tulipan1962

  • Dokumenty3 698
  • Odsłony260 589
  • Obserwuję180
  • Rozmiar dokumentów2.9 GB
  • Ilość pobrań231 556

Zinowij Juriew - Sny szybkie

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :633.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

tulipan1962
Dokumenty
fantastyka

Zinowij Juriew - Sny szybkie.pdf

tulipan1962 Dokumenty fantastyka rosyjska s-f
Użytkownik tulipan1962 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 86 stron)

Zinowij Juriew Sny Szybkie PrzełoŜył Henryk Józefowicz ROZDZIAŁ 1 Otworzyłem oczy i spojrzałem w okno. Ciemno, na pewno bardzo jeszcze wcześnie. Zerknąłem z ukosa na budzik, ale wskazówki zamazywały się w mroku. Bóg z nimi, wszystko jedno, jeszcze nie czas wstawać. I wtedy odczułem coś dziwnego. To, Ŝe się obudziłem we własnym mieszkaniu, obok własnej Ŝony, było więcej niŜ naturalne. Niemniej jednak w małym pokoiku, z którego jeszcze nie ulotniła się ciepła nocna ciemność, czułem coś dziwnego, coś wyraźnie niepojętego. Dziwność owa pełzła chwil parę po mym budzącym się mózgu, potem okrzepła i - rozpoznana - zmieniła się w przedziwny stan ducha. Zdumiałem się. śadnych szczególnych powodów do radosnego nastroju o piątej rano nie miałem. Nie było teŜ powodów do smutku, to prawda, ale czy brak powodów do smutku to przyczyna radości? Jeśli dwudziestopięcioletni nauczyciel języka angielskiego budzi się i nasłuchuje równomiernego oddechu Ŝony, to - zgódźmy się - jeszcze zbyt słaby powód do radości. Nic w tym szczególnego. To prawda, moŜna było poczuć przedsmak czegoś błogiego: jeszcze wcześnie, przede mną jeszcze ze dwie godziny snu, jestem - tfu, tfu, na psa urok - zdrów, Ŝona takŜe. Wszystko w porządeczku, Ŝycie jakoś nam leci! Kiedyś, będąc jeszcze malcem, odczuwałem czasami bezwiedną radość, uciechę źrebięcia skaczącego po słonecznej łące. Ale nieoczekiwana radość człowieka dorosłego o piątej rano... A moŜe coś w szkole? Nie, w szkole takŜe nie zaszło nic niezwykłego. Nagle pojąłem, radość pochodziła ze snu. Wypłynął na powierzchnię pamięci. Jasny i precyzyjny. Zabarwiony bursztynową tonacją, jaką płonie pień sosny, gdy nagle przed zachodem zza szarej chmury padnie nań promień słońca. Bursztynowy sen. Oszałamiająco precyzyjny, rozległy. Poczucie lotu. Ale nie zapiera tchu. Spokojny lot. Przed oczyma jawi się bursztynowy krajobraz, łańcuchy gór, raczej pagórków, gładkich, zaokrąglonych, spokojnych. Doliny z rozpadlinami - ni to drogi, ni to rzeki. Nurkowanie w dół. Tak samo ciche i bystre jak lot. Barwa jaskrawieje. Bursztyn nasyca się przenikliwą ochrą... - Czego się wiercisz? - ochrypłym ze snu głosem mruczy Hala. - Nie śpisz? - Nie śpię - mówię i czuję wdzięczność za to, Ŝe teŜ się przebudziła, Ŝe zaraz będę mógł opowiedzieć jej ów zadziwiający sen. - Nie jesteś chory? - Nie, Lusiu, jestem zdrów. Miałem po prostu taki sen... - zamilkłem szukając słów, aby opisać wyrazistość snu. W głębi świadomości słowa były równie odświętne, jak sen, ale - zadziwiająca rzecz - gdy próbowałem opowiadać, traciły blask, stawały się nudne i szare, jak zebrane na plaŜy i wyschłe - w drodze do domu róŜnobarwne kamyczki, jak poblaski świtania za oknem. - Widzisz, przede wszystkim ów kolor... niezwykły... - zacząłem, lecz usłyszałem równomierny oddech Hali. Zbyt równomierny. Spała. Posapywała. JuŜ chciałem obrazić się, ale nie zdąŜyłem, gdyŜ znów sen rozpostarł przede mną ogromną bursztynową panoramę. Sen i nie sen. Wyraźny, jasny, pełen szczegółów. Odczucie nie snu, lecz przeglądu kolorowych slajdów sunących płynnie przede mną. No dobrze, jakiś wyraźny sen - pomyślałem - ale skąd owa dziecięca radość? Być

moŜe sen nie ma tu nic do rzeczy? Ma - odpowiedziałem sobie z przekonaniem. Dziwne, ale ów nocny lot nad bursztynową planetą napełnił mnie wyraźnym uczuciem ostrej, niespodzianej radości. Uczucie to utrzymywało się we mnie przez cały dzień, ubarwiając wszystko dokoła jaskrawymi, odświętnymi kolorami. - Czego się uśmiechasz? - zapytała Hala podczas mojej gimnastyki. - Co cię tak bawi? PołoŜyłem hantle na podłodze, wyprostowałem się i spojrzałem na jej twarz, na zaciśnięte wargi. Moja Ŝona rankiem bywa zawsze ponura. Na ogół jest miła i wcale nie Ŝałuję, Ŝe się z nią oŜeniłem. Ale skąd się w niej bierze ta poranna nieprzystępność, ten chłód? Być moŜe budzi się po prostu wcześniej od uczuć? Ręce i nogi poruszają się, wykonują ćwiczenia yogi, odkręcają kran prysznicu, stawiają imbryk na gazie, emocje zaś wciąŜ jeszcze smacznie i słodko śpią. No cóŜ, to całkiem przekonywająca teoria. Jeśli po dwóch godzinach nie rozejdziemy się do pracy, Hala zaczyna tkliwieć w oczach. Rysy jej miękną, słowa przestają brzmieć jak zwyczajna informacja. Z Jerzego zmieniam się w Jurka, Jureczka, Juraska itd. - Co cię tak bawi? - spytała tonem hiszpańskiego inkwizytora. - Nie wiem - odrzekłem. - MoŜe uśmiecham się, bo przyśnił mi się niezwykły sen... Wyobraź sobie... Spojrzała na mnie z wyraźną niechęcią. - Zjesz jajecznicy? - zapytała wrogo i nie czekając na odpowiedź wyszła do kuchni. O, mój BoŜe - pomyślałem sobie. - Jeśli się kiedyś rozwiedziemy, to na pewno tylko dlatego, Ŝe ona nie potrafi rankiem uśmiechać się, kiedy ja właśnie jestem pełen czułości. No dobrze - powie sędzia i spojrzy na mnie bystro zza okularów w cienkiej metalowej oprawce. - Z jakiej przyczyny pragnie pan rozejść się z małŜonką? Rozbić rodzinę? - Proszę zrozumieć, towarzyszu sędzio - odpowiem wyłamując nerwowo palce w stawach - wszystko polega na tym, Ŝe Ŝona nigdy rano się nie uśmiecha. - Niemłody sędzia, o mądrych, zmęczonych oczach, westchnie głęboko i powie ze zrozumieniem: - Tak... to cięŜki przypadek... A czy pan próbował ją rozśmieszać? - A jakŜe, towarzyszu sędzio, zasypywałem ją po prostu dowcipami, stroiłem miny, błaznowałem... - No i co? - Wszystko na próŜno, towarzyszu sędzio, rano nie uśmiecha się. - Tak, obawiam się, Ŝe prawo jest w tym przypadku bezsilne - powie sędzia i, otrze ukradkiem z oka skąpą sędziowską łzę... W drodze do szkoły znów natknąłem się na Codziennego Spotkańca. Tak nazwałem faceta w średnim wieku, którego co rano widuję koło apteki. Od trzech juŜ lat pracuję w szkole i od trzech lat mijam koło apteki o dwadzieścia kroków od jej drzwi Codziennego Spotkańca. W ciągu owych trzech lat porządnie przytył, teczkę teŜ ma odpowiednio grubszą, podwójnej juŜ chyba objętości. Tusza Codziennego Spotkańca wyglądała solidnie, takŜe twarz wyraŜała pełnię zadowolenia z Ŝycia. Najwidoczniej awansował w pracy, choć do słuŜbowego samochodu jeszcze nie dorósł. To i dobrze, myślałem sobie egoistycznie, byłoby trochę przykro rozstawać się z nim. Dzień zaczęty bez niego utraciłby swą skończoność. Kiedyś tak się zdarzyło, Ŝe nie widywaliśmy się przez dwa tygodnie i przechodząc koło apteki zadawałem sobie pytanie: dostał awans czy zachorował? A potem, dostrzegłszy z daleka znajomą postać ze znajomą teczką, ucieszyłem się tak, jakbym ujrzał najbliŜszego przyjaciela. Ale nie przywitaliśmy się. Z jakichś niewiadomych bowiem powodów nie tylko nie witaliśmy się, ale nawet nie kiwaliśmy sobie głowami. Dwa atomy w miejskim tłumie, których orbity przecinają się przy aptece o ósmej osiemnaście, góra o ósmej dziewiętnaście rano. Dzisiaj jednak przywitałem się z Codziennym Spotkańcem. Po prostu, kiedy juŜ doszliśmy do środkowej witryny pełnej zakurzonych i wyblakłych kartoników z leczniczymi ziołami, uśmiechnąłem się i powiedziałem: - Dzień dobry panu. MoŜe juŜ czas zacząć się sobie kłaniać?

BoŜe, jakąŜ reakcję wywołały moje słowa! Codzienny Spotkaniec drgnął, zatrzymał się i rozpłynął we wniebowziętym uśmiechu. Nawet okulary zdawały się teŜ roztapiać wraz z całą twarzą. Odezwał się niespodziewanie cienkim głosem: - Uszanowanie drogiemu panu i dziękuję! - Za cóŜ to? - zdziwiłem się. - Od trzech lat zastanawiam się, jak przywitać się z panem, a pan to zrobił tak łatwo i po prostu! Dziękuję, zdjął mi pan cięŜar z barków! - Bardzo proszę. Jeśliby trzeba jeszcze jakiś cięŜar... - uśmiechnąłem się. Poczułem się silny, dobry i mądry. Uścisnęliśmy sobie dłonie i rozeszliśmy się. Do pokoju nauczycielskiego wszedłem o ósmej dwadzieścia pięć - o minutę później niŜ zwykle. Ta właśnie minuta upłynęła na rozmowie z Codziennym Spotkańcem. Przepięknie spędzona minuta. Minuta, której nie Ŝal stracić. Wyjąłem papierosa i zapaliłem. NajbliŜsze trzy minuty spędzałem zazwyczaj na niespiesznym paleniu, rozmyślając o tym, Ŝe naleŜy - do diabła - wziąć się w garść i rzucić nareszcie palenie. Przy takich myślach pierwszy poranny papieros nabierał szczególnie błogiego, nieco grzesznego posmaku. Ale dziś nie myślałem o silnej woli. Wyobraźnia wciąŜ jeszcze pełna była nocnego snu, bezdźwięcznego i błyskawicznego lotu nad bursztynowymi górami, a kaŜdą z nich widziałem oddzielnie, jakbym przez całe świadome Ŝycie krąŜył nad nimi. Rozumiałem, Ŝe upór, z jakim umysł mój stale powraca do sennej zjawy, był bezsensowny, moŜe nawet godny maniaka, ale nic na to nie mogłem poradzić. I nie pragnąłem. Miłe mi było zarówno wspomnienie owej zjawy, jak i jej oglądanie. Zdawałem sobie sprawę z całej jej niezwykłości, ale nie przeraŜała mnie wcale, nie odczuwałem w niej grozy. Była po prostu jakąś wesołą dziwnością ubarwiającą jaskrawymi, nieoczekiwanie świątecznymi barwami powszedniość. Jakby ściany nauczycielskiego pokoju okazały się nagle nie mdłobrunatnego, lecz liliowozłocistego koloru. Jakby zawsze spokojny pan Siemion, nasz matematyk, pojawił się nagle nie w swoim odwiecznym szarym garniturku, lecz w złocistym kaftanie, botfortach i ze szpadą przy boku. Znów zachciało mi się gwałtownie opowiedzieć komuś o śnie, rozejrzałem się więc po sali. Matematyk siedział w fotelu, oczy zmruŜył, na kolanach zaś trzymał dziennik z wyraźnym kleksem w górnym rogu. VIIIb. Wyglądał przy tym tak męczeńsko, jak staroŜytny chrześcijanin, którego za parę chwil mają wrzucić do jamy pełnej lwów. W pewnym zresztą sensie VIIIb gorsza jest od takiej jamy. Lwy są okrutne, ale niegadatliwe, czego nie moŜna rzec o VIIIb. Podejść do niego i powiedzieć: - Kolego, miałem ciekawy sen... Uśmiechnąłem się. Byłoby prościej zapiać, pomachać rękami i wzbić się na przykład na szafę, gdzie stoi zepsuty globus pokryty geologicznymi warstwami kurzu. Nasza chemiczka, pani Maria, przepisywała coś z dziennika do malutkiego notesika. Sama była duŜa, a notesik taki malutki - zdawało się, iŜ nie potrafi utrzymać takiego drobiazgu w dłoni. Cała szkoła wiedziała, Ŝe pani Maria absolutnie niczego nie pamięta i dlatego wszystko zapisuje w rozlicznych notesikach. Uczniowskie stopnie i daty urodzin nauczycieli, wpłaty związkowe i plan lekcji - wszystko to było w jej notesikach. System opracowany przez nią był zapewne bardzo skuteczny, gdyŜ istotnie nigdy niczego nie zapominała. Być moŜe zresztą i tak wszystko świetnie pamiętała, na brak pamięci zaś uskarŜała się tylko przez kokieterię. A gdyby tak właśnie jej opowiedzieć o śnie? Ciekawe, czy zapisze go w notesiku? A moŜe zamiast tego przypomni sobie o składce związkowej? Zabrzmiał dzwonek i poszedłem do VIIIa. Nie moŜna powiedzieć, aby dzieci zbytnio się mnie bały, ale dyscyplina na moich lekcjach była zupełnie znośna. Rozejrzałem się po

