tulipan1962

  • Dokumenty3 698
  • Odsłony239 324
  • Obserwuję173
  • Rozmiar dokumentów2.9 GB
  • Ilość pobrań209 267

Wygnanie - tom 2 - Harry Harrison

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :617.8 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

tulipan1962
Dokumenty
fantastyka

Wygnanie - tom 2 - Harry Harrison.pdf

tulipan1962 Dokumenty fantastyka hhKugwiazd 2 wygnanie
Użytkownik tulipan1962 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 25 osób, 22 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 93 stron)

HARRY HARRISON KU GWIAZDOM tom 2 WYGNANIE

Rozdział l Słońce zaszło przed czterema laty i do tej pory jeszcze nie wzeszło. Lecz już niedługo słoneczna tarcza ponownie wydźwignie się ponad linię horyzontu. W przeciągu kilku najbliższych miesięcy jej błękitno-białe promienie rozżarzą powierzchnię planety w stopniu uniemożliwiającym jakiekolwiek życie. Na razie jednak w dalszym ciągu panował nie kończący się półmrok, w którego niepewnym świetle obficie wzrastały zmutowane formy zboża. Morze żółtej i zielonej pszenicy rozciągało się aż po horyzont, we wszystkich kierunkach – za wyjątkiem jednego. Od południa pola uprawne odgrodzone były wysokim metalowym płotem, za którym znajdowała się już tylko pustynia. Piaszczyste, pozbawione cienia i zdawało się, nieskończone pustkowie, stapiające się w oddali z cieniem mrocznego horyzontu. Był to obszar całkowicie jałowy i nigdy nie spłukiwany kroplami deszczu. Lecz nawet na tak niegościnnych terenach zawsze znajdzie się jakaś forma życia, twór, który na piaskach odnajdzie to wszystko, co potrzebne jest do przetrwania. Tak było i tym razem. Spłaszczony wzgórek pofałdowanego, szarego mięsa musiał ważyć co najmniej sześć ton. Na górnej powierzchni, stwora nie było żadnych widocznych szczelin czy organów, chociaż bliższa obserwacja wykazałaby, iż każdy z guzów na grubej skórze był silikonowym otworem, perfekcyjnie przystosowanym do absorpcji promieniowania z atmosfery. Znajdujące się pod każdym z nich komórki roślinne, jako część niezwykle skomplikowanego związku symbiotycznego organizmu skoczonoga, przetwarzały energię w cukier. Powoli, ospale, dzięki ciśnieniu os-motycznemu, pomiędzy ściankami komórek cukier wnikał w głąb ciała stwora. Tam był przetwarzany na alkohol I magazynowany w wakuolach. Skoczonóg żerował na bogatych odkrywkach soli miedzi. Wyspecjalizowane komórki wydzielały kwas rozpuszczający sole, które z kolei przyswajane były przez organizm. Bestia nie posiadała mózgu lub podobnego organu, który pozwoliłby jej mierzyć czas. Po prostu istniała. Przebywała tam, gdzie znalazła akurat pożywienie, przyswajając je bezmyślnie, niczym krowa, przeżuwająca trawę. Przemieszczała się dopiero wówczas, gdy wszystkie dostępne składniki pokarmowe kończyły się. Tak było w tej właśnie chwili. Chemoreceptory przekazały wiadomość o braku pokarmu i w chwilę później tysiące mięśni składających się na niewielkie wypustki skokowe zaczęły się kurczyć. Pobudzone dopływem zmagazynowanego wcześniej alkoholu mięśnie zareagowały pojedynczym, gwałtownym spazmem, który pozwolił ogromnemu, podobnemu do rozłożonego dywanu cielsku, na przebycie w powietrzu jednym skokiem trzydziestu metrów. Stwór przeskoczył płot ogradzający jedną z farm i z ogłuszającym łomotem wylądował pośród dwumetrowych, złotych kłosów. Ponieważ leżący płasko skoczonóg w swym najgrubszym miejscu mierzył niewiele więcej ponad metr, był doskonale ukryty przed innym stworem, który sunął wolno w jego kierunku. Żadne z nich nie posiadało mózgu. Sześciotonowa, organiczna bestia wyposażona była jedynie w prymitywne zwoje nerwowe, które nie zmieniły się przez wieki jej istnienia. Zbliżający się metalowy potwór ważył dwadzieścia siedem ton, kontrolowany był zaś przez nieskomplikowany komputer, w który wyposażono go w trakcie budowy. Obydwa stwory miały zmysły – lecz nie były istotami czującymi. Każdy z nich był zupełnie nieświadomy obecności drugiego, dopóki się nie zetknęły. Spotkanie miało dramatyczny przebieg. Sunący wolno kombajn zbożowy zbliżał się coraz bardziej, brzęcząc i powarkując. Szczękającymi ostrzami wycinał trzydziestometrową ścieżkę wzdłuż nie kończących się rzędów kłosów, biegnących równymi szeregami aż po horyzont. Kosił, oddzielając równocześnie dojrzałe kłosy od łodyg, które z kolei ciął na mniejsze kawałki i ciskał do ryczącego pieca. Powstała na skutek natychmiastowego spalania para wodna wydostawała się białym welonem na

zewnątrz wysokiego komina, a buchająca spomiędzy szerokich gąsienic sadza znaczyła ślad przejścia pojazdu, opadając powoli czarną, gęstą chmurą. W sumie było to bardzo zmyślne i wydajne urządzenie, nie przystosowane jednak do rozpoznawania ukrytych w polu skoczonogów. Wirujące ostrza wycięły ze stwora dobre dwieście kilo mięsa, zanim system alarmowy kombajnu uaktywnił się i zatrzymał pojazd. System nerwowy zwierzęcia, chociaż prymitywny, zarejestrował jednak fakt, iż dzieje się coś niedobrego. Sygnały chemiczne zaktywowały wypustki skokowe i w przeciągu paru minut, nieprawdopodobnie szybko, mięśnie skurczyły się i bestia skoczyła ponownie. Nie był to jednak udany skok, jako że niemal cały zapas alkoholu wyczerpał się poprzednio. Wystarczyło go jedynie na tyle, by unieść niezgrabne ciało kilka metrów w powietrze. Ogromna góra mięsa, przy akompaniamencie zgrzytających blach, wylądowała na szczycie kombajnu. Rozdźwięczały się dzwonki alarmowe. Wszędzie tam, gdzie powłoka z galwanizowanego złota odgięła się lub odpadła, skoczonóg natrafił na warstwę wybornej stali. Opadł w dół, okrywając sobą całą maszynę. Rozpoczęło się powolne przyswajanie i trawienie. – Nie bądź głupi! – wykrzyknął Lee Ciou, próbując przebić się poprzez gwar podekscytowanych głosów. – Pomyśl o odległościach pomiędzy gwiazdami, zanim zaczniesz gadać o sygnałach radiowych. Oczywiście że bez problemu mógłbym skonstruować nadajnik. Mógłbym też wysłać sygnał, który zostałby kiedyś odebrany, może nawet na Ziemi… Lecz zanim dotarłby na najbliższą zamieszkałą planetę, upłynęłoby dwadzieścia siedem lat. A tam być może wcale by na niego nie czekali… – Spokój, spokój, spokój – odezwał się Ivan Semenow, przy każdym słowie uderzając młotkiem w stół. - Musimy zachować porządek. Niech każdy mówi po kolei, byśmy mogli go rozpoznać. Daleko nie zajdziemy, dyskutując w taki sposób. – Nigdy nigdzie nie zajdziemy – wykrzyknął jakiś głos. – To wszystko jest zwykłą stratą czasu! Odpowiedziały mu głośne gwizdy i tupania, co pociągnęło za sobą grad kolejnych uderzeń młotka. Lampka telefonu, umieszczonego tuż obok łokcia Semenowa, rozbłysła nagle. Podniósł słuchawkę, nie przestając walić zaciekle młotkiem. Słuchał przez chwilę, potwierdził otrzymanie wiadomości i rozłączył się. Zamiast ponownie posłużyć się młotkiem, wykrzyknął jedno tylko słowo: – Zagrożenie! Cisza zapadła natychmiast. Semenow skinął głową z aprobatą i już normalnym tonem zapytał: – Czy jest tutaj Jan Kulozik? Jan siedział w ostatnich rzędach kopuły i do tej pory nie brał udziału w dyskusji. Zatopiony we własnych myślach, ledwie był świadom zgiełku podniesionych głosów i zapadłej nagle ciszy. Słysząc jednak własne nazwisko, wstał. Był wysokim mężczyzną o wyraźnie zarysowanych mięśniach, będących rezultatem długotrwałej pracy fizycznej. Chociaż jego kombinezon poplamiony był smarem, a jeszcze więcej brudu widniało na jego dłoniach i twarzy, to jednak na pierwszy rzut oka widać było, iż nie jest zwykłym mechanikiem. Sposób, w jaki stał, gotowy do działania, choć równocześnie rozluźniony, czy w jaki patrzył na przewodniczącego świadczył o tym dobitniej, niż symbol złotego koła zębatego na kołnierzu. – Mamy kłopoty na polu Taekenga IV – powiedział krótko Semenow. – Wydaje się, że skoczonóg spotkał się z kombajnem i wyłączył go z akcji. Chcą, abyś -tam poleciał natychmiast. – Zaczekaj na mnie! – wykrzyknął niewielki mężczyzna i zaczął torować sobie łokciami drogę przez tłum, śpiesząc w ślad za Janem. Był to Chun Taekeng. Głowa Rodziny Taekeng. Chociaż stary, pomarszczony i łysy, znany był z tego, że niezwykle łatwo wpadał w złość. Tak było i tym razem. Mężczyzn, którzy nie dość szybko schodzili mu z drogi, kopał po kostkach lub odpychał bezceremonialnie na bok. Jan nie zwolnił jednak i Chun musiał biec, aby dotrzymać mu kroku. Dyszał przy tym i sapał jak stara lokomotywa. Kopter konserwacyjny stał tuż przed magazynem maszyn. Natychmiast, gdy Chun wdrapał się do

