ROZDZIAŁ 1
Poczekalnia była zapchana zmęczonymi podróŜnymi, których większość tłoczyła się
pod ścianami, poniewaŜ wszystkie znajdujące się tam plastikowe krzesła były od dawna
zajęte. KaŜdy przylatujący i odlatujący samolot zabierał co najmniej stu pasaŜerów,
tymczasem krzeseł było zaledwie kilkadziesiąt.
Zdawało się, Ŝe na wieczorny lot do Miami czeka tysiąc osób, ciepło opatulonych i
obwieszonych podróŜnymi torbami, zmęczonych i znuŜonych przebijaniem się przez
zakorkowane ulice miasta i tłum w holu głównym oraz przejściem przez odprawę bagaŜową.
Był wtorek przed Dniem Dziękczynienia, na wszystkich lotniskach najbardziej ruchliwy dzień
roku. Potrącając się, tłocząc i przepychając w stronę wejścia, wielu z nich po raz setny
zadawało sobie pytanie, dlaczego właściwie postanowili lecieć akurat tego dnia.
Powody były róŜne i w tej chwili zupełnie nieistotne. Jedni próbowali się uśmiechać,
inni czytać, ale utrudniał im to ścisk i hałas. Jeszcze inni gapili się w podłogę i po prostu
czekali. Stojący w pobliŜu Święty Mikołaj, chudy i ciemnoskóry, irytował ich brzękliwym
dźwiękiem dzwonka i świątecznymi Ŝyczeniami, które wygłaszał monotonnym basem.
Nadeszła mała, trzyosobowa rodzina. Spojrzeli na numer wejścia, zobaczyli kłębiący
się tłum i przystanęli na końcu korytarza.
Córka była młoda i piękna. Miała na imię Blair i najwyraźniej tylko ona leciała do
Miami. Rodzice nie. Wszyscy troje popatrzyli na zatłoczoną salę i tak jak pozostali podróŜni
zadali sobie w duchu pytanie, dlaczego właściwie wybrali akurat ten dzień.
JuŜ nie płakali, przynajmniej ojciec i córka. Blair miała dwadzieścia trzy lata i chociaŜ
właśnie skończyła studia - i to z niezłym wynikiem - nie była jeszcze gotowa do rozpoczęcia
kariery zawodowej. Jeden z jej przyjaciół wyjechał do Afryki jako ochotnik Korpusu Pokoju i
to podsunęło Blair pomysł, Ŝeby poświęcić dwa lata Ŝycia na pomoc bliźnim. Skierowano ją
do Peru, gdzie czekały małe peruwiańskie dzikuski: będzie je uczyć czytania i mieszkać w
chatce bez kanalizacji, bez elektryczności i bez telefonu. Nie mogła się juŜ doczekać, kiedy
wreszcie rozpocznie podróŜ.
Miała lecieć do Miami, stamtąd do Limy, a potem przez trzy dni jechać autobusem w
góry i trafić prosto do innego stulecia. Pierwszy raz w swoim młodym, bezpiecznym Ŝyciu
miała spędzić święta poza domem. Matka trzymała ją kurczowo za rękę i próbowała być
silna.
JuŜ się poŜegnali, i to kilka razy. Po raz setny zadali jej pytanie: “Czy na pewno tego
chcesz?”
Luter, ojciec rodziny, patrzył na tłum z nachmurzoną miną. Co za obłęd, myślał.
Wyrzucił je przy krawęŜniku przed halą odlotów i przejechał dobrych kilka kilometrów, Ŝeby
zaparkować na odległym parkingu. Wrócił na lotnisko zatłoczonym autobusem, a potem wraz
z Ŝoną i córką rozpychał się łokciami, Ŝeby dotrzeć do tego wejścia. Martwił się, Ŝe Blair
wyjeŜdŜa, a skłębiony tłum działał mu na nerwy. Był w parszywym nastroju. Wkrótce miał
być w jeszcze gorszym.
Nagle oŜył stojący przy drzwiach pracownik hali odlotów i podróŜni przesunęli się o
kilka centymetrów do przodu. Zabrzmiało pierwsze ogłoszenie, to, w którym proszono do
wyjścia osoby starsze i pasaŜerów pierwszej klasy. Przepychanie się przybrało na sile.
- Chyba juŜ pójdziemy - powiedział Luter, patrząc na córkę, swoje jedyne dziecko.
Objęli się, z trudem powstrzymując łzy.
- Rok przeleci jak z bicza strzelił - powiedziała z uśmiechem Blair. - W następne
święta będę juŜ w domu.
Nora, jej matka, zagryzła wargę, kiwnęła głową i pocałowała ją jeszcze raz.
