tulipan1962

  • Dokumenty3 698
  • Odsłony263 804
  • Obserwuję183
  • Rozmiar dokumentów2.9 GB
  • Ilość pobrań233 946

Zoricz Aleksander - Jutro wojna 2 - Nie ma litości

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :894.3 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

tulipan1962
Dokumenty
fantastyka

Zoricz Aleksander - Jutro wojna 2 - Nie ma litości.pdf

tulipan1962 Dokumenty fantastyka rosyjska s-f
Użytkownik tulipan1962 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 94 stron)

NIE MA LITOŚCI (Bież poszczady) ALEKSANDER ZORICZ ROZDZIAŁ l „...I MODLITWA ZAMIAST GUTEN MORGEN" Luty 2622 r. Obóz moralnego oświecenia im. Bedżada Sawane Planeta Glagol, układ nieznany Nigdy bym nie przypuszczał, że obóz dla jeńców wojennych może podpadać pod określenie „malowniczy". Krajobraz robił wrażenie. Podobno najpiękniejsze góry na Ziemi są w Dyrektorii Południowoamerykańskiej. Nigdy tam nie byłem, więc nic nie mogę powiedzieć. Za to krymskie płaskogórza Mangup i Czefut znam jak własną rękę. I gdyby każdą taką krymską górę rozciągnąć na boki, porządnie wydłużyć, a potem zwielokrotnić, wyszłoby coś, co trochę przypominałoby tę dziurę, do której zaniósł mnie podły los. Na wschodnim brzegu płaskowyżu bielała cytadela zbudowana z ociosanych bloków naturalnego kamienia (żadnego prozaicznego pianobetonu). Wzniesiono ją na planie trapezu. Dłuższym bokiem była zwrócona do wąwozu, oddzielającego plateau od sąsiedniej góry, krótszym - do strefy obozu jeńców wojskowych. Cztery wieże na rogach, piąta w centrum. W głównej wieży mieścił się węzeł łączności, radary kontroli powietrznej i dwie wyrzutnie pocisków przeciwlotniczych. U podstawy wieży mieściły się koszary strażników, maleńki szpital polowy, kuchnia, garaże i dwa kamienne budynki - jeden dla pechlewanów, drugi dla zaotarów. W cytadeli mieszkali konkordiańczycy. A my, wzięci do niewoli oficerowie Narodów Zjednoczonych, zajmowaliśmy bloki ustawione w dwóch grupach na zachód od cytadeli. Szósta wieża - okrągła, przysadzista, klony nazywały ją dachma - stała na uboczu. Na szczycie dachmy kładzie się nieboszczyków, żeby ich ciała zostały rozszarpane przez drapieżne ptaki, a kości wybielały na wietrze. I chociaż w tych górach (a pewnie na całej planecie) nie było drapieżnych ptaków, to nie mógł być powód, dla którego konkordiańczycy odstąpiliby od ducha i litery swojej religii. W czasie mojego pobytu w obozie na szczycie dachmy złożono szczątki czterech osób, ale o tym potem. Mogliśmy się poruszać po całym terenie cytadeli, byleśmy nie wychodzili za bramę. Za bramę wypuszczano nas w składzie oddziału zaopatrzeniowego - trzy razy na dobę oddział odbierał żarcie dla całego obozu. Raz na dwa dni wydawano papierosy, raz na tydzień zmieniano pościel. Do plateau można się było dostać na trzy sposoby. Po pierwsze, przylecieć helikopterem. Po drugie, przyjść pieszo. Zachodnie zbocze, w odróżnieniu do wschodniego, było dość łagodne. Po trzecie, przyjechać. Do cytadeli dochodził most, całkowicie odgrodzony jej murami od sektora jeńców wojennych. Most, piękny, ażurowy i kruchy, łączył naszą górę z sąsiednią. Tam droga przecinała płaskowyż i spadała serpentynami w dół, do niewidocznej z naszego obozu doliny. Właśnie tą drogą w zamkniętych wojskowych ciężarówkach przywożono do obozu jeńców. Kosmodrom znajdował się daleko stąd, za szczerbatym szaro-niebieskim pasmem górskim, zajmującym cały wschodni sektor horyzontu. Miejscowa infrastruktura wydała mi się nieco dziwna. Po co umieszczać obóz na takim zadupiu? Po co budować kilometrowy most z jednej góry na drugą, skoro ta droga kończyła się cytadelą? Dlaczego nie uciekliśmy z obozu? Czym zajmowaliśmy się w niewoli? Czy dręczono nas psychicznie bądź fizycznie? Gdy nadszedł czas, na każde z tych pytań odpowiedziałem co najmniej sto razy. Zajęcia prowadził, jak zwykle, major wychowawca Kirder, niski blondyn, którego wygląd obalał powszechne przekonanie, że wszystkie klony jak jeden mąż przypominają skandynawskich berserków z głowami Azerbejdżan. Zresztą Kirder nie był klonem - w końcu jak wszyscy oficerowie wychowawcy w obozie należał do kasty zaotarów. - A teraz, panowie, powiedzcie mi... - Major zmrużył oczy. - Jak brzmią trzy cnoty główne? Kirder nie dodał „w nauce Zaratustry" czy „w naszej wierze". Gdy konkordianiec zadaje pytanie z dziedziny religii, etyki bądź teologii, zawsze ma na myśli swoją religię, etykę i teologię. Inne religie traktuje jako ciekawe gałęzie nauk humanistycznych, z których można czerpać fakty w celu wzbogacenia swojej erudycji. Znałem odpowiedź na to pytanie, więc podniosłem rękę. O ułamek sekundy wyprzedził mnie porucznik Kostadin Złoczew. Po twarzy Kirdera przemknął cień niezadowolenia. - Tak... Złoczew - raz, Puszkin - dwa, Hodemann - trzy, Swintiłow - cztery. Trochę mało jak na dwudziestopięcioosobowe

audytorium. A przecież o tej kwestii rozmawiamy już drugi tydzień. Nie uwierzę, żeby oficerowie, którzy otrzymali wykształcenie w najlepszych akademiach Wielkiej Rasy, nie mogli zapamiętać tak podstawowych, a jednocześnie pożytecznych rzeczy. Panie Stiepaszyn, czy naprawdę nie zna pan trzech cnót głównych? - Znam, ashwant Kirder - mruknął Stiepaszyn, porucznik osnazu, jednostek specjalnych, w naszym baraku zwany Lowa-Osnaz. Chłopak miał strasznego pecha. W pierwszych minutach wojny ich koszary na Lucii oberwały z głównego kalibru konkordiańskich liniowców. Z kompanii osnazu zostały niedobitki. Nieprzytomny Stiepaszyn, z ranami od odłamków, przeleżał w ruinach dwa dni, zanim wyczuły go psy zwiadowcy konkordiańskiego desantu. To znaczy, tu akurat miał szczęście, bo gdyby go nie znalazły, zdechłby w tych ruinach, nie odzyskując przytomności. Jego pech polegał na tym, że nie miał okazji powalczyć. Tyle lat przygotowują człowieka do wojny, a jak przychodzi co do czego, może jedynie posłuchać wykładów w obozie moralnego oświecenia. - Dlaczego w takim razie nie podniesie pan ręki, panie Stiepaszyn? - Nie widzę takiej potrzeby. - Ach tak? A to dlaczego? I czemu pańscy towarzysze: Złoczew, Puszkin, Hodemann i Swintiłow widzą, a pan nie? A zresztą ma pan prawo nie informować mnie o zakresie swojej wiedzy. Ale rozkaz personelu obozu musi pan wykonać... Starszy porucznik Stiepaszyn! -Tak jest! Lowa-Osnaz stanął na baczność. Takie są reguły gry - skoro masz mundur i dystynkcje, to znaczy, że w niewoli także jesteś żołnierzem i musisz wykonywać rozkazy dowództwa. Wprawdzie dowództwo się zmieniło, ale regulaminu i subordynacji nikt nie odwoływał... - Proszę podać trzy cnoty główne. - Tak jest, aszwant Kirder! Trzy cnoty główne to dobra myśl. dobre słowo, dobry czyn. - Dobrze... Starszy poruczniku Stiepaszyn! -Tak jest! - Jak miała na imię trzecia żona Zaratustry? Uuu, z tym już gorzej. Kto by tam pamiętał, jak jej było na imię... Ale Stiepaszyn jednak odpowiedział: - Chloja, aszwant Kirder! - Podobnie, ale nie do końca prawidłowo. Chloja to imię biblijne, a nie awestyjskie. Kto pomoże porucznikowi Stiepaszynowi? - Kirder obrzucił uważnym spojrzeniem naszą polankę do zajęć. Kto pomoże! No prawie jak w szkole! Wzruszyłem się do łez. Teraz już nie rwaliśmy się do odpowiedzi. I tylko Złoczew z uśmieszkiem wyższości sygnalizował wyciągniętą w górę prawą ręką: A ja wiem, ja wiem wszystko! Bo jestem z Globalnej Agencji Bezpieczeństwa, tralala! I moją specjalizacją jest Konkordia! Pod względem tej wszechwiedzy Kostadin przypominał mi mojego serdecznego przyjaciela, Kolę Samochwałowa. Kola... Przypomniałem sobie ten dzień, w którym jego uważałem za zaginionego bez wieści, a siebie za uratowanego z niewoli, i te kilka minut, gdy wszystko się diametralnie zmieniło... W efekcie ja zaginąłem (z punktu widzenia naszego skrzydła), a Kola szczęśliwie wrócił i jeszcze zgarnął medal za atak na Bałcha... Jeśli tylko naprawdę wrócił. Skąd miałem wiedzieć, czy załoga lotniskowca Trzech Świętych odeszła wtedy przez x-matrycę. czy może tak oberwali, że tylko promieniowanie reliktowe po nich zostało... - Nie, poruczniku Złoczew, prosiłbym, żebyście już do końca zajęć się nie zgłaszali. Wiem, że znacie wszystkie odpowiedzi na moje pytania - te, które padły, i które jeszcze padną, to wynika z waszych dokumentów, abrewiatura GĄB nie jest mi obca. Chciałbym usłyszeć odpowiedź któregoś ze starszych oficerów, powiedzmy, kapitana drugiej rangi Szczegolewa. Kapitan Szczegolew był dowódcą pułku torpedowców 32. skrzydła 3. Armii Powietrznej. Miał już swoje lata. Karierę diabli wzięli, żona odeszła, córka uciekła do jednego z licznych lewackich guru w Los Angeles... To wszystko złamało tego człowieka jeszcze przed wybuchem wojny. Klony tylko go dobiły, w ciągu trzech dni rozpi-rzając na wysokich orbitach Lucii dwadzieścia sześć z dwudziestu ośmiu torpedowców Szczegolewa, które musiały działać same, bez osłony myśliwców. Dwudziesty siódmy spadł na Lucie z powodu uszkodzenia. Dwudziesty ósmy (ze Szczegolewem na pokładzie) puścił dwie torpedy w lotniskowiec desantowy. Jedną torpedę nieprzyjaciel zestrzelił, druga trafiła w cel, ale nie wybuchła. Jakość naszych torped typu WT 500 to temat na odrębną dyskusję. Wówczas załoga torpedowca zgodziła się ze swoim dowódcą, że jak już ginąć, to z muzyką, i ruszyła, żeby staranować statek wroga. I desant konkordiański płakałby gorzkimi łzami, gdyby nie jeden jedyny pocisk, który zniszczył torpedowcowi dziobowy węzeł dysz manewrowych. Lotniskowiec zdążył dać pełny ciąg i uchylić się przed zderzeniem, a Szczegolewowi zabrakło kilku stopni, żeby zaczepić go choćby skrzydłem. Następnie niesterowny torpedowiec dogoniły myśliwce. Rozpoznając po znakach na usterzeniu maszynę dowódcy pułku, klony najpierw rozwaliły rufowy punkt ogniowy, a potem zaproponowały oddanie się do niewoli. Drugi pilot się zgodził, Szczegolew odmówił, ale drugi pilot złamał rozkaz dowódcy i katapultował ich obu. Zostali zgarnięci już w otwartym kosmosie. Jak na ironię, drugi pilot trafił w ręce konkordiańczyków martwy -jego skafander miał mikroskopijną szczelinę. Na skutek tych wszystkich dramatów Szczegolew był pogrążony w głębokiej apatii. Kirder, z szacunku do wieku i traum kapitana, zazwyczaj nie dręczył go za bardzo. - Kapitanie Szczegolew, powtarzam pytanie. Jak miała na imię trzecia żona Zaratustry? Kapitan odparł beznamiętnie: - Trzecia żona Zaratustry miała na imię Hvovi. Hvovi była córką Fraszaostry. Fraszaostra był krewnym Dżamaspy. Dżamaspa był mężem Pouruczisty. Pouruczista była młodszą córką Zaratustry... Wszyscy, nawet Kirder, słuchaliśmy Szczegolewa z otwartymi ustami. Złoczew aż gwizdnął. On to wszystko wiedział ze względu na charakter swojej pracy, ale kto by przypuszczał, że Szczegolew, który wyglądał jak żywa mumia, tak uważnie słuchał wykładów Kirdera? Dorzucając jeszcze co nieco o królu Wisztapsie, którego doradcą był Dżamaspa, a małżonką królowa Hutaosu, Szczegolew zapytał: - Czy to wystarczy? - Tak, dziękuję panu, kapitanie. Powiedziałbym, że może pan usiąść, ale już pan siedzi. Będę wdzięczny, jeśli następnym razem odpowie pan w pozycji stojącej. - A ja będę wdzięczny, majorze, jeśli zostawi mnie pan w spokoju. Kirder popatrzył uważnie na Szczegolewa.

- Obawiam się, że zarówno forma, jak i treść pańskiej prośby łamie regulamin karny obozu. Otrzymuje pan pierwsze ostrzeżenie. Przypominam, że po otrzymaniu drugiego ostrzeżenia zostanie pan umieszczony na pięć dni w karcerze. Kirder skierował pulpit zdalnego sterowania na Szczegolewa i nacisnął przycisk. Z kieszonki Szczegolewa dobiegł melodyjny głosik dowodu osobistego: „Otrzymano pierwsze ostrzeżenie. Administracja obozu oświecenia moralnego żałuje, że kapitan drugiej rangi Szczegolew złamał regulamin karny, i wyraża nadzieję, że nasz gość wyciągnie z tego właściwe wnioski na przyszłość". Szczegolew wyciągnął. Dokument nie zdążył dojść do „przyszłość", gdy kapitan zbladł, wyrwał dowód z kieszeni i zaczął drzeć. A raczej próbował drzeć - dowód był grubą płytką piekielnie mocnego plastiku. Rozzłoszczony Szczegolew rzucił dowód na ziemię i zaczął go deptać, a ponieważ nadal siedział, tyłkiem śmiesznie podskakiwał na drewnianej ławie. Zupełnie jakby tańczył hopaka zaadaptowanego dla siedzących paralityków. - Proszę natychmiast przestać! - zawołał kapitan Gładki, starszy naszej grupy. - Jak panu nie wstyd! Niech się pan opanuje! Kirder wzruszył ramionami. - Otrzymuje pan drugie ostrzeżenie. Nieśmiertelna płytka wygłosiła spod obcasów Szczegolewa: „Otrzymano drugie...". Trzask! Bęc! „Administracja...". Łup! Bęc! „...wyraża...". Poczułem, że się czerwienię. Nigdy jeszcze nie widziałem, żeby oficer się tak zachowywał. Przeklęta wojna! Na polanie pojawił się oddział strażników - czterech rosłych demów w kombinezonach wspomagających z uniwersalnymi pałkami (z trucizną paraliżującą w igłach na czubku pałki oraz innymi atrakcjami). Jedno pchnięcie pałki i Szczegolew, po otrzymaniu porcji trucizny, umilkł. Padł na twarz. Cholerne demy nie miały zamiaru go łapać i gdyby nie kapitan Gładki, biedak rozkwasiłby sobie nos. A ja podniosłem z ziemi, otrzepałem i wsunąłem do kieszeni Szczegolewa nieszczęsny dokument. Klony mają hysia na punkcie różnych dokumentów, dlatego im szybciej zademonstruje się szacunek do tego ich parszywego plastiku, tym mniej kopniaków zaliczy biedny kapitan. Poza tym bałem się, żeby strażnicy nie zaczęli okładać pałkami wszystkich jak leci. W takiej sytuacji ból jest niczym wobec poniżenia. Ale jakoś się udało. Strażnicy przejęli z rąk Gładkiego nieprzytomnego Szczegolewa i zawlekli go w stronę cytadeli, do karceru. A sygnał oznajmił, że minęła właśnie trzydziesta czwarta lokalna godzina, co znaczyło, że zajęcia mamy z głowy i teraz będzie obiad. A między obiadem a kolacją - o szczęście niepojęte! - miał być czas wolny! Ponieważ, jak się dowiedzieliśmy już na porannym apelu, do cytadeli przybywa konwój z kosmodromu i wszyscy, nie wyłączając zaotarów, nie będą mieli dla nas czasu. Konwój był całkiem spory - dwadzieścia ciężarówek. Co przywiozły, mogliśmy najwyżej spekulować. Do dostarczenia nowej partii jeńców wojennych wystarczyła jedna ciężarówka. Dla tej garstki klony nie otwierały nowego bloku, dołączali po jednym, po dwóch do już istniejących grup. My też dostaliśmy jednego nowego. Nawet nie wiedziałem, czy był z nami u Kirdera, czy nie. Gdy opuszczaliśmy „zieloną szkołę" (o, terminologio klonów!), gdzie w cieniu platanów odbywały się zajęcia, spostrzegłem nieznajomego pilota - stał strapiony z boku. Może siedział w ostatnim rzędzie i po zajęciach postanowił rozejrzeć się po okolicy, a może właśnie wyszedł z cytadeli po rozmowie z dowódcą obozu... Później zobaczyłem go znowu na obiedzie. Wszedł do stołówki, rozejrzał się ponuro i podszedł do stolika, od którego właśnie wstali piloci szturmowców, z tego 32. skrzydła, w którym Szczegolew dowodził torpedowcami. Pułk szturmowców nie nalatał się za bardzo w tej wojnie - połowę maszyn stracili jeszcze na ziemi, połowę przy starcie. Nowy ostrym ruchem odsunął brudne naczynia na brzeg stołu, walnął tacą o blat i usiadł. Jego kombinezon (mundur lotniczy nr 3) świadczył o tym, że wzięto go do niewoli w czasie lotu bojowego. Z własnego doświadczenia wiedziałem, że każdy pilot, który był obozie choćby dzień, mógł sobie wybrać drelichy z zapasów przywiezionych z naszych magazynów. Ciekawe, gdzie go postrzelili? Miałem ochotę zostawić moich nowych przyjaciół, Ludgera Ho-demanna i Artioma Rewenko, w towarzystwie niezłych sucharów i beznadziejnego kisielu, podejść do nowego i zapytać, co słychać w przestrzeni. Czy bijemy wreszcie klońskich bydlaków, czy ciągle to samo? Daleko jeszcze od zwycięstwa? Powstrzymywało mnie tylko jedno - nie widziałem, czy mam do czynienia z kapitanem, czy szeregowcem. Problem w tym, że kombinezon lotniczy nr 3 nie przewiduje dystynkcji, jedynie nad lewą kieszenią na piersi jest naszywka z nazwiskiem i stopniem. Gdybym był pewien, że to jakiś porucznik, podszedłbym jak nic. Ale jeśli kapitan, lepiej było go nie ruszać. Wyżsi oficerowie, przyzwyczajeni dowodzić całymi oddziałami floggerów, a teraz zmuszeni do słuchania rozkazów konkordiańskich sierżantów, męczyli się w niewoli bardziej niż niżsi stopniem. Ten tutaj mógłby mnie najwyżej odpalić ze słowami: „Dajcie ludziom spokój, poruczniku". A potem zagadałem się z kumplami i nowy wyleciał mi z pamięci. Zastanawialiśmy się właśnie, co się teraz dzieje w naszych okupowanych koloniach. - Nic się nie dzieje - mówił Hodemann. - Wszystko przesrali. Kaput, kapitulacja! Hodemann mówił po rosyjsku całkiem nieźle, tylko plątał się w akcentach, stawiając je, gdzie popadło. Poza tym lubił się wygłupiać, specjalnie wstawiając niemieckie słówka i kalecząc rosyjski. To oszczędzało mu zapamiętywania odmiany przez przypadki i osoby. - Sasza, może powinniśmy Ludgera postawić pod mur za szerzenie nastrojów defetystycznych? - Rewenko się uśmiechnął. - Na własne oczy widziałem, jak dywizja pancerna - cała dywizja, kapujesz! - wycofywała się na Groźnym w las. A wiesz, jakie tam są lasy? - To do Hodemanna. - Wiecznie zielona selwa z drugą warstwą! Z powietrza nic nie widać przez okrągły rok! - Panzerdwision ? Kaput panzerdivision - odpowiedział spokojnie Niemiec. - Szukać z kosmos ślad infrarotten... podczerwony... puszczać rakieta... puszczać sto rakieta... Paf! I nie ma division\ - Coś ty, Ludger! Od razu widać, że z ciebie pilot myśliwca prze-chwytu, a nie samolotu wielozadaniowego! Pojęcia nie masz o zwiadzie celów naziemnych! W lasach Groźnego czołgów byś nie znalazł, nawet gdyby się nie maskowały. A nasi mieli batalion inżynieryjny z całą techniką! Całą fregatę by tak zamaskowali, że grzybki byś na niej zbierał i nic nie zauważył! - Jak to się stało - zapytałem - że klony nie zbombardowały dywizji wcześniej, zanim weszła w las? Przecież mieli przewagę w kosmosie i powietrzu? - Nie do końca, Sasza. Na Groźnym dyslokowali dywizjon okrętów podwodnych obrony przeciwkosmicznej. Wiesz, są takie typu Jurij Dołgorukij...