środka, Jan odpalił turbiny i ustawił skok śmigła. – Powinniśmy zabić te przeklęte skoczonogi aż do ostatniej sztuki – wysapał, gdy już usadowił się na fotelu obok Kulozika. Jan nie silił się nawet na odpowiedź. Wiedział doskonale, że wysunięta przed chwilą propozycja była nie do przyjęcia. Zignorował Chuna, który mamrotał coś do siebie ze złością, a sam, po wzniesieniu się na odpowiednią wysokość, otworzył szeroko przepustnicę. Chciał dostać się na miejsce tak szybko, jak to było możliwe. Skoczonogi potrafią być niebezpieczne, jeżeli nie obchodzi się z nimi umiejętnie. Większość farmerów wiedziała o nich bardzo niewiele. Przesuwający się pod nimi krajobraz przypominał falujący, żółto-zielony koc. Żniwa były już na ukończeniu. Prawie całe zboże zostało zżęte, a unoszące się w górę słupy pary wskazywały miejsca, gdzie jeszcze pracowały kombajny. Jedynie niebo pozostawało niezmiennie ogromną czaszą nieprawdopodobnej, jednostajnej szarości, która rozciągała się nad horyzontem. “Słońce zaszło cztery lata temu” – pomyślał Jan. Cztery długie, jednostajne lata. Ludzie tutaj wydawali się tego nie zauważać, lecz dla niego ten nieprzygnębiający, niezmienny półzmierzch był rzeczą, której czasami nie potrafił już znieść. Wówczas sięgał po pigułki. – Tam, pod nami! – wykrzyknął nagle Chun Taekeng, wskazując na coś kościstym palcem. – Ląduj tutaj. Jan ponownie zignorował starca. Błyszczący złotem kadłub kombajnu znajdował się tuż pod nimi, skryty w połowie przez ogromne cielsko skoczonoga. Jan dostrzegł, że była to duża sztuka. Jakieś sześć, siedem ton. Zazwyczaj jedynie mniejsze okazy zapuszczały się w okolice farm. Unieruchomiony kombajn otaczały ciężarówki i pojazdy gąsienicowe, a chmury pyłu wskazywały, iż nadciągało ich jeszcze więcej. Jan krążył powoli nad miejscem wypadku, wywołując przez radio największy kopter podnośnikowy na planecie, zwany popularnie Wielkim Hakiem. Kiedy, nie zważając na protesty Chuna, wylądował wreszcie sto metrów od uszkodzonego kombajnu, mały człowieczek urządził mu prawdziwe piekło. Jan pozostał kompletnie niewzruszony, wiedział bowiem, że gniewu staruszka powinni obawiać się jedynie członkowie Rodziny Taekeng. Dookoła kombajnu zgromadził się już podekscytowany tłum, gestykulujący i rozprawiający o czymś z ożywieniem. Niektóre kobiety miały w swoich wiadrach butelki schłodzonego piwa i napełniały właśnie szklanki. Panowała atmosfera karnawału, z radością witano krótką odmianę w monotonnym, pracowitym życiu. Rozentuzjazmowany tłum z uwagą przyglądał się młodemu mężczyźnie, który przytknął płonącą pochodnię do zwisającego z boku maszyny brązowego mięsa. Pod wpływem płomienia skoczonóg zadrżał. Wkrótce w powietrzu rozszedł się przykry zapach palonego mięsa. – Rzuć tę pochodnię i wynoś się stąd – polecił spokojnie Jan. Mężczyzna otworzył głupkowato usta i spojrzał na Jana, ale nie odrzucił pochodni ani nie wykonał najmniejszego ruchu. Sprawiał wrażenie opóźnionego w rozwoju. Rodzina Taekengów była bardzo liczna i krzyżowała się pomiędzy sobą. – Chun – wykrzyknął Jan w stronę nadchodzącej właśnie Głowy Rodziny. – Zrób coś z tym głupcem, zanim zaczną się kłopoty. Chun pisnął coś z wściekłością, popierając słowa silnym kopniakiem. Mężczyzna z pochodnią uciekł. Jan, przyglądając się tej scenie, wyjął zza pasa parę ciężkich, roboczych rękawic. – Będę potrzebował pomocy – powiedział. – Przynieście ręczniki i pomóżcie mi podnieść brzegi tego stwora. Nie dotykajcie jednak od spodu. Wydziela kwas, który wypaliłby w was dziury na wylot. Z wysiłkiem podnieśli skraj zwisającego nieruchomo zwierzęcia. Jan ostrożnie przyjrzał mu się od dołu. Mięso było białe i napięte, wilgotne od kwasu. Dostrzegł jedną z wielu wypustek skokowych o rozmiarach ludzkiej nogi. Gdy pociągnął za nią, drgnęła i schowała się w pochwie mięśniowej. Mechanik nie ustępował jednak i ciągnął dalej. Wkrótce wysunęła się na tyle, że można było wyraźnie

dostrzec kierunek zgięcia niezgrabnego kolana. Zwolnioną wypustka wolno powróciła do pozycji spoczynkowej… – W porządku, możecie puścić – cofnął się i narysował na piasku długą linię. Spojrzał na nią krytycznie i odwrócił się. – Zabierzcie stąd te ciężarówki – polecił. – Odsuńcie je co najmniej do koptera. Gdyby ta rzecz skoczyła, wylądowałaby dokładnie na nich. A po tym bezmyślnym przypaleniu coś takiego może się zdarzyć. Zapadła chwila konsternacji, lecz minęła szybko, gdy Chun powtórzył rozkaz z całą mocą swego starczego autorytetu. Tłum rozpierzchnął się. Jan starł z rękawic ślady śluzu i wspiął się na szczyt kombajnu. Nagle uwagę wszystkich przykuł niski, głuchy dźwięk, zwiastujący przybycie Wielkiego Haka. Olbrzymi kopter zawisł nieruchomo tuż nad uszkodzoną maszyną. Jan wyjął z kieszeni bluzy radio i wydał kilka krótkich rozkazów. W masywnym kadłubie otworzyła się kwadratowa klapa i na stalowej linie zaczęła opadać belka podnośnikowa. Wywołane obrotem potężnych rotorów strumienie powietrza uderzały prosto w Jana, który mocował belkę przy pomocy dużych haków do boku skoczonoga. Nawet jeżeli stwór czuł przebijające jego ciało ostrza, nie dało się tego zauważyć. Kiedy wszystkie haki zostały już zamocowane, Jan machnął ręką i kopter zaczął się wolno unosić. Kierując się wkazówkami Jana, pilot zaczął wolno nawijać linę. W miarę zagłębiania się ostrzy, ciałem skoczonoga zaczęły wstrząsać niekontrolowane spazmy. Był to najniebezpieczniejszy moment całej operacji. Gdyby stwór skoczył właśnie teraz, z pewnością ściągnąłby kopter na ziemię. Lecz już po chwili cały blok zaczął się podnosić wyżej, aż w końcu ściana białego, wilgotnego mięsa uniesiona została na dobre dwa metry w powietrze. Jan ponownie dał znak i Wielki Hak powoli odpłynął w bok, zsuwając bezwładnego w tej chwili stwora na ziemię. Cała operacja przypominała wywracanie na drugą stronę leżącego koca. Skoczonóg łagodnie i bez większych kłopotów dał się odwinąć na drugą stronę, aż w końcu leżał rozciągnięty na grzbiecie, eksponując wewnętrzną powierzchnię swego ciała. Jednak w chwilę później gładka powierzchnia pokryła się lasem bladych wypustek, które jednocześnie wystrzeliły w powietrze. Trwały wyprostowane przez kilka sekund, a potem zwiotczały i opadły. – Jest teraz bezbronny – powiedział Jan. – Nie może się sam odwrócić. – Więc teraz go zabijemy – uśmiechnął się z satysfakcją Chun. Jan postarał się odpowiedzieć spokojnie. – Nie, nie zabijemy. Nie chcesz chyba na swoim polu siedmiu ton gnijącego mięsa? Na razie zostawimy to tutaj. Kombajn jest najważniejszy. Jan wezwał Wielkiego Haka do lądowania i wspólnymi siłami odczepili skoczonoga od belki podnośnikowej. W kopterze znajdowała się torba węglanu sodowego, na wypadek takich właśnie spotkań z mieszkańcami pustyni. Jan ponownie wspiął się na szczyt kombajnu i cisnął parę garści proszku w kałużę kwasu. Na zewnątrz nie było widać większych zniszczeń, lecz kłopoty mogły się zacząć, jeżeli okazałoby się, iż kwas przedostał się do silnika. Należało natychmiast zdjąć płytę osłonową. Kulozik dostrzegł także, że kilka kół zamachowych zostało wyrwanych, a jedna gąsienica spadła z kół prowadzących. Zapowiadała się ciężka praca. Mechanik odsunął kombajn o dwa metry od leżącego stwora, wykorzystując cztery ciężarówki i napęd jednej gąsienicy kombajnu. Następnie, pod krytycznym okiem Chun Taekenga, ponownie wezwał Wielkiego Haka i manewrując ostrożnie belką podnośnikową, przewrócili skoczonoga grzbietem do góry. – Zostaw tę bestię tutaj! Zabij ją i zakop! Za chwilę może skoczyć jeszcze raz i pozabijać nas wszystkich! – Nie zrobi tego – odparł spokojnie Jan. – Może się poruszać w jednym tylko kierunku, a sam

widziałeś, w którą stronę wyprostowały się wszystkie nogi. Ustawiłem go tak, że jeżeli skoczy, upadnie prosto na pustynię. – Nie możesz być tego absolutnie pewien… – Mogę. I mogę ci też powiedzieć, że potrafię nakierować tego stwora tak dokładnie, jakbym mierzył z karabinu. Gdy skoczy, zniknie nam z oczu. Jakby na potwierdzenie tych słów skoczonóg oderwał się od ziemi. Kompleks chemicznych wyzwalaczy zareagował prawidłowo. Kiedy wszystkie wypustki stwora równocześnie uderzyły o ziemię, nastąpił nagły wstrząs. Kilka kobiet krzyknęło, a Chun Taekeng głośno sapnął i odsunął się do tyłu. Olbrzymie cielsko wzbiło się w powietrze, przeskoczyło słupy czujników sensorowych płotu i po opuszczeniu pola z łomotem wylądowało na piasku. W niebo wzbiły się chmury szarego płynu. Jan wyjął z koptera skrzynkę z narzędziami i zadowolony, przystąpił do naprawy. Jednak, gdy ją zakończył jego myśli natychmiast wróciły ku statkom. Choć był już zmęczony bezustannymi rozważaniami i rozmowami, nie mógł o nich zapomnieć. Nikt nie mógł.

Rozdział 2 – Nie chce rozmawiać o statkach – powiedziała podniesionym tonem Elżbieta Mahrowa. – To jedyny temat, na jaki wszyscy teraz rozprawiają. Siedziała na ławce sztywno, w sposób przyjęty w miejscach publicznych, jednocześnie przyciskając udo do nogi Jana. Poprzez gruby materiał sukienki i własny kombinezon wyraźnie czuł ciepło jej promieniującego ciała. Dłonie zacisnął tak mocno, że ścięgna na nadgarstkach wystąpiły niczym postronki. Siedział przy niej tak blisko, jak tylko było to możliwe tutaj, na tej planecie. Kątem oka spoglądał na gładką, opaloną skórę ramion, na dłonie, opadające aż na plecy czarne włosy, na delikatny zarys jej piersi… – Statki są niezwykle ważne – powiedział, z trudem odwracając od niej wzrok. – Są już spóźnione o sześć tygodni. Dziś wieczorem będziemy musieli coś postanowić. Czy prosiłaś ponownie Hradil o pozwolenie na nasz ślub? – Tak – Elżbieta odwróciła się i ujęła jego dłonie, mimo że przechodzący obok ludzie z łatwością mogli to zauważyć. – Nawet nie chciała mnie słuchać. Mogę poślubić jedynie kogoś, kto jest członkiem Rodziny Seme-now lub nie poślubić nikogo. Takie jest prawo. – Prawo! – parsknął, uwalniając dłonie i odsuwając się od niej, jakby oparzony jej dotykiem. – To nie prawo, a zwyczaj, głupi zwyczaj. Zwykły wieśniaczy przesąd. Na planecie wieśniaków, kręcącej się dookoła błękit-no-białej gwiazdy, która z Ziemi nie jest nawet widoczna! Na Ziemi mógłbym się ożenić, mógłbym mieć rodzinę. – Ale nie jesteś na Ziemi – powiedziała tak cicho, że do jego uszu dotarł ledwie zrozumiały szept. Nagle złość go opuściła, ustępując miejsca przygnębieniu. Tak, nie znajdował się na Ziemi i nigdy na Ziemię nie powróci. Dokona swego życia tutaj, musi więc się przystosować i spróbować przestrzegać panujących tu reguł. Nie może ich po prostu łamać. Chociaż mrok trwał tutaj przez cztery piekielnie dłużące się lata, ludzie wciąż jeszcze mierzyli czas rytmem oddalonej o lata świetlne macierzystej planety. Jan spojrzał na zegarek i wstał. – Zgromadzenie trwa już od przeszło dwu godzin i najprawdopodobniej rozprawiają w kółko o tym samym. Muszą już być zmęczeni. – Co chcesz zrobić? – zapytała cicho dziewczyna. – Tylko to, co konieczne. Decyzja nie może być odkładana w nieskończoność. Łagodnym ruchem położyła mu dłoń na ramieniu i uścisnęła lekko. – Życzę ci zatem szczęścia. – Moje szczęście skończyło się, gdy przywieziono mnie tutaj na dożywotni kontrakt. Nie mogła pójść razem z nim, ponieważ w Zgromadzeniu uczestniczyły jedynie Głowy Rodzin i wyżsi przedstawiciele służb technicznych. Jan, jako Główny Konserwator, miał tam stałe miejsce. Wewnętrzne drzwi prowadzące do kopuły były zamknięte, musiał więc głośno zastukać i czekać, nim mu otworzono. Stojący w progu Kapitan Proktor Ritterspach spojrzał nań podejrzliwie. – Spóźniłeś się. – Zamknij się, Hein i otwórz te drzwi. – Jan miał niewiele szacunku dla ludzi pokroju Kapitana Proktora, nieustannie schlebiających zwierzchnikom, a gnębiących tych, którzy nie dorównywali im stopniem. Zgromadzenie było niezwykle chaotyczne. Jak się można było spodziewać. Przewodniczył Chun Taekeng jako starszy Senior, lecz jego bezustanne wrzaski i walenie młotkiem w stół nie były w stanie ostudzić zapału rozgrzanych dyskutantów. W powietrzu krzyżowały się obelgi i słowa pełne gorzkich wyrzutów, ale jak do tej pory nie zaproponowano niczego konkretnego. Bez przerwy rozstrząsano jeden problem, o którym mówiło się już od miesięcy. Nadszedł czas. Jan podniósł dłoń i ruszył do przodu, aż w końcu zatrzymał się tuż przed niepozorną postacią