- Proszę, uwaŜaj na siebie - powiedziała; nie mogła przestać tego powtarzać.
- Nic mi nie będzie.
Puścili ją i bezradnie patrzyli, jak dołączywszy do długiej kolejki, krok po kroku
zaczyna się od nich oddalać: od nich, od bezpiecznego domu i od wszystkiego, co dotąd
znała. Oddając kartę pokładową, odwróciła się jeszcze i uśmiechnęła do rodziców po raz
ostatni.
- No dobrze - mruknął Luter. - Dość tego. Da sobie radę. Nora nie odpowiedziała:
patrzyła za znikającą córką i nic nie przychodziło jej do głowy. Odwrócili się i dołączyli do
tłumu ludzi zmierzających korytarzem w stronę wyjścia. Szli, mijając po drodze Świętego
Mikołaja z irytująco brzękliwym dzwonkiem i rzędy maleńkich, zatłoczonych sklepików.
Kiedy wyszli z terminalu i stanęli w kolejce do autobusu, zaczęło padać. Kiedy
autobus wjechał na mokry parking i wyrzucił ich dwieście metrów od samochodu, lało juŜ jak
z cebra. Wykupienie samochodu od zachłannych władz lotniska kosztowało Lutra siedem
dolarów.
W drodze do miasta Nora w końcu się odezwała.
- Poradzi sobie?
Luter słyszał to pytanie tak często, Ŝe odpowiedział jak automat.
- Na pewno.
- Naprawdę tak myślisz?
- Oczywiście. - Myślał tak czy nie, jakie to miało teraz znaczenie? Blair wyjechała i
nie mogli jej juŜ powstrzymać.
Zacisnął ręce na kierownicy, przeklinając w duchu coraz wolniejszy ruch. Nie
wiedział, czy Ŝona płacze, czy nie, ale nic go to nie obchodziło. Chciał tylko dotrzeć do domu,
wysuszyć się, usiąść przy kominku i poczytać gazetę.
Niecałe cztery kilometry od domu Nora oznajmiła nagle:
- Muszę kupić kilka rzeczy w spoŜywczym.
- Pada - burknął Luter.
- Trudno.
- Nie moŜesz z tym zaczekać?
- Nie musisz wysiadać. To potrwa tylko chwilę. Jedź do Chipa.
Więc pojechał do Chipa, sklepu, którego nie znosił za horrendalne ceny, nadętą
obsługę i za beznadziejne miejsce. WciąŜ padało, ale Nora oczywiście nie mogła wybrać
Krogera, gdzie parkowało się tuŜ przed drzwiami i dawało nura prosto do sklepu. Nie,
musiała wybrać Chipa, gdzie trzeba było parkować na odległym parkingu i dawać nura w
ulewę.
A czasami nie parkowało się w ogóle. Jak właśnie tego dnia. Po prostu brakowało
miejsc. Nawet drogi poŜarowe były zastawione. Luter na próŜno krąŜył dobrych dziesięć
minut, wreszcie Nora powiedziała stanowczo:
- Wysadź mnie przed drzwiami. - Była wyraźnie poirytowana jego nieudolnością.
Luter skręcił, zatrzymał samochód przed restauracją z hamburgerami i warknął:
- Daj listę.
- Ja pójdę - mruknęła, udając, Ŝe naprawdę chce iść. Tymczasem to on miał wyjść na
deszcz i oboje o tym dobrze wiedzieli.
- Daj listę.
- Kup białą czekoladę i pół kilo orzeszków pistacjowych - odrzekła z ulgą Nora.
- To wszystko?
- Tak, tylko weź czekoladę od Logana, taką w półkilogramowych blokach, i pistacje
od braci Lance.
- I nie mogłaś z tym zaczekać?
- Nie, nie mogłam. Robię deser na jutrzejszy lunch. Jeśli nie chcesz iść, to zamknij się.
Pójdę sama.
Luter wysiadł i trzasnął drzwiami. Pierwszy krok, drugi, za trzecim wdepnął w płytką
dziurę. Prawą kostkę omyła mu zimna woda, która szybko wpłynęła do buta. Na sekundę
zastygł bez ruchu, Ŝeby złapać oddech, a potem ruszył przed siebie na palcach, omijając
krąŜące samochody i rozpaczliwie wypatrując podstępnych kałuŜ.