- Myślałem, że je wycofali. - Też tak myślałem, a stały na konserwacji w Dudynce! -Gdzie? - Jest taka dziura na Jeniseju. Jeszcze w dwudziestym pierwszym wieku zbudowali tam zamaskowany schron dla strategicznych rakietowych okrętów podwodnych, żeby Amerykańcy nie załatwili ich w czasie pierwszego ciosu w stare, znane bazy. No i wyobraź sobie, że w zeszłym roku Dołgorukiego i jeszcze jeden bliźniaczy okręt rozkonserwowali, uzbroili w supernowe rakiety przeciwkosmiczne, zamustrowali załogę i wysłali dużymi hansami na Groźny... Duży hans to legendarny wojskowy transportowiec produkcji niemieckiej. Do głównego przedziału ładowni można było wpakować oba wieżowce hotelu Ruś i jeszcze by zostało sporo miejsca. Myślałem, że słysząc o hansach, Ludger wtrąci coś ze swego ulubionego repertuaru. Ze niby Rosja taka wielka i niezwyciężona, a bez Niemców nawet zardzewiałego U-Boota nie może przewieźć z planety na planetę. Ale Ludger milczał i Rewenko mówił dalej: -Wyładowali je i postawili na dyżur bojowy w takiej tajemnicy, że w naszym garnizonie nikt nic nie wiedział. Wywiad klonów przegapił je jak nic! No więc, klonom sił starczyło tylko na to, żeby zdławić naszą naziemną obronę przeciwkosmiczną i wysadzić desant. Chłopaki na okrętach podwodnych szybko ocenili sytuację, wyśledzili na orbicie ciężkie lotniskowce klonów i jak nie walną! Klony mogły się spodziewać wszystkiego, tylko nie ciosu spod wody. Wiesz, że oni w ogóle nie mają systemów analogicznych. Eskadra osłony z wrażenia dała nogę. Tych floggerów, które dostarczyli na kosmodromy naziemne, wystarczyło jak raz na to, żeby odpierać nasze kontrataki, dlatego nie przeprowadzili całkowitej likwidacji naszej dywizji. No a Jurij Dołgorukij z towarzyszami strzelają do floggerów w atmosferze, ale kiepściutko, ich rakiety są nastawione na poważniejsze cele. I wyszło na to, że w kosmosie przewagę miały klony, a na ziemi - my. My nie mogliśmy odbić stolicy Groźnego, oni nie mogli rozgromić naszej dywizji pancernej. Żeby wyjść z tego pata, klony szybko przerzuciły na planetę dodatkowe oddziały rakietowe - i to pod ostrzałem z okrętów podwodnych! Szkoda, że nasi oszczędzali amunicję i nie zdołali rozwalić wszystkich statków desantowych... No i klonom w końcu udało się zebrać siły do ataku. Jak tylko zrobiło się gorąco, nasi się wycofali na pięćset kilometrów - i w las! Osłanialiśmy ich odwrót na ostatnich floggerach z zamaskowanego pasa startowego. Zestrzeliłem dwa szturmowce klonów, a potem mnie trafili. Jak się to wszystko skończyło, nie wiem, ale pod koniec stycznia dywizja jeszcze żyła; nasze okręty podwodne pewnie też. Klony kontrolowały wtedy tylko stolicę, Nowogeorgijewsk. Ludger zmarszczył czoło i odpowiedział poważnie: - Artiom, przepraszam cię, ale to wszystko gówno. Czołgi nie mogą długo bez wsparcia. Jak spalą ostatnie paliwo - wszyscy do niewoli. Alles kaput, stalag i modlitwa zamiast Guten Morgen. Zaśmialiśmy się gorzko. - Słuchajcie - powiedziałem. - A może w okupowanych koloniach jest podobnie jak w naszym obozie? Poniedziałek: materializacja Czystości Absolutnej. Wtorek: mistrzostwa w erudycji. Ile nóg ma żuk mutant z Andobandu? Dlaczego kosmos jest czarny? Jak się nazywał trzeci monarcha dynastii Sasanidów? Środa: wykład o bohaterze Bedżadzie Sawane. - W czwartek - podjął Rewenko - masowy przegląd reportażu o sukcesach melioratorów Trajtaony. Milion kilometrów osuszonych bagien! Tryliony komarów zdychają bez dachu nad głową! - Natilrlich. - Hodemann skinął głową. - A w piątek rozstrzelanie tych, którzy opuścili wykład w środę. - Daj spokój. - Skrzywiłem się. - To z innej bajki, Ludger. - Właśnie - przytaknął Rewenko. - Słyszałeś, żeby klony kogoś z naszych rozstrzelały? Im to kompletnie niepotrzebne! - Potrzebne czy nie, a rozstrzeliwać będą - powiedział ponuro Hodemann. Ja i Rewenko wymieniliśmy jeszcze kilka żartów, ale ponure proroctwa Ludgera zepsuły nam humor. - Dobra, stratedzy, chodźmy do baraku - zaproponowałem, kończąc kisiel. Domek, który zajmowała nasza grupa, był całkiem sympatyczny i oficjalnie nazywano go blokiem mieszkalnym. Jednak z głębi kolektywnej pamięci historycznej wypłynęło słówko „barak" i na zawsze przylgnęło do naszego budynku. Już wszyscy nasi zebrali się na poobiedni wypoczynek. Brakowało tylko Szczegolewa, który miał odsiadkę w karcerze. Trzeba przyznać, że karcer ma swoje plusy - na przykład nie słuchasz wykładów Kirdera. Ale ma też dwa minusy: brak okien, a to wywiera poważny wpływ na psychikę, i zakaz wnoszenia książek z naszego kultbloku. Rzecz jasna, w karcerze książki były: „Jasna", „Gaty", „Regulamin karny obozów oficerskich Głównego Zarządu Obozów Narodowego Ministerstwa Obrony Konkordii" no i pamiętna „Szachname", to samo elegancko wydane tłumaczenie na rosyjski, które otrzymała nasza delegacja w przeddzień wojny... Ja jeszcze nie trafiłem do karceru - i całe szczęście! Od tak wysublimowanych lektur pewnie bym sfiksował! Biedny Szczegolew... A w baraku zamiast słodkiego próżniactwa z dobrą książką w ręku (miałem przygotowaną całą szafkę lektur) czekał mnie aktywny wypoczynek: spontaniczna gimnastyka, zwana popularnie bójką. Gdy weszliśmy, akcja już była w toku. Scena kolejna. Ci sami, Puszkin, Hodemann, Rewenko. W przejściu między łóżkami, twarzą do drzwi, stał nasz nowy. Wokół niego w ekspresyjnych pozach zastygło kilku naszych, między innymi Lowa-Osnaz, Tichomirow i kapitan Gładki. Pozostali leżeli na łóżkach, z zaciekawieniem obserwując rozwój wydarzeń. - ...sami defetyści! - wrzeszczał nowy. - Poddali się klonom w pierwszej walce! Bez jednego strzału zostawiali całe miasta, całe planety! I wy mnie nazywacie prowokatorem?! - Powtarzam, kapitanie-poruczniku - rzekł twardo Gładki. - Uspokójcie się natychmiast! Stiepaszyn pana przeprosi, ale najpierw proszę wykonać rozkaz zwierzchnika i zamilknąć. Co za dzień... Najpierw Szczegolew, teraz ten... A przecież jeśli to kapitan-porucznik, to najmarniej dowódca eskadry! Oho, nasz Gotowcew nigdy by się tak nie zachował! Poczułem rosnącą złość. Jak wiadomo, nic tak nie kole w oczy jak prawda - faktycznie, wielu z nas poddało się klonom w pierwszej walce... Nowy nie miał zamiaru słuchać niczyich rozkazów. - Prowokator! - ryczał. - Co, może macie zamiar dekować się tu do końca wojny?! Tam całe eskadry idą na śmierć, Osiemset Pierwszy parsek cały w ogniu! Z drugiego roku małolatów biorą, żeby było kogo na floggery posadzić! Amerykańców wynajęli, a wy...! - Dość - powiedział Lowa-Osnaz, czerwony jak burak. - Towarzyszu kapitanie, myślę, że potrzebuje pan chwili przerwy... I zrobił krok do przodu, żeby przeprowadzić efektowny chwyt z bogatego repertuaru osnazu, który wyłączyłby nowego na jakieś dwie godziny. Ale nowy kapitan miał rewelacyjną intuicję i jeszcze lepszą reakcję. Jeden cios i Lowa pada na plecy, a nowy przeskakuje przez łóżko, zabezpieczając się przed odwetem ze strony Tichomirowa. Obserwatorzy zerwali się z łóżek. - To już przekracza wszelkie granice! - zawołał Gładki.

Sam nie zauważyłem, jak w dwóch susach znalazłem się obok nowego. - Sasza, stój! - krzyknął Rewenko, ale było już za późno. Kapitan chciał mnie strzelić, lecz byłem przygotowany i jego pięść przeleciała obok mojej skroni, za to mój hak dosięgnął celu. Trzask! Na ogłuszonego buntownika od razu zwalił się Lowa. Pół minuty później obezwładniony kapitan już się uspokoił i nawet przepraszał - najpierw kapitana Gładkiego, a potem Lowę Stiepaszyna. A mnie... mnie było strasznie wstyd, że uderzyłem starszego stopniem. Nie wiem, co mnie napadło... Ale widok rozhisteryzowanego oficera jest strasznie nieprzyjemny. - Jak on się nazywa? - spytałem Złoczewa, odciągając go na bok. - Bogdan Merkułow. Podobno dowódca eskadry myśliwców z Nachimowa. - Kontuzjowany? - Chyba tak... albo po prostu wkurzony, że trafił do niewoli. Dla tych z GĄB wszystko jest zawsze proste. Ale jestem pewien, że na każdy taki wypadek Zioczew ma setki własnych wyobrażeń. Na temat biorącego udział w bójce porucznika Puszkina na pewno też. Nieważne, czy dałeś komuś w mordę dwa razy, czy sto dwa razy; w raporcie stoi jak byk: „Brał udział w bójce, uderzył starszego stopniem". - O co w ogóle poszło? - Nawet się nie zdążył przedstawić, a już zaczął omawiać możliwości ucieczki. Daliśmy mu do zrozumienia, że takich rzeczy nie należy otwarcie omawiać, a on dalej swoje. No to w końcu Lowa chlapnął półżartem: „Towarzyszu kapitanie, czy wy czasem nie jesteście prowokatorem?". A tamten się wściekł. Tymczasem poszedł do nas Gładki, który już przyjął przeprosiny Merkułowa i teraz zostawił go ze Stiepaszynem. - A więc tak, Puszkin - zaczął. - Potem powiem to wszystkim, ale wam przypomnę teraz, jako uczestnikowi bójki... - A nie mówiłem! - Rosyjscy oficerowie rozwiązują kwestie sporne na trzy sposoby. Pierwszy: słownie. Drugi: poprzez złożenie zwierzchnikom raportu. Trzeci: w pojedynku z użyciem odzieży ochronnej i białej broni. Machanie pięściami jest surowo wzbronione! W stosunku do młodszego i równego stopniem zostaje zakwalifikowane jako przekroczenie uprawnień. W stosunku do starszego - jako chuliganeria lub bunt. Jasne? - Tak jest, towarzyszu kapitanie! Czy mogę coś powiedzieć? - Słucham. - Kapitan Merkułow ignorował pańskie polecenia i przekroczył uprawnienia służbowe w stosunku do porucznika Stiepaszyna! Swoimi czynami zhańbił mundur oficera rosyjskiej floty wojennej! - Być może. - Gładki skinął głową. - Ale tę kwestię powinien rozstrzygnąć sąd towarzyski, a nie rozbuchany porucznik. Nie mieliście racji, Puszkin. Będziecie uprzejmi przeprosić kapitana Merkułowa! Naszej rozmowy, teraz już nieprowadzonej półgłosem, stuchał cały barak, nie wyłączając Merkułowa. - Towarzyszu kapitanie, czy mogę...? - spytał kapitan, podchodząc do nas. - Proszę. - Czy dobrze zrozumiałem, że nazwisko tego towarzysza brzmi Puszkin? - Dobrze. - Aleksander? - Merkuiow się uśmiechnął. - Owszem. - Gładki również uśmiechnął się półgębkiem. Czując, że czarne chmury powoli się rozchodzą, wtrąciłem się do rozmowy: - Moje imię odojcowskie brzmi Riczardowicz, nie Siergiejewicz. - Właśnie miałem o to zapytać! - Kapitan się roześmiał. - A ja się nazywam Bogdan Merkułow... w dodatku Siergiejewicz! I wyciągnął do mnie wielką kwadratową łapę. Nieco zakłopotany uścisnąłem ją- kapitan nie powinien podawać ręki mało znajomym młodszym oficerom. - Przepraszam, towarzyszu kapitanie, że pana... - powiedziałem, zerkając na pochmurnego Gładkiego - że dopuściłem się w stosunku do pana czynów nieregulaminowych! - Daj spokój! - Merkułow machnął ręką. - Dobry cios... aż w uszach dzwoni. A jednak, towarzyszu kapitanie - zwrócił się do Gładkiego - ja zdania nie zmienię. Nie będę siedział w tej dziurze dłużej niż to konieczne. Już dziś zacznę szukać drogi do wolności! Zobaczyłem, jak stojący z tyłu Lowa skrzywił się i postukał w głowę. Gładki nie pozwolił sobie na podobne gesty, ale pewnie pomyślał to samo. - Bardzo chwalebne, kapitanie - rzekł spokojnie. - Ale na początek proponuję, żeby zorientował się pan w sytuacji. Nie ma pan nic przeciwko? - A skąd! Właśnie chciałem to zrobić, gdy towarzysz z osnazu nazwał mnie prowokatorem! - A więc tak... - Po chwili namysłu Gładki zwrócił się do mnie (po imieniu, dając do zrozumienia, że incydent bójki puszcza w niepamięć): - Sasza, zaprowadzisz kapitana na krawędź płaskowyżu, pokażesz mu żółte tabliczki, pokażesz czerwoną... Oprowadzisz trochę po ścieżce... Jednym słowem, zorientujesz. Dobrze? Diabli wzięli mój wypoczynek..., pomyślałem. - Oczywiście, Niktopolionie Wasiljewiczu... To znaczy, tak jest, towarzyszu kapitanie! - Towarzyszu kapitanie, proszę się nie gniewać, ale w żadnym wypadku nie wolno mówić o ucieczce w barakach ani w ogóle na terenie obozu. Tutaj na pewno wszędzie jest podsłuch! Poza tym... -Tak? - Przykro mi o tym mówić, ale... być może, któryś z naszych towarzyszy zgodził się... albo zgodzi współpracować z klonami... - Kapuś?! - wrzasnął Merkułow. - Kto? - Spokojnie... Nie powiedziałem, że tacy są, tylko że mogą być. - Ja bym takiego gada gołymi rękami...! Co za gość! Jak mu się udało dosłużyć do kapitana z takim charakterem? - Ja również, towarzyszu kapitanie. Ale jeśli nie wiadomo, kim jest ten gad, a on tymczasem donosi komendantowi obozu... - Bzdury, poruczniku! Nie może to być, żeby rosyjski oficer zaprzedał się takim wyrodkom! Nie, to niemożliwe!

Mogłem się tylko zgodzić z podobnie ważkim argumentem. Szliśmy długim przejściem między dwoma ogrodzeniami z siatki, dzielącym obóz na dwie połowy i znajdującym się pod stałą obserwacją. Porucznik Tichomirow, miłośnik antyku, twierdził, że taka ulica w rzymskim obozie wojskowym nazywała się via pretoria. Niestety, przyjęła się swojska nazwa zaproponowana prze Lowę - Twerska. No więc szliśmy z Merkułowem Twerska, aż doszliśmy do bramki Zachodniego Punktu Kontrolnego. Bramka była jedynie symboliczną przegrodą - jeniec mógł opuścić teren obozu o każdej porze dnia i nocy. Nie było ani psów, ani wartowników z karabinami, ani drutów kolczastych, ani nawet kolonialnej egzotyki w rodzaju drapieżnych lian z Trajtaonu. Wyjąłem dowód i wsunąłem w szczelinę skanera. Bramka się rozjechała. Przeszedłem przez ZPK, wyjąłem dowód ze szczeliny i wsunąłem do kieszeni. „Opuszczacie teren obozu. Przypominamy, że kolacja odbędzie się za godzinę i trzydzieści minut. Najbliższa kontrola, apel przed wieczorną modlitwą, odbędzie się za dwie godziny i trzydzieści osiem minut. Życzymy miłego spaceru!". - Żebyś zdechł! - warknął Merkułow. Byliśmy na wolności. Dosłownie. Obóz, cytadela, zajęcia, płatany - wszystko zostało za nami. - Posłuchaj, czegoś nie rozumiem. - Merkułow czuł się nieswojo. - Na czym polega podstęp? Podejdziemy do krawędzi płaskowyżu i zdejmie nas snajper? - Nie. - Ukryta ochrona? Punkty ogniowe? Patrole? - O ile wiem, nie. - Płaskowyż kończy się urwiskiem? - Nie. Łagodne zbocze. - No więc kiego czorta? Nie powinienem odpowiadać starszemu stopniem pytaniem na pytanie, ale nie mogłem się oprzeć: - Jak pana zdaniem nazywa się ta planeta? - Będziemy się bawić w zgadywanki? - Spróbujmy, towarzyszu kapitanie. - No dobrze... Merkułow stanął i z demonstracyjną zadumą popatrzył na błękitne niebo. Ja siedziałem tu już trzy tygodnie. Niemal wszyscy moi towarzysze - ponad miesiąc. Wśród nich byli nawigatorzy, astrografowie, piloci i wywiadowcy. Był też wszystkowiedzący ekspert Zloczew. Wszyscy nocami studiowali rysunek gwiazdozbiorów i liczyli ciała niebieskie; w dzień gapili się na słońce, rozcierali w palcach grunt i przyglądali się każdej „ważce" (tak nazywaliśmy tutejsze quasi-owady). I nikt nie mógł dać pewnej odpowiedzi, co to za planeta. Nasi strażnicy trzymali jej nazwę w ścisłej tajemnicy. „Nieważne, jak nazywa się miejsce, do którego zaniósł was los - mawiał Kirder. - Ważne, że tu jest pierwsza linia walki z Angra-Manju!". Ale przecież nie mogliśmy nazywać planety, na której, być może, przyjdzie nam spędzić całe lata, „Pierwszą Linią Walki z Angra - Manju"! Dlatego któryś z oficerów nazwał planetę Glagol. Dla cywila może to brzmieć dziwacznie, lecz dla wojskowego - całkiem normalnie. Glagol to czwarty kod z tablicy umownych wezwań (pierwsze trzy to Azy Buk i Wietier). Można powiedzieć, że te kody to alfabet wojny; bardzo często używano ich w szkoleniowych symulacjach. Ale dlaczego miałem od razu mówić o tym wszystkim kapitanowi? Niech się trochę pomęczy! - To nietrudne, gdy się zna wszystkie planety Konkordii na pamięć... - wymamrotał Merkułow, na oko oceniając rozmiar kątowy tutejszego słońca za pomocą rozstawionych palca wskazującego i kciuka. - No tak, to nie Jama. Tam główna gwiazda jest większa. I nie Ardwisura, inna klasa spektralna. Nie Parkida, nie Wertra-gna... Ach, no tak, Chwarena! - Odwrócił się do mnie z uśmiechem zwycięzcy. - Tutejsza doba jest trzy razy dłuższa od chwareńskiej. Są również inne różnice. - A ile trwa doba na Chwarenie? - Dwadzieścia dwie standardowe godziny. Nie żebym wyniósł tę wiedzę z Akademii... ale w ostatnich tygodniach tyle razy byłem świadkiem i uczestnikiem takich dyskusji, że zacząłem się nieźle orientować w konkordiańskiej astrografii. - No dobrze. A inne różnice? - Już, już. Podejdźmy do chłopaków. Pokazałem grupę jeńców, którzy wyszli się przejść. Stali przed żółtą tabliczką STOP! ZAGROŻENIE DLA ŻYCIA! i grali w łyżki. - Do licha z nimi. - Chodźmy, chodźmy, nie pożałuje pan. Poszliśmy. To byli Włosi. Nie znałem ich osobiście, ale wiedziałem, że są pilotami z dwóch liniowców załatwionych z zasadzki na orbicie Jekateriny. Prosta gra (administracja obozu nie pochwalała jej, ale i nie zabraniała) polegała na tym, żeby wziąć ze stołówki łyżki stołowe, rzucać w żółtą tabliczkę i patrzeć, co będzie dalej. Gdy Merkułow zobaczył, co było dalej, otworzył usta i patrzył, co będzie jeszcze dalej. Włoch rzuca łyżkę lekkim wymachem ręki. Łyżka spada na ziemię, posłuszna prawu grawitacji, ale zamiast upaść i sobie leżeć, wstaje. I stoi. Grunt jak grunt, kamyczki i szara glina, żadnej trawy. Jeśli się uważniej przyjrzeć, widać, że bok to jednego, to drugiego kamienia w tej strefie anomalnej mieni się w świetle barwami tęczy. Albo i nie. No więc łyżka sobie stoi. Dziesięć sekund, dwadzieścia, a potem hop! - wyskakuje z strefy anomalnej jak korek z butelki i leci po paraboli. Wygrywa ten, którego łyżka zaleci najdalej. - Jak to? - Merkułow osłupiał, gdy najwyższy z Włochów pobiegł po swoją zwycięską łyżkę, która wylądowała siedem metrów za