przewodniczącego. Chun usiłował zbyć go niecierpliwym ruchem dłoni, lecz on stał nieporuszenie. – Wracaj na swoje miejsce. To rozkaz. – Chcę przemówić. Ucisz ich. Szmer głosów zaczął nagle cichnąć. Chun jeszcze raz uderzył młotkiem w stół i zapadła cisza. – Będzie przemawiać Główny Konserwator – wykrzyknął, odrzucając z obrzydzeniem młotek. Jan odwrócił się twarzą w stronę zebranych. – Chcę przypomnieć wam kilka faktów, o których wiecie wszyscy. Po pierwsze – statki są opóźnione już o sześć tygodni. Nigdy jeszcze nie było tak wielkiego spóźnienia. Jak dotychczas największe wynosiło cztery dni. Tymczasem my wykorzystaliśmy już czas oczekiwania. Jeżeli zostaniemy tu dłużej, spłoniemy. Rano musimy zarzucić wszystkie prace i rozpocząć przygotowania do ewakuacji. – Lecz część zbiorów jest jeszcze na polach… – wykrzyknął ktoś z głębi sali. – A więc musimy je zostawić. Jesteśmy już bardzo spóźnieni. Pytałem o to naszego Koordynatora, Ivana Semenowa. – A co z ziarnem w silosach? Jan zignorował to pytanie. Na wszystko przyjdzie właściwa pora. – A więc, Semenow? Siwa głowa Koordynatora skłoniła się z widocznym wahaniem. – Tak, musimy już ruszać, by zmieścić się w planie. – No właśnie. Statki są opóźnione, a jeżeli będziemy czekać jeszcze dłużej, to zginiemy wszyscy. Musimy rozpocząć naszą podróż na południe, mając jedynie nadzieję, że statki będą tam na nas czekać. To wszystko, co możemy zrobić. Ziarno zabierzemy ze sobą. Zapadła pełna zdumienia cisza. Ktoś roześmiał się głośno, lecz szybko zamilkł. Był to nowy pomysł, a nowe pomysły przyjmowano tutaj nadzwyczaj niechętnie. – To niemożliwe – powiedziała w końcu Hradil, a wiele głów skinęło z milczącą aprobatą. Jan spojrzał na kanciastą twarz i wąskie wargi rzeczniczki Rodziny Elżbiety. Po chwili przemówił znowu, starając się, by nienawiść, jaką czuł do tej kobiety, nie znalazła odzwierciedlenia w tonie jego głosu: – Możliwe. Jesteś już starą kobietą, która nie zna się na tego typu sprawach. To ja pozostaję w służbie nauki i mówię ci, że możemy tego dokonać. Wszystko obliczyłem. Jeżeli podczas podróży ograniczymy przestrzeń mieszkalną, możemy zabrać ze sobą jedną piątą ziarna. Gdy przybędziemy na miejsce, możemy opróżnić wagony i odesłać je. Puste wagony będą w stanie przewieźć dalsze dwie piąte ziarna. Reszta spłonie – lecz uratujemy blisko dwie trzecie zbiorów. Kiedy przybędą statki, muszą zabrać żywność. Jeżeli nie, ludzie będą przymierać głodem. Musimy to dla nich zrobić. Przey wtórze wściekłych uderzeń młotka ze wszystkich stron rozległy się pełne oburzenia okrzyki. Jan odwrócił się plecami. Wiedział, iż ludzie muszą wyrzucić z siebie całą złość. Byli konserwatywnymi, upartymi wieśniakami, nie dostrzegającymi tego, co nowe. Gdy się uspokoją, będzie mógł do nich przemówić. Na razie odwrócił się i spojrzał na wielką mapę planety, będącą jedyną dekoracją olbrzymiego holu. Załoga statku zwiadowczego, która dokonała odkrycia nazwała ją Halvmork. “Świat wiecznego mroku”. Oficjalna nazwa w katalogach brzmiała: Beta Aurigae III. Była to trzecia i jedyna zdatna do zamieszkania planeta spośród sześciu światów, krążących dookoła wściekle gorącej, białoniebieskiej gwiazdy. A raczej prawie zdatna. Planeta ta była anomalią, czymś niezwykle interesującym dla astronomów. Posiadała odchylenie osiowe, które wprawiało naukowców w euforię, lecz które jednocześnie było niezwykle uciążliwe dla zamieszkujących ją ludzi. Owe odchylenie – wielkości czterdziestu jeden stopni – i długa, spłaszczona elipsa orbity, powodowały niezwykle osobliwą sytuację. Odchylenie osiowe Ziemi wynosiło zaledwie parę stopni, a i to już wystarczyło, by powodować szybkie i bezustanne zmiany pór roku.

Zima i lato trwały tutaj cztery ziemskie lata. Przez ten czas na biegunie zimowym, odwróconym od słońca, panowały ciemności. Kończyły się nagle, gdy planeta obracała się, a biegun zimowy stawał się biegunem letnim. Różnice klimatyczne towarzyszące temu zjawisku były niezwykle drastyczne, ponieważ teraz to ten obszar wystawiony był na palące promienie słońca. Pomiędzy obydwoma biegunami, od 40 stopni na północ do 40 stopni na południe trwało nieustannie, pełne piekielnego żaru lato. Temperatura na równiku często przekraczała 200 stopni. Na biegunie zimowym utrzymywała się na stałym poziomie 30 stopni, występował nawet niekiedy przymrozek. Przy tak ekstremalnych warunkach na całej planecie było tylko jedno miejsce, w którym żyło się w miarę bezpiecznie: strefa mroku, czyli wąski pas dookoła bieguna zimowego. Tutaj ludzie mogli siać i uprawiać zmutowane zboże, wystarczające do wyżywienia pół tuzina przeludnionych planet. Atomowe odsalarnie zapewniały świeżą wodę, przetwarzając jednocześnie składniki chemiczne mórz w nawozy. Uprawy nie były niczym zagrożone, ponieważ życie na planecie opierało się na komponentach miedzi, a nie węgla. To, co było pożywieniem dla jednych, dla drugich stanowiło śmiertelną truciznę. Osadnictwo, oparte na podstawach ziemskiej ekonomii, mogło się więc rozwijać bez większych przeszkód. Po dokładnym przeanalizowaniu okazało się, iż planeta jest w stanie produkować spore ilości żywności, która może być tanio eksportowana do najbliższych, zamieszkałych światów, a cała operacja przynosi całkiem niezły dochód. Nasuwało się jednak jedno, za to zasadnicze pytanie. W jaki sposób co cztery lata przemieszczać farmerów wraz ze sprzętem od strefy do strefy, na odległość prawie dwudziestu siedmiu tysięcy kilometrów? Większość propozycji i planów po przedyskutowaniu zniknęła na zawsze w przepastnych wnętrzach kartotek. Kilka pomysłów było jednak dosyć interesujących. Najprostszy, lecz zarazem najbardziej kosztowny, zakładał utworzenie w obu strefach mroku stałych, w pełni wyposażonych do życia obszarów pracy. I chociaż same koszty budowy urządzeń i pomieszczeń nie były nadmiernie wysokie, to jednak myśl o ludziach spędzających bezczynnie cztery lata w dziewięciu klimatyzowanych budynkach była zupełnie nie do przyjęcia. Nie tego wymagano od ludzi, którzy każdą chwilę poświęcać mieli pracy. Rozważano też transport drogą morską – Halvmórk była w większości planetą oceaniczną, za wyjątkiem dwóch kontynentów okołobiegunowych i paru łańcuchów wysepek. Lecz to oznaczałoby z kolei transport ludzi drogą lądową do oceanów, a potem użycie olbrzymich, kosztownych okrętów, które musiałyby stawić czoła wściekłym, tropikalnym sztormom. O okręty trzeba by było poza tym pieczołowicie dbać, używając ich zaledwie raz na cztery i pół roku. To także wydawało się nie do pomyślenia. Czy istniało zatem jakiekolwiek inne, sensowne rozwiązanie? Istniało. Inżynierowie mieli już wystarczające doświadczenie w przystosowywaniu planet do potrzeb człowieka. Potrafili oczyścić zatrutą atmosferę, stopić bieguny lodowe i ochłodzić tropiki, czy zamienić pustynię w u-prawne pola. Potrafili nawet podnieść masyw lądowy w miejscu, gdzie było to potrzebne, a zatopić w innym. Te ostatnie zmiany powodowane były umieszczonymi w odpowiednich miejscach bombami grawitronicznymi. Każda z nich miała rozmiary niewielkiego budynku i musiała być precyzyjnie umieszczona w specjalnie do tego celu drążonych jaskiniach. Sposób, w jaki przeprowadzano takie operacje, był sekretem korporacji, które budowały takie bomby – jednak rezultatów nie dało się utrzymać w tajemnicy. Użycie bomby grawitronicznej powodowało nagły wzrost aktywności sejsmicznej. Skorupa planety mogła być w ten sposób rozszczepiona, co z kolei wywoływało erupcje wulkaniczne i ruchy tektoniczne. Bomby grawitroniczne zdetonowane na Halvmórk wydźwignęły z morskich głębin łańcuch wulkanów plujących ogniem i lawą, która po ostygnięciu zakrzepła w łańcuch skalistych wysepek. Zanim aktywność wulkaniczna zamarła zupełnie, wysepki utworzyły pomost lądowy, łączący oba kontynenty okołobiegunowe. Obniżenie najwyższych szczytów górskich okazało się już stosunkowo proste – tym razem użyto do tego celu zwykłych bomb wodorowych. Jeszcze prostszym zadaniem było wyrównanie