klasie. Zadziwiające, od sennych zjaw minęło juŜ kilka godzin, a świat w dalszym ciągu wydawał się nasycony ciepłym bursztynowym światłem i chyba dlatego weselszy, milszy, serdeczniejszy niŜ zwykle. Weźmy dla przykładu Sławę śestkowa. Mieszanina senności i lekcewaŜenia w jego twarzy zawsze wydawała mi się czymś dziwnie odraŜającym. A dzisiaj nawet i ona wyglądała niemal przyjemnie. Albo Ałła Władimirska! Istna piękność! JakŜe mogłem wcześniej tego nie zauwaŜyć?!... śe jest mądrala - o tym wiedziałem zawsze. Szczupła, wysoka, oczyska na pół twarzy - baczność, chłopaki! Posmutniałem na chwilę. Tak zawsze bywa, kiedy widzę ładne dziewczęta, do których juŜ się nigdy nie będę zalecać, którym juŜ nigdy nie powiem "kocham", z którymi juŜ nigdy się nie oŜenię. Nie, nie. Nie jestem zwariowanym lowelasem! Po prostu kiedyś, jeszcze jako dziecko, przeczytałem w jednym z opowiadań Czechowa o smutku, który nas ogarnia na widok piękności. Uwaga ta zadziwiła mnie swą subtelną prawdą. Zapamiętałem ją sobie na zawsze. Poprosiłem, by klasa otworzyła zeszyty z zadaniem domowym, i szybko je sprawdziłem rzędami. Rodzajniki! Rodzajniki! Czy pojmą kiedykolwiek róŜnicę między rodzajnikiem określonym i nieokreślonym? Gotów byłem, choć z trudem, pogodzić się, Ŝe Sława śestkow przemierzy prawdopodobnie drogę Ŝywota nie usiłując wniknąć w subtelności uŜywania angielskich przedimków. Ale Ałła... - Kochane dzieci - powiedziałem po angielsku w tempie usypiającego ślimaka. Klasa uśmiechnęła się (o wiele chętniej od mojej Ŝony - pomyślałem). - Wyobraźcie sobie, Ŝe staliście się jedynymi naocznymi świadkami wypadku samochodowego. Sprawca uciekł. Surowy bobby *[*Policjant] londyński wyjmuje notesik (taki sam jak pani Marii - omal nie dodałem, ale powstrzymałem się) i prosi was w mniej lub bardziej czystej angielszczyźnie, byście powiedziały coś o wozie, który spowodował wypadek. Zaczynajmy ów opis. Powiedzmy, Ŝe samochód był szary. Ale zwracajcie uwagę na przedimki. Jewgrafow, please *[*proszę]. - It was a gray car *[*To był szary wóz] - wypalił rumiany, pucołowaty malec, obdarzony niesłychanym wprost darem przekonywania. Nie było wypadku, aby nie przekonał mnie, Ŝe nie przygotował się do lekcji z bardzo waŜnego powodu. - Doskonale - powiedziałem. - Ale szarych samochodów, jak nietrudno odgadnąć, jest w Londynie wiele i powiedzenie "szary" nie wymaga uŜycia przedimka określonego. No więc, co jeszcze moŜna powiedzieć o tym samochodzie, który zakłócił ruch londyński? Niech sobie cynicy gadają, co chcą - pomyślałem - ale w pracy nauczyciela bywają teŜ radości! Jedna z nich to częstokół podniesionych rąk. - Miss Kotikow, please *[*Panna Kotikow, proszę]. Ania Kotikowa jest niezwykle spokojna, wytrwała i niedostępna marnościom tego świata. Teraz powoli wstała, zastanowiła się i oświadczyła uroczyście: - It was a little gray car *[To był mały, szary wóz]. - Świetnie - odparłem. - Jak widzicie, oba określenia: i to, Ŝe wóz był szary, i to, Ŝe był mały, nie stanowią o jego odrębności, niepowtarzalności. Czy waszym zdaniem samochód moŜe mieć taką cechę, która od razu wyodrębni go spośród wszystkich innych podobnych wozów i pozwoli uŜyć odpowiedniego przedimka określonego? - Numer - rzekł basem Siergiej Antoszin budząc się na chwilę z letargu, w którym trwał od pierwszej klasy. - Brawo! - zawołałem. - Za bystrość umysłu wybaczam ci, Ŝe nie podniosłeś ręki i odpowiedziałeś po rosyjsku... MoŜe ktoś wie, jak będzie po angielsku numer wozu? No, Ałło, pomyślałem, bądź na poziomie. Dziś wszystko powinno być niezwykłe. I oto Ałła podniosła rękę. - Licence plate *[*tablica rejestracyjna]. Dzięki, Ałło, pomyślałem wzruszony.

Na przerwie podszedłem jednak do nauczycielki chemii. - Pani Mario, chciałem... - Co takiego, panie Jureczku? - zapytała dobywając z kieszeni jeden z notesików. - Co mi się śniło! - powiedziałem. - Proszę sobie wyobrazić... - Ach, tak! Ale wie pan co? Nie opłacił pan składek za ostatnie dwa miesiące. - Wiem - zwiesiłem ponuro głowę. - Okropnie mnie to dręczy. - Ach, drobiazg! - ucieszyła się pani Maria. - MoŜe pan teraz zapłacić! JuŜ wyjmuję znaczki. - Gdyby to było takie proste... - O cóŜ chodzi? Pewno nie ma pan pieniędzy? - Pewno? Nie pewno, a na pewno! - wyjąkałem, pani Maria zaś z uśmiechem pogroziła mi palcem. Dręczyła mnie natrętna myśl. Czy spotkam kogoś, komu mógłbym opowiedzieć o niezwykłym śnie? A moŜe nie warto opowiadać? Dorosły, solidny facet gania po mieście i opowiada ludziom o jakimś śnie! No to co, Ŝe miałem sen? No to co, Ŝe śniła mi się bursztynowa planeta? Dzięki Bogu, kończy się wiek dwudziesty. Dawniej ludziom śniły się wyrwane zęby, czarne psy, pieniądze, a teraz sny stają się kosmiczne. Wielkie rzeczy! WciąŜ jednak przepełniało mnie nieporównywalne z niczym uczucie bezgłośnego lotu nad bursztynową panoramą, obłymi pagórkami, pociętymi szczelinami ni to dróg, ni to rzek. Ach, Bóg z nią, z tą planetą - westchnąłem i wziąłem dziennik VIIIb. Z okrągłym kleksem w górnym prawym rogu. ROZDZIAŁ 2 Następnej nocy znów powróciłem na Bursztynową Planetę. Tym razem lot był zupełnie inny, chociaŜ z początku wyglądał na dokładne powtórzenie bezgłośnego ślizgu nad pomarańczowymi, bursztynowymi i ochrowymi przestrzeniami. Potem jednak coś się zmieniło. Rankiem zastanawiałem się długo, jak to wyjaśnić słowami. Pierwszy raz w Ŝyciu pojąłem, Ŝe chleb pisarza nie jest widocznie łatwy, jeśli dzień po dniu trzeba w gorączkowej udręce wyszukiwać w stosie słów tego jedynego, które dokładnie będzie pasowało do innych. Nie, to nie jest tak. Stos słów to sztampa. Gdy tylko przyjdzie wyrazić nimi coś mniej lub bardziej niezwykłego, katastrofa jest pewna! Obawiam się, Ŝe nawet w przybliŜeniu nie potrafię opisać swych wraŜeń. Ale przynajmniej spróbuję. KrąŜyłem więc bezgłośnie nad gładzią bursztynowych pagórków. Widok ów napełniał mnie radosnym spokojem. Ich niespieszne przesuwanie się, ich doskonałe kształty stapiały się w jakąś harmonię, cichą, lecz wyraźnie rozbrzmiewającą w mym mózgu. Nagły wybuch. Noc rozświetlona milionami reflektorów. Milion obiektywów skupiających w jednym ognisku tyleŜ ogniskowych, milion telewizorów nastrojonych jednym ruchem pokrętła na ostrość. Głowę mam olbrzymią niczym świątynia, czuję się wszechmocny, wiem wszystko. Melodia bursztynowych wzgórz przynosi mi tę wiedzę. Wiem, Ŝe nazywam się U. Wiem, Ŝe naleŜę do mieszkańców Bursztynowej Planety. Jestem równocześnie indywidualnym U i zarazem cząstką innego organizmu. W mózgu mym dźwięczą myśli własne i cudze. Mogę skupić się na własnych, a wówczas czuję, Ŝe jestem U; mogę teŜ rozpłynąć się, zmienić w cząstkę ogromnej istoty złoŜonej z mych braci. Wcale nie jest trudne tak się przełączać. Jeśli mam rozwiązać jakieś konkretne zadanie, wtedy odzyskuję własną indywidualność, jak na przykład teraz. Jestem samodzielną istotą U. Przerywam lot. To bardzo łatwe. Nie poruszam Ŝadnymi dźwigniami, nie naciskam pedału, nie wtłaczam guzików. Chcę opaść i opadam. Spływam z niewidzialnej górki

łagodnie w dół. Bursztynowa panorama powiększa się, wypełnia horyzont, przybliŜa się. I oto juŜ twarda ziemia. Nie potrafię wyjaśnić, jak latam nad rozśpiewanymi bursztynowymi pagórkami. Wiem tylko, Ŝe nie ma tu Ŝadnych aparatów lotniczych, nic się nie obraca, nie turkoce, nie pulsuje. Jest bezgłośny swobodny ślizg po niewidocznych pagórkach, po krzywiznach, które zmieniam wedle swej woli. Potem zaś U leŜał na ciepłej bursztynowej skale i patrzał w Ŝółtawe niebo, po którym spiesznie pomykały dziwne, lekkie, podobne do wydłuŜonych strzał chmurki. Przepełniała go śpiewna radość. Był nie tylko indywidualną istotą U, był takŜe cząstką, komórką innej, większej zbiorowości, a jego myśli i uczucia były myślami i uczuciami owej wielkiej zbiorowości - ludu Bursztynowej Planety. Sen ów moŜe wydać się komuś niepojęty, niedorzeczny czy nawet przygnębiający. Bardziej moŜe mu odpowiadać myślenie racjonalistyczne, a draŜnić wszelki posmak mistyki. Być moŜe. Ja jednak obudziłem się z jasnym, radosnym uczuciem rześkości, przypływu sił. Było to jak przedsmak czegoś. Jak wigilia święta w dzieciństwie, gdy się wie na pewno, Ŝe czeka nas przyjemność. Dziecięce spodziewanie się czegoś bardzo miłego. W końcu dlaczegóŜ miałbym się niepokoić tym wieloodcinkowym fantastyczno- naukowym serialem? DlaczegóŜ - zapytuję - miałby ów sen być gorszy od innych? Na pewno nawet jest lepszy. Dostarcza mi przyjemnych, co więcej - ciekawych wraŜeń. Jak to się dzieje, dla przykładu, Ŝe U jest istotą samodzielną, a zarazem cząstką innej? I jak oni właściwie ślizgają się po niebie? Uśmiechnąłem się. Co to jednak znaczy urodzić się w drugiej połowie dwudziestego wieku! Jawią mi się bajkowe sny, a ja zastanawiam się, jak i dlaczego dzieją się owe cuda. Dlaczego lata konik-garbusek? Jaką ma siłę nośną? Jaka jest stateczność lotu fruwającego dywanu? Albo składowa oporu kijów-samobijów? Westchnąłem. Trzecia po południu. Trzeba rozstać się z U i pogadać z matką Siergieja Antoszina. MoŜe to nie jest zbyt ciekawe, ale za to konieczne. Spóźniła się o równe dwadzieścia minut. Ospałość to najwidoczniej ich cecha rodzinna, podobnie jak rzadki dar pewności siebie. Zdecydowanym ruchem rzuciła torebkę na stół. - Co robimy z Siergiejem? - zapytała surowo. Nieproszona usiadła i zapaliła papierosa. - Nie wiem - wyznałem uczciwie. - Pan jest jego wychowawcą - oświadczyła dobitnie towarzyszka Antoszina. - Powinien pan wiedzieć. Zaraz doda: "za to panu płacą", pomyślałem. A ja się zaczerwienię i wykrztuszę, Ŝe owszem, płacą, ale nie tak znów wiele. Zawstydziłem się. Powinienem wiedzieć, a nie wiem. - Proszę pani, Siergiej to rozsądny chłopak - powiedziałem. - Mimo miernych postępów albo - powiedzmy inaczej - mimo wybitnego braku postępów wszyscy nauczyciele uwaŜają go za niepozbawionego zdolności. - Nie widzę w tym nic zabawnego. - Ani ja. Po prostu chciałem podkreślić, Ŝe brak postępów u pani syna wygląda raczej na zamierzony. Nawet nie robiąc absolutnie nic w domu, moŜna by uczyć się lepiej od niego. Czasami wydaje się, Ŝe Siergiej ze wszystkich sił stara się nie wyłazić z dwójek. Matka Antoszina zaczęła pąsowieć w oczach. Gwałtownym, zdecydowanym gestem zdusiła niedopałek w popielniczce i spojrzała na mnie. - Chce pan powiedzieć... Patrzyłem na nią w milczeniu. Nie wiedziałem, co chcę powiedzieć. - ...Ŝe mój syn rozmyślnie źle się uczy?