nami. - Właśnie tak - odparłem, uśmiechając się do Włochów. To była jedyna dostępna nam forma kontaktu, bo tłumacze, które mieliśmy przy sobie, odebrali nam konkordiańczycy. A Włosi uczyli się w kolonialnej szkole na Lucii, gdzie język kontaktów międzynarodowych był na beznadziejnym poziomie. - Co za licho? - nie ustępował Merkułow. - Zmienne pole magnetyczne? - Nie wiem, co to za licho. Nie pole magnetyczne i nie grawitacyjne. Przynajmniej nie w czystej postaci. To anomalia bez nazwy i wyjaśnienia. Tabliczka oznacza granicę strefy, w której ten efekt występuje. - A jak tam wejdzie człowiek, to co się stanie? - Jakoś nikt nie sprawdzał. Wierzymy klonom na słowo. Przejdziemy się jeszcze? - Chodźmy... I dużo tu takich stref? - Dużo. I różnych. To nie planeta, towarzyszu kapitanie, lecz psychoza. Nikt w NZ nie słyszał o czymś takim. Nawy w GAB nic o niej nie wiedzą. Nazwaliśmy ją Glagol, -Źle pracują... źle! Glagol sobie wymyślili, jego mać! Nasz wywiad to banda nierobów! Żeby przegapić zamieszkaną planetę klonów? To niemożliwe, poruczniku! Niemożliwe! Szliśmy do zachodniego brzegu płaskowyżu. Chciałem pokazać kapitanowi kilka innych ciekawostek, żeby miał pełną ocenę sytuacji. Od razu widać, że ten wariat ucieknie jeszcze tej nocy i zginie... - Towarzyszu kapitanie... - westchnąłem. - Jeśli nie wierzy pan mi, proszę spytać starszych stopniem. Ale Merkułow już mnie nie słuchał, jego myśli podążały w przewidywanym kierunku. - Ile klonów jest w ochronie obozu? - Nie wiem. Na oko cytadela obliczona jest na sto, sto dwadzieścia osób. - Potrzebujemy dokładnych liczb! Nie próbowałeś policzyć posterunków, liczby wart? Nie patrzyłeś, jak często zmieniają się żołnierze w oddziałach dyżurnych? - Jak, skoro większość to sklonowane demy? - Cholera... Słusznie. A ilu jest oficerów? - Dziesięciu, ale to o niczym nie świadczy. Pododdział, który nas ochrania, ma nadliczbowy skład oficerski. Dziesięciu oficerów wystarczyłoby na trzy kompanie, a tutaj jest maksymalnie jedna. Są jeszcze zaotarowie. - Po kiego grzyba? - Nauczyciele. Jak pan zapewne zauważył, wychowują nas. Jest ich co najmniej pięciu. Jeszcze trzech powinno być do odprawiania nabożeństw, to kapłani, egbadowie. - Wisi mi, egbadowie czy tribadowie. Ilu jest jeńców w obozie? - Teraz stu. Większość baraków jest nieczynna, ale skoro jeden barak mieści maksymalnie dwudziestu pięciu ludzi, to cały obóz mógłby pomieścić siedmiuset pięćdziesięciu. - Interesuje mnie stan na dzień dzisiejszy. Z tego wynika, że wypada jeden klon na jednego jeńca. Niedobrze... lepiej byłoby, jeden na pięciu... i więcej szeregowców... szkoda wystawiać oficerów. A przecież tutaj są wyłącznie oficerowie? - Tak, głównie z marynarki wojennej. Jest też kilku admirałów. Szeregowych, sierżantów nie ma. - Jasne, podoficerów trzymają oddzielnie. Piechotę też, bliżej ziemi - Merkułow zachichotał. - A słyszałeś coś o obozach dla szeregowców? - Wiem tylko, że jeśli wszystkich oficerów naszej marynarki konkordiańczycy automatycznie przyrównywali do pechlewanów, to szeregowców do demów. Pewnie warunki w tych obozach są znacznie gorsze... Wtedy kapitan, który chyba znowu mnie nie słuchał, wykrzyknął: - Czekaj! To przecież Naotar! -Co? - No, planeta, planeta! Naotar! Że też od razu na to nie wpadłem! - Skąd ta myśl? - Rzeźba terenu pasuje. To już była czysta fantasmagoria. Co z nim, naprawdę kontuzjowany w głowę? - To nie Naotar. Proszę mi wierzyć, walczyłem tam. - I kiedy niby? - Merkułow nie krył niedowierzania. - W maju zaszłego roku, starcie z dżipsami. Sztab Generalny wydał nawet broszurę o konflikcie naotarskim. - Wiem, czytałem... I co, byliście tam? Taki młokos? W kilku słowach opowiedziałem, jak trafiłem do Floty Ekspedycyjnej Naotar prosto z trzeciego roku Akademii. - Aaa... a myśmy gnili żywcem w Mieście Pułkowników! Ech, naszego Admirała Nachimowa by tam, dopiero byśmy dżipsom pokazali! A wyście na remis wyszli, negocjatorzy... Co za pomysł, żeby posyłać żółtodziobów zamiast kadrowych oficerów! O tym, że kadrowych oficerów było tam do diabła i trochę, nawet nie wspominałem - po co? Tylko nam takich choleryków jak Merkułow brakowało. Zwłaszcza wtedy, gdy małe dżipsy zaczęły roić się wokół pieca... Jeden wystrzał mógłby doprowadzić do totalnej wojny! Może to dziwne, ale byłem pewien, żeby Merkułow strzelałby do dżipsów bez wahania - i wbrew rozkazowi. - A pan, towarzyszu kapitanie, gdzie walczył? - No przecież mówię, że siedziałem w Mieście Pułkowników! - Mam na myśli teraz, po dziewiątym stycznia. - Aa... O Admirale Nachimowie słyszałeś? - Trochę. Nowy lotniskowiec typu Admirał Uszakow. Pierwszy lot półtora roku temu... - Ty co, z Księżyca spadłeś? - Merkułow się skrzywił. - Nic wam o Nachimowie nie mówili? - Wszystko jest utajnione. Klony nie dzielą się z nami wiadomościami, a niemal wszyscy oficerowie siedzą w obozie dłużej niż ja. O wojnie wiem niewiele. Wybuch wojny zastał mnie na Ziemi, potem przerzucono nas do Miasta Pułkowników, gdzie uczyliśmy się pilotować Durandale, a potem na lotniskowcu Trzech Świętych robiliśmy rajd na Felicję. Tam mnie zestrzelili. - Ej, toś ty z 19. samodzielnego? - Głos Merkułowa pocieplał. - Tak jest. - No, Szubina znam, Berdnika też. Widziałem ich... kiedy? Ze cztery dni temu... i co, byłeś w tym locie, co Atur Gushnasp rozwalili? - Tak, druga eskadra myśliwców, dowódca Gotowcew. Niech mi pan powie, czy Trzech Świętych jeszcze... jeszcze lata? - spytałem zdenerwowany.

- Wszystko z twoimi Świętymi w porządku. Latają. Tylko nisko i wolno. - Jak to? - Po tym, jak do Miasta Pułkowników ściągnęli te trzpiotki... - Zrozumiałem, że kapitan mówi o naszych rozkosznych primabalerinach. - ...Komisja techniczna odsunęła wasz lotniskowiec od lotów bojowych. Klony wam tak pokład podziurawili, że ho! Po dwóch tygodniach załatali i dopuścili Świętych do lotów, ale stacjonarnych. Teraz z Księciem Pożarskim siedzi na orbicie, osłania. - To już jest przed kim osłaniać? - Już ty się nie bój... Na Osiemset Pierwszym parseku nasi tak wywijają... Ale czekaj, przecież nie powiedział ci w końcu o Nachimowie! Tymczasem, nadal idąc ścieżką, znaleźliśmy się pięćdziesiąt metrów poniżej poziomu płaskowyżu. Nieopodal zaczynała się kolejna strefa cholera wie czego, będącego tutejszą specjalnością, i celowo prowadziłem tu Merkułowa, który najwyraźniej nadal uważał, że znajdujemy się w jakiejś znanej konkordiańskiej kolonii - latające łyżki zupełnie go nie przekonały. -Towarzyszu kapitanie, o Nachimowie opowie pan potem. Teraz chciałbym panu coś pokazać. -No to dawaj. Po prawej stronie znajdowały się urwiste skały z plamami zielonego minerału, w prześwitach między nimi widać było brzeg plateau. Po lewej stronie widniało szare osypisko rozpalone zachodzącym słońcem. Na górze osypiska widniała żółta tabliczka STAĆ! ZAGROŻENIE ŻYCIA! Biorąc pod uwagę stromiznę zbocza, skręcanie w lewo było niebezpieczne bez żadnych tam anomalii, a już z anomaliami... Osypisko ciągnęło się kilkadziesiąt metrów w dół i kończyło ogromnymi głazami. Za nimi zaczynały się gęste krzaki, przypominające miotły, które widziałem kiedyś w muzeum etnograficznym. Szarożółte krzaki z pomarańczowymi witkami najwyraźniej nie przejmowały się fotosyntezą. Nasza ścieżka biegła łagodnie w dół, znikając między skałami. Przed wejściem między skały klony postawiły jeszcze jedną tabliczkę, tym razem czerwoną, z napisem PRZEJŚCIA NIE MA. - Towarzyszu kapitanie, niech pan zwróci uwagę na ten napis. Tak naprawdę przejście jest, ale klony ograniczyły się do tabliczki, nie postawiły tu wartowników, zasieków ani pola minowego... - Nie gadaj tyle, poruczniku! Co dalej? - Proszę spojrzeć w dół, na te żółte krzaki. Widzi pan zbocze? Zarośla? Kawałki transportera gąsienicowego na kamieniach? Białe kości? - Widzę. - Jak pan myśli, będzie do nich ze dwieście metrów? - Sto pięćdziesiąt. - Ma pan lepsze wyczucie odległości - skłamałem dyplomatycznie. - A spadek jaki? Z pięćdziesiąt? - Słuchaj no, jak cię tam, Aleksiej... - Aleksander. - Jeden diabeł. Słuchaj, Sasza, gadaj w czym rzecz, bo tu gorąco jak w piecu! Pewnie, w takim kombinezonie... - Chodźmy. Jak pan widzi, widoczność jest doskonała... A teraz, towarzyszu kapitanie, niech się pan przygotuje, bo czeka nas coś niezwykłego... Ruszyłem do przodu, minąłem czerwoną tabliczkę i wszedłem w cień między skałami. W lewym uchu zaczęło mi szumieć, zaraz potem również w prawym. Jeszcze krok... jak zawsze w tym miejscu zachwiałem się, a gdy odzyskałem równowagę, okolica już się zmieniła. Odwróciłem się i zaczekałem na Merkułowa. Merkułow oczywiście potknął się na równym gruncie. Podtrzymałem go za rękę. - Gdzie my jesteśmy? - zapytał, rozglądając się. - Jakieś sztuczki z odległościami? Organiczne x-przejście? No, no, nieźle sobie radzi. Niby kawał chama, ale, jak piszą w raportach: „Posiada wszystkie cechy niezbędne dowódcy, szybko się dostosowuje do zmieniających się warunków, zdyscyplinowany umysł, zdolności analityczne". - X-przejście nie ma tu nic do rzeczy. To kolejna anomalia nie-dająca się wyjaśnić językiem współczesnej nauki. Staliśmy na ścieżce, widzieliśmy zarysy skał, między którymi przeszliśmy, ale wrażenie było takie, jakbyśmy się znaleźli w środku chmury burzowej. Było ciemniej, w ustach pojawił się metaliczny smak, w uszach szumiało, a w opuszkach palców czuło się drobne ukłucia. Zupełnie jakby do co dziesiątej molekuły azotu i tlenu dołączono molekułę krzemu. A co najgorsze, człowiek zdawał sobie sprawę, że ta chmura widoczna jest wyłącznie od środka! Z braku innych sugestii nadaliśmy tym efektom wspólną nazwę: Mgła. - I co, tak jest aż do samego dołu? Do podnóża góry? - zapytał bystro kapitan. - Gorzej. To idzie warstwami, a warstwy są różne. Wystarczy jak na pierwszy raz? Wracamy? - Nie, poczekaj. Jaka jest wysokość góry? - Ciekawe pytanie. Wysokość mierzona od poziomu oceanu, jeśli w ogóle jest tu jakiś ocean, jest nam nieznana. Jeśli patrzy się ze wschodniej części płaskowyżu, to wychodzi, że z pięćset metrów. Ale jeśli schodzi się dalej w dół, subiektywne odczucie wysokości mówi o co najmniej dwóch kilometrach... - A co, ktoś z obozu tam schodził? - Merkułow aż złapał mnie za ramię. - Tak, Złoczew, ten z GĄB. Poszedł, jak tylko się zorientował, że można. Był pewien, że skoro jest ścieżka, to musi dokądś zaprowadzić. Wziął suchary, czajnik wody i poszedł. - No i co, no i co? - Naliczył osiem warstw tego zjawiska, nazywamy je Mgła. Niżej jest kilka automatycznych stacji klonów. - Bojowych? - Raczej naukowo-badawczych. Zioczew widział strumień, w którym płynęła galareta. Między warstwami Mgły są straszne skoki ciśnienia, Złoczew omal nie zginął. Gdyby go klony nie przyniosły, byłoby po nim. - Wysłali pogoń? - Skąd! Im wszystko jedno, gdzie się kto włóczy. Ale nasz kapitan ma dobre stosunki z majorem Szapurem, komendantem obozu, trenują razem fechtunek. Dzień po zniknięciu Złoczewa Gładki i Szapur właśnie mieli trening i nagle major mówi: „Szkoda waszego, poruczniku! A przecież ostrzegaliśmy, że opuszczenie płaskowyżu grozi śmiercią. Specjalnie umieściliśmy rosyjskie napisy na

tabliczkach!". Gładki wiedział, że Złoczew wyszedł, ale ani on, ani nikt z nas nie przypuszczał, że to może być niebezpieczne. Wypytuje majora, a ten mówi: „Nie wolno mi informować o parametrach miejscowych anomalii. Ale jest pan pechlewanem, więc powiem jedno: najbliższe ujęcie wody pitnej jest dwieście kilometrów stąd, z czego czterdzieści kilometrów to strefy anomalii. Jeśli porucznikowi nie urwie głowy przebicie, nie pożrą go slepnie, nie zabije ciśnienie, to i tak umrze z pragnienia. - Ale klony jakoś tu chodziły, skoro jest ścieżka! - O to samo Gładki spytał majora. Szapur odrzekł, że prowadzono tu intensywne badania, i w efekcie zbudowano drogi oraz inne obiekty; ale w miejscach intensyfikacji anomalii są jedynie względnie bezpieczne piesze trasy, którymi chodziły ekspedycje w hermetycznych skafandrach, z masą sprzętu, a nawet wtedy nie obywało się bez ofiar. - Krótko mówiąc, Gładki przekonał majora i dobry klon posłał swoich po Złoczewa. - Tak jest. Wzięli z cytadeli lekkie skafandry, poszli ścieżką, znaleźli Złoczewa już nieprzytomnego. Przynieśli go do obozu i jakoś docucili, ale powiedzieli, że to pierwszy i ostatni raz, i nikogo więcej nie będą ratować. Wtedy z ucieczki od razu zrezygnowały cztery grupy. - A Złoczewowi nic nie zrobili za ucieczkę? - Nie zna pan klonów. - Uśmiechnąłem się. - Z ich punktu widzenia ZJoczew nie uciekał, lecz spacerował; ale ponieważ z powodu spaceru opuścił kilka zajęć i modlitw, czyli złamał regulamin, wsadzili go na pięć dni do karceru. - Dyscyplina... - Merkułow się zaśmiał. - Dobra! Było nie było, muszę zobaczyć choć jedną warstwę! - Proszę bardzo. Ale tylko jedną, musimy wracać na kolację, bo i my wylądujemy w karcerze... Powiedzmy sobie szczerze, że ten Merkułow nie za bardzo mi się podobał - ale trzeba przyznać, że był człowiekiem odważnym. Zabójczo odważnym. Weszliśmy w drugą warstwę Mgły, podobną do pierwszej, tylko wzbogaconą słupami różowego światła, dość niesamowitego. Merkułow, na którym nie zrobiło to żadnego wrażenia, namówił mnie, żebyśmy poszli jeszcze kawałek. Wyszliśmy z drugiej warstwy. Tam był kamienny placyk, dość malowniczy, ale zaśmiecony niedopałkami. Dalej zaszedł tylko Złoczew, a wszyscy, którzy tu dochodzili, wypalali jednego papierosa, drugiego, i wracali. Nietrudno się domyślić, że nazwaliśmy to miejsce Palarnią. Wokół Palarni rosły rośliny, przypominające młode cyprysy, obwieszone brunatnymi spiralami, a na środku było małe jeziorko. Woda nie była galaretowata, za to miała niesamowity kolor tutejszych szmaragdowych minerałów. Nikomu z nas, rzecz jasna, nie przyszło do głowy, żeby jej spróbować. Zeszliśmy na placyk. Zapaliłem, zaciągnąłem się i popatrzyłem wokół. Mieliśmy jeszcze szansę zdążyć na kolację -jeśli będziemy wracać biegiem. Gdy ocknąłem się z zamyślenia, zobaczyłem, że Merkułowa nie ma obok mnie! Odwróciłem się gwałtownie i zobaczyłem go, jak kuca nad jeziorkiem. Z jego złączonych dłoni ściekała zielona woda. - Nie! Niech pan nie pije! Ale Merkułow właśnie wypił kilka łyków, a resztką obmył twarz. - Brr, świństwo - rzekł, wstając. - Jak kreda z jodyną. Ale pić można. I gdy ja myślałem gorączkowo nad zorganizowaniem temu wariatowi płukania żołądka, mówił dalej: - Pić można - a skoro można tutaj, to czemu nie dalej? Skoro woda w strumieniach wygląda jak galareta, to tylko znaczy, że należy ją nie pić, lecz jeść! - Ale komendant obozu... - Chłopaki, nie rozumiem was - powiedział serdecznie Merkułow. - Czemu sądzicie, że jakiś tam kloński major jest mądrzejszy od was, kadrowych oficerów rosyjskiej floty wojennej? ROZDZIAŁ 2 TANIA 2616 r. Konigsberg, Dyrektoria Rosyjska Planeta Ziemia, Układ Słoneczny - Tańka ma okropny charakter! Tak mówili szkolni koledzy Tani, tak twierdzili jej nauczyciele. Gdy Tania wstąpiła na wydział historii kultur pozaziemskich, pałeczkę przejęli wykładowcy i koledzy z roku. Kiedy po skończeniu uniwersytetu Tania zaczęła pracować jako laborantka w Konigsberskim Naukowo-Badawczym Instytucie Ksenologii (im. J. Knorozowa), razem z nią do sektora badań polowych (zwanego popularnie Łopatą) wkroczył jej słynny „charakter". - To nowa jest strasznie dziwna. - Aspirantka trzeciego roku, Żanna Skriabina, zmarszczyła zgrabny nosek. - To znaczy? - Starszy pracownik naukowy, Ola Bieła, niechętnie oderwała się od lusterka i schowała do kosmetyczki tubkę płynnej koralowej pomadki. - Chciałam ją dzisiaj zaprosić na imprezę. Mówię, żeby przyszła wieczorem do Palisady, napijemy się absyntu, potańczymy... A ona na to, że tańczyć nie umie, absyntu nie pije i mnie nie radzi. I to z taka miną! - No wiesz... może faktycznie nie pije absyntu... - To co, wychodzi na to, że my jesteśmy alkoholiczkami, tak?! - Dałabyś spokój... - Ola wzruszyła ramionami. - Czego ty chcesz od dziewczyny z planety Jekaterina? To przecież miejsce zapomniane przez Boga! Że też w ogóle wstąpiła na uniwersytet! Pewnie w ramach jakiegoś tam „Projektu humanistycznego dla mieszkańców Dalekiego Pozaziemia".

- I skąd w niej ta wyniosłość, ta duma... myślałby kto! - oburzała się Żanna. Ale Tania Łanina nie była ani wyniosła, ani dumna. Była tylko nieśmiała. Rozmowy z kolegami wymagały od niej takiego heroizmu, że zapominała o grzeczności. Choć trzeba przyznać, że planeta Jekaterina, na której się urodziła i dorastała, rzeczywiście odegrała swoją fatalną rolę. Do dziesiątego roku życia Tania kontaktowała się wyłącznie ze swoimi rodzicami, Iwanem i Neonilą Laninymi, starszym bratem Kiriuchą, który uczył się w szkole sportowej z internatem i rzadko bywał w domu, oraz dwiema setkami maflingów, przedstawicielami fauny planety Jekaterina. Rodzice Tani kierowali fermą hodowlaną, specjalizującą się w ma-flingach, w języku biologów noszących nazwę Maflingi ovaferra. Nad głównym budynkiem fermy dumnie powiewała rosyjska flaga - zakład finansowało Ministerstwo Zdrowia DR. I właśnie w piętrowym domu z żółtego wapienia muszlowego, dobudowanym do północnego skrzydła fermy, Tania Łanina spędziła dzieciństwo. Maflingi były gatunkiem szalenie wymagającym i niosły się jedynie w średnich szerokościach Jekateriny. Niewolę w ziemskich ogrodach zoologicznych znosiły źle - liniały, traciły zainteresowanie płcią przeciwną i chorowały. A przy tym patrzyły na odwiedzających z takim smutkiem i żałością, że co wrażliwsze dzieci zaczynały płakać nad „biednym białym szczurkiem" i wołać, że chcą wracać do domu. Tworzenie ferm na odległych planetach, takich jak Jekaterina, jest trudne i kosztowne, a jednak Ziemianie robili to - z bardzo ważnego powodu. Z jaj maflingów - podłużnych, szarych, nakra-pianych - produkowano preparat o nazwie senox, wielokrotnie zwiększający odporność ludzkiego organizmu na przeciążenia. Ponadto ludzie zażywający senox znacznie szybciej aklimatyzowali się w nowych koloniach. Wprawdzie kolonizowano głównie planety trzeciej klasy, czyli typu ziemskiego, ale każda z nich różniła się od ziemi jak żubr od krowy. Senox był tysiąc razy raz droższy od kawioru bieługi i setki od platyny, a jednak nie zmniejszała się liczba osób i organizacji gotowych płacić te bajońskie sumy. Nad stworzeniem syntetycznego senoksu pracowały dziesiątki laboratoriów (w samej tylko Moskwie cztery!), ale niestety, bez efektu. Może dlatego, że nie zdarzają się syntetyczne cuda? A preparat naprawdę był cudowny. Piloci, którzy przeszli kurs senoksowej terapii, wytrzymywali krótkotrwałe przeciążenia do 12 g, nie tracąc przytomności! Rzecz jasna, wychodząc z symulatora, nie płakali ze szczęścia - jakaż to rozkosz te przeciążenia, więcej nam takich!, ale zachowywali jasność umysłu i nie czuli bólu. Sztuczny senox nie dawał takiego efektu - więcej, nie dawał żadnego efektu. I zapewnienia farmakologów, że lada dzień tajemnica naturalnego senoksu przestanie być tajemnicą, nikomu nie pomagały - w każdym razie nie pilotom. Dlatego rządy, tracąc wiarę w możliwości chemii, przeznaczały ogromne sumy na hodowlę maflingów w warunkach naturalnych. Arenda użytków na Jekatierinie, w całości należących do DR, rok w rok przynosiła skarbowi państwa dochód równy podatkom ze wszystkich nadbałtyckich kasyn gry. Na Jekaterinie prości robotnicy w rodzaju rodziców Tani chuchali i dmuchali na wybredne maflingi, żeby znosiły jak najwięcej jaj. Samica maflinga znosiła jedno jajo na cztery miesiące, za to uwagi i troski wymagała codziennie. Do obowiązków Tani, prócz nadzorowania karmienia i pojenia zwierząt, należało czyszczenie i głaskanie - bez codziennej porcji pieszczot maflingi odmawiały składania jaj. Tania czesała białą sierść kościanym grzebieniem, bawiła się ze zwierzątkami w różne gry, zażegnywała kłótnie samców o samicę i generalnie uczestniczyła w życiu zwierzęcego kolektywu. Gdy Tania miała osiem lat, maflingi przyjęły ją do swojego prajdu. Wrażliwe i kapryśne maflingi nie miały strun głosowych, dlatego ze sobą i swoimi opiekunami, a więc również z Tanią, porozumiewały się telepatycznie - właśnie stąd wzięły się problemy Tani w kontaktach z ludźmi. „Chcę świeżego prosa i marchewki!" - prosił mafling i Tania biegła do pulpitu automatycznego rozdzielacza pokarmu. „Boli mnie pokładełko! Posmaruj tym cuchnącym brązowym świństwem!" - żądała młoda samiczka i Tania otwierała buteleczkę z preparatem. „Prawda, że jestem ładny?" - pytał mafling przywódca i Tania biegła po aparat, żeby uwieńczyć pięknisia. Maflingi lubiły się fotografować. W archiwum rodziców Tani było dwa tysiące zdjęć - tyleż sympatycznych, co monotematycznych. Neonilła Iwanowna z dwoma małymi „bielaskami" na rękach. Mała Tania w dżinsowym fartuszku prowadzi „bielaski" na spacer. Iwan daje maflingom witaminizowaną karmę. Na górze widać transparent: „Zdrowie maflingów to zdolność bojowa armii i marynarki!". Zwierzątka przypominały białe świnki morskie wielkości borsuka, ale ich łapki, brzuch i przednią część szyi pokrywały szarożółte płytki rogowe. Astrozoolodzy twierdzili, że wygląd maflingów (pancernych świnek morskich) jest wynikiem ewolucji - powszechnie wiadomo, że na ewolucję można zwalić wszystko. Podobno miliony lat temu, gdy maflingi kształtowały się jako oddzielny gatunek, na Jekaterinie nastąpiło gwałtownie ocieplenie klimatu. Zrobiło się tak gorąco, żeby gdyby zwierzęta nie miały owych płytek, nie mogłyby wyjść z wilgotnego lasu tropikalnego na bazaltowe brzegi rzek, wówczas rozpalone do białości. A wyjść musiały - ich zaloty i kopulacja przebiegała w wodach rzeki, w temperaturze dwudziestu ośmiu stopni. Z biegiem tysiącleci na Jekaterinie przestało być tak gorąco, ale płytki rogowe pozostały. Maflingi składały jaja w stertach zwiędłych liści drzewa lama-ma. Tam też, po upływie dwóch miesięcy, przychodziły na świat dzieci. Mafling po wykluciu się z jaja wyglądał jak dżdżownica. Potem przeobrażał się w żabowatego krokodylka, po pół roku na ich grzbiecie pojawiała się biała sierść i odpadał ogon, a po kolejnych sześciu miesiącach stworzonko zaczynało przybierać miłe dla oka humanoida okrągłe kształty... Mała Tania lubiła przyglądać się tej przemianie; potrafiła też godzinami siedzieć na stołku i patrzeć, jak mały krokodylek ryje norki w piasku, którym wysypana była podłoga... Nic dziwnego, że na książki o Kubusiu Puchatku i Czarodzieju Gwiazdencyju oraz zabawy z dziećmi Tania po prostu nie miała czasu. Zresztą co tam Puchatek i Gwiazdencyj! Pochłonięta maflingami Tania zapominała nawet o posiłkach! I kiedyś, uświadamiając sobie nagle, jak strasznie jest głodna, wypiła pęknięte jajko maflinga, które robot sortowacz odrzucił jako wybrakowane. Jajko smakowało jak smażona pieczarka w płynie. Używania jajek stanowczo zabraniali zarówno rodzice Tani, jak i