całej powierzchni, by uzyskać solidną, kamienną groble, tworzącą drogę długości dwudziestu siedmiu tysięcy kilometrów. Osadzani siłą na Halvmórk farmerzy byli więc z konieczności społecznością na wpół tylko osiadłą. Przez cztery lata wykonywali swą pracę obsiewając pola i magazynując zbiory w oczekiwaniu na przybycie statków. Chwila ta była najdłużej wyczekiwanym, najbardziej podniecającym i ważnym wydarzeniem w całym cyklu ich szarej egzystencji. Gdy statki sygnalizowały swoje przybycie, kończono wszystkie prace. Nie zebrane jeszcze plony pozostały na polu: rozpoczynała się fiesta, gdyż statki przywoziły to wszystko, co niezbędne do życia na tej z gruntu niegościnnej planecie. Również świeże nasiona, ponieważ zmutowane formy były bardzo niestabilne, a farmerzy nie byli naukowcami, którzy potrafiliby kontrolować krzyżowanie się odmian. W ładowniach były ubrania i części maszyn, nowe materiały radioaktywne do silników atomowych i tysiące innych rzeczy, niezbędnych do przetrwania na pozbawionej jakiegokolwiek przemysłu planecie. Statki pozostawały jedynie przez czas, który pozwalał na wyładowanie przywiezionych towarów i napełnienie ładowni ziarnem. Potem odlatywały, a wraz z tym kończyło się święto. Wszystkie małżeństwa zostały już do tego czasu zawarte, ponieważ była to jedyna, dozwolona pora na pobieranie się. Uroczystości dobiegały końca, a cały zapas likieru pośpiesznie wypijano. Rozpoczynała się wielka podróż. Wędrowali niczym Cyganie. Jedynymi stałymi obiektami w strefie były hangary dla ciężkiego sprzętu i potężne silosy zbożowe. Po otwarciu wszystkich przegród wtaczano tam koptery i kombajny zbożowe, rozsiewniki i pozostałe maszyny przeznaczone do prac w polu. Powleczone ochronną powłoką smaru silikonowego i opatulone brezentem, przez cztery lata oczekiwały kolejnej zmiany klimatu i powrotu farmerów. Całą resztę zabierano ze sobą. Wszystkie kopuły były rozhermetyzowane i pakowane. Wyłaniały się wtedy spod nich długie, stojące na masywnych kołach pomieszczenia mieszkalne. Kobiety magazynowały zapasy na długie miesiące podróży, bito owce i bydło, lodówki zapełniano mięsem. Zabierano ze sobą jedynie kilka sztuk kurcząt i cieląt – po dotarciu na nowe miejsce stada były odtwarzane przy wykorzystaniu banków spermy. Gdy wszystko było już przygotowane, traktory i ciągniki – zanim spoczną zabezpieczone w hangarach – formowały z jednostek mieszkalnych długie karawany, istne’ pociągi na kołach. Zespoły silnikowe, po czterech latach pracy jako elektrownie atomowe, ponownie przystosowywano do ruchu i montowano z przodu każdego pociągu jako główną jednostkę napędową. Okna uszczelniano i włączano klimatyzację, która działała nieprzerwanie, dopóki pociągi nie docierały na miejsce. Na równiku temperatura przekraczała 200 stopni, a ponieważ obrót dobowy Halvmórk trwał jedynie osiemnaście godzin, noce były krótkie. Zbyt krótkie, by mogły nastąpić jakieś znaczące spadki temperatury. – To było pytanie do ciebie, Janie Kulozik. Proszę o odpowiedź, to rozkaz! – po wielu godzinach nieustannego wrzasku głos Chuna Taekenga zaczynał się załamywać. Jan odwrócił się do tłumu. Ignorował wywrzaskiwane pod swoim adresem pytania, dopóki nie ucichł powszechny gwar. – Posłuchajcie mnie wszyscy – powiedział. – Obliczyłem wszystko i zaraz podam wam niezbędne dane. Lecz zanim to zrobię, musicie się na coś zdecydować – zabieramy zboże, czy też nie. Ale zanim o tym postanowicie, pamiętajcie o dwóch sprawach. Gdy przybędą statki, a my nie dostarczymy zboża, miliony ludzi będą cierpiały głód. Tysiące, być może nawet setki tysięcy umrą, a ich śmierć obciąży nasze sumienia. Jeżeli statki nie przybędą, my zginiemy także. Nasze zapasy są już na wyczerpaniu, nie mamy części zapasowych do maszyn, a dwa z naszych ciągników tracą moc wyjściową. Będziemy mogli przetrwać jeszcze kilka lat, ale to wszystko. Rozważcie to, proszę i zadecydujcie. – Panie Przewodniczący, proszę o głos. Gdy Hardil wstała, Jan instynktownie przeczuł, iż będzie to długa batalia. Ta stara kobieta, rzecznik

Rodziny Mahrowa, reprezentowała całą potęgę oporu przeciwko jakimkolwiek zmianom. Była przebiegła, lecz jednocześnie posiadała typowy umysł wieśniaka. To, co było stare – było dobre, to co nowe bez wyjątku złe. Uważała, że wszelkie zmiany pogarszały jedynie istniejący stan rzeczy. Rzecznicy innych rodzin słuchali jej zawsze z respektem, ponieważ najlepiej wyrażała ich głęboko zakorzenione obawy przed jakimikolwiek nowościami. – Wysłuchałam tego, co przed chwilą powiedział nam ten oto młody człowiek. Cenię jego opinię, chociaż nie jest rzecznikiem, ani nawet członkiem żadnej z naszych Rodzin. “Dobrze powiedziane” – pomyślał Jan. Otwarte podważanie jego wiarygodności już w pierwszych słowach brzmiało jak przygotowanie do ostatecznej rozprawy z wszelkimi rzeczowymi argumentami. – Jednak pomimo tego – kontynuowała – musimy rozważyć zasadność wyrażanych przez niego słów. To, co powiedział, jest prawdą. To jedyne wyjście. Musimy zabrać ziarno. To nasz obowiązek, jedyny sens naszej egzystencji. Wzywam was zatem, byście wyrazili zgodę na natychmiastowy wyjazd i na zabranie ze sobą ziarna. Proponuję głosowanie. Kto jest przeciwko, niech wstanie. Zaskoczeni byli wszyscy. Po pierwsze – samym pomysłem. O sprawach podobnej wagi dyskutowano niebywale rzadko i z ogromną niechęcią. A teraz projekt ten poparty został przez samą Hradil, której wola niemal zawsze była wolą ogółu. To było zastanawiające. Jan nie był zachwycony takim rozwojem wypadków, ale nie protestował. Podejrzliwość nie opuszczała go. Był pewny, iż Hradil nienawidziła go równie mocno, jak on ją. A jednak poparła jego pomysł i zmusiła innych, by zrobili to samo. Miał niejasne przeczucie, że będzie musiał za to kiedyś zapłacić… Do diabła z tym. Najważniejsze, że się zgodziła. – A więc, co robimy dalej? – zapytała Hradil, odwracając się w jego kierunku. – Tak jak zawsze, utworzymy pociągi. Lecz zanim to zrobimy, rzecznicy wszystkich Rodzin muszą sporządzić listę rzeczy, które chcemy pozostawić. Potem przejrzymy ją wspólnie, a to, czego zdecydujemy się nie brać, umieścimy razem z maszynami. Część na pewno zniszczy ciepło, lecz nie mamy wyboru. W każdym pociągu jedynie dwa wagony użwane będą jako przedziały mieszkalne. Będzie tłok, lecz musimy tak zrobić. Wszystkie pozostałe wagony napełnimy ziarnem. Według moich obliczeń to jest możliwe. Ciągniki będą musiały pracować z większym obciążeniem, lecz przy zachowaniu środków ostrożności dadzą sobie radę. – Ludziom się to nie spodoba – powiedziała Hradil, a wiele osób skinęło potakująco głowami. – Wiem, lecz jesteście rzecznikami Rodzin i możecie sprawić, by was słuchali. Wasz autorytet jest niepodważalny we wszystkich sprawach. Również takich, jak małżeństwa – mówiąc to spoglądał znacząco w stronę Hradil, lecz kobieta objętym wzrokiem patrzyła na ścianę. – Bądźcie więc stanowczy. Wasza władza jest przecież absolutna. Wykorzystajcie ją. Ta podróż nie będzie łatwą i przyjemną przygodą. Przebywanie w silosach Southtown, dopóki pociągi nie powrócą po raz drugi, także może okazać się dość uciążliwe. Powiedzcie o tym członkom rodzin. Muszą być ostrzeżeni teraz, by byli przygotowani i nie narzekali później. Nie będziemy jechać pięć godzin dziennie, jak zazwyczaj, lecz co najmniej osiemnaście. Pociągi będą musiały odbyć dwa razy tę samą drogę. Mamy na to bardzo mało czasu. I pozostała jeszcze jedna sprawa. Trzeba było podjąć kolejną decyzję, dla niego najważniejszą. Miał nadzieję, iż Lee Ciou zareaguje tak, jak się tego spodziewał. – Będzie to dla nas zupełną nowością – powiedział Jan. – Musimy wybrać kogoś, kto będzie za to wszystko odpowiedzialny. Kogo proponujecie? Kolejna decyzja. Jak oni tego nienawidzili! Spoglądali po sobie wściekli, że znów czegoś od nich wymaga. Lee Ciou wstał i z widocznym wysiłkiem powiedział: – Jan Kulozik jest najodpowiedniejszą osobą. On jeden wie, co należy robić. Zapadła cisza. Wszyscy analizowali propozycję, wyłamującą się spod uświęconych tradycją reguł. – Nie! – pisnął nagle czerwony z gniewu Chun Taekeng, nieświadomy, iż przez cały czas wali

zaciekle młotkiem w stół. – Ivan Semenow zorganizuje tę podróż. To on zawsze organizuje podróże. Jest przecież Koordynatorem. W taki sposób się to odbywa i w taki sposób odbędzie się i tym razem – wykrzykując to, opryskiwał śliną siedzących najbliżej, którzy ocierając twarze, potakiwali z entuzjazmem głowami. Było to wreszcie coś, co potrafili zrozumieć. Żadnego szalonego wybiegania w przyszłość – lepiej pozostać przy tym, co stałe i pewne. – Przestań walić tym młotkiem, Taekeng, bo go wreszcie złamiesz – syknęła Hradil. Przewodniczący spojrzał na nią z otwartymi ustami. Nie było precedensu, by ktoś odezwał się w ten sposób, gdy mówił przewodniczący. Młotek zawisł w powietrzu, a Hradil zaczęła szybko mówić, zanim Chun był w stanie zebrać myśli. – Teraz dużo lepiej. Musimy myśleć o tym, co będzie lepsze, a nie o tym, co było kiedyś. Nigdy jeszcze nie robiliśmy tego, czego się teraz podejmujemy i być może rzeczywiście potrzebować będziemy nowego organizatora. Nie mówię, że na pewno. Być może. Dlaczego nie zapytać, co myśli o tym wszystkim Ivan Semenow? Czy mógłbyś się wypowiedzieć, Ivanie? Ogromny mężczyzna podniósł się powoli i rozejrzał po twarzach otaczających go techników. Malowała się na nich jedynie dezorientacja. – Być może Jan rzeczywiście powinien być brany pod uwagę w tym planie. Zmiany? Tak, one muszą być zaplanowane. Naprawdę, nie wiem… – jąkał się Semenow. – A więc zamknij się, skoro nie wiesz! – wykrzyknął Chun Taekeng i dla podkreślenia wagi swoich słów uderzył młotkiem w stół. Semenow nie zwrócił jednak na niego uwagi i kontynuował: – Niewiele wiem o tych zmianach, a więc będę potrzebował pomocy. Jan Kulozik wie o nich wszystko, to przecież jego plan. Zorganizuję podróż jak zawsze, lecz na Jana spadnie odpowiedzialność za wprowadzone zmia-ny, które jednak będą musiały być przeze mnie zaaprobowane. Jan odwrócił się szybko, by nikt nie mógł dostrzec wyrazu jego twarzy. Chociaż starał się tego nie okazywać, nie czuł do tych ludzi nic, poza nienawiścią. Otarł usta wierzchem dłoni. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Wszyscy zapatrzeni byli w Hradil, która właśnie mówiła: – Dobrze, to rozsądny plan. Dowodzić podróżą może jedynie Głowa Rodziny. Tak powinno być. A przedstawiciel służb technicznych będzie służył wszelką pomocą. Tak, wydaje mi się, że to dobry pomysł. Jestem za. Kto jest przeciw, niech podniesie rękę. Jan chciał upierać się przy przyznaniu mu przywództwa, wiedział jednak, iż w tej chwili nie osiągnąłby niczego więcej. Ugięli się, a więc i on będzie musiał ustąpić. Przynajmniej w tej chwli. Ostatecznie, najważniejszą sprawą było zabranie ze sobą zboża. – Dobrze – powiedział. – Zrobimy to w taki właśnie sposób. Musimy się jednak wszyscy zgodzić, iż od tej pory nie może już być żadnych sprzeciwów. Żniwa muszą zostać zakończone natychmiast. Z pojazdów trzeba wyładować wszystko to, co nie jest absolutnie konieczne w podróży. Pamiętajcie, że będziemy mieli o przeszło połowę miejsca mniej, niż zazwyczaj. Powiedzcie swoim ludziom, że na wszystkie przygotowania zostanie tylko jeden dzień. Jeżeli ogłosicie to właśnie tak, to być może uporają się ze wszystkim w dwa dni. A wtedy pierwsze pojazdy muszą być już puste, by można było zacząć załadunek zboża. Czy są jakieś pytania? Pytania? Odpowiedziała mu głucha cisza. Czy ktokolwiek pyta porywający go właśnie huragan o to, z jaką prędkością wieje?