- Nie wiem, czy rozmyślnie, ale - powtarzam - czasami mam takie wraŜenie... Jakie między wami panują stosunki? - Stosunki? - spojrzała na mnie z niechętnym zakłopotaniem. - Jakie mogą panować stosunki między matką i synem? Normalne. Rodzinne. - Często go pani karci? - Czasami. Ojciec to zwykle załatwia. Ja zresztą teŜ - głos jej zabrzmiał tak okrutną wiarą w słuszność tego, co mówi, Ŝe zacząłem rozumieć Siergieja. - MoŜe mi pani obiecać jedną rzecz? - Co takiego? - spojrzała nieufnie. - śe nie będzie pani karać syna. On jest akurat w tym wieku, Ŝe... - Więc co, panie profesorze? - tytuł ów wypowiedziała z takim sarkazmem, Ŝe byłem gotów się zawstydzić. - Co mamy z nim robić? Głaskać po główce? Ojciec pracuje, jak takŜe, a on... - Wcale nie radzę głaskać go po główce. Po prostu proszę go nie bić... - AleŜ my nie bijemy, skąd to panu przyszło do głowy? - Przed chwilą mówiła pani przecieŜ, Ŝe czasami ojciec to załatwia. I pani takŜe. Więc jak państwo to załatwiają? Antoszina wzruszyła ramionami. JacyŜ głupi są dziś nauczyciele, najprostszych rzeczy nie rozumieją! - No, dostanie parę razy po karku dla postrachu, a pan zaraz: nie bić... - Dobrze, nie spierajmy się o słowa. Proszę tylko o jedno: nie bić i nie wymyślać. Proszę choć na miesiąc zapomnieć o swoich wychowawczych obowiązkach. Dogadaliśmy się? - Mhm... zobaczymy, panie profesorze - odparła obraŜonym tonem. - To pan jest oczywiście pedagogiem. - A teraz proszę poprosić do mnie Siergieja. - ...Słuchaj - powiedziałem chłopcu, kiedy wszedł do pokoju. - Nie mógłbyś troszeczkę mniej się przykładać? Ospałość zniknęła na chwilę z jego twarzy. Przyjrzał mi się uwaŜnie. - SierioŜa, ja nie Ŝartuję, doszedłem do wniosku, Ŝe zbytnio się wysilasz, a w twoim wieku nadmiar wysiłku bywa niebezpieczny. Młody, rozwijający się organizm i te de. Poczułem się równocześnie Pestalozzim i Uszynskim *[* Pestalozzi Johann Heinrich (1746-1827) - pedagog i pisarz szwajcarski. Uszynski Konstantin D. (1823-1871) - postępowy pedagog rosyjski.]. Zaczęło mnie ogarniać paskudne uczucie dumy. W taki właśnie sposób zaczyna się raptem myśleć o sobie z przesadnym uwielbieniem. - Nie bardzo rozumiem, panie psorze - mruknął Antoszin. W jego światku ironia była wyraźnie rzeczą niezwykłą i budziła niejasne zaniepokojenie, jak wnyki zastawione na tropie dzikiego zwierza. - Przed chwilą zapewniałem twoją mamusię, młody przyjacielu, Ŝe starasz się, ile sił... - tu Siergiej popatrzył na mnie pytająco i z zakłopotaniem - ile sił, by źle się uczyć. Umówiłem się z nią, Ŝe nie tkną cię przez miesiąc. - Twarz Siergieja poczerwieniała gwałtownie, ja zaś opuściłem wzrok na dziennik, aby nie peszyć chłopaka. - A ty postaraj się przez ten miesiąc niczego nikomu nie udowadniać. Proszę cię o to jak o przysługę osobistą. I nikomu ani słówkiem. Dobra? - Dobra - odrzekł, jednak bez szczególnego przekonania w głosie. Gdyby tak udało się zliczyć, ile juŜ razy obiecywał! - Czy mogę odejść? - Oczywiście... Chciałem cię spytać o jedną rzecz... Siergiej spojrzał na mnie badawczo. - Przypuśćmy, Ŝe komuś zaczynają śnić się nadzwyczajne sny... - Jak to nadzwyczajne?

- No, niezwykłe... - KaŜdy sen jest niezwykły. PrzecieŜ to sen - powiedział wolno i dobitnie Siergiej. - Rozumiem. Ale mówię o takich całkiem niezwykłych. - Niezwykłych w czym? - W treści. Sny kosmiczne. O obcej planecie i tak dalej... - No to co z tego? - Rozumiesz, te sny tak są podobne do rzeczywistości... - Przepraszam, panie profesorze, jakaŜ to rzeczywistość, jeśli mówi pan, Ŝe planeta jest obca? - No tak, masz rację. Nie o to chodzi. Po prostu są to bardzo wyraźne sny, na swój sposób logiczne i jakby seryjne. Jeden przechodzi w drugi... - I komuŜ tak się to śni? Nie przypominam sobie takiej fantastyki... - Ani ja. Mówiąc szczerze, między nami, to są moje sny. - Naprawdę, panie profesorze? A moŜe to jakiś chwyt pedagogiczny? - Ach ty gałganie! - roześmiałem się. - Chwyt... CóŜ to, przerzucam cię przez biodro? Zakładam podwójnego nelsona? Słowo ci daję, nie stosuję Ŝadnych chwytów, i w ogóle nie wiem, po co o tym opowiadam. PrzecieŜ podrywam w ten sposób autorytet pedagoga, Siergiej uśmiechnął się lekko. Co chciał tym wyrazić? śe nie mam Ŝadnego autorytetu, więc nie ma co wobec tego podrywać? Czy przeciwnie? śe autorytet mam z granitu, więc nawet sama myśl o jego poderwaniu jest śmieszna? Chciałbym, aby ten właśnie wariant był bliŜszy prawdy. Pogadaliśmy jeszcze chwil parę i rozstaliśmy się mniej więcej zadowoleni z siebie. W sprawie snów zdecydowaliśmy, Ŝe opierają się na wraŜeniach wywołanych czytaniem dzieł fantastyczno-naukowych, najlepiej więc poczekać na dalsze serie, jeśli oczywiście nastąpią. Wieczorem wybieraliśmy się z Halą w gości. - WłóŜ zamszową marynarkę - powiedziała. - Chętnie. Przyjrzała mi się badawczo i zapytała: - Jak się czujesz? Jesteś zdrów? - Jak najbardziej. A bo co? Dlaczego pytasz? - Zwykle kiedy proszę, Ŝebyś włoŜył tę marynarkę, wynajdujesz mnóstwo wymówek. A dzisiaj zgodziłeś się od razu. To dziwne. W ogóle posłuszny mąŜ to oczywiście miłe, ale zostań juŜ lepiej takim, jakim byłeś, bo zaczynam się denerwować i bać... - Ale marynarkę włoŜyć? - WłóŜ. - I brązowy krawat w kratkę? śona podeszła do mnie z tyłu, oparła mi dłonie na ramionach i zaczęła trzeć policzkiem o moje plecy. - Boję się, kiedy niespodziewanie robisz się taki uległy - westchnęła. - Dobrze, nie będę cię martwić. Nie włoŜę marynarki ani krawata w kratkę. Lepiej botforty i kaftan skórzany. - Spojrzałem na zegarek. JuŜ za kwadrans ósma. - Lusieńko, spóźnimy się jak zwykle. Nim zajedziemy, będzie wpół do dziewiątej. - Nie warcz. Człowiek w botfortach i skórzanym kaftanie nie powinien warczeć. Muszkieterowie nigdy tego nie robili. - Skąd wiesz? - zapytałem podejrzliwie. - Widujesz się z nimi? Opuściła wzrok. - Wolałam nie mówić... - D'Artagnan?... - wyjąkałem. - Atos - wyszeptała i nie mogąc dłuŜej zachować powagi parsknęła śmiechem. Przyłączyłem się do niej.

- Więc warczę czy nie warczę? - zapytałem. - Niestety... - WłoŜyłem przecieŜ marynarkę, choć jej nie znoszę. Święta ofiara złoŜona na ołtarzu rodzinnego szczęścia! Chodźmy, chodźmy, trzeba jeszcze złapać taksówkę. - Tak to taksówkę? - zapytała groźnie Hala. - Nie pojedziemy wozem? - Lusieńko - odpowiedziałem Ŝałośnie: - JuŜ mi się znudziło popijać wodę z bąbelkami. Ludzie Ŝłopią napoje wyskokowe, drą się coraz głośniej, a ja siedzę z borŜomem w kieliszku i usiłuję śmiać się weselej od innych z dowcipów, które mogą śmieszyć tylko zalanych. - Ja poprowadzę wóz z powrotem - rzuciła twardo Hala. - Tym się róŜnię od niektórych, Ŝe brak alkoholu nie sprawia mi przykrości. Za to kiedy wyjdziemy na ulicę, nie będziemy podbiegać z wyciągniętą ręką do kaŜdego mijającego nas samochodu. Zejdziemy spokojnie na dół, wsiądziemy do naszego starego wiernego "Moskwicza", zapalimy stary wierny silnik... - I rąbniemy w stary wierny słup... - Zawsze próbujesz rozwijać we mnie samochodowy kompleks niŜszości. Mam dość! Ogłaszam bunt przeciwko domowemu autowyzyskowi. Odtąd ty będziesz prosić mnie o kluczyki. Do szkoły masz dwa przystanki, a ja do instytutu jeŜdŜę z dwiema przesiadkami! - Madame, brawo! - zawołałem. - Prześlicznie pani z tym gniewem! Boję się tylko, Ŝe będę musiał szukać sobie nowej Ŝony. Czy ma - pani moŜe w tej sprawie jakieś propozycje? - Dlaczego? - zasępiła się. Hala, jak chyba kaŜda kobieta, nie lubi, kiedy mówię nawet Ŝartem o rozwodzie. - Dlatego, Ŝe ty i samochód jesteście sobie przeciwwskazani. - Bzdury! Nawet to cielę Irka nauczyła się i prowadzi doskonale. CóŜ to, jestem gorsza od niej?! - O, nie! - zawołałem. - Nie! Wcale nie gorsza. Uszy masz nawet ładniejsze. Jest tylko jedna róŜnica, Irka umie prowadzić, a kiedy tobie wydawano prawo jazdy, pracownicy Wydziału Komunikacji odwracali się i rumienili ze wstydu. - Świetnie - oświadczyła lodowatym tonem Hala. - Zobaczymy, czyje uszy są ładniejsze i kto będzie rumienić się ze wstydu. Pojechaliśmy oczywiście naszym wozem. Kiedy "Moskwicz" kaszlał i prychał jak przeziębiony i nie chciał zaskoczyć, wspominałem lot nad bursztynowymi pagórkami. Nie da rady, nie ten poziom techniki. Hala dopytywała się złośliwie, czy ma wysiąść i popychać. Westchnąłem tylko. Miałem ochotę przypomnieć jej dzień, kiedy rozpromieniona pokazała mi swoje nowiutkie prawo jazdy. - Chodź, zobaczysz, jak prowadzę - powiedziała niedbale i zeszliśmy na podwórze. Rzeczywiście, zatoczyła sprawnie krąg, wjechała znów na dziedziniec do zwykłego naszego miejsca parkowania pod ścianą i zamiast hamulca nacisnęła pedał... gazu! Przez trzy następne dni ganiałem za nowym reflektorem i prostowałem błotnik, a Hala gotowała na obiady wyszukane dania i mówiła do mnie "mój kochany". Oczywiście spóźniliśmy się i oczywiście nikt nie uwierzył, Ŝe akurat teraz jest kolejna akcja "bądź przezorny na drodze", i choć to ja prowadziłem, milicjanci jak istne sępy rzucali się na nieszczęsnych kierowców wyłapując tych, którzy sobie golnęli. Dla mnie była to - jak mówię - nie pierwszyzna, umiejętnie więc wymieniłem duŜy kielich wódki na taki sam wody mineralnej. Na szczęście oba granatowe, więc nikt bąbelków nie dostrzegł. Był gwar, pełno dymu i zapewne wesoło, gdyŜ wszyscy śmieli się, głośno. Śmiałem się i ja wraz z innymi, moŜe nawet głośniej od nich. Ale z czego - nie wiem, bo znów przypomniał mi się U, nieporównywalne z niczym uczucie roztapiania się w Ŝółtym niebie