Zasady zachowania zootechnika", wiszące na ścianie nad wolierą, w której niosły się maflingi trzylatki. Ale ulubieniec Tani, mafling Gęsio, zapewnił dziewczynkę, że z powodu jednego świeżego jajka nie stanie się nic strasznego. A przecież jajko i tak przepadnie - uszkodzone sztuki lądowały w utylizatorze. I rzeczywiście, nic strasznego się nie stało, jedynie po tym niejednokrotnie powtarzanym posiłku dziewczynka przestała się bać wysokości i szybkości, i stała się bardziej wytrzymała niż sierżant osnazu. Uważała to za coś normalnego - wielka mi rzecz, wysokość! A rodzice nie zauważyli żadnych zmian w jej fizjologii - za bardzo lubili oglądać wizor; szczególnie programy „Homo ludens", „Obo-ronlotto" i „Twoja gwiezdna szansa". W czasie tych show widzowie dzięki płatnościom przelewami mogli obstawiać, a nawet wygrywać prawdziwe pieniądze! A gdy Tania poszła w końcu do szkoły (od razu do piątej klasy) dokonała straszliwego odkrycia - okazało się, że wszyscy ludzie, a nie tylko jej rodzina, porozumiewali się wyłącznie werbalnie! I żeby dogadać się z ludźmi, potrzebna jest cała masa słów, które w dodatku trzeba starannie wybierać! Najbardziej przykre było to, że ludzie opacznie rozumieli słowa i zwykle się obrażali. Trzy lata trwało, zanim Tania nauczyła się śmiać z żartów i zdobyła przyjaciółkę. Śliczna i bystra Tamila Mezencewa, młodsza córka mera miasta Północno-Wschodni, stolicy jajecznego przemysłu, stała się jej alter ego. To właśnie Tamila, wychowanka studium choreograficznego, przerobiła brunetkę Tanie na platynową blondynkę za pomocą taniego preparatu Bielak. „Chłopaki wolą blondynki, nieważne farbowane czy nie!" - mówiła, pokrywając czarne loki Tani żrącą liliową chemią. Gdy Tania i Tamila zdały do dziewiątej klasy, na tajemniczych, porośniętych szmaragdową roślinnością kurhanach, które były jedyną atrakcją krajobrazu, zaczęły się wykopaliska archeologiczne. Co mogło zainteresować córkę farmera w szczątkach starożytnej cywilizacji, w dodatku pozaziemskiej? A jednak mobilne laboratorium archeologów przyciągało Tanie jak magnes. Pierwszy raz wchodząc do świeżego żółtego wykopu, w którym kręciły się roboty z krótkimi trąbami (zwane odkurzaczami), Tania poczuła głęboko i bardzo wyraźnie: „To moje! Moje! Nie oddam nikomu!". Archeolodzy szybko przyzwyczaili się do obecności wysokiej, nieśmiałej dziewczyny z długim platynowym warkoczem zwiniętym na karku, która ostrożnie spacerowała po ich włościach i chłonęła wszystko jak gąbka. Czasem nawet zbierała się na odwagę i zadawała pytanie starszemu pomocnikowi młodszego asystenta, a potem, okropnie speszona, słuchała niewyraźnej odpowiedzi. Miesiąc później Tanie uznali za swoją i pozwolili jej uczestniczyć w zebraniach i seminariach, które członkowie grupy profesora Kaurina urządzali dla nauczycieli historii i miejscowych prelegentów towarzystwa Spuścizna. A potem Tanie dopuszczono do wykopalisk razem z aspirantami pierwszego roku, w ramach szczególnego zaufania powierzając jej naklejanie mówiących etykietek na świeżo znalezione artefakty. I w ten sposób Tania Lanina stała się dla kolektywu grupy Archeologia czymś w rodzaju pożytecznego dodatku do kurhanów. Z punktu widzenia archeologów była idealną pomocnicą - nie mówiła za dużo, parzyła wspaniałą herbatę, nie pretendowała do deficytowego alkoholu i nic nie chciała za swoją pomoc. Niektórzy nieżonaci członkowie ekspedycji próbowali się do niej zalecać, ale szybko zawstydził ich surowy profesor Kaurin. - Towarzysze mężczyźni! Każdego, kto zostanie przyłapany na związkach z nieletnimi, zwolnię bez odprawy! - oznajmił Kaurin. „Towarzysze mężczyźni" zrozumieli profesora właściwie. Rok później ekspedycja bez szczególnych sukcesów wróciła do ojczystego Nowosybirska (Ziemia, Układ Słoneczny), i chociaż kurhany okazały się bezpłodne pod kątem sensacyjnych znalezisk, Tania z całą kategorycznością właściwą dla swojego wieku oznajmiła, że nie może żyć bez ksenoarcheologii. - Czyś ty, dziecko, oszalała? Lecieć na Ziemię, do Konigsbergu? Studiować? I po co? Żeby potem badać uszka od nocników altarianskich głowonogów? - Mama Tani wytrzeszczyła na córkę wodniste oczy. - Po moim trupie! - oznajmił ojciec Tani, kładąc ciężką dłoń na stole. - Studiuj sobie pedagogikę, skoro już musisz! Pouczysz się, wyjdziesz za maż, potem dzieci będziesz uczyć... Bardzo dobry pomysł! - Ty się, sister, zastanów, skąd wziąć taki kesz? Wiesz, ile kosztuje bilet do tego twojego Konigsbergu? A ile nauka? - mówił brat, starannie naśladując ojca. On sam zdobywał zawód operatora kompleksu przetwórczego w pobliskiej fabryce senoksu. Tania była nieugięta. Rodzice osłupieli - ona, która mówiła tylko „tak, mamo", „nie tato", robi im teraz wykłady! - Po pierwsze, braciszku, jeśli zdam egzaminy celująco i przejdę w konkursie, nie trzeba będzie płacić za moją naukę. Studia uniwersyteckie są darmowe, jeśli tylko nie jesteś kompletnym jełopem - powiedziała Tania, zerkając znacząco na brata. - A po drugie, już wkrótce będę pełnoletnia i nikt mi niczego nie będzie zabraniał. - Bardzo możliwe. - Ojciec podkręcił wąsa. - Ale pieniędzy na bilet nie damy i koniec! Też mi zawód - ksenoarcheolog! Komu to potrzebne? Studiuj coś życiowego, ucz się na lekarza, jak dziadek! Na kaprysy pieniędzy nie dam! - Nie chcę waszych pieniędzy! Zarobię i pojadę! - A co ty w kółko pojadę i pojadę, no zupełnie jak robot! - Mama zacisnęła usta. - Co ty sobie w ogóle wyobrażasz! Same trójczyny, nawet dyktanda bez błędu nie napiszesz, co dopiero mówić o matematyce czy co oni tam zdają... Niestety, to była gorzka prawda. Wprawdzie egzamin z matematyki nie był trudny, ale jednak był! No bo co to za archeolog, który nie umie obliczyć objętości ściętej piramidy? Żeby zdać na uniwersytet, w dodatku nie jakiś tam kolonialny, tylko na ziemski, nie wystarczy sama miłość do historii i archeologii; potrzebna jest wiedza! Pierwszego dnia wakacji przed ostatnią klasą dziewczyna podjęła decyzję. Od dziś aż do egzaminu jej dzień nauki będzie trwał dziesięć godzin. Biblioteka, programy, kursy historii wszechświatowej, teorii kolonizacji, kulturologii ras, łaciny, czyli żywego języka Wielkiej Rasy... I tak codziennie. To co, że wieczorem będą ją piekły oczy i będzie huczało w głowie - wytrzyma! A słodkie puszyste maflingi? Do licha z nimi! Niech rodzice sami się zwierzakami zajmują, w końcu im za to płacą! Na koniec roku na świadectwie Tani Laninej była tylko jedna trójka, a i to z astronomii. - No dobrze, dziecko - powiedziała mama, zawiązując chustkę na upstrzonej aerowałkami głowie. - Faktycznie widzimy, że masz poważne zamiary. Ale rzecz w tym, że my... - Co? - Zielone oczy Tani zabłysły. - Że nie mamy pieniędzy... - westchnął z zakłopotaniem ojciec. - Jak to nie macie? A dochody? A oszczędności? - oburzyła się Tania. - Życie nie jest takie proste - rzekł ojciec. - Pieniądze były, ale się zmyły... - Gdzie się mogły zmyć? Przecież nic nie kupujemy, nigdzie nie wyjeżdżamy! Drugi rok w tych samych dżinsach chodzę! Jeden

samochód na całą rodzinę! - Widzisz, Taniu... Ostatnio mieliśmy strasznego, wręcz mistycznego pecha! Nie mówiliśmy ci, żebyś się nie denerwowała... Na wiosnę postawiliśmy z mamą na sześć z pięćdziesięciu dwóch w „Oboron-lotto"... To sprawdzony program, ludzie ciągle tam wygrywają, w gazetach o nich piszą! I kombinacja była pewna, stuprocentowa! Graliśmy systemem! Niestety, zabrakło nam szczęścia... Krótko mówiąc, straciliśmy cztery tysiące terro. - Nawet jesteśmy jeszcze winni... odrobinę... - dodała mama, ocierając oczy chusteczką. - Wszystko przewaliliście? Wszystko? Do ostatniego terro? - Tania nie wierzyła własnym uszom. - Można tak powiedzieć. - No to przecież nie ferma, tylko normalnie kasyno! - Tania prawie płakała. Ale wniosek był prosty: pieniądze na bilet na Turgieniew-Zielo-nogradsk trzeba było zdobyć. Tylko jak wytrzasnąć półtora tysiąca terro w miesiąc? Rozwiązanie pojawiło się niespodziewanie. W niedzielę rano Tania włożyła białą sukienkę w groszki i lakierki na wysokim obcasie. Włosy zaplotła w dwa warkocze, wzięła przedpotopową elegancką torebkę mamy i poszła do Parku Kultury i Wypoczynku im. K. Szulżenko. Tam wśród starych drzew znajdowała się kolejka górska - widoczna z odległości czterdziestu kilometrów stanowiła drugą - po kurhanach - atrakcję turystyczną. Pięćset osiemdziesiąt metrów w najwyższym miejscu, dziewięć pętli po pięćdziesiąt metrów każda, sześcioczęściowy korkociąg... Było na co popatrzeć! Nigdy w życiu ta pozaziemna dziura nie miałaby tak ekstremalnej kolejki, gdyby nie były mer Północno-Wschodniego. W młodości pracował jako stróż Moskiewskiego Parku Rozrywki „Młodość" i zaraz po objęciu stanowiska mera kupił miastu Rześkolot - nowoczesną kolejkę górską. Nazwa była uzasadniona: tych, którzy szczęśliwie - nie wymiotując na sąsiadów i nie zrywając sobie strun głosowych - dojechali do końca trasy, rześkość nie opuszczała przez trzy doby... Po takiej przejażdżce kręciło się w głowie nawet największym twardzielom, a niektóre dziewczęta wpadały w histerię. Okoliczne kosze na śmieci zapchane były papierowymi torebkami ze zwróconą zawartością żołądka. A mimo to nigdy nie brakowało chętnych do przejażdżki na Rześkolocie - miasto nie oferowało zbyt wielu innych rozrywek. Najbardziej zajadłymi fanatykami kolejki byli uczniowie starszych klas i żołnierze z pobliskiej szkółki. Pewnie w czasie jazdy wyobrażali sobie, że są pilotami myśliwców i szturmowców... Popularną rozrywką wśród żołnierzy były zakłady (na pieniądze), kto ile przejazdów wytrzyma bez wychodzenia z wagonika. Wprawdzie regulamin kolejki surowo zabraniał więcej niż dwóch przejazdów z rzędu, ale strażnik, rezerwista Paweł Pawłowicz, patrzył na te żołnierskie zabawy przez palce. Prosił tylko, żeby nikt jeździł bez papierowej torebki. Absolutny rekord, ustanowiony przez sierżanta Ajrapetina, wynosił sześć przejazdów, czyli trzydzieści sześć minut nieprzerwanego tłumienia wymiotów. Teraz właśnie żołnierze sterczeli obok kas, omawiając wyczyn sierżanta i jego specjalną technikę (nie zamykać oczu i nie obżerać się przed jazdą). Popijali przy tym niskoprocentowe gazowane świństwo o romantycznej nazwie „Jasny smutek". - W zeszłą niedzielę zrobiłem cztery i nic! - chwalił się żołnierz z twarzy podobny do kaczki, a z budowy ciała do bociana. - Phi! - prychnął drab ogolony na zero. - Ja na Dzień Miasta zrobiłem prawie pięć! - „Prawie" się nie liczy. To tak jakbyś mówił o dziewczynie, żeś ją prawie „tego"... - A co? Prawie „tego", to tak jakby „tego"! - Przyjaciele - odezwał się stojący obok sierżant - na określenie intymnych stosunków między kobietą i mężczyzną język rosyjski wymyślił specjalne słowa! - Ale niecenzuralne... - uśmiechnął się „kaczor". W tym momencie do żołnierzy podeszła uczennica w białej sukience i lakierkach. - Jakie są dzisiaj stawki? - spytała, trąc nerwowo pasek swojej torebki. - W banku jest trzysta terro, panienko - oznajmił sierżant, lustrując dziewczynę. - Otrzyma je ten, kto przejedzie Rześkolotem sześć razy i nie... no, jak by to powiedzieć... - I nie zwymiotuje - podsunęła Tania. - Właśnie! - Ja się zgłaszam! Dwaj szeregowi aż gwizdnęli z wrażenia. - Zakładamy się? - Dziewczyna podparła się pod boki, patrząc wyzywająco. - No to dawaj, smarkata - wycedził sierżant. Już po chwili ogrodzenie Rześkolotu oblepili gapie: żołnierze, pracownicy kosmodromu, uczniowie oraz mieszkańcy miasta szukający niedzielnej rozrywki. Pawłowi Pawłowiczowi nie podobał się pomysł tej małolaty. A jeśli dostanie ataku serca, i to zaraz na pierwszym przejeździe? Takie rzeczy się zdarzały! Ale smarkata przejawiła iście babski upór. Kupując sześć biletów, dosłownie świdrowała Pawła Pawłowicza wzrokiem i pchała pod nos zaświadczenie z polikliniki, że jest zdrowa na ciele i umyśle. No i żołnierze się upierali... Zresztą on sam też był ciekawy, czym skończy się ten zakład... Nie każdy chłop wytrzyma nawet trzy razy! „Żeby tylko nic się nie stało!" - myśli rezerwista i naciska „start". Pierwszy przejazd. Widzowie patrzą obojętnie, jak przezroczysty wagonik wjeżdża na górę, robi kolejne wiraże, spada w dół i znowu wspina się w górę. Dziewczyna chyba zamknęła oczy, pewnie się boi... Ale jeden przejazd wytrzymuje każdy, nawet najgorsza ciamajda. Drugi przejazd; na twarzach gapiów pojawia się zaciekawienie. Może odpadnie już po drugim? Ale nie, macha ręką i się uśmiecha. Trzeci. To samo, znów macha, tylko się nie uśmiecha. Wytrzymała, skubana. Po piątym widzowie zaczęli bić brawo. Gdy wagonik po raz szósty przycumował do szklanej budki dolnej stacji, a Tania, blada jak śmierć, ale spokojna, wyszła na pomost, w tłumie wybuchły entuzjastyczne okrzyki: - Co za dziewczyna! - Normalnie zombi! - Zakład, że to nie dziewczyna, tylko android?

- Jaki android, głupku, to Tańka Lanina z czternastej szkoły! - Ile kasy zgarnęła za nic! - Ładne mi za nic! Taki koszmar! - Blada jak trup, może pogotowie wezwać? Ale Tania nie potrzebowała pogotowia. Trzasnęła drzwiczkami wagonika, zeszła po schodkach na ziemię i uśmiechnęła się do Pawła Pawłowicza, który chciał jej podać papierową torebkę. Odbierając honorarium od skrzywionego sierżanta, Tania oznajmiła głośno: - Mogę przejechać również siedem razy. Kto nie wierzy, temu mogę udowodnić za tydzień, w niedzielę o tej samej porze. I poszła do głównej alejki, specjalnie uważając, żeby się nie kołysać. Na jej twarzy błąkał się uśmiech tryumfu - trzysta terro za godzinę pracy! W następną niedzielę zarobiła kolejne trzysta, robiąc siedem przejazdów na oczach dwustu widzów w mundurach koloru khaki. Niech żyją cudowne jaja maflingów! Pierwszy miesiąc wakacji przyniósł Tani osiemset sześćdziesiąt terro (trzy niedziele minus bilety i lody). A brakujący tysiąc Tania pożyczyła do dziadka, ordynatora szpitala wojskowego w subarktycznej strefie Jekateriny. ROZDZIAŁ 3 CIEMNY CZAS FAKTYCZNEJ DOBY Luty 2622 r. Obóz oświecenia moralnego im. Bedżada Sawane Planeta Glagol, układ nieznany Bogdana Merkułowa poznałem dwudziestego pierwszego lutego, czterdziestego drugiego dnia wojny. Na tej planecie doba była dwa razy dłuższa od standardowej, więc dwudziesty drugi luty następował nie o wschodzie słońca, lecz przeciwnie, z nastaniem ciemności. Ponieważ dla konkordiańczyków wszyscy byliśmy anerami, czyli obcokrajowcami i wyznawcami innej wiary, nie mogliśmy brać czynnego udziału w modlitwach. Ale za to nie byliśmy drudżwantami, czyli wyznawcami kłamstwa, zajadłymi grzesznikami i wrogami nauki Zaratustry. O, gdyby któryś z nas na oczach klonów splunął w ogień, kopnął psa albo współżył ze swoim towarzyszem... taki parszywiec od razu podpadłby pod dwa prawodawstwa, cywilne i religijne! Postawiony przed zaotarskim Oskarżeniem i pechelwańskim trybunałem wojennym dostałby dwa wyroki. Zaotarzy daliby mu pięćdziesiąt batów, a trybunał pechlewanów dołożyłby rozstrzelanie. Innymi słowy, lepiej nie łamać konkordiańskich praw. Na szczęście żadnych czworonogów w obozie nie było, ogień zaś widzieliśmy tylko w przenośnym ołtarzu polowym i nawet najbardziej złośliwi nie zdołaliby do niego doplunąć. A jeśli ktoś miał homoseksualne stosunki, to trzymał je w tajemnicy przed obozowym dowództwem. Inne konkordiańskie tabu zgadzały się z naszą moralnością - żaden z nas nie miał zamiaru zabijać, okradać grobów, podrabiać kart kredytowych, składać fałszywych zeznań ani zatruwać studni. Byliśmy pechlewanami-anerami, i podejrzewam, że kierownictwo Głównego Zarządu Obozów liczyło, że z czasem niektórzy z nas staną się aszwantami, czyli szczerymi wyznawcami zoroastryzmu. No bo cóż innego mogło się odbywać w obozie moralnego oświecenia, jeśli nie moralne oświecenie, mające na celu zwiększenie liczby aszwantów we wszechświecie? A jeśli zaotarowie mieli jakieś podstępne plany względem nas, to mogliśmy się ich tylko domyślać. Chociaż to, co działo się do 22 lutego, świadczyło o tym, że żadnych planów nie mają... Za to później... Jako anerowie nie mogliśmy się modlić, ale jako pechlewanie mieliśmy obowiązek być obecni na porannej modlitwie w charakterze widzów. Opuszczenie modlitwy oznaczało pięć dni karceru. Modlitwa mieściła się w tym samym pakiecie co apel. O 6.30 czasu standardowego ustawialiśmy się w jednym szeregu wzdłuż Twerskiej, każda grupa przed swoim barakiem. Starszy grupy miał w ręku blankiet, na którym widniało kilka liczb - ilu jest ludzi w baraku, ilu jest obecnych na apelu, ilu nieobecnych za wiedzą administracji, a ilu opuściło apel samowolnie. Tego dnia nieobecny był kapitan Szczegolew, przebywający - za wiedzą administracji - w karcerze. Tym razem wyszedł do nas sam komendant Szapur, rzadki gość na apelach. Polecił adiutantowi zebrać blankiety od starszych grup, stanął na środku Twerskiej i wygłosił mowę: - Do cytadeli przybyła kompania najlepszego we wszechświecie korpusu Aturan i będzie tymczasowo stacjonować obok obozu, w zachodniej części płaskowyżu. Mniej więcej w połowie przemowy Szapura dotarło do mnie, że faktycznie, świeci więcej reflektorów niż zazwyczaj w nominalne dni, przypadające na faktyczne noce, a nieopodal żółtej tabliczki służącej do gry w łyżki szarzały nadmuchiwane namioty. Ładunek wczorajszego konwoju! - Administracja obozu - mówił dalej Szapur - liczy na oficerski honor i ludzki rozsądek naszych gości. Nie chcemy ograniczać waszej swobody przemieszczania się, możecie przechodzić przez ZPK o dowolnej porze. Jeśli jednak spróbujecie przekroczyć tymczasowe ogrodzenie obozowiska kompanii, wartownicy będą strzelać bez ostrzeżenia. Prosimy również nie podchodzić do żołnierzy bliżej niż na dziesięć metrów, jakiekolwiek próby gwałtownego zmniejszenia dystansu zostaną odebrane jako próby przejęcia broni. Ponieważ nastała ciemna pora faktycznej doby, zalecamy wstrzymanie się od używania ZPK. To wszystko, starsi grup mają prawo zadać pytania. Dwa. Starsi grup popatrzyli na wiceadmirała Lemke, dowódcę baraku „admiralskiego", w którym mieszkali nasi nieszczęśni Nelsonowie, od kapitana eskadry do wiceadmirała. Całkowitych admirałów nie było. Albo żaden nie wpadł klonom w łapy, albo