Rozdział 3 – Wydaje mi się, że wyruszamy zbyt wcześnie. To błąd. Hein Ritterspach, nie patrząc w stronę Jana, bawił się bezmyślnie zamkiem atomowej armaty. Jan zatrzasnął pokrywę reduktora prędkości i umocował ją na miejscu. Kabina kierowcy była ciasna i duszna; w powietrzu unosił się kwaśny zapach potu. – Nie, Hein. Raczej zbyt późno – powiedział Jan zduszonym głosem, zmęczony już ustawicznym powtarzaniem wszystkiego od początku. – Pociągi nie pozostaną za wami daleko z tyłu, ponieważ będą posuwały się szybciej, niż zazwyczaj. O wiele szybciej, niż ci się wydaje. Dlatego właśnie dobrany jest podwójny skład załóg. Twoje zadanie jest bardzo odpowiedzialne, Hein. Te czołgi będą jechały przed nami i sprawdzały, czy droga jest w dalszym ciągu przejezdna. Wiesz, czego możesz się spodziewać. Robiłeś to już niejeden raz. Teraz jednak wszystko musi przebiegać o wiele sprawniej. – Nie będziemy w stanie poruszać się tak szybko. Ludzie odmówią. – A więc zmuś ich do tego. – Nie mogę przecież prosić… – Nie proś, tylko rozkaż! Dni nie kończącej się, ciężkiej pracy dały mu się we znaki. Oczy miał podpuchnięte z niewyspania i był potwornie zmęczony. Pochlebstwami, namowami, ciągłym popychaniem i zmuszaniem tych ludzi, by choć raz w ciągu całego życia zrobili coś odmiennego. Znajdował się już na krawędzi wybuchu i widok tego jęczącego, pękatego idioty przyprawiał go o mdłości. Odwrócił się gwałtownie i wpakował palec prosto w wydatny brzuch mężczyzny. – Jesteś żałosny, Hein, wiesz o tym? Nikt nie potrzebuje tutaj w tej chwili Kapitana Proktora. Wszyscy są zbyt zajęci i zbyt zmęczeni, by pakować się w jakieś kłopoty. Naprawdę przydasz się dopiero wtedy, gry ruszą pociągi. Jedyne, co teraz powinieneś zrobić, to sprawdzić stan drogi. Przestań wynajdywać więc durne wymówki i zabieraj się do roboty. – Nie wolno ci mówić do mnie w ten sposób! – Naprawdę? Twoje czołgi i ludzie są już gotowi do drogi. Sprawdziłem cały sprzęt sam i wszystko jest w porządku. Ten czołg oglądam już po raz trzeci i powtarzani ci, że jest absolutnie sprawny. Ruszaj więc. – Ty, ty!… – purpurowy z wściekłości Hein zaciął się, nie potrafiąc znaleźć właściwych słów. Zamiast tego podniósł w górę olbrzymią pięść. – Tak, uderz mnie. Czemu byś nie miał spróbować szczęścia? Szczęki Jana zaciśnięte były tak mocno, że musiał mówić przez zęby. Ramiona mu drżały pod wpływem z trudem powstrzymywanego gniewu. Hein nie odważył się na walkę. Zaciśnięta pięść opadła, a on odwrócił się i wyszedł niezgrabnie przez właz na pancerz. – Koniec z tobą, Kulozik! – wrzasnął, zbliżając czerwoną twarz do otworu włazu. – Pójdę do Semenowa, do Chun Taekenga. Tym razem posunąłeś się za daleko. Jan ruszył do przodu i zamierzył się pięścią. Hein natychmiast zniknął. Tak, rzeczywiście posunął się za daleko. Pokazał temu śmierdzielowi, że jest on po prostu tchórzem. A tego Hein nigdy mu nie wybaczy. Tym bardziej, że zrobił to przy świadku. Przez cały czas w fotelu drugiego kierowcy siedział Lajos Nagy, który, choć milczał, z pewnością nie przeoczył niczego. – Włącz silniki – polecił Jan. – Nie uważasz, że byłem dla niego trochę za ostry? – Nie jest taki zły, gdy się go pozna bliżej… – Być może, ale kiedy nie ma nic do roboty, staje się nie do zniesienia. Pracy włączonych silników towarzyszyło wyraźne drżenie podłogi kabiny. Jan przerwał i odwracając głowę nasłuchiwał przez chwilę. Czołg wydawał się być w dobrym stanie. – Rozkaż pozostałym, by także uruchomili silniki – powiedział.

Zamknął właz i włączył klimatyzację, a potem usadowił się wygodnie w fotelu kierowcy, opierając stopy na pedałach hamulców, a dłonie kładąc na kierownicy, będącej jednocześnie dźwignią zmiany biegów. – Przekaż, by reszta posuwała się za mną w stumetrowych odstępach. Ruszamy. Lajos zawahał się na moment, nim włączył mikrofon i wydał polecenie. Był dobrym fachowcem, jednym z lepszych mechaników w ekipie. Jan pociągnął kierownicę do siebie, przechylając ją równocześnie w bok. Zazgrzytał wrzucony bieg. Ciężki czołg drgnął i ruszył do przodu, chrobocząc szerokimi gąsienicami po bazaltowej nawierzchni Drogi. Po włączeniu kamery, na ekranie dostrzegł resztę pojazdów, ustawiających się w linię i ruszających za nim. Jechali szybko szeroką, centralną ulicą miasta, pozostawiając za sobą grube mury magazynów, aż znaleźli się pomiędzy pierwszymi, leżącymi na obrzeżach miasta farmami. Jan kierował maszyną ręcznie, dopóki nie minęli ostatnich zabudowań. Teraz przed nimi wiła się jedynie Droga. Zwiększył szybkość i przełączył sterowanie. Prowadził ich teraz gruby przewód, położony pod nawierzchnią zakrzepłej lawy. Czołgi z rykiem posuwały się w stronę pustyni. Pędzili przez piaszczyste pustkowia, gdzie jedynym śladem egzystencji człowieka była nie kończąca się wstęga Drogi. Z głośnika rozległ się oczekiwany głos. – Mam kłopoty z radiem. Spróbuję odezwać się później – odpowiedział Jan, wyłączając mikrofon. Pozostałe czołgi pozostawały na częstotliwości bojowej, tak więc nie odebrały tej wiadomości. Zresztą nie miało to już większego znaczenia. Cała machina puszczona została w ruch, a jemu pozostawało jedynie zakończyć wszystko po swojemu. Oddalili się o przeszło trzysta kilometrów od ostatnich zabudowań, gdy napotkali pierwsze przeszkody. Drogę tarasowała wysoka na dwa metry wydma naniesionego wiatrem piachu. Jan zatrzymał kolumnę, a sam wjechał na szczyt wzniesienia. – Które z czołgów wyposażone są w spycharki? – Siedemnastka i dziewiętnastka – odparł Lajos. – A więc poleć im, by uprzątnęły cały ten interes. Potem dobierz sobie drugiego kierowcę i niech zostanie z tobą, dopóki nie przybędzie Hein Ritterspach. Przez kilka dni z pewnością będzie nieznośny, więc staraj się go ignorować. Zaraz wezwę go, by przybył tu kopterem, a sam wrócę. – Mam nadzieję, że nie będzie większych kłopotów. Jan zmęczony, lecz szczęśliwy, uśmiechnął się lekko. – Oczywiście, że będą. Zawsze są. Lecz kolumna już wyruszyła, a Ritterspach nie odważy się jej zawrócić. Może jedynie pchać się dalej. A to w tej chwili jest najważniejsze. Wysłał wiadomość, otworzył właz i wyskoczył na piasek. Czy to wyobraźnia, czy rzeczywiście było już cieplej? I czy nad południowym horyzontem nie zrobiło się odrobinę jaśniej? To możliwe, do świtu nie pozostało wiele godzin. Odszedł na bok i przyglądał się, jak wyposażone w masywne spycharki czołgi zaatakowały wydmę. Kiedy przeszkoda została już usunięta i kolumna pojazdów ruszyła w dalszą drogę, Jan usłyszał nad sobą szum śmigieł koptera. Pojazd musiał być w drodze już przed wysłaniem wiadomości. Maszyna zatoczyła koło i osiadła wolno na piasku. Jan spokojnym krokiem ruszył jej na spotkanie. Na widok wysiadających z wnętrza mężczyzn instynktownie poczuł, że jego kłopoty dopiero się zaczynają. Przemówił pierwszy, mając nadzieję na przejęcie inicjatywy: – Ivan, co ty, do diabła, tutaj robisz? Kto będzie odpowiadał za całość, skoro obaj znajdujemy się na Drodze? Ivan Semenow z nieszczęśliwą miną głaskał się po brodzie. Pierwszy przemówił jednak Hein Ritterspach, mając u swego boku Proktora asystenta: – Janie Kulozik, jesteś aresztowany. Zabieram cię z powrotem. Zostaniesz oskarżony o… – Odwołuję się do twego autorytetu, Semenow! – wykrzyknął Jan, patrząc w stronę Koordynatora.

Obaj Proktorzy stali nieruchomo, trzymając dłonie blisko kabur z gotową do strzału bronią. – Jesteś przecież Koordynatorem, a to jest sytuacja krytyczna. Czołgi oczyszczają Drogę. Hein, jako dowodzący, powinien jechać teraz na czele kolumny. Możemy porozmawiać o jego problemach, gdy dotrzemy już na miejsce. – Czołgi mogą poczekać, ta sprawa jest ważniejsza! Zaatakowałeś mnie! Mówiąc to Hein trząsł się z powstrzymywanej z trudem wściekłości. Położył dłoń na kolbie rewolweru. Jan kątem oka obserwował Proktorów, gdy przemówił Semenow: – Tak, to poważna sprawa. Być może powinniśmy wrócić do miasta i porozmawiać o tym spokojnie. – Nie ma już czasu na jałowe dyskusje! – wykrzyknął gniewnie Jan. – Ten gruby dureń podlega moim bezpośrednim rozkazom. Kłamie, mówiąc, że go zaatakowałem. Nawet go nie dotknąłem. Jeżeli natychmiast nie dołączy do czołgów, oskarżę go o sabotowanie rozkazów, rozbroję i aresztuję. Tego już Hein nie był w stanie znieść. Nagłym ruchem wyszarpnął z kabury rewolwer. Tym razem Jan nie wahał się ani chwili. Prawą dłonią złapał Heina za nadgarstek, a lewą nacisnął silnie na łokieć. Szarpnął uzbrojoną w rewolwer rękę do dołu, wykręcając ją równocześnie za plecy Heina. Mężczyzna zawył z bólu, a broń upadła na ziemię. Jan nie rozluźniał chwytu. Było to okrutne, niemniej musiał to zrobić. Puścił dopiero wtedy, gdy rozległ się ohydny trzask łamanej kości. Ciało Heina zwiotczało i grubas osunął się wolno na ziemię. Jan odwrócił się w stronę drugiego uzbrojonego mężczyzny. – Dowodzę tutaj, Proktorze. Rozkazuję, byś opatrzył tego rannego i zabrał go do koptera. Koordynator Semenow z pewnością poprze ten rozkaz. Proktor spoglądał na obu mężczyzn z wyraźnym niezdecydowaniem na twarzy. Zakłopotany Semenow milczał. Leżący na ziemi Hein jęknął i to dopiero wpłynęło na podjęcie przez młodego mężczyznę decyzji. Wyciągnięta do połowy broń wsunęła się do kabury i chłopiec klęknął obok rannego przełożonego. – Nie powinieneś był tego robić, Janie – powiedział, kręcąc z niezadowoleniem głową Semenow. Jan ujął go za ramię i odciągnął na bok. – Sytuacja już wygląda wystarczająco źle. Musisz mi uwierzyć, że nie zaatakowałem Heina pierwszy. Mam świadka. Jednak Hein posunął się za daleko. On nie jest niezastąpiony. Komendę może objąć jego zastępca, Lajos. Hein pojedzie pociągiem. Po dotarciu na południe sprawi nam jeszcze niemało kłopotów, najważniejsze jednak, że nie będzie mógł zrobić tego teraz. Musimy wyruszyć zgodnie z planem. Semenow nic nie powiedział. Decyzja podjęta została za niego i nawet tego nie żałował. Wyjął z koptera apteczkę i pomógł opatrzyć złamaną rękę Heina. Podróż powrotna upłynęła im w całkowitym milczeniu.