wśród wydłuŜonych, podobnych do strzał obłoków. W świadomości roiły się - wraz z szemrzącym przypływem - myśli tłumu braci. U był nimi, oni nim, a więc i mną. Ogromna melodyjna świadomość, niby majestatyczna świątynia, pełna lekkiego szemrzącego przypływu. Świątynia ta nie była chłodna ani pusta, wypełniała ją ciepła radość, podobna do tej, którą odczuwałem budząc się w czasie dwóch kolejnych poranków. Ale po stokroć silniejsza, jaskrawsza. Myśląc o świecie, w którym bawi U, czułem ukłucie Ŝywej tęsknoty. - Chłopie, czegoś tak się zadumał? - nachylił się nade mną gospodarz domu, Wasia śigalin, mój serdeczny przyjaciel. Wasia to człowiek dokładny, skupiony i uparty; jeśli raz postanowi wypić, robi to z właściwą sobie energią. - Bóg z tobą! A czy ja potrafię? Dumać to powinniście wy, dziennikarze. - E-e, nie-e - pogroził mi palcem. - Nie oszukasz mnie, stary. Widzę po oczach, Ŝeś się zadumał. Kiedy zamyślasz - się, oczy stają się puste... - Głośno, soczyście cmoknął mnie w ucho. - Nie-e ob-braŜaj się, stary. Wiesz, Ŝe cię kocham, bo jesteś opętany. Rozumiesz? Opę-ta-ny... - Jak to? - Tak to. Jesteś belfer i wcale się tym nie martwisz. Nie gryzie cię, u diaska, robak pychy. Co? Gryzie czy nie gryzie? Ale gadaj prawdę, tylko prawdę i samą prawdę! Rozumiesz? Jestem przyjacielem albo nie? Otwórz serce przed przyjacielem, a potem za nim zamknij. Rozumiesz? - Rozumiem. - To świetnie! Łyknijmy, stary, za cichych i pokornego serca. - Nie masz czasem dość? Patrz, twoja Wala gapi się na nas jak sroka w gnat. Tobie to nie szkodzi, pobije cię i tyle, ale co będzie ze mną? Przywykłeś, Wala cię leje cały czas... Wasia przyjrzał mi się z pijaną uwagą i nagle się rozpłakał. - Leje, Jureczku, to nie to słowo. Znęca się. Morduje. Wszyscy myślą, Ŝe ona mnie kocha... - zamilkł, przymknął oczy, westchnął cięŜko i ciągnął dalej. - Ter-r-ro-ryzuje mnie. Rozumiesz? To sadystka. Savonarola. Golnijmy za moją Savonarolke... - MoŜe naprawdę dość? Niespodziewanie Wasia mrugnął na mnie całkiem trzeźwo. - Chcesz - przejdę po desce. - Tu nie ma desek. - Wyrecytuję tabliczkę mnoŜenia? - Na trzeźwo takŜe jej dobrze nie znasz. Z arytmetyki nie miałeś nigdy więcej niŜ troję. Wasia roześmiał się i nagle powiedział najzupełniej trzeźwym głosem: - Myślisz, Ŝe nie widziałem, jak zamiast wódki nalałeś sobie wody mineralnej? - Naprawdę widziałeś? Okropność! Jak ja teraz spojrzę w twoje pijane oczy? - Przestań się pastwić nad serdecznym przyjacielem, nie hoduj w sobie okrucieństwa. Bądź juŜ lepiej opętanym, rozumiesz? Obłąkanie pasuje do ciebie. Do twarzy ci z nim. Wiesz? - Tak jest, panie wachmistrzu! - zawołałem zapominając na chwilę, Ŝe zostałem zdemaskowany. - To brzydko - jęknął Wasia. - Być trzeźwym i udawać pijanego. To amoralnie, nieprzyzwoicie i w ogóle nieładnie. Rób jak ja. Jestem trochę wstawiony, a udaję trzeźwego. Po męsku. Ale, draniu, jeszcześ mi nie powiedział, o czym myślisz. Nawet i teraz gadasz tu ze mą, a myślami gdzieś bujasz... Kiedy Wasia trochę sobie podpije, robi się zawsze niezwykle przenikliwy. Teraz teŜ trafił w dziesiątkę. Akurat usiłowałem w tej chwili odtworzyć melodię zasłyszaną nad gładkimi, obłymi wzgórzami Bursztynowej Planety, kiedy U przelatywał nad nimi. Nie, była

nazbyt złoŜona, by ją zapamiętać. Pamiętałem tylko wraŜenie bezgranicznej harmonii, mądrej, kojącej, wiecznej i pięknej. JakŜe potrafiłbym komuś o tym opowiedzieć? Jak dobrać słowa, które choć w części mogłyby oddać to, czego oddać nie moŜna? A równocześnie Bursztynowa Planeta nie opuszczała mnie. Byłem jakby przepełniony owymi dwoma snami - Słuchaj no - powiedziałem. - MoŜesz na chwilę się zamknąć? - A po co? Gadam, więc jestem. Tak mawiali jeszcze staroŜytni. - Nie. PowaŜnie. - PowaŜnie? Mogę. Słucham, ale mów krótko, bo powiedziane jest: zwięzłość to siostra talentu. Jak, w jaki sposób zniszczyć mur obronny chroniący ludzi? Wszyscy są przecieŜ niby w kolczugach i hełmach. NiewraŜliwi. Nie moŜna się do nich dobrać. Jak opowiedzieć im o Bursztynowej Planecie? Oczywiście, oczywiście, powtarzałem sobie po raz setny, dorosły, kulturalny człowiek z końca dwudziestego wieku nie powinien zawracać bliźnim głowy dyrdymałkami o snach. Kogo interesują sny nauczyciela angielskiego, Jurija Czernowa? Skąd ta pycha, by sądzić, Ŝe mogą w ogóle kogokolwiek zainteresować?! Powtarzam, umysłem wszystko to pojmowałem, ale wyrazistość, piękno i niezwykłość snów sprawiły, Ŝe traktowałem je jak prawdziwy skarb mej wyobraźni. Po prostu byłoby grzechem skrywać je we własnej tylko czaszce. Ludzie bywają róŜni, jedni mogą oglądać piłkę noŜną albo hokeja w pojedynkę, inni - nie. NaleŜę do tych drugich. Kiedy zapowiadają ciekawe zawody, idę do Wasi, do Ilji, do któregoś ze znajomych, byle tylko móc cieszyć się lub smucić razem z kimś. - Masz psyche dzikusa - podrwiwa ze mnie Hala - nie dorosłeś do epoki telewizji. Bo ona ubóstwia samotne oglądanie transmisji sportowych. Spojrzałem na przyjaciela. - Waśka, ale powiedz, gdybym był śmieszny. - Stary, w przeciwieństwie do innych nigdy nie bywasz śmieszny, nigdy nie próbujesz wyłazić ze skóry. Nie wyobraŜasz sobie, ile skór wtedy pęka. Dalej, Jureczku, zaczynaj. Moje uszy są do twej dyspozycji. - Tylko się nie śmiej! - CóŜ to, chcesz odczytać swoje pierwsze wiersze? Nie krępuj się! - Śnią mi się dziwaczne sny. JuŜ drugą noc z rzędu. Jakaś obca planeta, nazwałem ją bursztynową... - Czekaj no, stary. Wału! - zawołał do Ŝony. - Jureczek skarŜy się, Ŝe nie ma nic do picia. Przynieś no, dziecino, tę butelczynę odstawioną w lodówce. - Zgłupieliście, moczymordy, czy co? - rozległ się bas Wali. - Przed wami prawie pełna flacha, a wy... - Hm... ale Jureczek powiada, Ŝe to woda mineralna. Przypuszczam, Ŝe się myli? Chodź no tu, dziecinko... Walentyna jest o pięć centymetrów wyŜsza i o dziesięć kilogramów cięŜsza od Wasi. MęŜczyźni drętwieją pod jej spojrzeniem, a kierowcy taksówek stają się nagle bardzo uprzejmi. - Wybacz, stary" zacząłeś coś gadać o bursztynach. Bursztyny... Skamieniałe łzy drzewa - jakie to banalne! Mocna rzecz, co? Skończyło się na tym, Ŝe poddałem się i łyknąłem kieliszeczek. Usiadłem za kierownicą, ale Hala musiała przysiąc, Ŝe jeśli nas zatrzymają, zamienimy się szybko miejscami i prawo jazdy pokaŜe ona. Ale o drugiej w nocy nikt nas nie zatrzymał i do domu dotarliśmy szczęśliwie. ROZDZIAŁ 3

śyłem dalej w dwóch światach. W dzień chodziłem do pracy, koło apteki widywałem się z Codziennym Spotkańcem (witaliśmy się teraz jak najbliŜsi przyjaciele), wywoływałem do tablicy, stawiałem stopnie, rozmawiałem z Halą. Słowem, byłem Jurijem Czernowem, nauczycielem języka angielskiego. Nocami przebywałem na Bursztynowej Planecie. Nowe sny zawsze dodawały coś do poprzednich. Z kaŜdym upływającym dniem przyzwyczajałem się coraz bardziej do niedorzecznej na pierwszy rzut oka myśli, Ŝe Bursztynowa Planeta to wcale nie płód mych nocnych wymysłów. śyła własnym Ŝyciem, a ja powoli, krok po kroku, zaznajamiałem się z dziwnym i niepodobnym do naszego ludem U. Nie rozumiałem, zdumiewałem się, nie wierzyłem, ale zaznajamiałem się. Nie, nie, proszę nie myśleć, Ŝe utraciłem całkowicie samokontrolę i zmieniłem się w swego rodzaju narkomana, dla którego jedyną realność stanowi świat fantasmagorii. Zdawałem sobie w pełni sprawę ze wszystkiego. Jedyne, powtarzam, z czym zupełnie nie mogłem się pogodzić, to Ŝe moje sny były tylko snami. To było absolutnie niemoŜliwe. Sny nie mogą przebiegać w tak ścisłej kolejności jeden po drugim. Nie mogą zazębiać się ze sobą tak szczelnie, nie mogą być tak logiczne, niechby nawet fantastyczno-logiczne, ale logiczne! Mój śpiący mózg nie mógł noc w noc odtwarzać obrazów Ŝycia nieznanej planety. Rozumiałem, Ŝe stwierdzenie to moŜe wydawać się sporne, ale wiedziałem, czułem, byłem pewien, Ŝe moje podróŜe na Bursztynową Planetę to nie tylko sny. Gdyby ktoś krąŜył wraz ze mną nad śpiewającymi pagórkami lub gdybym potrafił opowiedzieć naleŜycie o tym locie - byłbym zrozumiany. No i co wtedy? Zostawały dwie moŜliwości: albo zwariowałem i wszystko, co mi się zdaje, to płód chorej psychiki, albo... Nawet teraz, po tak długim czasie od owych zdarzeń, zadziwia mnie pytanie, jak znalazłem w sobie dość intelektualnego męstwa, by przyjąć tę drugą moŜliwość. Proszę mi wierzyć, nie przechwalam się. Przez całe świadome Ŝycie traktowałem siebie dość sceptycznie, nigdy nie byłem zbyt mądry, odwaŜny, przedsiębiorczy. Wiedziałem o tym. Godziłem się łatwo z tym, co mi los zsyłał. Kiedy Hala wyrzucała mi, Ŝe nie walczę o to, co mi się naleŜy, musiałem z westchnieniem przyznawać jej rację. Rzeczywiście, bojownikiem nie byłem. Wydawało się więc, Ŝe najłatwiej będzie zdecydować, iŜ Bursztynowa Planeta to swojego rodzaju choroba. Dla mniej lub bardziej racjonalnie myślącego umysłu wariant ten wydawał się najprawdopodobniejszy. Ja jednak byłem przekonany o czymś innym. Ze w jakiś sposób odbieram informacje przesyłane mi przez U i jego lud. Wyobraźmy sobie, zastanawiałem się usiłując myśleć spokojnie, Ŝe gdzieś, powiedzmy pod Kurskiem, właściciel telewizora widzi nagle na ekranie swego "Rubina" czy "Tempa" transmisję z Rzymu albo z Helsinek, ale bez fonii. Zwraca się więc do sąsiadów. - Wczorajszego wieczora nadawali z Rzymu piłkę noŜną, ale bez głosu. Nie wiecie, kto grał? - Coś ty - powiada sąsiadka. - W jaką piłkę? Z jakiego Rzymu? Leciał osiemnasty odcinek tego... no, serialu... jak go tam, no wiesz... A potem totolotek. śarty sobie stroisz, czy co? - Ale skąd... Nie... CóŜ więc myśli właściciel nieszczęsnego "Rubina"? Albo Ŝe ma kuku na muniu, albo Ŝe w rezultacie nieznanych przyczyn jego odbiornik zaczął raptem łapać transmisje rzymskiej telewizji! Zwłaszcza Ŝe - wprawdzie bardzo rzadko - podobne przypadki się zdarzają. Sprawa ze mną wygląda tak właśnie. Z tą tylko róŜnicą, Ŝe Bursztynowa Planeta to nie Rzym, moja głowa nie "Rubin" i nic podobnego, o ile mi wiadomo, nigdy z nikim się nie zdarzyło.