umieszczano ich gdzie indziej, na przykład w kryształowych pałacach... Wiceadmirał Lemke milczał wyniośle, wpatrzony w Obłok Magellana, dając do zrozumienia, że nie ma i nie może mieć żadnych pytań do tego żałosnego majora piechoty, w dodatku wrogiej. Ale inni starsi mieli. Ponieważ można było zadać tylko dwa pytania, sądziłem, że zacznie się przepychanka, kto będzie pytał i w jakiej kolejności. Nasi kapitanowie jednak nie mieli takich problemów. Terentjew odstąpił swoje prawo Gładkiemu, Żemajtis i Leszczenko - Kaniukowi, a więcej kapitanów wśród starszych nie było. - Panie majorze - zaczął Kaniuk - w jakim celu przybył tu pododdział korpusu Aturan i czy planeta nie stanie się nowym teatrem działań wojennych? Moje pytanie wynika nie z pragnienia poznania tajemnic wojskowych Konkordii, lecz z obawy o bezpieczeństwo moich towarzyszy broni. - Rozumiem, kapitanie. Aturan przybył tu w celach szkoleniowych, a jego przybycie może jedynie zwiększyć bezpieczeństwo naszych gości. Drugie pytanie? Gładki chciał chyba spytać o to samo i teraz musiał wymyślić coś ambitniejszego. - Czy... czy przybycie tu kompanii bojowej pierwszej linii w celach szkoleniowych oznacza, że chce ona w jakiś sposób wykorzystać pewne specyficzne cechy okolicy? Szapur doskonale rozumiał, że Gładki ma na myśli anomalie, ale ponieważ rozmowa z jeńcami na ten temat była zabroniona, a on nie mógł złamać zakazu dowództwa, wykręcił się w sposób tyleż banalny, co efektywny. - Nie zrozumiałem pytania, kapitanie. A teraz proszę mi wybaczyć, ale obowiązki wzywają. Ach tak, jeszcze coś. Ponieważ ołtarz polowy jest tylko jeden, korzystają z niego żołnierze kompanii. Nie możecie wchodzić na teren ich obozowiska, dlatego też aż do śniadania wszyscy są wolni. To była świetna nowina, lecz moją radość przyćmiło pewne podejrzenie. Skoro konkordiańscy żołnierze chcą łazić po strefach anomalnych, to niech sobie łażą na zdrowie, ale przecież różni męczennicy nauki już tu przed nimi łazili... A jeśli nie chodzi im o anomalie? Czy to czasem nie znaczy, że do swoich celów szkoleniowych użyją... nas? Właśnie jedliśmy śniadanie, gdy przyleciały helikoptery. W pośpiechu pochłonęliśmy omlety i wybiegliśmy ze stołówki, żeby popatrzeć na technikę śmigłową. Zawsze coś... Pilot, którego oderwali od nieba, nie może żyć bez maszyn latających, a jeśli może, to znaczy, że nie jest pilotem. Helikopterów było pięć, jeden wylądował obok obozowiska, ale silnika nie wyłączył, terkocząc sobie na niskich obrotach. Jedne klony z niego wyskakiwały, inne do niego wskakiwały... Dwie pary śmigłowców (wielozadaniowe sapsany) wisiały nad nami na wysokości siedemdziesięciu metrów. Jedna para miała pod lewymi skrzydłami „śledzie", czyli kontenery poszukiwawczo-zwiadowcze, druga rakiety. Nagle wszystkie cztery sapsany niespodziewanie włączyły potężne reflektory, oświetlając sąsiedni płaskowyż. I wtedy podszedł do mnie Złoczew. Minę miał taką, jakby mu z gabinetu ukradli teczkę z szyfrogramami. - Sasza, jest sprawa - szepnął. - Dopóki helikoptery hałasują... Skinąłem głową. Nadal gapiąc się na maszyny, powolutku odeszliśmy na bok. Nawet jeśli klony podsłuchują cały teren obozu, w tej sytuacji - na środku Twerskiej zapchanej setką gadających oficerów - nie mogą podsłuchać akurat naszej rozmowy! - Chodzi o Merkułowa - powiedział Złoczew. - Chce stąd wiać i jesteś mu potrzebny jako specjalista? - Właśnie. Aleja mam złe przeczucia. - Przede wszystkim nie daj się omamić temu psychopacie, a poza tym nie jesteśmy jego niańkami. - Nie o to chodzi. Wiesz, że on pił wodę z tej kałuży w Palarni? - No przecież z nim byłem... A co, skarżył się, że mu różki rosną albo ma ochotę na świeżą krew? Złoczew nie był w nastroju do żartów. - Słuchaj uważnie i potraktuj serio. Merkułow powiedział, że dziś w nocy krzyczałem, jakby mnie kroili, że obudził się, podszedł do mnie, a ja leżę jak nieboszczyk. Dotknął mnie i byłem zimny, rozumiesz, lodowaty. - Rozumiem. Tylko jakoś nie słyszałem, żebyś krzyczał. - Słuchaj dalej. Merkułow zaczął szukać pulsu. Nie znalazł. Chciał obudzić Gładkiego - i obudził się. - Tak myślałem. - Odetchnąłem z ulgą. - No i co? - A to, że on w tym śnie widział moją śmierć! Kapujesz? - Ten stuknięty typ dużo rzeczy mógł widzieć, a jeszcze więcej opowiedzieć. Coś się tak przejął? - Bo widzisz, Sasza, ja też piłem tę ich wodę. Nie tam, gdzie Merkułow. Przed siódmą warstwą, jak już nie mogłem wytrzymać. - Nic nie mówiłeś... - Wielu rzeczy nie mówiłem. I potem też miałem ciekawy sen. Że przywieźli do naszego obozu porucznika myśliwca, Aleksandra Puszkina. Pomyślałem sobie wtedy, że skoro w baraku Zemajtisa jest Tołstoj, to do kompletu brakuje Lermontowa i Bunina... A pięć dni później przyjechałeś. - No dobra, zaintrygowałeś mnie. I co dalej? - A nic. Posłałem Merkułowa do diabła. I tak nie ma żadnych szans ucieczki. W tym momencie poczułem, że Złoczew wsuwa mi w dłoń - staliśmy obok siebie - papier zwinięty w kulkę. - No i bardzo dobrze - powiedziałem odruchowo, myśląc intensywnie, gdzie można by spokojnie przeczytać tę kartkę... Przez terkot helikopterów przebiło się buczenie floggerów. - Patrz, co oni robią. - Złoczew pokazał sapsany. Śmigłowe drapieżniki ruszyły się w końcu, poleciały w stronę sąsiedniej góry, nadal świecąc reflektorami. Kilka gwiazd, znajdujących się w jednej prostej, mrugnęło - czyżby floggery? Robiło się coraz ciekawiej! Dwa sapsany zeszły niżej. Pod osłoną drugiej pary wysadziły na sąsiednim płaskowyżu pluton jegrów i wywaliły worki z wyposażeniem. Ostatnie na scenie pojawiły się miotacze min z samochodowymi podwoziami. Zaraz potem dały o sobie znać floggery. Nad odległym płaskogórzem strzeliły w niebo ogniste gejzery i niemal od razu słupy ognia przemieniły się w odwrócone stożki. Spadając w dół, rozszerzały się coraz bardziej, wypalając wszystko na dziesiątkach metrów kwadratowych ziemi. To były bomby dużego kalibru z rosą zapalającą. Broń prosta i przeciwko regularnej armii bezużyteczna - piechotę chroni

wzmocniony ekwipunek polowy, a dla sprzętu pancernego to w ogóle jak prysznic dezynfekcyjny. Za to przeciwko żywej sile, stadom drapieżników czy owadów, rosa zapalająca jest rozwiązaniem idealnym. Tylko co oni palą na niezamieszkanej planecie z ubogą biosferą? - Ale dają! - zachwycił się Lowa. - Ciszej, towarzyszu - osadził go kapitan eskadry, którego nazwiska nie znałem. - Może bombardują naszych sprzymierzeńców! - Jakich? - osłupiał Kaniuk. - A skąd ja mam wiedzieć? - Oficer wzruszył ramionami. Ale to był dopiero początek widowiska. Do akcji włączyły się miotacze min. Zaczęły metodycznie obrzucać minami niewidzialnego wroga, po każdym strzale zmieniając o jedną setną kąt celu. Jeden helikopter ze „śledziem" pod skrzydłem poszedł w górę, żeby korygować ogień; pozostałe trzy wróciły do obozowiska. Zabrały na pokład kolejną porcję desantu i wystartowały razem z helikopterem dowódczym. Zaraz po starcie wyłączyły reflektory i rozpłynęły się w ciemnościach. Miotacze min w końcu ucichły i zapanowała cisza. Sapsan ze „śledziem" podążył za desantem. Pluton, który został na sąsiednim płaskowyżu, ustawiał pozycje ogniowe frontem na północ. - Typowa czystka - skomentował Lowa. - Bombardowanie, nalot ogniowy i desant. Jeśli robią wszystko zgodnie z planem, to wieczorem trzy pododdziały powinny były zamknąć przeciwnikowi wszystkie drogi odwrotu. Ech, stęskniły się ręce za narwalem... - I Lowa zacisnął dłonie, jakby trzymał automat Narwal, wizytówkę rosyjskiego osnazu. - Gdybyśmy wtedy uderzyli pierwsi - dodał z rozmarzeniem - to teraz czyściłbym niedobitki klonów na Chwa-renie... Jak ja bym czyścił! - Jeszcze powalczycie, przyjacielu - rzekł wiceadmirał Lemke, tak łagodnie, jakby gładził wnuka po głowie. Gdy przeczytałem ten skrawek papieru, który wsunął mi Złoczew („Dziś zaraz po obiedzie w Palarni"), nawet nie pomyślałem, że mógłbym to zignorować. Kiedy indziej pewnie postukałabym się w głowę i obśmiał te skautowskie pochody, ale dzisiaj nie było mi do śmiechu. Czułem przez skórę, że Złoczew, który wyszedł ze stołówki przede mną, ma ważne wiadomości. Nawet w świetle dnia na ścieżce człowiek czuł się nieswojo, a w ciemnościach to już bałem się na całego. Poczułem się trochę lepiej, gdy zza gór wyjrzało ciało niebieskie trwożnego czerwonego koloru. Zeszłej nocy nic podobnego nie było, i w ogóle pierwszy raz oglądałem tutejszy księżyc. Okazał się mniejszy od naszego, za to albedo miał takie, że ho, ho! Do obiadu (kuchnia serwowała dziś kebab) panował spokój, za to teraz na obozowisku lądowały powracające helikoptery. Każdy pilot przestrzegał regulaminu lotów z pedanterią godną generalnego inspektora lotnictwa - następny helikopter lądował dopiero wtedy, gdy jego poprzednik zaczął wyładunek. Zastanawiał mnie brak boi świetlnych na obwodzie strefy - przecież wystarczy chwila nieuwagi i maszyna wrąbie się w strefę anomalii! Ale wbrew moim obawom żaden z helikopterów nie miał nigdzie się wrąbywać. Podchodząc do ZPK, zauważyłem, że od strony obozowiska biegnie ku mnie dwóch jegrów w pełnym rynsztunku. W pierwszej chwili pomyślałem, że po prostu sobie biegną, ale gdy znalazłem się przed bramką i wyjąłem dowód jeńca, jeden z nich podrzucił automat i zaczął wrzeszczeć. W farsi znam może dwadzieścia słów - abstrakcyjne pojęcia religijno-etyczne i kilka stopni wojskowych. Krótko mówiąc, nic nie zrozumiałem z jego wrzasku. „Czeka na mnie Złoczew. Czeka na mnie Złoczew" - powtórzyłem sobie dla kurażu i wsunąfem dowód w skaner bramki. Wiedziałem, że nadal możemy korzystać z tego przejścia, że mam pełne prawo łazić sobie między skałami i jeśli nawet złamię sobie kark na osypisku, będzie to moja prywatna sprawa. Jednak tych dwóch klonów było innego zdania. Znaleźli się już całkiem blisko. Jeden ciągle coś wrzeszczał, podnosząc polaryzowaną osłonę hermetycznego hełmu, drugi milczał zakorkowany w swoim kombinezonie i celował do mnie z automatu. I to z jakiego - z naszego ojczystego narwala! Szkoda, że Łowy tu nie ma, rozpłakałby się ze wzruszenia... Bramka się otworzyła. Ech, zamiast bawić się w konspirację, trzeba było lecieć ze Złoczewem zaraz po obiedzie, zanim wylądował ten cholerny desant! Niech ich diabli, czego oni chcą?! - Automatyka potwierdza moje prawo do opuszczenia terenu obozu - powiedziałem ze złością, patrząc na tego rozmownego. - To nieporozumienie. Zwróćcie się do swoich zwierzchników, niech skontaktują się z administracją obozu. Mogłem sobie pogadać. Czy ktoś tu znać rosijśki? Nikt nie znać rosijśki. Przecież to język brudnych psów drudżwantów! Korpus Aturan to nie jakieś tam oddziały wywiadowcze, tylko, powiedzmy sobie otwarcie, szwadrony śmierci! Ich jedyny cel to znaleźć i zniszczyć. Przy tak stanowczym postawieniu problemu znajomość języków obcych byłaby tylko zbędnym obciążeniem. Słysząc język drudżwantów, stojący naprzeciwko mnie zabójca wrogów prawdziwej wiary dostał piany. Zwrócił swój automat prawą stroną do mnie (jakaś specyficzna klońska maszynka do perforacji orzechów kokosowych) i demonstracyjnie przesunął na „odbezpieczony". Bardzo wymowne. A potem wycelował w moje czoło. - Dobrze - powiedziałem. - Zawrócę. - Dwa kroki w tył. - Ale będziecie mieli poważne nieprzyjemności! -Jeszcze jeden krok. - Złożę skargę! Możecie jeszcze zmienić zdanie... - Znowu krok w tył. Wtedy z helikoptera dowódczego, który właśnie lądował nieopodal, wyskoczył jeszcze jeden jeger, w takim samym skafandrze jak ci tutaj. Automat miał zawieszony na ramieniu, a w prawej ręce trzymał jakąś pokojowo białą szmatę. Chustkę? Pomyślałem, że to oficer, i się nie pomyliłem. Dał mi znak, żebym się zatrzymał, i coś krzyknął do swoich ludzi. Odwrócili się do niego; jeden podniósł osłonę hełmu na znak szacunku wobec starszego stopniem, drugi zaczął mówić coś w rodzaju: „Panie oficerze, złapaliśmy jeńca, trzeba go zabić, póki nie uciekł!". Z całej przemowy zrozumiałem tylko jedno słowo: sarwan - kapitan. Oficer skinął głową, wydał krótki rozkaz i obu bohaterów wymiotło. A potem podszedł do bramki i skinął na mnie palcem. Podszedłem. - Jestem jeńcem wojennym i nie zrobiłem nic karalnego - wyskan-dowałem. To nic, że on nie rozumie, na punkcie pewnie zainstalowali mikrofon, który rejestruje całe zajście. - Chcę pójść na spacer przewidziany regulaminem obozu. Oto mój dowód... Kapitan wziął kartę z mojej ręki, przeczytał i uśmiechnął się szeroko. Z tym uśmiechem skłonił się, oddał mi kartę i się cofnął. Z tego międzynarodowego języka gestów zrozumiałem, że będzie szczęśliwy, jeśli udam się na swój spacer. Odetchnąłem z ulgą i przeszedłem przez bramkę, znów słuchając życzeń i pouczeń administracji. Już miałem pójść swoją drogą, gdy oficer wyciągnął do mnie dłoń i się przedstawił:

- Ferwan Madarasp. Co miałem zrobić? - Aleksander Puszkin. Przytrzymał moją dłoń (tego jeszcze brakowało, żeby mnie teraz zobaczyli kumple z obozu!...) i popatrzył na mnie tak, jakby ujrzał zstępującego z niebios pierwszego nauczyciela Rimusza. - Mówi pan po rosyjsku? - spytałem. - Rosijśku? - zastanowił się, pokręcił głową i powiedział coś energicznie. Jednocześnie puścił moją rękę, za to objął mnie za ramiona i pociągnął w kierunku ich obozowiska. Rany boskie, co robić?! Przecież Złoczew mnie zabije! I czego ten typ ode mnie chce?! Ferwan Madarasp przeprowadził mnie przez granicę obozowiska (grubą linę z żółtego luminoforu rozciągniętą między dwoma metalowymi palikami) i zaprowadził do swojego helikoptera. Wskoczył do kabiny pilota, a po chwili wyszedł z niej, ciągnąc za sobą dwa lekkie szezlongi i zieloną walizeczkę ze sznurem... zasilania?! O rany, z którego to muzeum? Pstryknęły zatrzaski, walizeczka otworzyła się i ujrzałem starożytnego tłumacza międzygwiezdnych pionierów! I to ze wszystkimi bajerami! Czego tam nie było! Kamery, skanery emocji, panele fonemoświetlne, gazosyntezatory, a nawet elastyczna nibynóżka, która zapewne odbierała i tłumaczyła dotyk! To cudo wynaleziono w tych szczęśliwych czasach, gdy ludzkość już trafiła na pierwsze ruiny ksenocywilizacji, ale jeszcze nie spotkała żywego kosmity. Zwiadowcy głębokiego kosmosu nastawiali się na kontakt z najbardziej egzotycznymi formami życia rozumnego i zarazem na twarde lądowanie na szczytach górskich. Głowę daję, że dziewięćdziesiąt procent walizeczki to amortyzatory... Oficer zdjął hełm i ujrzałem trzydziestoletniego mężczyznę o ciemnej twarzy, gładko ogolonego i krótko ostrzyżonego, z krzywym nosem boksera. Kanoniczny wygląd zabójcy czyściciela. Ze sceptycznym uśmiechem obserwowałem poczynania Ferwana, który właśnie założył słuchawki z mikrofonem i podał mi drugie; wywołał na pulpicie „język-1" i „język-2" za pomocą cudownych guziczków-obrazków (spłakałem się!) i eksponat zadziałał! - Niech mi pan zrobi tę uprzejmość i usiądzie. - Ferwan rozłożył mi szezlong i sam usiadł na swoim. - Dziękuję, panie... kapitanie? - Proszę, bez rang! Proszę do mnie mówić Ferwan. - Dobrze... Ferwan. -A więc jest pan tym nietykalnym pilotem, który przeżył bezpośrednie trafienie torpedy! - powiedział entuzjastycznie Ferwan. - Ja... ach tak... - Uśmiechnąłem się z wysiłkiem. - Ale to raczej nie moja zasługa... - Niech pan nie będzie taki skromny! Przyzna pan, że nie co dzień trafiają się takie kazusy... Gdy usłyszałem tę historię od Sijawusza - to mój brat, „skorpion" - pomyślałem, że ci na Felicji zupełnie zwariowali, a potem okazało się, że to prawda! A teraz pana spotykam! No i jak się pan czuje? Wujowo. Przez ciebie z twoimi zachwytami Złoczew tam siedzi w ciemnościach i wścieka się, czekając na porucznika Puszkina, a łobuza Puszkina ciągle nie ma! - Widzi pan, Ferwanie - powiedziałem - zazwyczaj ludzie nie czują się zbyt dobrze w niewoli... Wokół nas wrzała praca. Kilkanaście osób uzupełniało amunicję miotaczy min, jeden pluton czyścił automaty. Kto by pomyślał, że godzinę temu wypalali pokryte Mgłą wąwozy... I po co właściwie? A gdyby tak zapytać o to Ferwana? W końcu co mi szkodzi... - Szczerze mówiąc, przybycie waszej kompanii pogorszyło nastrój mnie i moim towarzyszom. - Nie spodziewaliśmy się, że pod naszym bokiem zacznie się niezrozumiała wojna... - Tak trzeba - przerwał mi Ferwan. - Ja również wolałbym spełniać swój obowiązek wobec ojczyzny w innym miejscu. - Poza tym nigdy wcześniej nie mieliśmy problemów ze spacerami, a dzisiaj... - To zwykłe nieporozumienie. Przybyliśmy niedawno i nie zdążyliśmy uprzedzić żołnierzy o waszym regulaminie. Jako dowódca wyrażam swoje ubolewanie i przepraszam. - Przyjmuję. Czy pozwoli pan, że sobie pójdę? -Ależ pan niecierpliwy... Nawet nie spróbuje pan zaspokoić swojej ciekawości odnośnie naszej operacji? Nie chce się pan dowiedzieć, kogo znalazły nasze kule? Wężu!... Przecież i tak nie powiesz mi prawdy! - I chce pan opowiedzieć o tym wrogowi? - Przygotowałem się do naszego spotkania lepiej, niż pan myśli... - Ferwan spojrzał na mnie jak docent wirusologii na pozaziemskiego wirusa z krzemowym quasi-RNA. - Wiem, że został pan przedstawiony do medalu „Za Naotar". Gdy ostatni żołnierze mojego plutonu kryli się w piwnicy rozwalonego domu na brzegu pola z piecami, zapewne to wasza eskadra odgoniia, a potem zestrzeliła dżipsa, który szykował się do spalenia moich ludzi. Wiem też, że kapitan Rishi Ar zawdzięcza panu życie. - Przepraszam, Ferwanie. - Na wieść o Rishi niemal zapomniałem o Złoczewie. - Proszę mi powiedzieć, jak się miewa Rishi? Co z nią? - Służy, tak jak my wszyscy - odparł sucho Ferwan, ale widziałem, że moje pytanie mu się spodobało. Pechlewanie są na swój sposób sentymentalni i zdarzają się chwile, w których ich zdaniem wojownik wręcz musi otworzyć serce przed towarzyszem, nawet jeśli znalazł się po drugiej stronie celownika. - Ferwanie, błagam, niech pan powie! - Musnąłem opuszkami palców jego nadgarstek. Ten gest, tak nieetyczny dla Ziemian, w rozmowie z pechlewanem jest ważniejszy od słów. Z mojej strony to nie była obłuda, tylko autentyczny, szczery gest, ale wojskowa część mojego „ja" przyglądała mi się sceptycznie z boku i warczała: „Nieźle... Dzisiaj błagasz, a jutro zdradzisz ojczyznę, co?". Ferwan westchnął ciężko. - Zdążyliśmy zdjąć ze statku czarną skrzynkę i w wyniku śledztwa Rishi Ar obniżono stopień do sierżanta i przeniesiona do Aturanu na stanowisko instruktora. Pechlewan nie może zostać bardziej zdegradowany - dalej jest tylko rozstrzelanie. Widziałem Rishi Ar trzy dni temu, zanim nas tu przerzucono. To wszystko, co mogę powiedzieć. - Chwała Bogu, że jest z dala od linii ognia! - W każdej chwili wszystko się może zmienić... Ferwan nie dokończył - głośniki hełmu, który leżał na jego kolanach, zagdakały strwożone. - Przepraszam, to pewnie coś ważnego. - Zdjął słuchawki tłumacza i włożył hełm. Chwilę później na zachodnim brzegu płaskowyżu zaterkotały dwa automaty. I wtedy usłyszałem krzyk - dobiegał ze ścieżki, z miejsca gdzie czekał na mnie Kostadin Złoczew! Zerwałem się na równe nogi, słuchawki spadły mi z uszu, szezlong się przewrócił. Ferwan coś powiedział, ale jego słowa znów