Rozdział 4 Jan leżał na koi i będąc zbyt zmęczonym, by zasnąć, raz jeszcze przebiegł wzrokiem listę czynności, które powinny zostać wykonane. Od wyjazdu dzieliły ich już tylko godziny. Załadunek ziarna dobiegał końca. Gdy silosy zostaną opróżnione całkowicie, będzie można rozpocząć wtaczanie do środka ciężkiego sprzętu. Odpowiednio zabezpieczony i zakonserwowany, bez większego uszczerbku zniesie czteroletnie upały. U kresu wędrówki – w Southtown – czekały już na nich bliźniaczo podobne maszyny i urządzenia, w podobny sposób zabezpieczone i zmagazynowane. Zgromadzono już niezbędne zapasy mrożonej żywności i sprzętu domowego – te ostatnie jednak mocno ograniczono – a większość wagonów załadowano ziarnem. Zbiorniki z wodą były pełne. Właśnie – woda. Podkreślił to słowo grubą linią. Jutro z samego rana musi wydać dyspozycje, by zakłady odsalania wody w Northpoint zaprzestały działalności. Żniwa w tym sezonie zostały już zakończone, a więc dalsze napełnianie wodą tysiąc trzysta kilometrowego kanału i sieci rowów nawadniających mijało się z celem. Nagle dobiegło go stukanie do drzwi. Było tak ciche, że nie był pewien, czy się nie przesłyszał. Jednak po chwili zabrzmiało znowu. – Chwileczkę! – Zebrał porozkładane na koi papiery w nieporządny stos i rzucił to na stół. Przeszedł na bosaka przez pokój i otworzył drzwi. Na zewnątrz stał Lee Ciou. – Nie przeszkadzam ci? – zapytał. Sprawiał wrażenie zafrasowanego. – Nie. Porządkowałem właśnie papiery, chociaż właściwie powinienem się trochę przespać. – Więc może przyjdę innym razem… – Wchodź, skoro już tu jesteś. Wypijemy po filiżance herbaty. Lee schylił się i podniósł ukryte do tej pory za drzwiami pudełko, po czym wszedł do środka. Jan zakrzątnął się przy kuchence i zaparzył herbatę. Czekał, by Lee przemówił pierwszy. Lee był cichym i spokojnym mężczyzną, a to, co miał do powiedzenia, było zawsze ścisłe i wyważone. – Jesteś z Ziemi – powiedział w końcu. – Nigdy nie robiłem z tego tajemnicy. Mleka? – Dziękuję. Jak rozumiem, społeczeństwo Ziemi składa się z wielu różnych warstw, prawda? Nie jest takie jednolite, jak nasze? – Można to tak określić. Jest inne, widziałeś to zresztą na przywiezionych z Ziemi programach. Ludzie wykonują różne prace, żyją w różnych krajach… Czoło Lee pokryło się lśniącymi kropelkami potu. Widać było, że jest coraz bardziej zmieszany. Jan pokiwał ze znużeniem głową i zaczai się zastanawiać, do czego zmierza jego rozmówca. – Czy są tam kryminaliści? – Lee zapytał spokojnym na pozór głosem. “Ostrożnie – pomyślał Jan. – Bardzo ostrożnie. Nie należy mówić zbyt dużo. To niebezpieczne.” – Chyba tak. Ostatecznie, dlatego właśnie istnieje policja. Dlaczego pytasz? – Znałeś może kryminalistów lub ludzi, którzy w jakikolwiek sposób pogwałcili prawo? Jan nie mógł już dłużej udawać spokoju. Był przepracowany i zbyt zmęczony, by silić się na subtelności. – Jesteś szpiclem? – zapytał ostro. Brwi Lee powędrowały do góry, lecz wyraz twarzy pozostał nieprzenikniony. – Ja? Oczywiście, że nie. Kogo obchodzi to, co dzieje się na Halvmórk? “I tutaj się zdradziłeś, chłopcze” – pomyślał Jan. Gdy przemówił ponownie, jego głos był już chłodny i opanowany. – Jeżeli nie jesteś szpiclem, to skąd właściwie wiesz, co oznacza to słowo? Pochodzi z ziemskiego slangu i jest jednoznaczne. Stanowi kpinę z tych, którzy za pieniądze donoszą władzy na innych ludzi.

Nie mogłeś usłyszeć na taśmach edukacyjnych, które przysyłają nam z Ziemi. Lee także nie starał się już ukrywać zmieszania. Przez chwilę zastanawiał się, co powiedzieć. Kiedy w końcu przemówił, słowa popłynęły gwałtownym strumieniem: – Możesz oczywiście twierdzić, że znasz się na tego typu sprawach. Wiesz, jak jest na Ziemi, byłeś w różnych miejscach. Od dawna chciałem o tym z tobą porozmawiać, lecz jednocześnie bałem się, że możesz mnie źle zrozumieć. Sam nigdy o tym nie mówiłeś. Musisz mieć po temu jakieś powody. I dlatego właśnie jestem teraz tutaj. Wysłuchaj mnie, proszę. Nie mam zamiaru cię obrazić. Lecz twoja obecność tutaj… Wiem, że jesteś człowiekiem uczciwym. Nie sądzę, abyś był nasłanym na nas szpiclem. Jest to rzecz, której z pewnością nigdy byś nie zrobił. Nie jesteś także kryminalistą, z pewnością nie… ale… być może… – jego głos załamał się i umilkł. Rozmowa o tych sprawach była tutaj równie trudna, jak i na Ziemi. – Chcesz przez to powiedzieć, że chociaż nie jestem kryminalistą, to z jakiegoś powodu musiałem zostać zesłany na tę planetę? Lee skinął gwałtownie głową. – Ale czy mógłbyś podać mi jakikolwiek powód, dla którego miałbym o tym z tobą rozmawiać? To nie twój interes. – Wiem – rzucił Lee z desperacją. – Nie powinienem był o to pytać. Przepraszam. Ale to bardzo dla mnie ważne… – Dla mnie także. Rozmawiając o tym z tobą mogę popaść w poważne tarapaty – ty też. Nie mogę pozwolić, by to się rozniosło… – Nie powiem nikomu, przysięgam! – A więc dobrze. Rzeczywiście, miałem kłopoty z władzami. Moje zesłanie tutaj jest pewnego rodzaju karą. I dopóki nie będę sprawiał dalszych tego typów kłopotów, pozostawią mnie w spokoju. Dlatego rozmowa z tobą może być dla mnie niebezpieczna. – Przykro mi, ale musiałem się przekonać. Jest coś, o czym muszę ci powiedzieć. Muszę podjąć to ryzyko. – Lee wyprostował się i uniósł twarz, jakby w oczekiwaniu na cios. – Złamałem prawo. – No cóż, to jedynie dobrze o tobie świadczy. Najprawdopodobniej jesteś jedynym na tej prymitywnej planecie, który ma dostatecznie dużo ikry, by tego dokonać. Zdumiony Lee sapnął i otworzył szeroko usta. – Nie jesteś zaskoczony? – W najmniejszym stopniu. W pewnym sensie nawet cię podziwiam. Ale co właściwie zrobiłeś, że tak cię to niepokoi? Lee wyjął z kurtki niewielki, czarny przedmiot i wyciągnął w stronę Jana. Było to cienkie, prostokątne pudełeczko, na jednym z brzegów miało kilka maleńkich bolców. – Naciśnij drugi – powiedział Lee. Jan uczynił to i w pokoju rozległ się dźwięk cichej muzyki. – Sam to zaprojektowałem i wykonałem, wykorzystując elementy z magazynu części zapasowych. Nie było tego wiele, więc z pewnością nikt nie zauważy ich braku. Jednak zamiast tradycyjnej taśmy stosuję jednostkę pamięci molekularnej, która pozwala na uzyskanie nagrań przekraczających tysiąc godzin. Dlatego też to urządzenie jest takie małe. – Pięknie, ale nie nazwałbym tego łamaniem prawa. Wydaje mi się, że od czasu, kiedy człowiek zaczął pracować przy pierwszej maszynie, zawsze wykorzystywał jakieś części do swych własnych celów. A ilość zużytego przez ciebie materiału jest doprawdy zbyt mała, by warto było zawracać sobie tym głowę. Z pewnością nie jest to przestępstwo. – To dopiero początek – oświadczył Lee, kładąc na stole podniesione z podłogi pudełko. Wykonane było z bladobłękitnego stopu, łączone nitami i bardzo starannie wykończone. Mężczyzna ustawił kombinację zamka cyfrowego i podniósł wieko. Jan z zaciekawieniem zajrzał do środka. Wnętrze pudełka wypełniały ustawione jedna obok drugiej, nagrane kasety.

– Mam je od członków załóg lądujących po zboże statków – wyjaśnił Lee. – Wymieniam je za moje rejestratory dźwięków. Cieszę się sporą popularnością, więc za każdym razem otrzymuję coraz więcej taśm. A to, jak mi się wydaje, jest niedozwolone. Jan opadł z powrotem na fotel i pokiwał ze znużeniem głową. – To rzeczywiście przestępstwo. I sam nawet nie wiesz, jak bardzo poważne. Nie powinieneś wspominać o tym nikomu, rozumiesz? Jeżeli cię z tym nakryją, to jedynym wyrokiem będzie kara śmierci. – Aż tak źle? – zapytał pobladły Lee. – Tak źle. Dlaczego właściwie powiedziałeś mi o tym? – Miałem pomysł. Nieważne – wstał i zamknął pudełko. – Lepiej już pójdę. – Zaczekaj – rzucił szybko Jan. Nie było trudno domyślić się, dlaczego technik przyszedł właśnie do niego. – Obawiasz się, że możesz je stracić, prawda? Jeżeli zostawisz kasety tutaj, ciepło je zniszczy, a nie możesz zabrać ich ze sobą, ponieważ Starsi Rodzin osobiście sprawdzają wszystkie bagaże i z pewnością zainteresuje ich zawartość tego pudełka. Przyszedłeś więc do mnie w nadziei, że będę ci w stanie pomóc. W jaki sposób właściwie? Lee nie odpowiedział, ponieważ nietrudno było to odgadnąć. – Chciałeś, bym ukrył je w swoim ekwipunku? Mam ryzykować życiem dla paru cholernych kaset? – Nie wiedziałem o tym. – Właśnie. Siadaj, denerwujesz mnie, stojąc jak słup. Wylej herbatę do zlewu, dam ci coś lepszego do picia. Jest to tak samo nielegalne, jak twoje taśmy, chociaż nie podlega tak dotkliwej karze. Jan otworzył jedną z szafek i wyjął butelkę, w połowie wypełnioną przezroczystym płynem. Napełnił szklanki i podsunął jedną z nich w stronę Lee. – Wypij. Będzie ci smakowało. Lee powąchał nieufnie zawartość, w końcu wzruszył ramionami i pociągnął solidny łyk. W chwilę później otworzył szeroko oczy, walcząc desperacko o oddech. – Nigdy… nigdy czegoś takiego nie próbowałem – wykrztusił w końcu. – Czy jesteś pewny, że to nadaje się do picia? – Jeszcze jak! Wiesz z pewnością o tych maleńkich jabłkach, które hoduję za moim wagonem? Są bardzo słodkie, a ich sok łatwo fermentuje z drożdżami. W efekcie otrzymuję wino jabłkowe. Wkładam je potem do zamrażalnika i napój gotowy. – Brzmi to nieskomplikowanie. – Muszę jednak przyznać, że nie jest to mój pomysł. – Niezły sposób na koncentrację alkoholu. I z każdym łykiem smakuje coraz bardziej. – No dobrze, zobaczymy teraz te kasety. – A kara śmierci? – zapytał Lee. – Powiedzmy, że moje początkowe obawy ulotniły się bez śladu. Właściwie była to tylko reakcja instynktowna. Statki spóźniają się. Być może nie przybędą wcale. Dlaczego więc miałbym obawiać się kary ze strony oddalonej o lata świetlne Ziemi? – odparł Jan, przeglądając kasety. Przy niektórych tytułach krzywił się lub kiwał z politowaniem głową. – To wszystko wygląda najzupełniej niewinnie. Oczywiście, jak na standardy tej planety, są one nie do przyjęcia, lecz nie ma w nich nic politycznego. – Co to znaczy politycznego? Jan uzupełnił płyn w szklankach i zapatrzył się ponuro przed siebie. – Wszyscy jesteście jednak zwykłymi wieśniakami – powiedział w końcu. – Prostaczkami. Nawet nie wiesz, co to słowo naprawdę znaczy. Czy słyszałeś, abym mówił kiedykolwiek o Ziemi? – Nie. Ale nigdy też o niej nie myślałem. Znamy Ziemię na podstawie przysyłanych nam programów i… – Nic o niej nie wiecie. Halvmórk to zabita deskami dziura, obóz koncentracyjny wielkości planety,