Wieczorem postanowiłem pogadać z Halą. Tym razem słuchała nie przerywając. Kiedy skończyłem, objęła mnie i potarła nosem o mój policzek. - Kłujesz - powiedziała. - Ale i tak cię kocham. Zazwyczaj kiedy Hala mnie obejmuje, czuję się jak wielki dwudziestopięcioletni kociak, który pragnie mruczeć i przeciągać się pod dotknięciem pieszczotliwej znajomej dłoni. Ale dzisiaj miałem się na baczności, jak dzikie zwierzą, i przyglądałem się usiłując pojąć, co Hala myśli naprawdę. Podejrzliwość to jest samowyzwalacz, wystarczy zrobić pierwszy krok, drugi okazuje się łatwiejszy. Naraz nos Hali wydał mi się chłodny i fałszywy, głos zabrzmiał nieszczerze. Rozmawiała ze mną jak z chorym. - Wszystko będzie dobrze - powiedziała. - Musisz po prostu odpocząć. MoŜe pogadaj w szkole, niech cię zwolnią na tydzień, zastępowałeś przecieŜ Rajkę, kiedy wychodziła za mąŜ... Pojedziesz na tydzień do cioci Niury, połazisz, pooddychasz świeŜym powietrzem i wrócisz całkiem zdrów. - Zdrów? Więc teraz jestem chory? - Nie twierdzę, Ŝe chory, ale... - Rozumiem. Doskonale rozumiem! Gdybyś to ty mnie opowiadała, Ŝe coś ci się śni o kosmosie, ja teŜ bym chyba cię wysłał do ciotki Niury. Ona twardo stąpa po ziemi, jej na pewno śnią się rzeczy ściśle realne, w skali raczej osiedlowej... - Niepotrzebnie się złościsz, mnie przecieŜ chodzi o twoje dobro. - Nie złoszczę się, przysięgam. MoŜe spostrzegłaś, Ŝe odkąd śnią mi się bursztynowe sny, jestem w doskonałym nastroju. Ale czy nie sądzisz, Ŝe mogę mieć rację? A jeŜeli? Gdyby tak w zwyczajnej powszedniości zamigotał promyczek czegoś niezwykłego? A ty - do ciotki Niury! Na świeŜe powietrze! Hala westchnęła, na jej twarzy pojawiła się nagle surowa poranna nieprzystępność. - Dobrze - powiedziała. - Przypuśćmy na chwilę, Ŝe uwierzyłam. MoŜe inaczej, nie to słowo, po prostu przekonałeś mnie. Ty, Jurij Czernow, nauczyciel angielskiego - w głosie jej pojawił się ton leciutkiego sarkazmu - okazałeś się wybrańcem kosmicznych przyjaciół. Przypuśćmy. I co dalej? Zawsze lubisz wyobraŜać sobie, co by było, gdyby... Więc i ja spróbuję. Zgłaszasz się... powiedzmy, do Akademii Nauk i powiadasz: "Cześć, jestem Jurij Czernow, nauczyciel języka angielskiego. Odbieram sygnały z kosmosu. W czasie snu" Widzisz, sam wzruszasz ramionami. MoŜe tobie jest wszystko jedno, co myśli o nas otoczenie, ale ja nie chcę, by mego męŜa uwaŜano za wariata. Rozumiesz? Policzki jej zapłonęły rumieńcem, oczy rozbłysły. Spojrzałem na zaciśnięte piąstki. Była gotowa do walki. O zdrowy rozsądek, o mnie, o to, aby nikt nie pukał się palcem w czoło za moimi plecami. - Milczysz - ciągnęła Hala. - Bo nie masz argumentów! Zawsze łatwiej ci wybrać wariant, przy którym nie trzeba nic robić. Niech wszystko załatwia się samo, a ty będziesz wypoczywał z załoŜonymi rękami, na tapczanie... Oczywiście powinienem był oburzyć się i wyjaśnić swój pogląd na to, za kogo powinna była wyjść za mąŜ, ale - dziwna rzecz - radość, która ogarniała mnie we śnie, opromieniła wszystko dokoła, nawet kłujące spojrzenie Hali. Westchnąłem. W tym, co mówiła, był zdrowy rozsądek. Zbawczy, lecz wszystko niszczący na swej drodze. Nie daj BoŜe znaleźć się pod gąsienicami zdrowego rozsądku, jego atak bywa nie do odparcia, po jego stronie jest siła, poparcie większości. Ty zaś trwasz osamotniony, zbrojny w kruche, dziwaczne odczucia, którym sam nie bardzo dowierzasz. - Masz chyba rację, Lusieńko, więc co mi doradzasz oprócz cioci Niury? - MoŜe pokaŜesz się lekarzowi? Dobremu psychiatrze, który mógłby wyjaśnić twój stan. Wala zna świetnego doktora...

- JuŜ się dowiadywałaś? Namyślała się chwilę - skłamać czy powiedzieć prawdę. - Tak... Widziałam, Ŝe coś się z tobą dzieje... Zrozum, Jureczku - oczy jej znów stały się ciepłe, mógłbym patrzeć w nie bez ustanku. - Zrozum, te bujdy miną. Ale choroby nie naleŜy zaniedbywać, zawsze łatwiej wyleczyć z początku niŜ później. Pójdziesz do doktora? - Pójdę. Co więcej mogłem powiedzieć? śe nie pójdę? Jeszcze bardziej utwierdzić ją w przekonaniu, Ŝe oszalałem? I czekać, kiedy zacznie przede mną chować ostre przedmioty? A moŜe istotnie Hala ma rację? MoŜe niezachwiana pewność, Ŝe jestem zdrów, to tylko jeden z symptomów nadchodzącego obłędu? MoŜe jestem chory juŜ od dawna? Na długo przed pojawieniem się bursztynowych snów? Skłonność do refleksji? Nawyk stałego fantaejowania? Co by było, gdyby... Przypomniał mi się przyjaciel, Ilja Płoszkin. Lubił mnie nazywać jeszcze na studiach niedorozwiniętym. CzyŜby miał się okazać prorokiem? CzyŜby w tym Ŝarcie kryło się ziarnko prawdy? A moŜe nie ziarnko, moŜe cała prawda?... - Nie przejmuj się, kochanie - mówiła Hala. - Wszystko będzie dobrze. W głosie jej brzmiało zdecydowanie straŜniczki domowego ogniska chroniącej swej twierdzy. Czego jak czego, ale zdecydowania Hali nie brakuje. Niech tylko w główce jej dojrzeje jakieś postanowienie, natychmiast zaczyna wcielać je w Ŝycie z druzgocącą wszystko energią. - Jeśli chcesz, pójdę z tobą - zaproponowała. - Ustalmy, Lusieńko, albo jestem zupełnym inwalidą, albo mogę się jeszcze poruszać. JeŜeli potrafię obejść się bez niańki, nawet tak sympatycznej jak ty, wolałbym pojechać sam. Masz adres? - Mam. Tylko nic nie wyjaśniaj przez telefon. Powiedz, Ŝe dzwoni Czernow z polecenia pani Walentyny... Nacisnąłem guzik jedenastego piętra i jadąc w górę odczytywałem ze ścian windy niedługą historię nowo wybudowanego domu. Oleg plus Swieta... daj im BoŜe szczęście. Ta- ak! Dureń Lońka. Głupia Ola. Miejmy nadzieję, Ŝe to oszczerstwa. MoŜe po prostu nikt ich nie rozumie, nie wierzy w nich? Mieszkanie sto osiemdziesiąt pięć znajdowało się w bocznym korytarzyku na prawo. Panowały tu zupełne ciemności. Powiodłem rękami po ścianie, namacałem dzwonek i nacisnąłem. Rozległ się melodyjny dźwięk, poczułem nagle miły spokój, jak przez wszystkie te dni. Drzwi otworzyły się gwałtownie, szeroko, jakby je ktoś szarpnął z całej siły od wewnątrz. Prawdopodobnie tak właśnie było, gdyŜ stanął w nich ogromny młodzian z rudą bródką i w podkoszulku. - Przepraszam - wybełkotałem, czując się słaby i bezbronny przy owej brodatej górze. - Czy to mieszkanie sto osiemdziesiąt pięć? - To samo - odparł z przekonaniem głębokim basem człowiek w podkoszulku. - Pan pewno z polecenia pani Walentyny? - Ten sam - starałem się, by w głosie mym zabrzmiała nie mniejsza pewność niŜ u lekarza. - To świetnie. Przepraszam za ten trykot, ale akurat cyklinuję podłogę. Wejdźmy. - Człowiek-góra wprowadził mnie do malutkiego pokoiku zajętego w połowie przez biurko. - Chwileczkę - powiedział - jeśli pan pozwoli, włoŜę koszulę. Lekarz w podkoszulku to nie lekarz, lecz cykliniarz podłóg, niech diabli... Myślę i o cykliniarzach, i o podłogach. Przede wszystkim o podłogach! Czy cyklinował pan kiedy podłogi? Zrobiło mi się wstyd, Ŝe do dwudziestego piątego roku Ŝycia nie miałem w ręku cykliniarki czy jak się to coś nazywa. - Nie - pokręciłem przecząco głową. - Nie zdarzyło mi się. Ale czytywałem o tym. U

klasyków. Doktor roześmiał się. - Powiedziałem, Ŝe czytałem u klasyków. Czy pan rozpoznaje od razu, kto Ŝartuje, a kto jest chory? - Ach, od razu... MoŜe nie od razu, ale coś niecoś przecieŜ potrafimy ustalić. Proszę opowiedzieć, na co pan się uskarŜa? - Niestety na nic. Wypowiedziałem te słowa i pomyślałem, Ŝe nie trzeba było tak Ŝartować. Kto wie, jak teraz potraktuje mój sposób rozmowy. - Dobrze, proszę opowiedzieć, na co się pan nie skarŜy? Mój BoŜe! Nie było juŜ odwrotu, opowiedziałem więc pokrótce o mych sennych marzeniach. Doktor słuchał nie przerywając, tylko od czasu do czasu chwytał się garścią za rudą brodę, jakby próbował, czy mocno siedzi. Potem zapytał o samopoczucie, jak sypiam, jakie są moje stosunki z rodziną, ze współpracownikami, na co chorowałem i temu podobne. Kiedy odpowiedziałem na ostatnie pytanie, począł wściekle Ŝuć dolną wargę. Pomyślałem, Ŝe chyba ją zaraz odgryzie, wszystko jednak zakończyło się pomyślnie. Zostawił wargę w spokoju, ale zaczął drapać się w głowę, w policzki, w kark, w nos, w podbródek. Jeśli ktoś tu potrzebuje leczenia - pomyślałem - to chyba nasz kochany doktorek. - Czy mogę panu w czymś pomóc? - zapytałem moŜliwie najłagodniej. Nie mogłem po prostu patrzeć, jak człowiek gołymi rękami usiłuje zedrzeć sobie skalp z głowy. - Co takiego? - doktor drgnął. - Aha, mam takie paskudne przyzwyczajenie. ChociaŜ, wie pan, istnieje teoria, która głosi, Ŝe drapanie się w głowę pobudza obieg krwi, a więc ułatwia w ten sposób procesy myślowe. Roześmiałem się. - Śmieszy to pana? - Pan wybaczy, doktorze, teraz dopiero rozumiem, dlaczego od dzieciństwa uwielbiałem, gdy ktoś mnie drapał w głowę. - Mój BoŜe - westchnął doktor. - CóŜ mogę panu powiedzieć? Z jednej strony jest pan absolutnie normalny, doskonale orientujący się w świecie zewnętrznym i we własnej osobowości... - Dziękuję - skłoniłem głowę z dostojną powagą, lecz doktor ciągnął dalej: - Z drugiej strony, w pańskich sennych marzeniach występują chyba składniki syndromu parafrenicznego. Ale, powtarzam, tylko składniki. Mam na myśli fakt porozumiewania się z pańskimi ludzikami... Dość dziwne, powiedziałbym, kojarzenie pojęć. - Przepraszam, doktorze, Ŝe nalegam. Przypuśćmy, Ŝe nic bym panu nie wspomniał o Bursztynowej Planecie. Czy odniósłby pan wraŜenie, Ŝe cierpię na zaburzenia psychiczne? - Naturalnie, Ŝe nie. - Powiada pan, Ŝe w moich snach są składniki, jak je pan nazywa, syndromu parafrenicznego. W snach. Przypuśćmy. Ale czy są teŜ we mnie, w mojej osobowości na jawie? - Jak by to panu powiedzieć... Raczej nie. Ale to wszystko nie jest proste. Dla tego syndromu charakterystyczne są uczucia zarozumialstwa, zadowolenia z siebie, wesołości, euforii. Odrzućmy zarozumialstwo. Prawdopodobnie nie jest ono w ogóle charakterystyczne dla pana. RównieŜ zadowolenie z siebie. Ale wesołość, euforia, to akurat pasuje do stanu opisywanego przez pana. Sny na ogół nie są jednak charakterystyczne dla syndromu parafrenicznego. Z drugiej strony, w naszych czasach kosmiczne motywy występują dość często u chorych na ów syndrom. MoŜna teŜ mówić tu raczej o halucynacjach. A takŜe przy syndromie onirycznym... Doktor, przeszedłszy na znaną sobie terminologię, wyraźnie poweselał, poczuł grunt