Chip uwaŜał, Ŝe nie ma to jak wysokie ceny i umiarkowany czynsz. Jego sklep mieścił
się w bocznej uliczce, tak Ŝe nie było go znikąd widać. TuŜ obok był sklep z winem,
prowadzony przez jakiegoś Europejczyka, który twierdził, Ŝe jest Francuzem, chociaŜ plotka
głosiła, Ŝe wyemigrował z Węgier. Mówił koszmarną angielszczyzną, ale szybko nauczył się
języka zdzierców i lichwiarzy; pewnie od swego sąsiada. JednakŜe fakt pozostawał faktem:
wszystkie sklepy w tak zwanej Dzielnicy, jak nazywano ten rejon miasta, słynęły z
horrendalnych cen.
I we wszystkich panował horrendalny tłok. Przed sklepem serowarskim stał Święty
Mikołaj, który podzwaniał takim samym dzwonkiem jak Mikołaj z lotniska. Z głośnika
ukrytego nad drzwiami sklepu o nazwie Matka Ziemia, którego wysuszeni na wiór klienci bez
wątpienia nosili sandały nawet w listopadzie, niosły się rzęŜące dźwięki świątecznej piosenki
Rudolf, czerwononosy renifer. Koszmar. Luter nie znosił tego sklepu, nie zbliŜał się nawet do
drzwi. Nora kupowała tam zioła, ale dlaczego akurat tam, tego nie wiedział. Stary
Meksykanin, właściciel sklepu tytoniowego - fajka w kąciku ust, kłąb dymu nad głową -
radośnie rozwieszał kolorowe lampki w oknie wystawowym, w którym stała juŜ sztuczna
choinka obsypana sztucznym śniegiem.
Istniała szansa, Ŝe nocą spadnie prawdziwy śnieg. Kupujący nie tracili czasu i śmigali
od sklepu do sklepu. Skarpetka przymarzła Lutrowi do prawej kostki.
Przy wejściu nie było koszyków: zły znak, to oczywiste. Luter nie potrzebował
koszyka, jednak ich całkowity brak oznaczał, Ŝe sklep jest zatłoczony. Przejścia między
półkami były wąziutkie, a towary ułoŜone bez ładu i składu. śeby zrobić zakupy, trzeba było
przejść przez cały sklep, i to kilka razy.
Młody magazynier pracowicie układał świąteczne czekolady. Rzeźnik wywiesił
tabliczkę z Ŝądaniem, Ŝeby wszyscy dobrzy klienci natychmiast zamówili świątecznego
indyka. Właśnie przyszły świąteczne wina! I świąteczne szynki!
Co za marnotrawstwo, pomyślał Luter. Dlaczego tyle jemy i pijemy, Ŝeby uczcić
narodziny Chrystusa? Pistacje znalazł przy orzechach. Dziwne i całkiem sensowne jak na
Chipa. W dziale z artykułami do pieczenia oczywiście nie było białej czekolady, więc Luter
zaklął pod nosem i ruszył przed siebie, rozglądając się na wszystkie strony. Wpadł na niego
ktoś z wózkiem. Przeprosin, rzecz jasna, nie było, bo ten z wózkiem nawet go nie zauwaŜył.
Spod sufitu płynęły dźwięki kolędy Niechaj Bóg was ukoi, mili panowie. Jakby Luter
potrzebował ukojenia. Równie dobrze mogliby puścić Wesołego bałwanka.
Dwa rzędy półek dalej, tuŜ obok ryŜu ze wszystkich stron świata, znalazł półkę z
czekoladą do ciast. Podszedł bliŜej i rozpoznał półkilogramowy blok czekolady od Logana.
Zrobił jeszcze jeden krok i nagle blok zniknął w drapieŜnych szponach srogo wyglądającej
matrony, która nawet na niego nie zerknęła. Półeczka na słodycze Logana była pusta.
Zrozpaczony Luter rozejrzał się na wszystkie strony, nie dostrzegając ani kawałeczka białej
czekolady. Owszem, było mnóstwo ciemno- i jasnobrązowej, ale białej ani śladu.
Kolejka do kasy ekspresowej posuwała się oczywiście wolniej niŜ te do dwóch
pozostałych kas. Upiorne ceny zmuszały do kupowania towarów w małych ilościach, jednak
nie miało to Ŝadnego wpływu na szybkość, z jaką klienci wchodzili i wychodzili ze sklepu.
Nieuprzejmy kasjer brał kaŜdy artykuł do ręki, uwaŜnie go oglądał i ręcznie wbijał cenę do
kasy.
Pakowacze pakowali lub nie, chociaŜ tuŜ przed świętami gwałtownie oŜywali, by z
entuzjastycznym uśmiechem na ustach przypomnieć sobie nazwisko kaŜdego stałego klienta.
Był szczyt sezonu napiwkowego, kolejny aspekt świąt BoŜego Narodzenia, którego Luter nie
znosił.