początkowo zaludniony najprawdopodobniej przez więźniów politycznych. Teraz to zresztą nieważne. Po prostu rolnicza fabryka wypełniona gromadą tępych farmerów, których jedynym celem i sensem istnienia jest urabianie sobie rąk po łokcie, by przy minimalnych nakładach i maksymalnych profitach wyekspediować owoce czterech lat harówki na inne planety. Na Ziemi jest całkiem inaczej: elita na szczycie, a prole na samym dnie. Wszyscy pozostali tkwią pośrodku. Nikt tego tak naprawdę nie lubi, z wyjątkiem tych na samym szczycie, ale oni mają władzę i tylko to się liczy. To pułapka. Bagno. Ja znalazłem jednak wyjście, bowiem postawiono mnie przed wyborem: ta planeta – albo śmierć. I to już wszystko, co mogę ci powiedzieć. Zostaw mi te kasety. Przechowam je. Bo i dlaczego właściwie mielibyśmy się, do diabła, martwić czymś tak mało ważnym, jak kasety? – W nagłym przypływie gniewu huknął szklanką o blat stołu. – Na zewnątrz coś się dzieje, a ja nawet nie wiem, co. Statki zawsze przybywały o czasie. Teraz jednak są opóźnione. Być może nie nadlecą nigdy. Lecz jeżeli się zjawią, będą potrzebowały zboża… Zmęczenie i alkohol wysysały z niego resztki sił. Po raz ostatni podniósł do ust szklankę i czując, że opadają mu powieki, pokręcił ociężale głową. Lee podszedł do drzwi, jednak kładąc dłoń na klamce zawahał się i odwrócił. – Nic mi dzisiaj nie powiedziałeś – oświadczył. – I nigdy nie widziałem żadnych cholernych taśm. Dobranoc. Jan miał wrażenie, że pulsujące światło i brzęczyk obudziły go natychmiast, gdy tylko położył głowę na poduszce. Wiedział jednak, że musiały upłynąć co najmniej trzy godziny. Czując nieprzyjemny smak w ustach westchnął i przetarł opadające powieki. Zapowiadał się ciężki i długi dzień. Czekając, aż zaparzy się herbata, wytrząsnął z buteleczki na dłoń dwie tabletki środka pobudzającego. Przyjrzał się im krytycznie i dorzucił trzecią. Czekał go bardzo długi dzień. Nie zdążył wypić nawet herbaty, gdy rozległo się silne pukanie do drzwi. Ukazała się w nich głowa jednego z młodszych członków rodziny Taekeng. Jan nie pamiętał jego imienia. – Zboże załadowane. Za wyjątkiem tego pomieszczenia. Tak, jak powiedziałeś. – Twarz chłopca poplamiona była smarem i mokra od potu. – Dobrze. Dajcie mi jeszcze dziesięć minut. I możecie zacząć zamykać wszystkie osłony. Nielegalne taśmy Lee znajdowały się już ukryte w pojemniku z narzędziami. Ubrania i rzeczy osobiste zapakowane były w torbę. Układając umyte naczynia w niszy kuchennej zauważył, że w suficie otworzyła się nagle szczelina, tworząc powiększający się szybko krąg. Gdy wypchnął przez frontowe drzwi łóżko, stół i krzesła, świetlisty krąg został już uformowany i metalowy dysk spadł wolno na podłogę, wbijając się głęboko w plastykową wykładzinę. Jan zarzucił worek na ramię i wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Jego pojazd mieszkalny był ostatnim oczekującym na załadunek. Dookoła wrzała gorączkowa aktywność. Z najbliższego silosu wysunęła się długa tuba, zbliżając się do otworu w dachu pojazdu. Stojący tam mężczyzna złapał za uchwyt przy końcówce tuby, krzyknął coś i pomachał ręką. Zboże popłynęło natychmiast, zanim mężczyzna zdążył włożyć końcówkę w otwór. Kulozik zdjął z ramienia jedno z ziaren. Było wielkości jego małego palca, pomarszczone na skutek odwodnienia próżniowego. Cudowna żywność, bogata w proteiny, witaminy i sole mineralne. Mogła być najlepszą kaszką dla dziecka, pełnowartościowym posiłkiem dla dorosłego mężczyzny czy wreszcie kleikiem dla starca. Doskonała żywność dla niewolników. Podniósł ziarno do ust i przez chwilę żuł w zamyśleniu. Jedynym mankamentem był smak, niepodobny do niczego, co kiedykolwiek jadł w życiu. Rozległ się zgrzyt metalu, gdy podnośnik uniósł pojazd z betonowego łoża. Natychmiast znaleźli się pod nim robotnicy, którzy klnąc i szamocząc się w ciemnościach, opuścili schowane do tej pory szerokie koła i zamocowali je w pozycji do jazdy. Wszystko działo się równocześnie. Robotnicy wygramolili się na rampę, a już podjeżdżał holownik. Gdy go zaczepiono, człowiek kierujący pompowaniem zboża odciął

zawór i odepchnął tubę. Ludzie zamykający luki ładunkowe zaprotestowali głośno, gdyż zanim ukończyli wszystkie czynności, pojazd drgnął i zsunął się z rampy na ziemię. Natychmiast zablokowano hamulce, a mechanicy zniknęli pod masywnym kadłubem, sprawdzając stan opon. Pociągi były już gotowe do drogi. Mimo, że już trzeci raz uczestniczył w wielkiej migracji, Jan był tak samo podekscytowany, jak po raz pierwszy. Dla tych, którzy tutaj się urodzili było to coś naturalnego, chociaż przerywało monotonię czterech lat ciężkiej pracy. Natomiast dla niego każda ucieczka od nudy, od szarzyzny życia była prawdziwą ulgą. Jeszcze parę dni temu było tutaj dobrze prosperujące miasteczko, otoczone polami, które rozciągały się aż po horyzont. Teraz zmieniło się dosłownie wszystko. Maszyny i ciężki sprzęt zamknięte zostały w szczelnych silosach. Z kopuł ciśnieniowych, okrywających budynki socjalne, wypuszczono powietrze, a same budynki uszczelniono. Pozostałe pomieszczenia zmieniły całkowicie swój charakter. Zostały podniesione wysoko na koła i sformowano z nich regularne składy, z doczepionymi z tyłu ruchomymi zabudowaniami gospodarczymi. Na miejscu pozostały jedynie betonowe fundamenty, co sprawiało wrażenie, jakby całe miasto zmiecione zostało z powierzchni w jakiejś nieprawdopodobnej eksplozji. W szerokiej Alei Centralnej stał teraz podwójny rząd pociągów. Budynki, które tak bardzo różniły się jako pomieszczenia mieszkalne i sklepy pełne baldachimów, schodów i kwiatów, stały się teraz ruchomymi wagonami, zunifikowanymi co do rozmiarów i kształtów. Połączone po dwanaście sztuk w ogromnym pociągu, prowadzone były przez autonomiczny zespół silnikowy, czyli ciągnik holowniczy. Niezwykły ciągnik. Jan wciąż nie mógł uwierzyć, by elektrownia tych rozmiarów mogła się poruszać. Przez cztery lata ich atomowe generatory zaopatrywały miasto i okoliczne farmy w elektryczność, cierpliwie oczekując na ponowną transformację w ciągniki holownicze, którymi były w rzeczywistości. Były ogromne. Dziesięć razy większe niż największe ciężarówki czy lokomotywy, jakie Jan widział przed przybyciem na tę planetę. Przechodząc obok jednego z nich poklepał grubą oponę, której krawędź sięgała wysoko ponad jego głowę. Nakrętki były wielkości talerza. Dwa koła sterujące z przodu, cztery napędowe z tyłu. Tuż za przednimi kołami umiejscowiono szczeble drabinki, które pięły się po złocistym boku stalowej bestii piętnaście metrów w górę, do kabiny kierowców. Z przodu widniała bateria lamp o mocy wystarczającej do natychmiastowego oślepienia człowieka, który byłby na tyle głupi, by w nie spojrzeć. Wysoko w górze połyskiwały szerokie, panoramiczne okna kabiny kierowców. A jeszcze wyżej, lecz już poza zasięgiem wzroku, znajdowały się rzędy żebrowanych rur, których zadaniem było chłodzenie atomowych silników. Jan nie mógł się oprzeć, by nie uderzyć pięścią o pojazd, obok którego właśnie przechodził. Jazda na czymś takim – to była przyjemność! Ivan Semenow czekał już na niego przy pociągu prowadzącym. – Weźmiesz pierwszy ciągnik? – zapytał bez żadnych wstępów. – To twoja robota, Ivan. Na tobie spoczywa odpowiedzialność. Jesteś Koordynatorem. Semenow uśmiechnął się lekko. – Chyba obaj wiemy, kto jest prawdziwym Koordynatorem w czasie tej podróży. Ludzie zaczynają już gadać. Teraz, gdy wszystko jest już gotowe, uważają, że miałeś rację. Widzą, kto tu dowodzi. A Hein ma jeszcze tylko paru przyjaciół. Leży w łóżku i nie -odzywa się do nikogo. Ludzie mijają jego wagon i śmieją się. – Przykro mi, że musiałem to zrobić. Wciąż jednak uważam, że był to jedyny sposób. – Być może masz rację. W każdym bądź razie wszyscy wiedzą, kto jest szefem. Siadaj na jedynkę. Odwrócił się i odszedł, zanim Jan zdążył odpowiedzieć. Pierwszy ciągnik. Była to ogromna odpowiedzialność, wiedział jednak, że sobie z tym poradzi. No i to uczucie podniecenia! Nie tylko będzie prowadził jeden z tych olbrzymów, ale w dodatku ten najważniejszy. Idąc w stronę pierwszego ciągnika przyspieszył kroku i uśmiechnął się z zadowoleniem. Grube drzwi prowadzące do przedziału silnikowego były otwarte. Wewnątrz dostrzegł schylonego

nad wskaźnikami układu olejowego mechanika. – Upchnij to gdzieś, dobrze? – powiedział Jan wrzucając do środka torbę. Nie czekając na odpowiedź, zaczął wspinać się po drabince. Po swojej lewej stronie miał teraz widok na pustą Drogę, otoczoną opuszczonymi farmami. Za nim stały dwa rzędy pociągów, oczekujących jedynie na jego komendę. Przez wąski właz przecisnął się do wnętrza kabiny. Jego drugi kierowca był już na swoim miejscu; przebiegał wzrokiem checklistę. Przód kabiny zamknięty był oknami ze szkła pancernego, a powyżej widniał rząd monitorów kamer telewizyjnych. Poniżej znajdował się imponujący pulpit sterowniczy z nieprzeliczoną ilością wskaźników i manometrów. Tuż przed kierownicą tkwił pojedynczy, pusty teraz fotel, obity miękką, czarną skórą. Jan zbliżył się powoli i zajął w nim miejsce. Oparł lekko stopy na pedałach i ujął kierownicę. – Zaczynamy sprawdzać checklistę – polecił.