pod nogami. - A cóŜ to takiego? - Oniryczny, czyli dotyczący snów. Rodzaj kulminacji gwałtownego fantastycznego majaczenia. Wyraźne wraŜenia zmysłowe... BoŜe drogi - pomyślałem - coś w tym jest! - Owe wraŜenia wydają się widzialne. Jaskrawo, plastycznie wyraŜona obecność czegoś. Równie często występują tu motywy kosmiczne. - To takŜe podobne - mruknąłem. - Mogłoby być tak, gdyby nie pewna drobna przeszkoda. - Jaka? - W obu tych syndromach zawsze moŜna dostrzec róŜne objawy. LeŜał u mnie niedawno chory z takim właśnie rozpoznaniem. Wspaniały, kochany człowiek! KaŜdemu cierpliwie wyjaśniał, Ŝe odpowiada za losy wszechświata, bo trzyma w rękach nici od wszystkich planet i gwiazd. Czasami prosił bardzo uprzejmie, bo potrzymać - powiedzmy - Aldebarana. To bardzo wielka gwiazda i trudno ją utrzymać, zmęczyła mu się ręka, a nitki puścić nie moŜe, by gwiazda nie uleciała. Wszechświat i tak się przecieŜ rozlatuje... Był to bardzo inteligentny i oczytany człowiek. - No i co? Wyleczył go pan? - Mniej więcej. - A co ja mam robić? - Tymczasem nic, absolutnie nic. Jeśli pan moŜe, proszę trochę wypocząć. Sport. Uśmiechnąłem się. - Niepotrzebnie pan się uśmiecha. Gdyby pan wiedział, jakie w nas tkwią olbrzymie rezerwy samoregulacji, nie uśmiechałby się pan. - Proszę wybaczyć, Ŝona teŜ mnie namawiała na wypoczynek, mamy krewną pod Moskwą. - Doskonale. - Przepraszam raz jeszcze za moją natarczywość, przypuśćmy, powtarzam, Ŝe pan przeprowadza najrozmaitsze badania... - Panu nie trzeba Ŝadnych badań. - Powiadam, przypuśćmy. I dochodzi pan do niewątpliwego wniosku, Ŝe jestem psychicznie zdrów. A sny będą trwały nadal... - Śnij pan sobie na zdrowie, jeśli tylko nie przeszkadzają. Tym bardziej Ŝe, jak pan twierdzi, rano czuje się pan wyspany i wypoczęty. - Czy w psychiatrii znane są przypadki takich seryjnych snów? - Mówiąc ściślej, to juŜ nie psychiatria. Raczej psychologia. Są, wie pan, specjaliści od snów. Ci mogliby dać oczywiście bardziej wyczerpującą odpowiedź. Moim zdaniem, przypadki takie są znane, choć niezbyt częste. Ale z reguły są to senne marzenia jednotematyczne, gdy wciąŜ śni się jedno i to samo. Albo sny wyrównawcze, kiedy ktoś przeŜywa we śnie wszystko, czego brakuje mu w rzeczywistości. Tłumienie podniet powoduje tym silniejsze powstawanie marzeń sennych, a pamięć dostarcza im surowca - wspomnień z dnia. To punkt widzenia Freuda, który nazywał sen "fajerwerkiem, który wymaga wiele czasu na przygotowanie, spala się zaś w jednej chwili". Freuda jednakŜe zbytnio, jak wiadomo, pociągały bodźce płciowe. Ja natomiast nie dostrzegam w pańskich snach motywów erotycznych. Adler *[ Adler Alfred (1870-1937) - psycholog i psychiatra austriacki.] uwaŜał, Ŝe człowiek śni, jeśli go coś niepokoi. Nieprzypadkowo więcej bywa snów przykrych. Jeśli się nie mylę, pięćdziesiąt siedem procent. Rzeczy przyjemne śnią się dwa razy rzadziej... Nasz Sieczenow *[** Sieczenow Iwan M. (1829-1903) - fizjolog rosyjski.] nazywał sny niezwykłym połączeniem zwykłych wraŜeń... - Ale w moim przypadku...

- Proszę zrozumieć, mózg to cudownie złoŜona machina. Osobowość człowieka praktycznie jest niepowtarzalna jak odciski palców. Klasyczne przypadki występują częściej w podręcznikach niŜ w Ŝyciu. Całkiem moŜliwe, Ŝe pański seryjny, jak go pan nazywa, sen ma charakter przetwarzanej informacji naukowo-fantastycznej. Mhm, pomyślałem, brodacz powtarza domysły siódmoklasisty Antoszina. Tylko tamten doszedł do nich o wiele szybciej! - A co pan myśli na temat moŜliwości, o której juŜ panu mówiłem, doktorze? śe w taki sposób odbieram informację wysyłaną do mnie z kosmosu? - Tylko dlatego właśnie rozmawiałem z panem. Prawdę mówiąc, jest to jedyny realny symptom skłaniający w ogóle do zastanowienia się. W innym przypadku juŜ dawno poŜegnałbym pana. To nie ma sensu. Pole siłowe zdrowego rozsądku jest nieprzenikliwe. Łatwiej rudemu lekarzowi uznać zdrowego chorym, niŜ uchylić drzwi przed czymś nieznanym. ChociaŜ moŜna go zrozumieć. To rzeczywiście łatwiejsze. Kiedy ktoś trzyma w ręku, niby sprzedawca baloników, nici od wszystkich gwiazd i placet, łatwiej oczywiście dojść do wniosku, Ŝe trzeba go leczyć, niŜ potraktować owe nici powaŜnie. - Bardzo panu dziękuję, doktorze. - Wyjąłem z kieszeni przygotowaną kopertę z pieniędzmi, próbując wsunąć ją w wielkie łapsko pokryte krótkimi rudymi włosami. - To dla pana. - Pieniądze? - zapytał psychiatra rzeczowo. - Tak - bąknąłem. - Dziękuję, nie biorę. Nie prowadzę w ogóle prywatnej praktyki. Po prostu prosiła mnie pani Walentyna, a to kobieta, której się nie odmawia. Pan ją zna? - Oczywiście. To Ŝona mego przyjaciela. Bliskiego. - Proszę ją ode mnie pozdrowić. śyczę miłego wypoczynku. Wie pan, co mogę jeszcze panu zalecić? Cyklinowanie podłóg. Wspaniała terapia pracą. ROZDZIAŁ 4 Po drodze do domu przypomniał mi się Ilja Płoszkin. Przyjaciel, z którym nie widzieliśmy się juŜ kilka miesięcy. Studiowaliśmy razem w Instytucie Języków Obcych. Miał on przedziwne hobby - psychiatrię. Sypał terminami naukowymi na prawo i lewo. Nazywał mnie, w zaleŜności od nastroju, albo - ogólnie - oligofrenikiem, albo dementem, imbecylem i debilem, dokładnie wyjaśniając kaŜdy z tych stopni niedorozwoju umysłowego. ObraŜać się na niego nie było moŜna, bo to najlepszy człowiek na świecie. Na pograniczu opętania, jak mawiał o sobie. Długo przetrząsałem kieszenie szukając dwukopiejówki. Wedle mojej kalkulacji Ilja powinien jeszcze być w pracy. Tak się teŜ okazało. - To ty, oligofrenik? - zabulgotało radośnie w słuchawce na drugim końcu przewodu. Od razu zrobiło mi się cieplej na duszy. - Ja. Co słychać? - Nie pajacuj! - wrzasnął tak, Ŝe aŜ zadrŜała membrana. - Nie okłamuj i mnie, i siebie. Czego chcesz, chłopaczku? Gadaj wprost i uczciwie! - Masz jakąś popularną ksiąŜkę o psychiatrii? - śartujesz, czy co?! Pewno, Ŝe mam. KsiąŜki, podręczniki. Przecie wiesz, Ŝe psychiatra to mój konik. Pamiętasz moje diagnozy dla ciebie? - Pamiętam. Oligofrenik, idiota, dement, imbecyl i debil zarazem... - Aha, utkwiło ci w pamięci. I co, sprawdza się? - MoŜe i tak. Iljuszko, kiedy będziesz w domu? - Za godzinę.

- Jeśli moŜna, to wpadnę i coś sobie wybiorę o psychiatrii. KsiąŜkę lub podręcznik. Będę za godzinę. - Nie da rady. - Dlaczego? - Bo zamykam sklepik i za pół minuty jestem gotów. Wymiana informacji technicznej moŜe odbywać się bez mego osobistego nadzoru. - A z pracy cię nie wyleją? - Mnie? - Ciebie. - Mnie nie moŜna wylać. - Czemu? - Bo mam okropną opinię. KaŜdy wie, Ŝe jestem fajtłapa, a takich się nie wylewa. Fajtłapom się współczuje. - Czekaj, ktoś się dobija do budki. - A skąd dzwonisz? Podałem swoje współrzędne i umówiliśmy się na spotkanie za pół godziny. Iljusza nic się nie zmienił. Tłusty, po dawnemu wymiętoszony i pełen werwy. Ilekroć mam go spotkać po dłuŜszej przerwie, zawsze się lękam, Ŝe schudł i przestał być podobny do Piotra Bezuchowa z "Wojny i pokoju". Na szczęście nie schudł wcale, raczej przeciwnie. Długo i serdecznie wytrzepywał mi kurz z marynarki klepiąc z całej siły po plecach, ściskał, obracał, oglądał, aŜ w końcu kiwnął z zadowoleniem głową. - Jak dotąd, zupełnie nieźle. - śe co? - Oznak syndromu JO chyba nie widać. Ale dwa miesiące to za krótko. - Syndrom JO? Co to takiego? - Nie wiesz? Syndrom Jonycza - JO. Pamiętasz opowiadanie Czechowa? Tak nazywam kaŜdego, kto zaczyna tępieć i pleśnieć. Symptomy: ołowiane spojrzenie, zwolniona reakcja na podwładnych, poszerzony i stwardniały zadek... Jednopokojowe mieszkanie Ilji przedstawiało absolutny nieład, pierwotny chaos. Wszechświat przed zgęstnieniem obłoków kurzu i powstaniem gwiazd. Kurz jednak, w odróŜnieniu od wszechświata, nie zagęścił się tutaj, gdyŜ okrywa równomierną warstwą niemal wszystko w mieszkaniu, z wyjątkiem ścieŜynki wydeptanej przez gospodarza. - Wybacz - westchnął. - Znasz moją słabość psychiczną. WciąŜ zabieram się do jej opisania, ale brakuje czasu. Prześladuje mnie myśl, Ŝe czystość ostatecznie zrujnuje ludzi. Natura jej nie znosi i mści się na ludzkości za pęd do higieny. Tutaj, na malutkiej wysepce wśród morza nienaturalnej sterylności, Ŝyję w zgodzie z przyrodą. Zaczekaj, zaraz coś zjemy. - Tutaj? - zdziwiłem się szczerze. - Tu zjemy? - Niestety, tu nie moŜna - westchnął Ilja. - Dlaczego? - Próbowałem... - I co? - Zanadto trzeszczy. - Co trzeszczy? Stół? - Kurz, głupku. Trzeszczy w zębach. Tak głośno, Ŝe sąsiedzi stukają. - Idź do licha! - Co za ograniczony umysł. Wystarczy wyleźć z błocka banału, a ten juŜ się zjawia z lagą! Idź do licha! Ach, Juruś, Juruś, mój biedny imbecylku! Dobra. Idę do kuchni. Póki będę szykować, masz tu podręcznik psychiatrii. Trzymaj.

BoŜe, nigdy nie widziałem tak gruntownie przepracowanej ksiąŜki! Co drugi wiersz podkreślony, ustępy opatrzone kabalistycznymi znakami, niektóre stronice upstrzone tajemniczymi cyframi. A wszystko zapisane ręką Iljuszy. Złudzenia słowne, złudzenia spostrzeŜeniowe... Mhm... Opisane przez W. Kandinsky'ego *[*Kandinsky Wassily (1866-1944) - rosyjski malarz, grafik i teoretyk sztuki.] jeszcze w XIX wieku. Chory wierzy, Ŝe jego myśli nie naleŜą do niego, lecz do kogoś innego, a jemu zostały podsunięte... tak, tak... Chorzy skarŜą się na sztucznie "robione" wspomnienia, sny... Aha, jakby trochę cieplej - pomyślałem. Dziwne, ale nie przejąłem się wcale. W głębi duszy byłem pewien, Ŝe jestem zupełnie zdrów. "Robione" sny. Przypuśćmy. I co jeszcze? Niby-złudzenia w zestawieniu z poczuciem wyobcowania i sztuczności własnych myśli. Ich ujawnienie nazywa się syndromem automatyzmu psychicznego Kandinsky'ego-Clairambaulta *.[* Clairambault Pierre de (1851- 1740) - francuski psycholog.] Niestety - pomyślałem - daleko mi do psychicznego automatyzmu! śadnych "robionych" myśli, Ŝadnego "ujawniania". Ale czytajmy dalej. Idee prześladowcze. Myśli, od których, choćby się chciało, nie moŜna się uwolnić. Od myśli o Bursztynowej Planecie istotnie nie mogę się uwolnić. I nie chcę. Myśli przeceniane. CóŜ to znowu takiego? Myśli te nie mają niedorzecznego charakteru, ale chory niewłaściwie je ocenia, nadaje przesadne znaczenie, jakiego obiektywnie nie posiadają. W odróŜnieniu od idei prześladowczych myślom przecenianym nie towarzyszą męczące uczucia prześladowań ani pragnień uwolnienia się od niewłaściwego sposobu myślenia. No cóŜ... To juŜ podobniejsze do mnie. Męczącego uczucia co prawda nie mam, chęci uwolnienia się odeń takŜe nie. A myśl o tym, Ŝe pierwszy raz w historii ludzkości jakaś obca cywilizacja usiłuje przekazać nam coś o sobie, to widocznie myśl bagatelna, do której, moŜna rzec, przywiązuję zbyt wielkie znaczenie, jakiego obiektywnie nie posiada. Nie, tak moŜna się zgubić w tej opasłej księdze. O, tutaj są jego ulubione przezwiska: oligofrenicy, debile, imbecyle, idioci. A oto moje własne majaczenia parafreniczne. Wczytałem się uwaŜnie. "Chory częstokroć uwaŜa się za świętego, za nadczłowieka, za powołanego do decydowania o losach ludzkości". Czy jestem święty? Niestety nie. Za nadczłowieka teŜ się nie uwaŜam. NiŜsza kategoria wagowa! Losy ludzkości - to juŜ lepiej! - Fioła jeszcze nie dostałeś? - doszedł mnie głos z kuchni. - Bronię się resztkami sił - odburknąłem, - To chodź jeść. Ku memu zdumieniu kuchnia okazała się czyściejsza niŜ zeszłym razem, a jajecznica na wędzonej kiełbasie wyglądała po prostu nadzwyczajnie. - Golniemy po kielonku? - zapytał. - Zalecają mi wypoczynek i cyklinowanie podłóg, a ty prowokujesz kielonkiem! I to się nazywa przyjaciel... - Zamknij się - mruknął pieszczotliwie Ilja i napełnił kieliszki czymś podobnym z barwy do nalewki cytrynowej. Stuknęliśmy się, wódka na cytrynowej skórce smakowała. - Więc cóŜ ci się przytrafiło, mój biedny druhu? - A starczy ci cierpliwości, by mnie wysłuchać? - Nie zawracaj głowy. Od czego są przyjaciele? Właśnie od tego. Zacząłem opowieść. Ilja skończył jajecznicę i słuchał z przymkniętymi oczyma. Myślałem nawet, Ŝe się zdrzemnął, kiedy jednak zapytałem, czy go zbudzić na kolację,