były abrakadabrą w farsi. Nie myśląc o tym, że konkordiańskie buldogi mogą mnie zatrzymać serią w plecy, zacząłem biec co sił w nogach. Na brzegu płaskowyżu dwa klony z noktowizorem szerokopasmowym na trójnogu prowadziły ożywioną dyskusję przez radio. Patrzyły na ekran; jeden meldował, co widzi (zapewne), a drugi celował do niewidocznego przeciwnika. Nie zwróciły na mnie uwagi. Gdy skoczyłem na ścieżkę, klon znów otworzył ogień, strzelając w odległą ciemność krótką serią. Daleko w dole pojawiły się rozbłyski wybuchów, rozległ wizg kamiennych odłamków. Biegłem ścieżką w dół, myśląc o tym, że jeśli klony strzelały do Złoczewa, to powinienem stać się kolejnym celem, a jeśli do innego wroga, to czy warto pchać mu się w łapy? Wróg mojego wroga nie zawsze jest moim przyjacielem. Ścieżkę zalewało światło księżyca. Niewiele widziałem, ale nie panowały kompletne ciemności. Pędziłem do tabliczki z napisem PRZEJŚCIA NIE MA. Wysoko nad moją głową zabzyczai granat odrzutowy i wybuchł w krzakach-miotłach. Rozległ się dziki wrzask. Pierwsza myśl: to nie człowiek. Druga: ranny czy zabity? Najwyraźniej w pobliżu były istoty nienależące do gatunku homo sapiens. Z cienia skalnej bramy, za którą zaczynała się Mgła, wyłonił się garbaty stwór. W pierwszej chwili pomyślałem, że ukazał się kłąb Mgły - rozumnego mieszkańca tej planety. No cóż, każdy z nas czytał w dzieciństwie książki o myślących oceanach i szarańczy wyposażonej w kolektywny rozum... - Kto to?! - zawołałem. - Są... sza... - wycharczała istota, robiąc krok w moją stronę. - Kostia! Żyjesz! Złoczew nie znosił, gdy skracaliśmy jego imię do rosyjskiego Kostia, ale teraz nie miałem głowy do żadnych Kostadinów. - Sasza... - padł na kolana. - Jesteś ranny? - spytałem, chwytając go za ramiona. - Sasza... to ważne... - mówił ze puszczoną głową, jakby nie miał siły jej utrzymać. - Źródło istnieje... - Jakie źródło? -Dla naszych... GĄB... nikomu... zapamiętaj... Źródło istnie... Umilkł. I od razu zrobił się tak ciężki, że ledwie go utrzymałem. Nad brzegiem płaskowyżu zawyły helikoptery, teraz strzały nie milkły, ale strzelali głównie z sąsiedniej góry. Mózg pracował mi na najwyższych obrotach. Położyłem nieprzytomnego porucznika i opróżniłem jego kieszenie. Zostawiając mu tylko dowód, zabrałem wszystko: kilka zmiętych serwetek, jakąś pałeczkę, paczkę papierosów, chusteczkę i kilka drobnych, ciężkich przedmiotów. Nie sprawdzałem pulsu. Nie krzyczałem: „Przyjacielu, wytrzymaj!". Pod nogami miałem nie deski sceny, lecz ziemię obcej planety, zalaną krwią Złoczewa. Po chwili wahania wsunąłem do kieszeni Złoczewa moje papierosy. W swojej paczce mógł ukryć coś ważnego, w mojej nie było nic. Jeśli klony będą go przeszukiwać, brak papierosów u zajadłego palacza wzbudzi podejrzenia i niepotrzebne pytania. Chwilę później oświetliły nas reflektory helikoptera, w jego otwartych bocznych drzwiach wył automatyczny granatnik. Zerwałem się i zamachałem rękami - by klony widziały, że jestem rosyjskim jeńcem, a nie miejscowym nieznanym wrogiem. - Mam rannego! Trzeba go ewakuować! - darłem się tak, że omal nie ogłuchłem. A przecież nawet gdyby mnie usłyszeli ci w helikopterze, to i tak nic by nie zrozumieli. Za moimi plecami, tam, gdzie w ciągu dnia widać strome osypisko, usłyszałem niepokojący szmer. Odwróciłem się i zobaczyłem wiszące nad ścieżką sieci z wielkimi okami, splecione z rojów małych kawałeczków. W niektórych miejscach pojawiały się jakby liny z nanizanymi na nie kulkami, przypominającymi ziemniaki. Całą tę apokaliptyczną wizję zasnuwała gęsta szara zasłona... To była Mgła. Do tej pory widoczna tylko od środka, teraz się ukazała, a nawet atakowała, sunąc coraz wyżej. Stałem na brzegu bezkresnego widmowego morza i wydawało mi się, że to nie ono się podnosi, lecz góra się w nie zapada. Paniczny strach nakazywał ucieczkę, ale nie mogłem pozwolić sobie na ten luksus - musiałem ratować Zioczewa. Teraz dopiero sprawdziłem jego puls - porucznik jeszcze żył. I - dla tych, którzy nigdy nie widzieli Mgły, zabrzmi to okropnie - wcale się z tego nie ucieszyłem. Byłem odpowiedzialny za jego życie, a nasuwająca się Mgła nakryje nas za kilka minut! W dodatku jej obecny wygląd budził poważne wątpliwości co do rzekomej nieszkodliwości. Porzucenie Złoczewa byłoby podłością, ale jak uratować nas obu?... Piloci helikoptera wreszcie nas zauważyli i chyba zrozumieli, w czym rzecz - lina systemu ewakuacyjnego uderzyła mnie w plecy, gdy Mgła dotarła do moich butów. Przyczepiałem nieprzytomnego Złoczewa; zapiąć pas, wsadzić ręce w szelki... Mgła już lizała mi pięty przez podeszwy. Dziwne uczucie wilgoci i kłucia zarazem... No, teraz chociaż porucznik jest bezpieczny... Nie czekając, aż klony wciągną linę, wyrwałem do przodu z trzecią prędkością kosmiczną. Biegłem pod górę, nie zwracając uwagi na wycie kilkudziesięciu automatów, które waliły z płaskowyżu; w Mgle rozlegały się wybuchy min, granatów, a rozbłyski ukazywały w jej wnętrzu dziwne struktury przypominające kręcone świece... Biegłem co tchu i myślałem, że najgorsze mam już za sobą. Gdy oddaliłem się od Mgły na względnie bezpieczną odległość, stanąłem i dysząc ciężko, oparłem się plecami o skałę. I wtedy rozległ się taki huk, że skała zadrżała. W świetle jasnego wybuchu zobaczyłem swoje rękawy po łokcie umazane krwią. Na moją skałę spadł grad odłamków, z dzikim wyciem przeleciała obok wyrwana wybuchem turbina. Helikopter!... Nie wiem, dlaczego się rozbił. Wiem tylko, że tak zginął porucznik GAB, Kostadin Złoczew. ROZDZIAŁ 4 KONIGSBERG

2618 r. Konigsberg, Dyrektoria Rosyjska Planeta Ziemia, Układ Słoneczny Konigsberg przeraził Tanie wielkością, zdumiał błękitem nieba, zmartwił wysokimi cenami i zasmucił pogodą. Z tym ostatnim nic się nie dało zrobić, należało po prostu kupić parasol i pamiętać o swetrze i płaszczu nawet latem. Z drożyzną Tania walczyła, oszczędzając na jedzeniu, niebem zachwycała się w milczeniu, a odległości mierzyła krokami. Jako abiturientkę umieszczono ją w zimnym, jasnym pokoju akademika na ostatnim, osiemnastym piętrze. „Jeśli zdasz na studia, również będziesz tu mieszkać" - wyjaśniła Tani komendant akademika, Klaudia Gawryłowna, akcentując słowo „jeśli". W pokoju były dwa łóżka, wizor, szafa na buty i ubrania z wbudowaną suszarką, a także dwa odrapane biurka ze starymi tabletami i piórnikami w kształcie jeży. Na różowych ścianach wisiały portrety słynnych uczonych - nad łóżkiem Tani znajdował się przypominający siwego psa Albert Einstein, nad sąsiednim łóżkiem Wimalananda Smaszantara, wynalazca szczepionki przeciwko AIDS. Hindus wyglądał jak orangutan w czasie medytacji. W pokoju było wszystko, czego potrzebuje normalny abiturient - łóżko do spania, wizor do oglądania, szafa, w której schną ubrania, a także biurko, przy którym przyszły student uczy się do egzaminów. Nawet portrety odgrywały ważną rolę! Gdy młody człowiek poczuł, że ogarnia go lenistwo, wystarczyło zerknąć na portery uczonych i od razu rzucał się w wir nauki! Patrząc na portret wielkiego Hindusa, myślał: Może to ja będę tym, który uratuje Wielką Rasę od wilczej grypy, tak jak w XXI wieku Hindus uratował ludzkość od AIDS? Ale Tania nie lubiła patrzeć na portrety i siedzieć przy biurku, w ogóle nie potrafiła się uczyć w tym zakurzonym pokoju. Pakowała do starego plecaczka książki, parasol i kanapki, do dżinsowego płaszcza wsuwała minitablet, w uszach umieszczała różowe groszki playera i słuchając wykładu o kulturologii, zbiegała po schodach, nie czekając na windę. Najważniejsze to na nikogo i na nic nie czekać, postępować tak, jak uważasz za słuszne, i nie tracić ani minuty z kontaktu z obcym, ale już kochanym miastem, przypominającym starego morskiego zwierza. Tak myślała Tania w dniu, w którym skończyła siedemnaście lat. Do egzaminów wstępnych uczyła się na skwerach i w parkach. W ciągu pierwszych dwóch tygodni odkryła, że obok katedry najlepiej uczyć się religioznawstwa i filozofii; pod pomnikiem Puszkina - historii Rosji, a obok muzeum minerałów idealnie wchodzi do głowy historia kolonizacji... Za to w Siedmiu Krasnoludkach niedrogiej, przytulnej cukierence człowiek wcale nie ma ochoty na naukę. Ma ochotę pić herbatę, jeść ciastka, czytać wiesze i marzyć z tomikiem Kibirowa na kolanach. I właśnie w tej cukierni Tania poznała poetę o pięknym nazwisku Wozdwiżeński (tak naprawdę nazywał się Pieńków, ale o tym Tania nie wiedziała). Poeta miał zadbaną jedwabistą bródkę, długie ciemne włosy, dość rzadkie i posiwiałe na skroniach, był niewysoki, grubawy i nosił długi czarny płaszcz oraz kapelusz z dużym rondem. Na oko mógł mieć trzydzieści pięć lat. Pewnego dnia przysiadł się stolika Tani przy oknie i zapytał: - Czyta pani? - Uhm. - Tania nie oderwała wzroku od książki. - A przecież Kibirow to kiepski poeta! Można nawet powiedzieć - okropny! - rzekł Wozdwiżeński, wydymając dolną wargę. - Uhm. - Mruknęła bezmyślnie Tania. - Poprowadził literaturę rosyjską w niewłaściwym kierunku - mówił dalej poeta, zapalając papierosa. - Podobnie jak jego współczesny Brodski wzywa czytelnika do analizowania swoich uczuć, oglądania ich pod mikroskopem... a przecież czytelnik powinien się nimi upajać! I wtedy do Tani dotarło, że oto siedzi przed nią brodaty nieznajomy, który mówi coś o Kibirowie i mówi całkiem do rzeczy! W ciągu ostatnich dwóch tygodni zdążyła przywyknąć, że jeśli do jej stolika dosiada się jakiś chłopak, to albo chce zawrzeć znajomość, albo ją z kimś pomylił. A tu nagle o Kibirowie... - No nie wiem. Mnie osobiście Kibirow bardzo się podoba. To mój ulubiony poeta nie tylko XXI wieku, ale i w ogóle. - Tak też myślałem. - Wozdwiżeński z ważną miną wydmuchał dym w twarz Tani. - Ale ja nie używam określenia „podoba" w stosunku do poezji. - A jakiego słowa pan używa? - „Aktualność"! Poeta nie powinien się podobać, powinien być aktualny! - W takim razie najlepszymi wierszami byłyby wstępniaki w gazetach. O tym, że Wielka Rasa musi zawrzeć szeregi albo o kolejnych obniżkach cen owoców morza i domowych saun kriogenicznych... - No wie pani! Ja mówię o aktualności dla duszy, a pani o owocach morza... - Wozdwiżeński ściągnął brwi. I z tymi słowami wstał z obrotowego krzesła, rzucił au revour i odszedł w kierunku baru. Tam hałaśliwie powitało go towarzystwo siedzące przy dwulitrowej butelce francuskiego koniaku. Towarzystwo składało się z damulek o ostrych nosach oraz pryszczatych, łysiejących typków z żółtymi zębami i płonącymi oczami. Tania odprowadziła poetę zdumionym spojrzeniem i wróciła do Kibirowa. Doczytała do końca „Romanse rejonu Czeriemuszki", zamknęła tomik i zaczęła się zbierać. Było już po dziesiątej, a pojutrze czekają pierwszy, najbardziej podstępny egzamin wstępny - dyktando z rosyjskiego! Poza tym ten dziwny brodacz zepsuł jej nastrój, nie miała już ochoty czytać. Tania zostawiła kelnerce napiwek, włożył do plecaka notes i długopis, i wtedy zauważyła pod szklanką wizytówkę. Mirosław Wozdwiżeński poeta i po prostu porządny człowiek Na odwrotnej stronie był telefon, rysunek anioła z trąbą oraz dopisek kursywą: Zadzwoń, jeśli będzie ci smutno.

Co za typ! Urwał rozmowę w pół zdania, poszedł, a wizytówkę zostawił. Po co? A może po prostu zapomniał? Tania nie wiedziała wtedy, że poeta od dziesięciu lat stosował ten system zawierania znajomości z płcią piękną. Włożyła wizytówkę do notesu, ale nie zadzwoniła. I wcale nie dlatego, że nie było jej smutno. Czasem, szczególnie wieczorami, czuła się taka samotna, że już - już miała lecieć na parter akademika, gdzie znajdowała się kabina dalekiej łączności, żeby tylko usłyszeć znajomy głos kogoś z rodziny, niechby nawet brata. Wydałaby majątek na seanse łączności z domem, gdyby nie Tamila. Podobnie jak Tania Tamila przyjechała do Kónigsbergu, żeby zdawać egzaminy - tylko nie na uniwersytet, lecz do szkoły choreograficznej. Podobnie jak Tania mieszkała w akademiku i tęskniła za niebem Jekatieriny i szelestem liści, miarowym jak szum ziemskiego morza. Za to w odróżnieniu od Tani od razu zdobyła dziesięć przyjaciółek i zawarła znajomość z „pewnym chłopcem", studentem trzeciego roku, utalentowanym tancerzem o imieniu Beniamin. Tamili nie sprawiały przyjemności spacery po mieście, które nazywała „kamiennym wampirem", a zachwyty Tani uważała za prowincjonalne. Ponadto nie miała najmniejszego zamiaru oszczędzać. Ojciec dał ukochanej jedynaczce sporą sumę, która miała pokryć wydatki związane z wynajmem mieszkania w centrum. Tamila wolała mieszkać w akademiku („tu jest tak wesoło!"), ale rodzicom się do tego nie przyznała i dzięki temu dysponowała sporą ilością pieniędzy. Kupowała eleganckie ubrania, modne buty, niskokaloryczne specjały; po mieście przemieszczała się wyłącznie taksówkami, prosząc kierowcę, żeby polaryzował tylnie szyby. „Od tych chmur dostaję migreny" - mawiała. Każdy dzień zaczynała w drogim salonie Jedyna, gdzie na łóżku przykrytym czarnym atłasowym prześcieradłem rozkoszowała się dotykiem rąk przystojnego masażysty Marata. A następnie, wdychając aromat soli ylang-ylang, oglądała na wideo kurs „historia baletu rosyjskiego"... Z cichym zachwytem Tania patrzyła, jak na jej oczach z prowincjonalnej baletnicy wykluwa się szykowna kobieta, która umie poskromić każdego natręta jednym spojrzeniem, rozpoznać smak dwudziestu sześciu gatunków wody mineralnej, a przed snem naciera stopy kremem, którego cena równa się studenckiemu stypendium. Ale przy Tani Tamila nie szpanowała swoją stołecznością. Przychodząc w odwiedziny, zwykle miała w jednej ręce wielką torbę smakołyków, a w drugiej torebkę z emblematem drogiego butiku. Przeważnie była to jakaś bluzeczka kupiona pod wpływem chwili, a potem odrzucona jako „nie to". Wówczas dziewczęta urządzały sobie ucztę z różowym szampanem, włoskimi serami i kiszyniowskimi czereśniami. Uczta płynnie przechodziła w wieczór wspomnień i zwierzeń („Wyobraź sobie, powiedział, że byłam jego pierwszą kobietą!"), i w noc w sali kinowej, gdzie oglądały komedie, programy muzyczne i talk show „Jeśli nikt cię nie kocha" i „Powiedz mi prawdę". Grubo po północy dziewczyny kładły się na jednym łóżku, a rankiem rozbiegały się każda w swoich sprawach. Po wieczorze spędzonym w towarzystwie paplającej bez przerwy Tamili Tania kolejne trzy dni spędzała w samotności. Nie dlatego, że Tamila gadała głupoty (chociaż głupoty gadała również), lecz Tania kochała ciszę, nawet teraz, w ośmiomilionowym nadmorskim megalopolis. Im bliżej egzaminów wstępnych, tym rzadsze stawały się odwiedziny Tamili. Przyszła balerina musiała dbać o linię, podciągnąć się w teorii i przygotować wariację z trzeciego „morderczego" aktu „Jeziora łabędziego". - Tańka, gdybyś ty wiedziała jaki to koszmar! Trick na tricku! - żaliła się Tamila. Tania gładziła ją po włosach, pocieszała, a pięć minut później przyszła gwiazda baletu uciekała, żeby zjawić się za tydzień. Tymczasem w pokoju Tani zamieszkała dziewczyna o imieniu Luba, która miała zdawać na wydział pedagogiczny. Tania początkowo strasznie przeżyła pojawienie się współlokatorki, bo zdążyła już ten pokój uznać za swój własny, ale po kilku dniach przyzwyczaiła się, zwłaszcza że Luba miała bezsprzeczne zalety. Po pierwsze, umiała i lubiła gotować - Tania, leniuch i kuchenny antytalent, mogła tylko wychwalać kulinarne osiągnięcia nowej przyjaciółki. A po drugie, Luba uczyła się w szkole z rozszerzonym programem języków i teraz zdążyła podciągnąć Tanie z różnych przedmiotów, między innymi z języków obcych i literatury do ma-sakralnego egzaminu z kultury cywilizacji pozaziemskiej. Można powiedzieć, że Tania zdała ten egzamin dzięki Lubię. Wyciągnęła zestaw z pytaniem o ceremonie weselne czorugów, rakopodobnych sąsiadów Wielkiej Rasy, a właśnie rano przy śniadaniu śmiały się z Lubą z tej ceremonii! Tania wieszczyła jak w transie: - ...Wtedy narzeczony czorug podchodzi do kapłana i patrząc na swoją żonę mówi: „I niechaj ta samica należy do mnie, a przeze mnie do ojca mego i brata mego starszego, i brata mego średniego, i brata mego młodszego, i członków wspólnoty znających pracę, znających wiarę i znających broń... I niechaj należy do wszystkich przeze mnie i niechaj spełni się to wielokrotnie" . - Wystarczy, dziękuję - powiedziała z zadowoleniem młoda egzaminatorka. - Drugie pytanie! Inne egzaminy również poszły Tani śpiewająco: dyktando spisała od sąsiada, geniusza z Wielkiego Muromu, a obie historie (kolonizacji i Rosji) miała wykute na blachę. Nie obyło się bez kazusów. Na historii Rosji profesor z bokobrodami zadał jej dodatkowe pytanie z tematu „Państwowość i kultura Związku Radzieckiego: życie, tradycje, obyczaje". - A wiecie, towarzyszko Łanina, co to jest bimbrownictwo? - Co, co? - Tania rozpaczliwie zatrzepotała rzęsami. - Bimbrownictwo. Powiedzieliście, że na początku rządów generalnego sekretarza KC KPZR Michaiła Gorbaczowa rozpoczęto kampanię walki z pijaństwem i alkoholizmem. Tak? -Ta-ak... - Jak wiadomo, odpowiedzią narodu był gwałtowny wzrost bimborownictwa. No to może powiecie, co to jest bimber? - Jakieś... lekarstwo? - zasugerowała Tania. - No... ludzie zaczęli masowo produkować to lekarstwo, bo pomagało walczyć z alkoholizmem? Dzięki niemu organizm lepiej znosił syndrom abstynencji? Takie jakby ziołolecznictwo, tak? Profesor wybuchł radosnym śmiechem, wykrztusił, „ech, młodzi" i w liście egzaminacyjnej wpisał przy nazwisku Tani „celujący". Abiturientka Tania Łanina otrzymała w sumie dwadzieścia dwa punkty na dwadzieścia pięć możliwych, i przez tydzień chodziła dumna jak paw. - Brawo, córciu! Zuch! Moja krew! - mówił ojciec w czasie seansu dalekiej łączności. - Jesteśmy z ciebie dumni! Co tam my, cala szkoła jest z ciebie dumna! Można nawet powiedzieć - cala Jekaterina! - Tylko uważaj, żebyś za bardzo nosa nie zadzierała! - upomniała mama, ocierając łzę brzegiem fartucha i dodała pragmatycznie: - I znajdź sobie na tych studiach porządnego męża! Koniecznie z mieszkaniem! Brat Kiriucha powiedział tylko:

- Termojądrowo! - Co stanowiło stopień najwyższy od „dobrze". I tylko jednej rzeczy Tania nie powiedziała rodzinie - żeby dostać się na wydział archeologiczny instytutu historii kultur pozaziemskich, wystarczyło zdobyć piętnaście punktów. Jak na ironię, od ośmiu lat instytut historii był outsiderem uniwersytetu Konigsbergu, archeologia zaś była outsiderem wydziału historii. Czy w XXVII wieku, gdy Wielka Rasa zwiera szeregi, gdy w Narodach Zjednoczonych nasilają się tendencje centralistyczne, są komuś potrzebni jacyś tam ksenoarcheolodzy? Nikomu - a już na pewno nie wojsku. A propos wojska - w Kónigsbergu było zdumiewająco dużo wojskowych. Okolice portu morskiego był wręcz zapchane ludźmi w mundurach srebrzysto-czarnych, stalowo-błękitnych i pistacjowych. Szczególnie dużo było kadetów - i nic dziwnego, samych akademii wojskowych było w Kónigsbergu cztery. Ich wychowankowie (krótko ostrzyżeni, młodzi i niezgrabni) w wolnym czasie szwendali się po mieście, rżeli w piwiarniach i próbowali nawiązać znajomość ze wszystkim, co się ruszało. Któregoś ranka do Tani spacerującej po Ogrodzie Botanicznym podszedł nieśmiały młodzieniec, zasalutował i spytał: „Która godzina?". Po otrzymaniu odpowiedzi dodał: „A możemy spędzić ją razem?". Tania poprzysięgła sobie nie zawierać znajomości z wojskowymi - to był piąty kadet, który tego ranka pytał ją o godzinę. Zbyt energiczni i zbyt nachalni. W głowie same świństwa i za grosz fantazji, myślała Tania, wyniośle mijając kolejne umundurowane towarzystwo. Ale najważniejsze było to, że Tania nie potrafiła sobie wyobrazić stosunków z człowiekiem, którego na wyższej uczelni uczono jednej jedynej rzeczy - zabijania. W Kónigsbergu stała się zajadłą pacy-fistką, co było dość oryginalne w czasach, gdy co drugi nagłówek w gazetach zawierał słowo „wojna". Mówiło się nawet o ewentualnej okupacji Wielkiego Muromu, który ogłosił, że ostatecznie odchodzi z Narodów Zjednoczonych i likwiduje bazy na swoim terytorium - a bazy należały do Dyrektorii Rosyjskiej i miały ogromne znaczenie strategiczne Działa jednak nie przemówiły. Rada Dyrektorów zdołała wymóc na Słusznym Wiecu ustępstwa - dzięki jednemu z najlepszych dyplomatów swoich czasów, admirałowi Tyltyniowi, pochodzącemu z Muromu. Minęło pół roku. Tania zdała swoją pierwszą sesję i wreszcie poczuła się studentką w pełni. Zakończenie semestru opijały z Tamilą w restauracji Imperatyw Kategoryczny. Piły niskokaloryczne piwo, zagryzały grzankami z serem, zajadały sałatki owocowe i rozmawiały o życiu. Tamilą, która zdążyła już zmienić nudnego pracoholika Beniamina na Anatolija, kolegę z grupy, szczebiotała na całego: - Ja wiem, że wszyscy faceci to świnie, ale mój Anatol jest zupełnie inny! On kocha tylko mnie. I wyobraź sobie, że nawet się jeszcze nie całowaliśmy! Normalnie termojądrowo! Tania, pochłaniając sałatkę z błękitnymi krewetkami ze słodkiego oceanu planety Mekana, przytakiwała przyjaciółce. Tamilą za każdym razem zakochiwała się „na serio i na zawsze...", i zazwyczaj na cale dwa miesiące. Tym razem było podobnie - tylko tym razem nie z winy Tamili. Okazało się, że balerina interesuje Anatola nie jako kobieta, lecz jako człowiek. I że znacznie bardziej interesuje go Hiszpan Esteban Pinkola-Martines, płomienny brunet. Ósmy marca Tania i Tamiła spędzały więc w towarzystwie butelki mołdawskiego wermutu Dzban Owidiusza; Luba ze swoim chłopakiem, kadetem, przyszłym marynarzem okrętu podwodnego, poleciała do Jałty. Tamiła wypłakiwała się Tani, a Tania myślała o własnych niewesołych sprawach. Na przykład o tym, że z okazji Dnia Kobiet złożyli jej życzenia tylko tata i brat. I że nawet do opery nie ma się z kim wybrać, nie mówiąc już o Jałcie. I że gdyby chciała się pożalić, że faceci to świnie, i tak jej to nie wyjdzie - nie znała właściwie żadnych facetów, ani świń, ani cherubinów. W szkole nie miała romansów, na uniwersytecie nie zdążyła z nikim zawrzeć znajomości. A co z przemijającą młodością, co z samotną starością? A może Luba ma rację i ona nie powinna być taka niedostępna? A może jest coś nie w porządku z jej orientacją seksualną? Może Tamiła podoba jej się nie jako przyjaciółka, lecz jako kobieta? Tak, trzeba koniecznie coś postanowić odnośnie życia osobistego... Poeta Wozdwiżeński pojawił się w życiu Tani po raz drugi, gdy zdawała trzecią sesję. Przed czwartym egzaminem jej strój, dżinsy i golf, przesiąkł kurzem bibliotek. W jej i Luby pokoju unosił się zapach potu i znoju, którego nie mógł przebić nawet zapach choinki mrugającej z parapetu światełkami. Tania chciała zdać tę sesję celująco i z fanatyzmem realizowała swój plan. Po dwóch egzaminach schudła cztery kilogramy, na platynowych włosach pojawiły się trzycentymetrowe odrosty. Ale skąd wziąć czas na babranie się ze żrącym wybielaczem? Któregoś wieczoru Luba nie wytrzymała. - Posłuchaj, długo jeszcze chcesz tak wkuwać? - Masz jakieś konkretne propozycje? - Tania niechętnie oderwała się od ekranu tabletu, na którym wirował model Błękitnego Sarkofagu z planety Awlida. Przygotowywała się do ostatniego egzaminu z praktyki badań polowych. - Można by pójść do kina... - Też masz pomysły! Puszczają wyłącznie rąbanki... „Wziju! wziju!" - naśladowała Tania dźwięk blastera czorugów. - Ręka, noga, mózg na ścianie, nasi rules! Albo jeszcze gorzej: melodramaty - „Kochałam cię, ale zmarnowałeś mi życie." - Możemy pójść do cukierni na herbatę i ekierki. - Jestem na diecie. - Od kiedy? - Od dzisiaj... Coś się przyczepiła? - Ale ty masz charakter! Może byś się przeszła... Poznasz kogoś... - Akurat! W taką pogodę najwyżej jakiegoś bezdomnego kundla. I w ogóle skąd myśl, że chcę kogoś poznać? - Wiesz, Taniu, w Konkordii jest stowarzyszenie młodzieżowe Czysta Ziemia.

- To ci, co sprzątają wszędzie za darmo? - Nie, tamci to materializatorzy Absolutnej Czystości. Ci z Czystej Ziemi przestrzegają czystości cielesnej - wyjaśniła Luba. -Jak byłam na Chosrowie, dali mi folder, tam były takie hasła: „Wstrzymałeś się dziś, wstrzymaj się również jutro!", „Kto się łatwo wstrzymuje, dobrze o ojczyznę wojuje!". Są nawet współzawodnictwa - które małżeństwo dłużej się wstrzyma. - Super. Tylko nie rozumiem, po co mi to mówisz. - Chciałam się tylko dowiedzieć, czy nie wpadłaś czasem w sieci podstępnej konkordiańskiej propagandy. Tania wpatrywała się tępo w tablet. Luba, wystrojona, wiązała na szyi szaliczek z angorskiej wełny. - Luba, czy ty masz jakiś pomysł, czy tylko tak się bezinteresownie wyśmiewasz? - zapytała Tania z płonącymi policzkami. - Nie wyśmiewam się. Mam dla ciebie konkretną propozycję. Chodź ze mną do centrum kultury Peryskop na wieczór literacki. Umówiłam się tam z Andriuchą. - A od kiedy to twój podwodniak interesuje się literaturą? - Literatura mu wisi, po postu ich grupę wysłali w pełnym składzie do pilnowania porządku na tym wieczorze. A nuż poeci urządzą jakąś burdę? - Już to widzę. Połowa narodu pije w bufecie, druga połowa bezpośrednio na sali. Nosy czerwone, jedzie alkoholem, a biedni kadeci muszą tego wszystkiego pilnować. -Aleś ty złośliwa! - Taka już jestem! A jak się komuś nie podoba, nie musi mnie lubić! - Tania utkwiła wzrok w ekranie i z udawanym entuzjazmem zaczęła oglądać drugą rzeźbioną pokrywę Błękitnego Sarkofagu. Była pewna, że teraz Luba obrazi się i pójdzie na swój wieczór, trzaskając drzwiami. Ale w pokoju panowała cisza, tylko za plecami Tani zaskrzypiała deski podłogi. – No, Tanieczka... - powiedziała cicho Luba, podchodząc bliżej. - Nie bądź taka! Chodź ze mą. Rozerwiesz się trochę... ROZDZIAŁ 5 SAM NA SAM Z GLAGOLEM Luty 2622 r. Dolina rzeki Styks Cosinus Planeta Glagol, system nieznany Dwudziestego trzeciego lutego, w Dzień Armii i Floty, stał się najprawdziwszy cud. Nie, Złoczew nie zmartwychwstał i nie zstąpili z nieba aniołowie, żeby ognistymi mieczami zwyciężyć plugastwo w postaci majora wychowawcy Kirdera czy komendanta obozu Szapura. I nawet w stołówce serwowali to co zwykle - kebab i kisiel. A jednak... Wisiała na ścianie naszego baraku, naprzeciw drzwi. Przyciągała wzrok, jak każda piękność. Była prosta, jak wszystko, co naprawdę cenne; była nieskomplikowana jak prawda. Nic dziwnego, że wszyscy się na nią gapiliśmy - na naszą gazetkę ścienną. Nie od razu odważyliśmy się do niej podejść, a gdy już podeszliśmy, czytaliśmy w nabożnym skupieniu dziesiątki razy. I jestem pewien, że każdy z nas zastanawiał się, jak by tu odwdzięczyć się porucznikom Pokrasowi i Muchariewowi za... no właśnie, za co? Za poprawienie nastroju? Za spotkaniem z pięknem? Tak naprawdę zrozumiałem to dopiero kilka godzin później - za podwyższenie wojskowego morale. Gazetka miała metr na półtora. Na samej górze czerwienił się napis „23 lutego", a niżej, mniejszymi literami widniało „Ku chwale Rosji!". Obok napisu łopotała na ołówkowym wietrze nasza flaga, pod nią znajdowały się materiały autorstwa Muchariewa. W prawym dolnym rogu ujrzałem coś, co zaparło mi dech w piersiach - opowieść o przygodach porucznika Puszkina na pokładzie statku Jauza - i to z rysunkami! Na pierwszym rysunku ja, półobrócony do widza, wyjaśniam sytuację dwóm balerinom (ich piersi zostały narysowane ze szczególną starannością), a z tyłu majaczy dwóch klonów z automatami, kwadratowymi szczękami i zwierzęcymi mordami. Na drugim rysunku celuję do wrogiego oficera płci żeńskiej -jak należało się domyślać, była to Rishi. Rysunkowa Rishi była do siebie zupełnie niepodobna - niska, mocno zbudowana, ponura, z czarną krechą zrośniętych brwi. Można powiedzieć, że skupiała wszystkie odpychające cechy de-mów. No bo skąd Pokras mógł wiedzieć, że konkordiańskie kobiety oficerowie mogą być ładne, szczupłe i wrażliwe? Zresztą po co mu teraz ta wiedza, może jeszcze przyjdzie mu je zabijać... Materiał Muchariewa o bohaterze Puszkinie powstał na podstawie moich wieczornych opowieści. Styl kulał nieco („Płomień opadał, gdy w drzwiach pojawiły się dwa kombinezony szturmowe, to byli oficerowie klonów, Dasz i Marabchen"), ale czy to miało jakieś znaczenie? Hodemann, Rewenko i Gładki słyszeli już tę historię, ale reszta nie; i muszę przyznać, że poczułem się całkiem nieźle - przyjemnie jest być bohaterem literackim! W naszej gazetce były też wiersze, umieszczone w komiksowym dymku wysuwającym się z ust chłopaka w pilotce na bakier. W prawej ręce koleś trzymał papierosa bez filtra, wyraz twarzy miał zawadiacki i głupkowaty. Patrząc twardo na czytelnika, mówił: Pewien jest generał chosrowski Że aszwantemja tutaj zostanę, Ale jestem nauki moskiewskiej, I nie wierzę w bajki ni wuja. I do mnie jak do żyrafy dochodzą mądrości słowa. Może lepiej zostanę psem, niech się do mnie modli, hau, hau!.

Lewa ręka chłopaka (który przypominał Pokrasa, może porucznik rysował z natury, przeglądając się w lustrze przed wejściem do baraku?) pokazywała figę - pewnie wspomnianym chosrowskim generałom. Ze niby to jest nasza odpowiedź na ich program moralnego oświecenia. Chłopak w pilotce okupował środek gazetki - widocznie twórcy uznali wiersz za główny numer. Nie zawiedli się - czytelnicy powitali ten wiersz huraganowym śmiechem. - Od dziś nazywajcie mnie psem Hau-Hau... - wyjęczał Rewenko, ze śmiechu zgięty wpół. - Gut, gut! DerAbsatz! - Nawet Hodemann ze swoją znajomością rosyjskiego zrozumiał tę nieskomplikowaną poezję. - Mocno powiedziane, jego mać! - rechotał Merkułow. - Jak mnie jutro Kirder zapyta, jak należy rozumieć jakieś tam brednie z Jasny - wołał Lowa - to mu powiem: „Do mnie, jak do żyrafy, dochodzą mądrości słowa!". Proszę się nie gniewać, aszwant Kirder, to słowa klasyka! - Wielkiego poety rosyjskiego Muchariewa! - Cha, cha, cha! - huczało w baraku. Najoryginalniej skomentował to porucznik służby medycznej Isaac Higgins, jedyny Murzyn w naszym kręgu. W armii rosyjskiej służył na kontrakcie w charakterze eksperta od konkordiańskich trucizn spowolnionego działania. Higgins trafił do niewoli w pierwszej walce i również miał niejakie problemy z rosyjskim. - Ja fszystko zrozumić - powiedział poważnie. - Nie zrozumie tylko jeden wyraszenje. - No? - Co to za Bajkin wuja? Co to wuja moja wiedzieć, ale kto to towarzysz Bajkin? Nie tylko żarciki ozdabiały naszą gazetkę. Autorzy nie zapomnieli również o Kostadinie Złoczewie. Umieścili nekrolog i nawet portret Kosti w czarnej ramce. Pokras rysował go z pamięci, a ponieważ nie za bardzo Zloczewa pamiętał, to fryzura, rysunek brwi i kształt twarzy nie do końca mu wyszły. Za to wiernie oddał to co najważniejsze: zaciśnięte uparcie wargi i baczne, ironiczne spojrzenie. Pamięć Kostadina Złoczewa uczciliśmy minutą ciszy. Gdy już nasyciliśmy się gazetką, Pokras i Muchariew opowiadali nam o swoich problem z wcielaniem idei gazety ściennej w życie. Opowiadał głównie gadatliwy Muchariew, a Pokras, cichy i nieśmiały absolwent Odeskiej Akademii Artyleryjskiej (którą ukończył wbrew sobie, na życzenie ojca admirała), głównie przytakiwał. Przedtem prawie nie zwracałem uwagi na Pokrasa. Wydawał mi się nieciekawym nudziarzem, zainteresowanym głównie jedzeniem i snem. Na zajęciach dukał coś niewyraźnie, w stołówce zawsze brał podwójne porcje. Kawałów nie opowiadał, na temat sytuacji politycznej nie dyskutował, a w czasie wolnym rysował ołówkiem różne głupstwa: miejscowe „ważki", pejzaże, siatkarzy... („Żeby chociaż kobietę narysował!" - złościł się Rewenko). Generalnie taki sobie zwykły towarzysz niedoli. A gdy Lowa wskazywał pochylone plecy kuśtykającego do łazienki Beniamina Pokrasa, szepcząc złośliwie: „I przez takie ciamajdy przesramy wojnę", nie protestowałem, choć wiedziałem, że jeśli nawet przesramy, to nie przez ciamajdy, lecz z powodu strategicznego zaskoczenia konkordiańskiego ataku. Jednak po obejrzeniu gazetki ściennej zmieniłem zdanie o poruczniku Okrasie - w jego rysunkach przejawił się prawdziwy talent rysownika. Teraz już wiedziałem, że Beniamin nie jest ciamajdą, nudziarzem czy tchórzem, lecz po prostu artystą... Człowiekiem z innego świata, tak obcego naszemu jak wielki kosmos baletu czy mozaikowe labirynty uczonych bizantynologów. Czy można wymagać od okonia, żeby skakał jak zając? Można, ale to głupota. I głupotą było wymaganie od Pokrasa, żeby znał pieprzne kawały i bił się jak szatan. Wyglądało na to, że życie Benia Pokrasa (o którym on sam sporo mi później opowiadał) było pasmem smutnych nieporozumień. Akademia, specjalizacja, a nawet niewola - wszystko było nieporozumieniem... Ale może po skończeniu wojny Pokras będzie miał szansę naprawić te pomyłki i zostać malarzem albo grafikiem? Natomiast za porucznikiem Muchariewem nie stały żadne życiowe dramaty ani pomyłki. Gawędziarz, patriota i wierszokleta Muchariew każdego wieczoru przeklinał klony za to, że w obozie nie ma gitary. „Ale bym wam zagrał! I cyganeczkę, i czastuszki, i swoje kawałki... A tak... ech!". Cały barak grzecznie przytakiwał, że faktycznie brakuje nam tej gitary jak powietrza, lecz byliśmy wdzięczni klonom za to niedopatrzenie. A nuż by się okazało, że Muchariew jest kiepskim gitarzystą? W odróżnieniu od Pokrasa, który hołubił swój talent w ciszy barakowych wieczorów, Muchariew był najprawdziwszym grafomanem żyjącym zgodnie z zasadą: ani jednego dnia bez linijki, ani jednej linijki bez deklamacji. Niezmordowanie tworzył kuplety i kalambury, niektóre prymitywne i pieprzne, a niektóre nawet śmieszne. Na przykład, gdy porucznik Skoczek (po ojcu - Pietrowicz), nasz ulubieniec, opowiadał kolejny dowcip (a był prawdziwy wirtuozem opowiadania dowcipów), Muchariew wołał: „Kocham cię, Grodzie mój Piotrowy". I potem już nikt nie nazywał Skoczka inaczej jak Grodziepiotrowy... Swój literacki talent Muchariew rozwinął w gazetce ściennej. We wszystkich materiałach czuło się, że skoczył wyżej głowy, ustawił sobie poprzeczkę na rekordowej wysokości. Nawet ja, cyniczny syn cynicznego ojca, miałem łzy w oczach, gdy czytałem: „Bóg zawsze chronił Rosję, a teraz Rosją stała się cała Ziemia!". I w żadnym artykule ani jednego świństwa - Muchariew przeszedł samego siebie. Może Muzy naprawdę istnieją i któraś z nich zaopiekowała się Mucheriewem, świadoma wagi projektu? A jednocześnie myślałem o tym, że gdyby Złoczew wziął się za :e gazetkę, zrobiłby ją znacznie lepiej. Jak wynika z historii, GAB - owcy często mają talent literacki; widać jest jakiś mistyczny związek między słowem a wywiadem. Muchariew ze swadą opowiadał nam, jak on i Pokrasow w tajemnicy wycinali całe kartki z osiemnastotomowego dzieła „Wojny XXI wieku" i wynosili je pod koszulą z kultbloku, a potem skleili razem i otrzymali arkusz odpowiedniej wielkości. Wyszło to symbolicznie: na awersie nasza gazetka, a na rewersie mapy charkowsko-krym-skiej ofensywy. Gdy Muchariew doszedł do słów „zamiast kleju użyliśmy...", drzwi naszego baraku skrzypnęły. Byliśmy tak pochłonięci opowieścią Muchariewa i własnymi pa-triotyczno-nostalgicznymi myślami, że na wchodzącego zwróciliśmy uwagę dopiero wtedy, gdy się odezwał: - Co się tu dzieje? - rozległ się tenor majora Kirdera; spokojny i obojętny jak zwykle. Żaden z nas nie potrafił udzielić Kirderowi krótkiej i jasnej odpowiedzi. Jest takie uczucie jak frustracja - i teraz nas dopadła. Wyobraźcie sobie, że jesteście w domu ukochanej dziewczyny i właśnie ją całujcie. Wszystko w was płonie, żądza skręca wam trzewia, jesteście gotowi na każde szaleństwo! Oczy dziewczyny błyszczą, a namiętne usta obiecują co najmniej wieczność. I w tym momencie z przedpokoju dobiegają ożywione głosy rodziców: „Hej, hej, młodzieży! Nie spodziewaliście się?". Tak się właśnie poczuliśmy, gdy wszedł Kirder. Chcieliśmy tylko jednego - żeby nasza gazetka zapadła się pod ziemię.

