiedział słabo. - Teraz, zanim zajdzie słoń- ce. Zginiecie, jeśli noc zaskoczy nas na otwartej przestrzeni. - Wy. Nie powiedział tak przez przypadek i Urd o tym wiedziała. Wciąż wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczyma, w których czaiło się coś gorszego niż zwykła obawa. - Czy powinniśmy się ciebie bać? - spytała.

-Nie. Nie był pewien, czy ta odpowiedź była zgodna z prawdą, ale in- nej nie miał. Urd wpatrywała się w niego jeszcze przez nieskończe- nie długą chwilę, aż w końcu opuściła nóż i wstała z kolan, wyraźnie zmęczona. - Mijaliśmy po drodze jakieś gospodarstwo - rzekła. - Krótko przed burzą. - Mówiła sztywnym, matowym głosem, jakby musiała przywoływać nie tylko wspomnienia, ale i brzmienie każdego pojedynczego słowa. - Bardzo się śpieszyliśmy. Nie wiem, czy uda mi się znaleźć drogę z powrotem. - W takim razie musimy iść w stronę gór - zadecydował. - Może znajdziemy jakąś jaskinię albo szczelinę, w której będziemy się mogli schronić na noc. Z samego rana spróbujemy odnaleźć tę osadę. Nieszczególnie wierzył w to, co mówił. Urd też była pełna wąt- pliwości. Spojrzała mu w oczy, a potem przeniosła wzrok na ranne- go męża. Wydawała się nie rozumieć, o czym on w ogóle mówił. - Będę go niósł - oznajmił mężczyzna. -A dziewczyną zajmiesz się ty i Lif. W tej samej chwili chłopak pojawił się obładowany wszystkim, co tylko udało mu się wygrzebać ze śniegu. Większość rzeczy była całkowicie nieprzydatna, ale ciągnął też wór pełen jedzenia. - Dym - mruknął i wskazał głową kierunek. - Na południu. - Dym? - powtórzyła Urd. - Tak, widziałem dym - potwierdził Lif. - Tylko przez chwilę. Ale go widziałem. Może tam ktoś jest. Przez chwilę wszyscy wpatrywali się z napięciem w stronę, którą wskazywał chłopak. Niebo nad zaśnieżonym lasem wciąż było czy- ste, intensywnie niebieskie i pozbawione chmur. Ani śladu dymu. -Jesteś pewien? - Tak - odrzekł Lif. - Tam był dym. Skoro był dym, mógł być i ogień. Może tam ktoś mieszka.

Wierzył chłopakowi. Zresztą, nawet gdyby było inaczej, jakie mieli szanse przeżyć w górach? Kiedy wcześniej szedł sam, musiał wytężać wszystkie siły, by lawirować między oblodzonymi skałami. A teraz przecież będzie się opiekować ranną dziewczyną i jej nieprzy- tomnym ojcem. - Zaryzykujemy - powiedział. - Ale nie możemy marnować wię- cej czasu. - A co, jeśli nie będzie tam ludzi? - wtrąciła Urd. - To zginiemy - odparł po prostu. - Co z jaskinią w górach? - Nie mówiłem, że na pewno tam są - zaczął. - Tylko że może nam się uda jakąś znaleźć. -Widząc, że chce coś powiedzieć, uniósł dłoń. - Nie jestem żadnym bogiem ani czarownikiem i nie uważaj mnie za kogoś wyjątkowego tylko dlatego, że pomogłem twojemu mężowi. -Jak mam w takim razie nazywać kogoś, kto przywrócił martwe- go do życia? - spytała. Dopiero kiedy odwrócił spojrzenie i dostrzegł wyraz niezrozu- mienia na twarzy Lifa, dotarło do niego, że Urd mówiła w jakimś obcym języku, którego jej syn nie znał. Odpowiedział jej w tej samej mowie, choć nie potrafił sobie przy- pomnieć, by się jej kiedykolwiek uczył. - Nie jestem ani jednym, ani drugim - powtórzył. Może po pro stu jest tak, że tam, skąd pochodzę, wiemy więcej, jak zatrzymać odchodzącego człowieka. Zresztą sama mówiłaś, że twój mąż jest silnym mężczyzną. Jeśli przeżyje noc, będzie miał duże szanse wy- dobrzeć. Ale tylko wtedy - dodał po krótkiej chwili milczenia - gdy przestaniemy marnować czas. Słońce zaraz zajdzie. Urd zamrugała. -Już drugi raz to mówisz - zauważyła. - Dlaczego? - Dlaczego? Bo to prawda.

- Słońce nie zachodzi - wyjaśniła Urd. -Jeszcze przez cały mie siąc będzie jasno, bo słońce nie chowa się wieczorem za horyzon tem. Dopiero potem na wiele tygodni zapadnie ciemność. Musisz pochodzić z bardzo odległych stron, skoro tego nie wiesz. Ale on to wiedział. Przypomniał sobie wszystko w chwili, kiedy usłyszał jej słowa. I bardzo się przestraszył. -W takim razie mamy jeszcze trochę czasu. Urd znów na niego spojrzała, tym razem jeszcze uważniej, ale milczała. W końcu odwróciła wzrok i popatrzyła na przewrócony wóz i porozrzucane dookoła rzeczy Dopiero teraz dotarło do niego, że choć oboje patrzyli na to samo, każde z nich widziało coś zupełnie innego. On widział w śniegu jedzenie, ubrania, garnki, porozbijane skorupy i skrzynie, rozerwane kosze i setki drobiazgów, które nie miały dla niego żadnego znaczenia. Urd widziała w nich całe swoje życie. W końcu się przemogła. - Masz rację - westchnęła ciężko. - Nie możemy tu zostać. Poza tym nie ma tu nic, co by mnie trzymało. Lif, pomóż mi szukać. Przy da nam się jeszcze trochę ubrań.