powaŜnie zaprzeczył ruchem głowy. Opowiadałem dalej, czując całym sobą, całym wnętrzem, bezsens słów. StraŜnicy zdrowego rozsądku nie muszą go nawet bronić. Dość spojrzeć uwaŜnie, by moje dykteryjki zamarły, ścichły, utraciły barwy, zeschły się i zmieniły w kurz. Jak ten, z którego powstały gwiazdy, a który grubą warstwą pokrywa pokój Iljuszy. Bursztynowa Planeta wciąŜ jednak śpiewała we mnie i rwała się na zewnątrz. Więc gadałem i gadałem, usiłując tchnąć w słowa choćby cząstkę pomarańczowego odblasku, w którym przebywali U i jego bracia. Wreszcie zamilkłem. Czułem przedziwne uniesienie. Przez chwilę wydawało mi się, Ŝe Ilja uwierzył. Siedział jak przedtem ze zmruŜonymi oczyma, nieporuszony. A moŜe jednak zasnął? Przerwa przedłuŜała się, rozdymała jak wielki pęcherz. Ilja otworzył w końcu oczy i spojrzał na mnie. - Wiesz, Jurek - powiedział - chcę ci zadać banalne pytanie. - Słucham. - To wszystko prawda? To, coś opowiadał? - Prawda. - Toś niepotrzebnie chodził do psychiatry. - Dlaczego? - Bo jesteś zdrów. Jeśli nie liczyć, oczywiście, lekkiego niedorozwoju umysłowego, na który cierpisz od dawna, a w kaŜdym razie od czasu, jak cię znam. Chcesz się zdziwić? - Chcę...... - Wierzę ci. - Naprawdę? - zapytałem i poczułem zdradzieckie drŜenie głosu. - Naprawdę. - Dziękuję, Iljusza - nie wiem dlaczego, w oczach stanęły mi łzy. - Nie gadaj głupstw! Wierzę ci, rozumiesz? To... to fantastyczne! Ale myślę, Ŝe reakcja na twoje słowa powinna chyba być inna. Wiesz, co się stało? Kontakt! Pierwszy kontakt z braćmi w rozumie! Pierwsza wieść z innej cywilizacji! Wielkie, olbrzymie wydarzenie historyczne! W historii ludzkości! NaleŜałoby skakać, krzyczeć, bić w dzwony! Święto ludzkości, święto planety! A tymczasem siedzimy w małym brudnym mieszkaniu i najspokojniej sobie gadamy. A wiesz dlaczego? Bo nawet ty nie jesteś do głębi przekonany, Ŝe to właśnie się stało. Ani ja. Jak myślisz, czy nasze mózgi na próŜno ćwiczono w myśleniu realistycznym? O, nie! Wszystko, co przez nie przechodzi, musi być wyjaśniane, i to racjonalnie. A jak wyjaśnić twoje sny? Ratio *[** Uzasadnienie (lac).] w tym przypadku jest wątlutkie, mizerniutkie, podobne do fantastyczno-naukowego opowiadania. Dobrze, bądźmy niczym sędziowie, chłodni i powolni. Jakie mamy dowody? Opowiadanie Jurija Czernowa? Dobry chłop, słowo daję, Ŝe dobry. Proszę, oto opinia ze szkoły, z miejsca pracy... kwalifikacje, dyscyplina i te de. Wypowiedzi znajomych. Świadectwo Ŝony. Prawie nigdy nie kłamie, wiecie, a jeŜeli - to w drobiazgach. Co więcej? Westchnąłem głęboko. - O, właśnie - ciągnął Ilja. - Zapytasz: jak to, mówiłeś, Ŝe mi wierzysz? Wierzę i nie wierzę. Wierzę, bo znam ciebie. Ale to nie najwaŜniejsze. Wierzę, bo tego pragnę. Jestem idiota, romantyk. Nie dorosłem. Zatrzymałem się w rozwoju emocjonalnym i umysłowym. Jak dziecko, głupie dziecko. Pragnę świąt, cudów, niespodziewanych jarmarcznych cudeńków, pokazujących figę wymiernej powszedniości. Dlatego wierzę. Ściślej: nie wierzę, lecz pragnę wierzyć! Chcę, rozumiesz? A mój dyplom, kora śródmózgowia - upierają się. "Przepraszam - pomrukują - w ten sposób kaŜdy moŜe twierdzić, Ŝe gawędzi po nocach z aniołami, widuje NajwyŜszego pod postacią Ognistego Krzewu". I co im na to odpowiedzieć? Chytrzy są, strasznie chytrzy! I silni! Za nimi stoi kultura, nauka. Przeciwko małemu

głuptaskowi, któremu zachciało się cudu. I drugiemu, który mu ów cud obiecuje. - Wybacz - powiedziałem wstając. Zrobiło mi się smutno, choć nie mogłem gniewać się na niego. - Mój biedny debilku - mówił dalej Ilja z taką pieszczotliwą tkliwością, z tak ciepłym współczuciem, Ŝe zadrgało mi serce i napełniło się wdzięcznością dla tego tłuściocha w okularach, który siedział na wprost mnie. - Nie wygłupiaj się. Siedź i słuchaj tego, co mówią mędrcy. Wszystko, bracie, sprowadza się do skromnego, bagatelnego pytanka, niezwykle bagatelnego. Jak uzyskać obiektywne dowody, Ŝe we śnie odbierasz informacje. - Tylko tyle? - Tylko tyle. A jutro lub pojutrze zadzwoń do mnie. Przez ten czas coś wymyślę. - Gdybyś potrafił! - powiedziałem z takim zapałem, Ŝe Ilja przymknął oczy i kilka razy kiwnął energicznie głową. - Potrafię - odparł. - Wiesz, Ŝe jestem genialny. - Wiem. Istotnie, mój tłusty, niezdarny, wymiętoszony z pozoru druh bywa genialny! Gdyby tylko nie był tak bardzo roztrzepany. - Myślisz, Ŝe chcę ci pomóc z samej tylko miłości do szkolnego kolegi? - Chyba nie. - Masz rację. Jestem chytrus, egoista. Kombinuję przez cały czas: a jeŜeli Jurek naprawdę wejdzie do historii? Wtedy ja teŜ smyk i wśliznę się tam z nim razem. A twoi biografowie w dwudziestym pierwszym lub trzydziestym pierwszym stuleciu zaznaczą, Ŝe pierwszą osobą, która uwierzyła wybrańcowi niebios, był jego przyjaciel, Ilja Płoszkin, człek dość niechlujny, lecz ogromnej intelektualnej odwagi. No i co? Zgadzasz się? Bierzesz mnie ze sobą? - Biorę, naturalnie, Ŝe biorę. Pakuj się. Hala, oczywiście, ucieszyła się, Ŝe doktor teŜ zalecił wypoczynek. - Sam dogadasz się w szkole? - Nie. Ani ja, ani tym bardziej ty nie będziemy dogadywać się w szkole - powiedziałem miękko, lecz stanowczo. - Dlaczego? - Hala spojrzała na mnie z lekkim niedowierzaniem. Nie przywykła do mego "nie". Czasami, rzecz jasna, mówię to słowo, ale tego nie bierze się pod uwagę. - Bo nie trzeba mi wypoczynku, jestem zupełnie zdrów. Potwierdził to takŜe Ilja, największy psychiatra samouk, jakiego znam. Hala wzmianki o Ilji nie zaszczyciła uwagą. Nie bardzo go lubi. MoŜe jest podświadomie zazdrosna o mnie, a moŜe wzdryga się na myśl o bałaganie panującym w jego mieszkaniu. Najpewniej jednak przemawia przez nią instynktowna nieufność kobiet zamęŜnych wobec nieŜonatych przyjaciół męŜa. śal mi się jej zrobiło. Stara się i walczy, chce ze mnie uczynić dorosłego, solidnego człowieka, a ja robię jej kawał za kawałem. Wpierw rezygnuję z aspirantury, potem gawędzę po nocach z jakimiś ludzikami, a teraz nie chcę jechać do cioci Niury. - Lusiu - westchnąłem - niech będzie, mogę się leczyć. Hala spojrzała na mnie uwaŜnie, lecz podejrzliwie. - Lekarz zalecił mi cyklinowanie podłóg. Dowiedz się, kto ze znajomych szuka taniego cykliniarza? - Idiota! - zawołała. Zmówili się, czy co, wszyscy mnie nazywają idiotą, debilem, imbecylem! A moŜe ustami przyjaciół przemawia prawda? - Dlaczego? CzyŜ praca fizyczna nie uszlachetnia człowieka? Weź choćby Lwa Tołstoja, Orał przecieŜ ziemię. Więc dlaczego ja nie mam cyklinować podłóg? MoŜe akurat w tym zawodzie znajdę właściwe powołanie? To ty ciągle mnie namawiasz, Ŝebym odszedł ze

szkoły... Wzbogacimy się, kupimy garnitur arabskich mebli, będą nas zapraszali interesujący klienci... - Dziwna rzecz, draŜnienie Hali sprawiało mi dziś szczególną uciechę. Jakbym się na niej za coś mścił. MoŜe robiłem to podświadomie, za to, Ŝe mi nie wierzyła? - Daj mi spokój. JeŜeli myślisz, Ŝe się z tobą pokłócę - powiedziała klinicznym tonem, a oczy jej stały się, jak co rano, surowe i kłujące - to się mylisz. Wolę juŜ oglądać telewizję... ROZDZIAŁ 5 Dowiedziałem się dzisiaj o jeszcze jednym szczególe z Ŝycia Bursztynowej Planety. Okazuje się, Ŝe U i jego bracia powiązani są na stałe pewną telepatyczną (a moŜe i nietelepatyczną) więzią... z zapasowym mózgiem. Widziałem to na własne oczy, raczej na oczy U. Długi, niski budynek z mnóstwem nisz w ścianach, jak w kolumbarium *.[* Pomieszczenie krematoryjne na urny z prochami.] W kaŜdej niszy zaś połyskiwał matowo sześcianik. Gdyby z U lub którymś z jego braci coś się stało, zapasowy mózg zawsze jest w pogotowiu. Bierze się nowe ciało, wstawia w nie ów mózg, który przez cały czas gromadził informacje, jakimi władał mózg nieŜyjący, i zmarły Ŝyje najspokojniej i pracuje nadal, a miejsce w niszy zajmuje nowa część zapasowa. Czy mózgi owe są wykonywane, czy teŜ rodzą się w jakiś sposób, czy są z metalu, czy tylko wydają się takimi - tego jeszcze nie wiem. Niecierpliwie wyczekuję kaŜdej nocy. Przyszło mi do głowy, Ŝe powinienem wszystko to zapisywać. Wprawdzie kaŜdy, dosłownie kaŜdy szczególik, kaŜda kreska oglądana przeze mnie na Bursztynowej Planecie wbija mi się w pamięć, to lepiej by jednak wszystko zapisywać. Nie odkładając tego zamysłu ad calendas Graecas *[*Święty nigdy], połoŜyłem przed sobą arkusz papieru, napisałem: "Bursztynowa Planeta" i... oniemiałem. Przez głowę poczęły płynąć jaskrawe, wyraziste, gładkie obłe pagórki, rozbrzmiała melodia, lecz słów, by opowiedzieć o tym, zabrakło. Była tylko czysta kartka papieru. Im dłuŜej wpatrywałem się w nią, tym pewniej wiedziałem, Ŝe nigdy i za nic nie potrafię zapełnić jej dziwacznymi zygzaczkami - literami, które teoretycznie potrafią rodzić najniezwyklejsze, najsubtelniejsze, najwyszukańsze, najwraŜliwsze słowa zdolne do opisania wszystkiego w świecie. Nie, potrzebne do tego było utajone, magiczne słowo. We mnie zaś był tylko smutek przemieszany z uczuciem niepojętej ulgi. Zapewne dlatego - pomyślałem - Ŝe w głębi duszy nie chce mi się opisywać znajomości z ludem U; obawiam się, Ŝe czar przeniesiony na papier pryśnie, nić urwie się i utracę Bursztynową Planetę. - Antoszin - powiedziałem spoglądając na ostatnią ławkę, gdzie siedział Siergiej. - MoŜesz dziś odpowiadać? - Yes - oświadczył zapytany i trzydzieści sześć głów całej klasy, chłopięcych i dziewczęcych, jasnych, ciemnych i szatynowych, uczesanych i kudłatych, zwróciło się ku Siergiejowi. Pierwszy raz w niepisanej historii klasy wykazał z dobrej woli gotowość do odpowiedzi, co więcej - mówiąc po angielsku. Zrobił to wprawdzie jednym słowem, lecz po angielsku! On takŜe widocznie pojął niezwykłość chwili, gdyŜ wyraźnie poczerwieniał i nadął się, co natychmiast uczyniło go bardziej interesującym. Klasa zamarła. KaŜdy chciał być świadkiem cudu, by móc opowiadać później dzieciom i wnukom: tak, pamiętam jak dziś, działo się to w roku, kiedy Siergiej Antoszin powiedział na lekcji "yes". Siergiej odpowiedział na trójkę. Ale w dzienniku postawiłem mu z czystym sumieniem czwórkę. Następnie podszedłem i w milczeniu uścisnąłem mu dłoń. Gdybym się przy tym odezwał nic by z tego nie wyszło, ale milcząco uścisnąłem mu rękę i po raz pierwszy na twarzy Siergieja zamiast obrzydliwej senności rozbłysła cicha duma. Do licha, jak łatwo rozwierają się dziecięce dusze, a jak trudno bywa dobrać kluczyk,