- Powtarzam pytanie, co się tu dzieje? - Kirder ruszył przed siebie, a myśmy się rozstąpili. W końcu kapitan Gładki odzyskał dar mowy. - Zgodnie z naszymi tradycjami obchodzimy Dzień Armii i Floty. To chyba nie jest zabronione? - Nie jest. A co to za... rzecz? Tak właśnie powiedział - „rzecz"! Jakby na ścianie wisiała deska klozetowa! - To gazetka ścienna. - Nie bardzo rozumiem znaczenie tego wyrażenia. - W głosie Kirdera zadźwięczało rozdrażnienie. I wtedy pojąłem, że mam okazję się wykazać. W końcu jestem synem aktora Riczarda Puszkina, może dostałem w spadku odrobinę talentu dramatycznego? Wystąpiłem do przodu i powiedziałem: - Rosyjskie wyrażenie gazetka ścienna oznacza naścienny zbiór grafiki artystycznej i tekstów literackich. Tu na przykład widzimy rysunki porucznika Beniamina Pokrasa - wskazałem bohatera w pilotce, pokazującego klonom figę. - Z tym pełnym dobrodusznego humoru portretem w pewien sposób polemizuje wiersz, utrzymany w lirycznej tradycji poezji rosyjskiej „rozmyślania o sobie samym". W tym wierszu porucznik Muchariew mówi, że pragnie w przyszłym wcieleniu odrodzić się jako aszwant, a przynajmniej jako pies. Wówczas w postaci zwierzęcia będzie mógł podjąć próbę zbliżenia się do zrozumienia Prawdziwej Wiary. Przecież to zwierzęta są uosobieniem pory, tak potrzebnej do postrzegania numinosum... - Czy nie wiecie, że Odrodzona Tradycja nie popiera doktryny o odradzaniu się duszy w różnych ciałach? - spytał nieprzyjaźnie Kirder. - Wiemy, oczywiście, dzięki pańskim wysiłkom - podlizałem się - ale reinkarnacja i karma zapuściły tak głębokie korzenie w rosyjskiej mentalności... - Tak? - Kirder zmarszczył brwi. Mógł być wybitnym znawcą swojej wiary, ale o prawosławiu, a zwłaszcza rosyjskiej mentalności nie miał bladego pojęcia. - Mam nadzieję, że w miarę poznawania nauki Zaratustry oraz jego kontynuatorów niesłuszność podobnych metafizycznych wyobrażeń stanie się dla was oczywista - wycedził Kirder, nadal nie odrywając badawczego spojrzenia od gazety. Najwyraźniej kiepski ze mnie aktor!... Pewnie równie kiepski jak mój ojciec - czy gdyby był dobry, zostałby reżyserem?... Kirder oglądał gazetkę przez minutę, a my milczeliśmy przygnębieni. Będziemy mieli dużo szczęścia, jeśli naszą ślicznotkę klony potraktują jak złamanie reżymu obozu, a nie zamach na Odrodzoną Tradycję... Po moich plecach spłynęła strużka zimnego potu. - Niech mi pan powie, poruczniku Puszkin, skoro Pokras w tym rysunku oddał rozmyślania o reinkarnacji, dlaczego ten człowiek ma taki... drwiący wyraz twarzy? I co za gest pokazuje? No, jak już kłamać, to do końca! - Ten gest u Rosjan oznacza najwyższy stopień zadowolenia. - A z czego on taki zadowolony? - nie ustępował upierdliwy Kirder. - No... zapewne z tego, że już w tym wcieleniu ma możność poznania numinosum w całej różnorodności jego form. Jest tutaj taki wers: „...i do mnie jak do żyrafy dochodzą mądrości słowa". - Pokazałem palcem. - Żyrafa w kulturze rosyjskiej jest metaforą wrażliwości - te zwierzęta są w Rosji równie rzadkie jak ludzie zdolni z prawdziwą subtelnością odbierać obecność Ducha... Wziąłem głęboki wdech. Splecione za plecami dłonie (Złoczew by powiedział: „gest zdrajcy albo prowokatora") były mokre od potu. A w głębi duszy wynosiłem pod niebiosa Stiepana Kotłubaja, wykładowcę dyscyplin filozoficznych w Północnej Akademii Wojskowo-Kosmicznej. Gdyby nie on ze swoimi drakońskimi zasadami zaliczeń, figę bym znal, a nie słowa w rodzaju „numinosum". Zresztą podejrzewam, że w całym naszym baraku znał je co najwyżej Szczegolew. Moi towarzysze gapili się tak, jakby mnie widzieli po raz pierwszy w życiu. Ale zalewa!, czytałem z miny Łowy. Inteligencik, psia para!, malowało się na twarzy Merkulowa. Das istfantastisch!, mówił uśmiech Hodemanna. Wreszcie major Kirder przerwał tę naelektryzowaną emocjami pauzę. - Cóż, liryka, bardzo dobrze. Chciałbym uważać za swoją zasługę fakt, że mimo niewoli wasze dusze otworzyły się na piękno. Jednak nie oznacza to, że podobne inicjatywy spotkają się z aprobatą w przyszłości. Z godnością, charakterystyczną dla głupców i zwycięzców, major Kirder wykręcił się na pięcie i ruszył do wyjścia z baraku. Na dworze było już ciemno. – Za dziesięć minut czekam na was na zajęciach - rzucił już w drzwiach. Nie zdążyliśmy omówić (językiem gestów i aluzji) wizyty Kirdera, gdy drzwi znów się otworzyły i stanął w nich Ferwan Madarasp. Zrobił kilka kroków i zamarł, jakby zapomniał, po co przyszedł. - Co to jest, zwierzyniec dla klonów, czy co? - usłyszałem nad uchem szept Merkułowa. - Głowę daję, że Kirder przysłał psa, żeby skonfiskował gazetę - mruknął Lowa. Pozostali wstrzymali się od komentarzy, ale na ich twarzach malowało się niezadowolenie i obawa. - Stańcie na drodze słońca... towarzysze - powiedział w końcu Ferwan słowami swojego tłumacza (to był nasz, ojczysty sygurd! pewnie pożyczył od administracji obozu). Swoją drogą, „towarzysze" zabrzmiało rozczulająco. - Dzień dobry... kapitanie. - Gładki skinął i popatrzył na nas. - Co z wami? Przywitajcie oficera. No dobra, możemy zasalutować, co nam szkodzi. - Chciałbym wyrazić moje kondolencje z powodu śmierci waszego towarzysza, porucznika Złoczewa - mówił dalej Ferwan. - Zginął śmiercią bohatera. Jego szczątki zostaną złożone na szczycie dachmy obok prochów trzech bojowników mojej kompanii. - Dziękujemy, kapitanie - rzekł Gładki z powściągliwą uprzejmością. - To dla nas zaszczyt. Tak jakby robiło nam jakąś różnicę, czy potraktują zwęglone kości Złoczewa swoimi obrządkami! - Mam jeszcze jedną sprawę - kontynuował Ferwan. - Chciałbym się dowiedzieć, kto był najbliższym przyjacielem porucznik; Złoczewa. Pechlewanie mają zwyczaj pocieszania przyjaciela zmarłego. Chciałbym zrobić temu człowiekowi... nazwijmy to - prezent. W jego słowach było coś szczególnego, jakaś zapowiedź niespo dzianek i kłopotów. W baraku powiało chłodem. Popatrzyliśmy na siebie, unosząc brwi; w spojrzeniach mozn było wyczytać, że żaden z nas nie przyjaźnił się ze Złoczewem. Ale nikt jakoś nie miał ochoty dzielić się tą informacją z klonem.

Ferwan patrzył na nas badawczo; pierwszy nie wytrzymał prc stoduszny Hodemann. - A czy Złoczew w ogóle miał przyjaciela? Poczułem gorycz i ból. To była prawda, lecz prawda z gatunk tych, których nie mówi się wrogowi. Jeśli rosyjski oficer znajduje się w niewoli wśród innych rosyjskich oficerów, to automatycznie powinien uważać ich nie tylko za kolegów i towarzyszy bojowych, lecz także za przyjaciół! I skoro porucznik krwawił na moich rękach... - Jak to nie miał! - oburzyłem się. - Ja przyjaźniłem się ze Złoczewem. Ale żadnych prezentów mi nie trzeba. - Nie trzeba? Dobrze - skinął głową Ferwan. - Tak czy inaczi proszę was, Aleksandrze, na kilka słów. Z tymi słowami Ferwan odwrócił się i wyszedł z baraku. Zawahałem się. - Niech pan idzie, Sasza - rzekł Gładki. - Myślę, że nie ma podstaw ignorować zaproszenia starszego stopniem. Wyszedłem. Na dworze panowały kompletne ciemności. Ferwan czekał na mnie kilkanaście metrów od baraku. - Byłem pewien, Aleksandrze, że zgłosi się właśnie pan. - Uśmiechnął się. - Cieszę się. - A ja nie - burknąłem nieuprzejmie. - I szczerze mówiąc nie mam pojęcia, po co jestem panu potrzebny. - Przecież domyśla się pan, że porucznik Złoczew zginął w walce? - Tak. - Uważam, że skoro pański przyjaciel padł z ręki wroga, ma pan prawo wiedzieć, kim był ten wróg. - Chyba... tak - powiedziałem bardziej przyjaźnie. - A lepiej raz zobaczyć, niż sto razy usłyszeć, prawda? - Pechlewan uśmiechnął się. - Prawda. - Doskonale. Proponuję panu niewielką wycieczkę helikopten Załatwiłem wszystkie formalności z dowództwem obozu, major Szapur nie ma nic przeciwko temu. A pan? I tak nie mam nic do stracenia, pomyślałem. Startowaliśmy w ciemnościach. Ferwan zajął fotel pilota, mnie posadził obok, na miejscu obserwatora, a do głównego przedziału wsiadło czterech jegrów eskorty. Nie wiem, czego Ferwan obawiał się bardziej, mojej ucieczki czy przymusowego lądowania na na terytorium wroga; pewnie jak każdy przewidujący dowódca, jednego i drugiego, i jeszcze jeźdźców Apokalipsy na dokładkę. Chociaż z zewnątrz helikopter nie wyglądał na cud techniki system izolacji dźwiękowej miał na wysokim poziomie - mogli rozmawiać bez pomocy hełmofonów. Hełmofony zdjęliśmy - w helikopterze było gorąco. Ferwan zaczął mnie nawet przepraszać, że niby maszyna przeszła generalną modernizację, a nowa klimatyzacja nie działa. Też mi problem... Typowo klońska histeria. Im się wydaje, że jak coś nie działa, to znaczy, że nie przestrzegali nakazów Ojczyzny i zhańbili się przed całym światem jakby świat przejmował się ich zepsutą klimatyzacją. - To nic, Ferwanie - powiedziałem. - Kiedyś mój myśliwiec miał problem z zapłonem. Przed każdym startem technik z obsługi musiał podejść z pochodnią pod dysze manewrowe, żeby zapalał jak trzeba. Ferwan zrozumiał dowcip i wybuchnął śmiechem. - Zresztą co tam klimatyzacja, przy takiej technice! - dodałem. To była prawda - helikopter był naszpikowany elektroniką, pstrokacizny różnorodnych paneli sterowniczych pozazdrościłby mu flogger. Ferwan się rozpromienił. - Na tej planecie inaczej się nie da! Prócz zwykłych środków obserwacji helikopter wyposażono w specjalne detektory anomalii. Proszę spojrzeć na mój ekran, widzi pan tę czerwoną plamkę? Widziałem. Na ekranie, po którym sunęła mapa okolicy, zamigotał czerwony kleks. - To grawimagnetyczny oscylator, gros - wyjaśnił Ferwan. - W momencie przypływu grosy mogą być niebezpieczne nawet dla helikopterów, ale autopilot go obejdzie. Rzeczywiście, kilka sekund później maszyna lekko pochylona skręciła w prawo. - A te żółte plamy? - To jeziora płynnego sodu. Jest rzadka anomalia - nałożenie takiego jeziora na gros. Wówczas co pół minuty w powietrze wylatuje wielki słup sodu. Piękny widok! Pocmokałem językiem, ale słowa Ferwana nie zrobiły na mnie większego wrażenia. Też mi coś, płynny sód! A niechby nawet sproszkowany hel! Normalnemu człowiekowi wystarczy gra w łyżki, by się zorientować, że to nie jest planeta dla wyznawców podręcznika fizyki. -Ale najciekawsze są zasady, według których działają nasze przyrządy wykrywania anomalii. Nie mają nic wspólnego z naszą fizyką! - I jakież to zasady? - Powiedziałbym zasady sympatii. - Ferwan się uśmiechnął. - Do wykrywania grosów bierze się grunt ze strefy oscylacji, potem cząstki gruntu wyczują bliskość grosu. Ich atomy zostają „pobudzone", stają się radioaktywne, a kierunek oraz intensyfikacj a wylotu cząsteczek alfa wiąże się z odległością od anomalii. To samo z płynnym sodem. Atomy pamiętają swoje pokrewieństwo z konkretną anomalią, reagują na bliskość rodzimych anomalii, a my możemy zarejestrować te reakcje dzięki znanym nam efektom fizycznym, dalej to już kwestia techniki... - To wspaniałe! - wykrzyknąłem tyleż entuzjastycznie, co nieszczerze. Klony wielbią naukę, czczą wiedzę i inne zachowanie uważają za niegodne. - Ferwanie, każde pana słowo otwiera przede mną nowe drzwi w labiryncie wiedzy! Spochmurniał nagle. Czyżbym przesadził? - Będzie jeszcze ciekawiej - rzekł spokojnie. Jakiś czas lecieliśmy w milczeniu, zachodni i północny sektor ekranu wypełniły gęste roje anomalii. A potem niespodziewanie pojawił się łańcuszek krzyżyków. Jeden, dwa, trzy... osiem! Odezwał się sygnał wezwania. Ferwan wyłączył swojego sygurda, żeby nie tłumaczył rozmowy z nieznaną mi instancją, i wcisnął kilka klawiszy, włączając głośnik. Pod sufitem rozległ się ostry kobiecy głos. Ferwan skrzywił się i krótko odpowiedział. Kobieta zmieniła intonację na pytającą, Ferwan odpowiedział jeszcze krócej. - Trach tibidoch? - sprecyzowała kobieta.

- Czha czha trach tibidoch - potwierdził Ferwan i pożegnali się. - Drugi Narodowy Pułk Kawaleryjski - wyjaśnił. - Widzi pan helikoptery na ekranie? To ich eskadra. Co on, za głupiego mnie ma? - Widziałem Pierwszy Narodowy Pułk w Chosrowie. Jeździli na koniach... A to co, kawaleria na helikopterach? - Owszem. Kawaleria powietrzna - wyjaśnił Ferwan i dodał: - Pechlewanie tych pułków jeżdżą konno tylko na paradach i w eskorcie. To aeromobilne oddziały. - Rozumiem! W naszej armii też jest coś w tym stylu, brygady szturmowo-desantowe. - My, jegrzy - dorzucił Ferwan - także jesteśmy czymś „w tym stylu". Ten sam krąg zadań, podobny sprzęt... Nie lubię tych kawalerzystów - wyznał niespodziewanie. - Dlaczego? - Niektórzy nasi generałowie są zdania, że skoro żołnierze pułków aeroszturmowych umieją harcować na koniach, to znaczy, że na polu bitwy też mogą czynić cuda. Cackają się z nimi jak z porcelanową wazą i jeszcze nigdy nie sprawdzili ich w prawdziwym zadaniu! - Może nie chcą tracić złudzeń? - Daleko pan zajdzie... - Ferwan poklepał mnie po ramieniu. - Zobaczymy, co zwojuje tu nasza kawaleria. - A więc to jednak wojna - powiedziałem jakby w zadumie. - Wojna! Wojna! - wybuchł Ferwan. - Prawdziwa wojna, w której giną moi ludzie! Po trzykroć przeklęta planeta dewów! Jedyne, co tu można zrobić, to jak najszybciej wszystkich ewakuować! - I wysadzić planetę w powietrze! - dodałem, żeby go podpuścić. - Tak jest! Zresztą nieważne - machnął ręką. - To zadanie chyba postanowiła wziąć na siebie mądra natura... ale o zabranie stąd wiernych mogłoby się zatroszczyć nasze dowództwo! - Widocznie wasze dowództwo ma jakieś szczególne powody, żeby tego nie robić. Może są tu jakieś anomalne, niezwykle cenne złoża? - No, no, Aleksandrze! - Ferwan pogroził mi palcem. - Ma pan prawo dowiedzieć się, kto jest winien śmierci pańskiego towarzysza, i zobaczyć straszny majestat tej planety. Ale niewiele więcej! O interesach naszego dowództwa rozmawiać nie będziemy. - Nigdy nie byłem wywiadowcą, poza tym, wie pan równie dobrze jak ja, że wszelkie informacje, jakie uzyskam od pana, trafią do mojego dowództwa dopiero po wojnie. - To oczywiste, w przeciwnym razie nie siedziałby pan obok mnie. Proszę popatrzeć! - Ferwan postukał palcem w ekran. Pojawiły się tam błękitne robaczki anomalii nowego typu, które złączyły się w długą, wijącą się linię. Jak Ferwan chciał ją pokonać? Ta żmija pokryła cały zachodni sektor horyzontu! -Co to jest? - Styks. - Słucham? - Styks, rzeka podziemnego świata w mitologii starożytnych Greków. My, aszwantowie, niezbyt lubimy Greków, zniszczyli naszą wielką ziemską praojczyznę, a król Aleksander był poganinem i bogoburcą. Ale muszę przyznać, że mitologia i poezja Hellenów stworzyła obrazy o kosmicznej sile! Mamy przed sobą najprawdziwszą podziemną rzekę, tylko w odróżnieniu od Styksu, ona od czasu do czasu wyłania się na powierzchnię. Poza tym to nie tylko Styks, lecz Styks Cosinus! - Czyli jest również Sinus? - Zgadł pan! Styks Sinus znajduje się w innym miejscu. Gdy Cosinus pojawia się na powierzchni, Sinus się chowa, i na odwrót. Jak się panu podoba? - Coś cudownego. - Prawdziwe cuda dopiero przed nami. Gdy byliśmy już bardzo blisko Styksu, zrobiło się na tyle widno, że można było zobaczyć rzekę bez noktowizorów. Wiła się na dnie głębokiego kanionu w obramowaniu czerwonych skał. Jej woda wydawała się zupełnie czarna. - Jest pan przypięty? To dobrze. - Ferwan przeszedł na ręczne sterowanie. Helikopter posłusznie skręcił w lewo i zanurkował do kanionu. Cały manewr zajął kilka sekund i nie zdążyłem zapytać: „A może lepiej nie?", gdy już mknęliśmy nad wodą, zmiatając z kamieni drzemiące „ważki". Turbiny wyły, na ekranach tylnego widoku zobaczyłem chmury ąuasi-owadów i wodnego pyłu. Lecieliśmy z przerażającą prędkością prosto na czerwone skały i pomyślałem sobie, że zaraz się w nie wrąbiemy, ale Ferwan z zegarmistrzowską dokładnością przesuwał drążek o pół palca i mijał skałę chyba o te same pół palca, i znów zawracał nad rzekę. Przygryzłem wargę - jeszcze by tego brakowało, żebym błagał Ferwana o litość! Ja, pilot myśliwca, sokół nieba, albatros gwiazd, miałbym się bać prędkości? Co znaczy jakieś tam nędzne pięćset kilometrów na godzinę, skoro flogger nawet w szczelnych warstwach atmosfery może osiągnąć pięć-siedem Machów? No tak, ale prawdziwy flogger nie leciałby tuż nad rzeką i nie przechodziłby na styk między skalnymi ścianami! Jestem pilotem powietrzno-kosmicznym, moja specjalność to skrzydlata błyskawica, nie śmigłowy zamiatacz! Ferwan najwyraźniej świetnie się bawił. Zupełnie jakby wymyślił tę wycieczkę tylko po to, żeby sobie poszaleć, a jakiś tam porucznik Puszkin to dopiero szesnasty w kolejności... Kilka minut później udało mi się odprężyć. Zawadiackie zakręty już mi się opatrzyły, zwłaszcza że Ferwan nie był samobójcą i wszystkie manewry przeprowadzał z dużym zapasem. To tylko ja nie byłem przyzwyczajony do tak bliskiego kontaktu z krajobrazem. Miejsce strachu zajęła gorycz. No tak, Ferwan pracuje, lata sobie, zabija ludzi; moja rodzima eskadra - to samo; Rishi, jeśli wierzyć Ferwanowi, też żyje normalnie na swoim miejscu, choć bez kapitańskich gwiazdek... I tylko my jesteśmy jeńcami klonów i więźniami tej przeklętej planety! Już bym wolał, żeby nam kazali robić coś bezsensownego - wykopywać rowy, zakopywać rowy, można by ich wtedy nienawidzić, ale nie, mumifikują nas tu żywcem, moralnie oświecając! Żeby choć raz przelecieć się na gorynyczu albo durandalu, dobra maszyna swoją drogą, niesłusznie narzekali na nią starzy wyjadacze... Ech, wsiadłbym na każdego grata, byle tylko zobaczyć gwizdy, poczuć prawdziwe 6 g w czasie rozpędu... Pewnie jeszcze długo użalałbym się nad sobą, ale wlecieliśmy we Mgłę. Widoczność spadła do pięciu metrów i jedyne co widać było dobrze to słupy seledynowego światła. Jeden z nich wyrósł na naszym kursie i pomyślałem, że zaraz w niego rąbniemy, ale nie doceniłem aparatury helikoptera.