Rozdział 5 Czas uciekał. Chociaż wszystkie pociągi były już połączone i gotowe do rozpoczęcia podróży, bezustannie wyłaniały się setki problemów, które należało rozwiązać, zanim wydany zostanie ostateczny sygnał pełnej gotowości. Jan ochrypł już od wykrzykiwanych do mikrofonu rozkazów i poleceń. W końcu, zmęczony, zerwał słuchawki z głowy i postanowił zorientować się we wszystkim na zewnątrz. Przedział silnikowy zawierał niewielką niszę, w której znajdował się zaopatrzony w szerokie opony motocykl. Wyjął go z uchwytów i stwierdził, że w obu oponach brakuje powietrza. Kolejne opóźnienie. Wreszcie jeden z inżynierów, Eino, uzupełnił braki, używając zbiornika sprężonego powietrza. Jan sprowadził pojazd po rampie na ziemię i ruszył. Jako Główny Inżynier Konserwator był odpowiedzialny za utrzymywanie całej maszynerii w gotowości na tę właśnie chwilę. Zadanie to przekraczało siły i możliwości jednego człowieka, tak więc zmuszony był polegać na umiejętnościach innych, wykonujących jego polecenia. Zbyt często wykonywano je jednak niedbale. Złączki na grubych kablach, łączących wszystkie wagony w pociągu, powinny być troskliwie uszczelniane odpornymi na wilgoć nakładkami. Brakowało wielu z nich. Przewody zostały przeżarte przez korozję do tego stopnia, że połowa obwodów nie działała. Po osobistym wpełznięciu pod każdy z wagonów polecił, by wszystkie złączki zostały otwarte i oczyszczone ręcznie papierem ściernym. Spowodowało to kolejną godzinę opóźnienia. Były także problemy ze sterowaniem. Teoretycznie przednie koła wszystkich wagonów powinny skręcać w wyniku zmniejszenia prędkości obrotowej przekładni w silnikach elektrycznych. Koła te kontrolowane były przezkomputery tak precyzyjnie, że niczym na szynach skręcały równocześnie z kołami sterującymi ciągnika. W praktyce było to jednak utrudnione, ponieważ większość silników miało kompletnie zużyte szczotki bądź przekładnie. A czas płynął. Były także problemy czysto ludzkie, wynikające z drastycznie zmniejszonej przestrzeni mieszkalnej. Jan wysłuchiwał narzekań, kiwał ze współczuciem głową i konferował z Głowami Rodzin. W końcu wszystkie przeszkody zostały pomyślnie usunięte. Ostatnim problemem było zaginione dziecko. Jan odnalazł je sam, spostrzegłszy ruch pośród niezebranego z pola zboża. Pojechał po dziecko motocyklem i oddał je prosto w ramiona zapłakanej matki. Zmęczony, lecz z uczuciem głębokiej satysfakcji, wracał do swego ciągnika pomiędzy dwoma rzędami pociągów. Wszystkie drzwi były już uszczelnione, a z paru okien wyglądały nieliczne twarze ciekawskich. Przy ciągniku czekał już na niego Eino. Razem wtoczyli motocykl do przedziału silnikowego i Jan przeszedł do kabiny kierowców. – Wszystkie czynności kontrolne zostały wykonane – oświadczył drugi kierowca Jana, Otakar. – Gotowi do osiągnięcia pełnej mocy, wszystkie systemy sprawne. – Dobrze. Przyjmij sygnał gotowości od pozostałych pociągów. Jan zajął się czynnościami zawartymi w jego własnej checkliście. Po chwili usłyszał w słuchawkach, jeden po drugim, raporty od kierowców pociągów. Szybko ustawił dziesiątki przełączników we właściwej pozycji. – Wszystkie pociągi gotowe, wszyscy kierowcy gotowi – zameldował Otakar. – W porządku. Łączność, daj mi obwód na wszystkich kierowców. – Gotowe – odparł po chwili Hyzo, który był oficerem radiotechnikiem. – Uwaga, wszyscy kierowcy! Kiedy to powiedział, ogarnęło go nagle uczucie podniecenia, silniejsze niż kiedykolwiek. Wspinaczka, żeglowanie, miłość – wszystko to zawierało elementy czystej przyjemności, niosło emocje niezapomniane i trudne do opisania. Lecz to, co czuł teraz, było zupełnie inne. Na Ziemi podobnych przeżyć dostarczały mu jedynie pigułki. Zaniechał jednak ich używania, ponieważ były łatwo dostępne,

każdy mógł je kupić i doznawać takich samych uczuć. Stan, w jakim się teraz znajdował, nie mógł być dzielony z nikim innym. Jan znalazł się na samym szczycie. Kontrolował wszystko. Miał w swym ręku więcej władzy, niż kiedykolwiek na Ziemi, Czasami przyjmował na siebie odpowiedzialność, lecz nigdy nie była ona tak absolutna. Populacja całego świata czekała na jego decyzję. I on musiał ją podjąć. Podłoga pod jego stopami lekko drżała. Ciężkie złącza i plątanina kabli łączyły ciągnik z pierwszym wagonem i dalej z pozostałymi. Z tyłu stały pociągi, pełne zboża i zamieszkujących tę planetę ludzi. Wszyscy z niecierpliwością oczekiwali na jego rozkazy. Czując, jak zaczynają drżeć mu palce, zacisnął dłonie na kierownicy. – Do wszystkich kierowców – powiedział po chwili już opanowanym, normalnym głosem. Krótka chwila zahamowania minęła. – Wyruszamy. Ustawcie radary zbliżeniowe na jeden kilometr. Żadnych zmian powyżej tysiąca stu metrów lub poniżej dziewięciuset. Układy automatycznego hamowania na 950. I starajcie się nigdy nie przekraczać tej wartości. Zaczynamy od minimalnego przyśpieszenia. Uważnie obserwujcie wskazania naprężeń na złączach. Wieziemy prawie dwukrotnie większy ładunek niż normalnie, przy najmniejszym błędzie bardzo łatwo możemy je pozrywać. Rozpoczynamy nowym manewrem i chcę, byśmy powtarzali go za każdym razem, gdy będziemy ruszać. Wprowadźcie go na swoje listy czynności. Podaję poszczególne fazy: Jeden: Zwolnić hamulce we wszystkich wagonach. Dwa: Zablokować hamulec w ostatnim wagonie. Trzy: Wybrać i ustawić bieg wsteczny. Cztery: Przez pięć sekund jazda na biegu wstecznym przy minimalnej prędkości. Była to sztuczka, której nauczył się jako praktykant-konserwator jednotorowej kolei towarowej na o-brzeżach miasta. Krótkotrwały ruch do tyłu niwelował niebezpieczne naprężenie pomiędzy złączami. Gdy w chwilę później kolejka ruszała do przodu, całość składu nie była wprawiana w ruch jednocześnie, lecz odbywało się to stopniowo, w miarę ponownego wzrostu naprężeń w złączach pomiędzy poszczególnymi wagonami. W ten sposób bezwładność wspomagała niejako moment startu, zamiast go utrudniać. Jan zdecydowanym ruchem zmienił bieg na wsteczny i przesunął dźwignię regulatora prędkości o jeden stopień. Spojrzał na tablicę przyrządów. Hamulce we wszystkich wagonach zostały zwolnione, za wyjątkiem numeru dwunastego, przy którym pobłyskiwała czerwona lampka. Lewą stopą nacisnął pedał przepustnicy i poczuł, jak stalowe płyty podłogowe zaczynają coraz silniej drżeć. Ciężki pojazd powoli ruszył do tyłu. Po chwili wskaźniki naprężenia przy wszystkich wagonach opadły do zera. Jan nie odrywał oczu od elektronicznego zegara i gdy na jego ekranie ukazała się cyfra pięć, gwałtownie odciął moc. – Przygotować się do startu – powiedział, wrzucając pierwszy bieg. – Drugi rząd pociągów pozostaje na miejscu, dopóki nie ruszy ostatni z rzędu pierwszego. Potem drugi rząd zajmuje pozycję z tyłu. Aż do odwołania wszystkie czynności wykonywać ręcznie. Pierwszy przystanek za dziewiętnaście godzin. Ostatni w Southtown. Do zobaczenia na miejscu. Zacisnął dłonie na kierownicy i oparł stopę na pedale akceleratora. – Ruszamy! Powoli nacisnął na pedał, zwiększając obroty silnika. Wraz ze wzrostem przyśpieszenia sprzęgło hydrauliczne włączyło się automatycznie i moment obrotowy przekazany został na koła napędowe. Ciągnik holowniczy ruszył do przodu, wprawiając w ruch wagon po wagonie, aż w końcu cały gigantyczny pociąg toczył się wolno przed siebie. Po jego lewej stronie ciągnik wiodący drugi rząd przesunął się wolno do tyłu. Przed nim widniała jedynie pusta nawierzchnia Drogi. Tylny skaner, zamontowany na szczycie pojazdu, ukazywał ruszający powoli kolejny pociąg. Jan obrzucił szybkim spojrzeniem tablicę rozdzielczą. Wszystkie wskaźniki napięć płonęły zielonymi światłami. Wrzucił wyższy bieg i ciągnik przyśpieszył.

– Wszystkie światła zielone – powiedział Otakar, który siedział na fotelu drugiego kierowcy i nie odrywał wzroku od tablicy kontrolnej. Jan skinął krótko głową i obrócił kierownicę w prawo, by ustawić pojazd dokładnie w osi kabla kontrolnego, zakopanego pod powierzchnią skały. Tak jak w zwykłych samochodach, skręt w ciągniku uzyskiwało się poprzez obrót kierownicy, lecz utrzymywaniu osi skrętu służyło centrowanie. Cały manewr przeprowadzony został z najwyższą precyzją. Wszystkie wagony zakręciły dokładnie w tym samym miejscu, zupełnie jakby posuwały się po niewidzialnej szynie. Jan utrzymywał szybkość na drugim biegu, dopóki wszystkie pociągi nie wyruszyły w drogę. Znajdował się o kilometr z przodu. Zwiększył szybkość do maksymalnej dopiero wtedy, gdy przedmieścia i otaczające je farmy zostały już daleko w tyle. Szerokie opony szumiały łagodnie, tocząc się po gładkiej nawierzchni Drogi; po obu stronach przesuwała się piaszczysta pustynia. W dalszym ciągu prowadził ręcznie, wiodąc wszystkie pociągi do oddalonego o 27 tysięcy kilometrów Southtown, leżącego na przeciwnym biegunie planety. Na horyzoncie dostrzegł ciemną, niezwykle stromą skałę, wystającą z masywu skalnego. Droga musiała w tym miejscu robić szeroki łuk. Jan włączył obwód łączący go ze wszystkimi kierowcami. – Uwaga, zbliżacie się do Skały Igielnej. Kiedy ją miniecie, możecie przejść na sterowanie autopilotem. Wyłączył się i spojrzał na ekran własnego autopilota. Cienka linia pośrodku wskazywała, że znajdowali się dokładnie nad kablem sterującym. Wcisnął przycisk sterowania automatycznego i oparł się plecami o fotel. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak bardzo jest zdenerwowany. Złączył palce obu dłoni i silnie zacisnął. – Niezły początek – powiedział Otakar, wciąż wpatrując się we wskazania przyrządów. – Dobra wróżba na przyszłość. – Obyś miał rację. Przejmij kontrolę. Ja muszę się trochę odprężyć. Otakar skinął ze zrozumieniem głową i zajął miejsce za kierownicą. Jan przeciągnął się i przeszedł do kabiny radiooperatora. – Słuchaj, Hyzo, chciałbym… – zaczął. – Mam tutaj czerwone światło! – wykrzyknął niespodziewanie Otakar. Jan okręcił się na pięcie i wpadł jak burza do kabiny kierowców. Ponad ramieniem swego zastępcy spojrzał na tablicę kontrolną na której pomiędzy rzędem zielonych światełek pobłyskiwało jedno czerwone. Nagle zapaliło się drugie, a w chwilę później trzecie. – Podwyższona temperatura bębnów hamulcowych w wagonach siedem i osiem. Co to znaczy, do ciężkiej cholery? “Przecież wszystkie hamulce są zwolnione” – mruczał do siebie wściekle. A wszystko układało się tak pięknie. Wychylił się do przodu i nacisnął przycisk odczytu. Przeszło dwadzieścia stopni w obu wagonach. Gorączkowo zastanawiał się, co robić. Czy powinien się zatrzymać i sprawdzić? Nie, oznaczałoby to bowiem zatrzymanie całej linii pociągów i ponowny start. Przed nimi było jeszcze trzysta kilometrów płaskiej drogi, zanim osiągną wzgórza. Do tego czasu nie będzie chyba potrzeby używania hamulców. – Odetnij obwody hamulcowe w obu tych wagonach – polecił. – Zobaczymy, co się stanie. Otakar posłusznie pstryknął przełącznikami. Jan z ulgą obserwował, jak czerwone światełka na pulpicie gasną jedno po drugim. – Przejmij kontrolę – powiedział. – Ja spróbuję się zorientować, co się dzieje. Przeszedł na tył ciągnika i uniósł klapę włazu prowadzącego do przedziału silnikowego. – Eino – krzyknął. – Podaj mi diagramy i instrukcje obsługi obwodów hamulcowych. Mamy tutaj mały problem. Jan dokonywał już przeglądów systemów hamulcowych, lecz do tej pory nie musiał wykonywać