który by do nich pasował! Przez dwa lata nie wiedziałem, co zrobić z Siergiejem. Dwa lata! Podczas przerwy telefon w pokoju nauczycielskim okazał się jakimś trafem wolny, wierząc więc, Ŝe taki dzień powinien być udany pod kaŜdym względem, zadzwoniłem do Ilji. - Właśnie miałem do ciebie zatelefonować, ale w Ŝaden sposób nie mogłem sobie przypomnieć, w której szkole mordujesz dzieciaki nieregularnymi czasownikami angielskimi. Bierz ołówek i pisz. - Co? Czasowniki? - Adres i telefon. Podyktował: Nina Kierbel, kandydat nauk medycznych. - Zapisałeś? Szerokiej drogi. - Zaczekaj! Jaka Nina Kierbel? Co ona robi? - Bada sny i marzenia senne. Pozdrowienia od historii. Daruj, stary, gdyby coś nie tak. Roześmiał się i odłoŜył słuchawkę. CóŜ robić, Nina to Nina. Kiedy do niej zadzwoniłem, długo milczała, dyszała w słuchawkę, czymś szeleściła, aŜ wreszcie zapytała: - MoŜe pan przyjechać dzisiaj? Powiedziałem, Ŝe mogę. Znów milczała i dyszała, aŜ pomyślałem, Ŝe jeśli z taką szybkością rozwiązuje zagadnienia naukowe, to tajemnice snów i sennych marzeń długo jeszcze będą niepokoiły ludzkość. Ostatecznie zdecydowała się i zaprosiła mnie na piątą. Pani Nina okazała się młodą przystojną kobietą o wielkich siwych oczach. - Tak, tak - powiedziała podając mi rękę. - Dzwonił nasz dyrektor. We własnej osobie. Dobrze go pan zna? Poruszyłem lekko ramionami. Gest ów miał oznaczać, Ŝe tak sobie. Była to oczywiście lekka przesada, gdyŜ pierwszy raz o nim słyszałem, ale nie chciałem rozczarować pani Niny. Nie wiem dlaczego, nagle spojrzałem na jej palce. Sprawiło mi przyjemność, gdy nie ujrzałem na nich obrączki. - Profesor mówił, Ŝe jest pan dziennikarzem... - Prawdę rzekłszy... Ja do pani zresztą wcale nie w sprawie dziennikarskiej... Co za cwaniak ten Iljusza! Dziennikarz... Pani Nina spojrzała pytająco. - Myślałam, Ŝe jest pan dziennikarzem. Hm... Ale jeśli juŜ pan przyszedł, to słucham. Nastąpiła najtrudniejsza chwila. Próg, o który łatwo potknąć się i upaść. Mnie zaś wcale nie chciało się padać przed tą zgrabną kobietą w białym, obcisłym kitlu. Ciekawe, czy ma pod nim suknię, czy teŜ nie? Co za bzdury! Pchają mi się do głowy same głupie pytania. Aby tylko odwlec tę straszną chwilę. Chciałem zapytać, czy trudno badać sen i senne marzenia, co myśli o teorii Freuda, dlaczego fartuch leŜy na niej jak ulał, bez jednej zmarszczki, gdy na innych wisi jak wiotka wygnieciona chlamida. A wreszcie: co teŜ jej się śni po nocach. Ale cofać się nie było czasu. Pani Nina patrzyła na mnie cierpliwie. Ujrzałem budzące się w ogromnych siwych oczach powątpiewanie. Zamknąłem oczy i dałem nura w okropną zimną wodę. - To, co mam zamiar opowiedzieć, będzie brzmiało zupełnie fantastycznie. Wiem o tym, zdaję sobie sprawę. Nie obraŜę się, jeśli w pewnej chwili usłyszę: pan daruje, jestem zajęta, mam mnóstwo pracy. Westchnę wtedy, przeproszą i odejdę, unosząc... i tak dalej. Uśmiechnęła się leciutko. - Rzeczywiście jestem zajęta, ale po takim wstępie muszę po prostu wysłuchać pana. - Dziękuję. Całe moje przeraŜenie ulotniło się, spojrzałem śmiało na specjalistkę od snów. Znów uśmiechnęła się ledwo dostrzegalnie i przyglądała się swym palcom. Były długie i cienkie. Przystąpiłem do opowiadania. Mówiłem krótko i - jak mi się zdawało - przekonująco.

Opowiedziałem o sennych marzeniach, o bytności u psychiatry. Odwróciła wzrok od rąk. Twarz jej nie wyraŜała niczego. - Ale co my moŜemy zrobić dla pana? - Słyszałem, Ŝe bada pani sny. - Tak, lecz nikt na świecie, za pomocą Ŝadnych przyrządów, nie potrafi zarejestrować tego, co się ludziom śni. MoŜemy ustalić czas, kiedy rozpoczyna się senne marzenie, ale co się marzy - nie wiemy. MoŜe to być sen o pańskiej planecie, ale moŜe teŜ być najzwyczajniejszy, najbardziej ziemski. Pod względem fizjologicznym oba są jednakowe. Na twarzy mojej musiało odbić się wielkie rozczarowanie, bo dodała: - Proszę mi wierzyć, chętnie pomoglibyśmy panu, ale po prostu nie wiem... W jej wzroku nie było drwiny ani wzgardliwej obojętności. Za to samo byłem wdzięczny. - Przepraszam, Ŝe zająłem tyle cennego czasu. Ująłem jej dłoń i na chwilę zatrzymałem w swojej. Przyjrzała mi się uwaŜnie, po twarzy przemknął znów leciutki uśmieszek. - Do widzenia - powiedziała. Wychodząc pomyślałem, Ŝe byłbym rad, gdyby te słowa okazały się prorocze. Do zobaczenia, pani Nino. Dzień był chłodny. Śnieg jeszcze nie spadł i nagi asfalt stygł na mrozie. Od widoku jego szarej nagości robiło się jeszcze zimniej. - Powinienem był się zmartwić. Tym, Ŝe laboratorium snu nie mogło mi w niczym dopomóc, Ŝe pani Nina ma takie śliczne oczy, Ŝe na jej palcu nie ma obrączki, a na moim jest, Ŝe ołowiane niebo prószy niechętnym, skąpym zimowym światłem. Ale nie było mi smutno. Przyjaciel z Bursztynowej Planety nie tylko rozsnuwał ku mnie wątłe pajęcze nici sennych marzeń, posyłał równieŜ rześkość i wiarę, czułem, Ŝe zaczynam kochać ów daleki i nieznany lud, tak od nas inny, a jednak taki podobny. Wydarzyło się to rankiem, gdy szedłem do szkoły. Podchodziłem do apteki i zobaczyłem o sto mniej więcej kroków Codziennego Spotkańca. Spóźnił się dzisiaj trochę. Pomyślałem, Ŝe jeszcze za wcześnie, by się uśmiechnąć, bo i tak z tej odległości mnie nie widzi. Nagle poczułem w głowie... jak by to nazwać... chyba leciutkie łaskotki. Przelotne swędzenie, ale przyjemne. Nie na skórze, nie przy korzonkach włosów, ale gdzieś wewnątrz, w mózgu. Natychmiast teŜ przeszło ono w niewyraźne mruczenie. Siłą rozpędu szedłem dalej, naprzeciw Codziennemu Spotkańcowi. Z kaŜdym przybliŜającym nas do siebie krokiem mruczenie stawało się głośniejsze, wyraźniejsze, zrozumialsze, jakby głowa moja była receptorem, a ktoś obracał gałką wzmacniającą odbiór. Kiedy Codzienny Spotkaniec był o kilka kroków i zaczęliśmy się uśmiechać, usłyszałem wyraźnie słowa: Jaki sympatyczny młodzieniec!" Nie zapomnę ich po ostatnią chwilę Ŝycia! Nie potrafię równieŜ określić usłyszanego głosu. Na pewno nie był głosem Codziennego Spotkańca. Bezcielesny, mój własny, wewnętrzny, bez intonacji, bez barwy, wyraźnie jednak, choć bezdźwięcznie powiedział: "Jaki sympatyczny młodzieniec!" Słyszałem go dokładnie. Z niepojętą szybkością mignęły przed oczyma określenia z podręcznika psychiatrii. Złudzenia słowne, złudzenia wyobraŜeniowe, pseudohalucynacje... Na chwilę opanował mnie strach. W piersi rozwarła się próŜnia wsysając Ŝołądek, serce przepuściło jeden takt. Więc jednak obłęd - pomyślałem, ale natychmiast pojąłem, Ŝe nie, Ŝe to nieprawda. Przestałem się lękać. Ogarnęło mnie dziecięce uczucie dziwności. Wydało mi się, Ŝe z aparatu fotograficznego wyfrunie najprawdziwszy ptaszek i ćwierknie: "Część!" Obejrzałem się. Codzienny Spotkaniec był juŜ o sto kroków ode mnie. Rzuciłem się za nim wymachując teczką, w której niosłem poprawione dyktando z poprzedniego dnia. Na

czterdzieści jeden prac siedem dwójek. Niezbyt olśniewająco. - Przepraszam - powiedziałem zdyszany. Codzienny Spotkaniec przyjrzał mi się z uśmiechniętym zdziwieniem. - Co pan pomyślał przed chwilą przechodząc koło mnie? To bardzo waŜne. Proszę mi wierzyć... Codzienny Spotkaniec roześmiał się wesoło. - Co pomyślałem? Pomyślałem: jaki sympatyczny młodzieniec. Słowo daję, to nie komplement, myślę tak rzeczywiście. Uścisnąłem go pośpiesznie, cmoknąłem w jędrny, wygolony policzek i popędziłem do szkoły. Teraz usłyszałem słowa "dziwny chłopak". Z początku zabrzmiało to wyraźnie i głośno, potem, po kilku krokach, zmieniło się w ciche mruczenie i zanikło. "Dziwny chłopak". W kaŜdym razie jeden przynajmniej człowiek wie na pewno, Ŝe jestem pomylony. Było mi jednak radośnie. Przepełniało wesołe oczekiwanie, dziecinny przedsmak święta. Ptaszek jarmarcznego fotografa latał wokół mej głowy, obiecując zadziwiające wydarzenia i niezwykłe spotkania. Wydało mi się, Ŝe w dole, pode mną, w szumiącym porcie kołysze się na szmaragdowych falach moja galeona, która ma za chwilę odpłynąć w nieznane kraje. A moŜe to wcale nie port i nie galeona, lecz kosmodrom i rakieta. Idę samotnie przez niezmierzone pole ku srebrzystej iglicy wycelowanej w zenit. Spojrzałem na zegarek. Za dwadzieścia osiem dziewiąta. Nie zdąŜę oczywiście wypalić papierosa, ale nie ma pośpiechu. ChociaŜ nie mogę iść spokojnie. Zapominając o powadze pedagoga wbiegłem po schodach, wpadłem do pokoju nauczycielskiego i niemal wyśpiewałem "dzień dooobry"! Matematyk spojrzał na mnie z przeraŜeniem i podniósł dziennik, jakby chcąc osłonić się ową tarczą pedagogiczną. Usłyszałem teŜ najwyraźniej: "Pijany, czy co?" - Nie, nie - pokręciłem przecząco głową i w wyblakłych, bladoniebieskich źrenicach matematyka, powiększonych przez szkła okularów, ujrzałem narastający z wolna cień zdumienia. Chwyciłem dziennik i pobiegłem do Villa rozdać dyktando z siedmioma dwójami. Wieczorem postanowiłem przeprowadzić szereg doświadczeń. PowaŜnych, dokładnych, jak zwykli mawiać uczeni męŜowie, eksperymentów. - Lusiu - zwróciłem się do Ŝony. - Mogłabyś coś sobie pomyśleć i zanotować na kawałku papieru? - Po co? - To taki eksperyment. - Jakaś sztuczka? - Doświadczenie. Tylko, bardzo cię proszę, coś oryginalnego. Bo napiszesz "głupi Jurek", a to nie będzie ciekawe. - Za to prawdziwe. - Lusieńko, Ŝono moja, towarzyszko Ŝycia, prawda prawdą, a doświadczenie doświadczeniem. Jesteś kobietą, powinnaś być ciekawa jak sroka i pełna niewiary. Nie złaź z tapczana. Masz tu ołówek i papier. Jak będziesz pisała, to zasłoń kartkę, Ŝebym przypadkiem nie zajrzał. - Daj coś do podłoŜenia. Podałem "Naukę i śycie". Teraz trzeba się skupić. Stwierdziłem juŜ, Ŝe nikły szmer brzmi w mózgu wyraźniej i głośniej, kiedy się skupiam i wsłuchuję. Przeciwnie zaś, kiedy coś mnie zajmie - zanika. Nagłe ulotne swędzenie, przyjemne łaskotanie, wraŜenie włączonego odbiornika. JuŜ szumi, ale program jeszcze się nie rozpoczął. I oto głos: "Co by tu napisać... Ŝe powinien odpocząć... nawet bardzo. Chciał coś oryginalnego... moŜe jakiś wierszyk... mam: "Zima! Włościanin rad pogodzie, na saniach wybrał się do lasu...""