Ponad sześć dolarów za niecałe pół kilograma pistacji. Odepchnął na bok gorliwego
pakowacza i przez ułamek sekundy gotów był go uderzyć, Ŝeby nie odebrał mu bezcennych
orzeszków i nie zapakował ich do torby. Wepchnął je do kieszeni płaszcza i szybko wyszedł
na dwór.
Przed sąsiednim sklepem zebrał się tłum: wszyscy chcieli popatrzeć, jak stary
Meksykanin ozdabia okno wystawowe. A on właśnie podłączył do prądu małe roboty, które
ku uciesze gawiedzi brnęły przez sztuczny śnieg. Luter musiał zejść z chodnika na jezdnię i
schodząc, zrobił krok w prawo zamiast w lewo. Lewa noga natychmiast zagłębiła się po
kostkę w zimnej kałuŜy. Luter zamarł i gwałtownie wciągnął do płuc mroźne powietrze,
przeklinając starego Meksykanina, jego roboty, gapiów i te cholerne pistacje. Podniósł nogę,
strząsnął z nogawki brudną wodę i stojąc na krawęŜniku z przemarzniętymi stopami, przy
akompaniamencie brzękliwego dzwonka i ogłuszających dźwięków piosenki Święty Mikołaj
przyjeŜdŜa do miasta, stwierdził, Ŝe zaczyna nienawidzić BoŜego Narodzenia.
Zanim doszedł do samochodu, woda dotarła juŜ do palców u stóp.
- Nie ma białej czekolady - syknął do Ŝony, wciskając się za kierownicę.
Nora ocierała oczy.
- Co znowu? - warknął Luter.
- Właśnie rozmawiałam z Blair.
- Co? Jak to? Wszystko w porządku?
- Tak. Dzwoniła z samolotu. - Nora zagryzła wargę, próbując się opanować.
Ciekawe, ile kosztuje połączenie z wysokości dziewięciu kilometrów, pomyślał Luter.
Tak, widział telefony w samolotach. Wystarczy jakakolwiek karta kredytowa.
Blair miała kartę, którą dostała od niego, jedną z tych, które obciąŜają rachunkami
mamusię i tatusia. Z telefonu komórkowego tam do telefonu komórkowego tu, jak obliczył:
co najmniej dziesięć dolarów. Na pewno.
I po co? Czuję się dobrze, mamusiu. Nie widziałam was prawie od godziny. Bardzo
was kocham. Będę tęsknić. Pa, muszę juŜ kończyć.
Silnik pracował, chociaŜ Luter nie przypominał sobie, Ŝeby go uruchamiał.
- Zapomniałeś kupić białą czekoladę? - Nora doszła juŜ do siebie.
- Nie, nie zapomniałem. Skończyła się.
- Pytałeś Reksa?
- Kogo?
- Rzeźnika.
- Nie, jakoś nie przyszło mi do głowy, Ŝeby spytać rzeźnika, czy między kotletami i
wątróbką nie ukrył przypadkiem białej czekolady.
Szarpnęła za klamkę z całym rozgoryczeniem, jakie mogła z siebie wykrzesać.
- Muszę ją mieć. Dziękuję ci, choć doprawdy nie wiem za co. - I juŜ jej nie było.
- Mam nadzieję, Ŝe wdepniesz w kałuŜę - mruknął Luter. Gotował się ze złości, klął i
mamrotał. Podkręcił ogrzewanie i skierował dyszę dmuchawy w dół, Ŝeby ogrzać skostniałe
stopy, a potem zaczął gapić się na tłumy ludzi wchodzących i wychodzących z restauracji z
hamburgerami. Pobliskie ulice były kompletnie zakorkowane.
Ominąć święta, pomyślał. Jakby to było miło. Strzelić palcami, spojrzeć na kalendarz,
a tam: drugi stycznia. Ani choinki, ani zakupów, ani bezsensownych prezentów, ani
napiwków, ani kolorowych papierów do pakowania, ani zatłoczonych i zakorkowanych ulic,
ani ciasta z owocami, ani whisky czy szynek, których nikt nie chce, ani Rudolfa, ani bałwana
na dachu, ani przyjęcia w biurze, ani jednego zmarnowanego centa. Skulił się nad kierownicą,
uśmiechnął i czekając, aŜ ciepłe powietrze rozgrzeje mu stopy, oddał się miłym marzeniom o
ucieczce.
Nora wróciła z małym brązowym woreczkiem, który rzuciła obok niego na tyle
ostroŜnie, Ŝeby czekolada nie pękła, dając mu do zrozumienia, Ŝe on jej nie znalazł, a ona tak.
- Wszyscy wiedzą, Ŝe trzeba spytać - warknęła, gwałtownie szarpiąc pas.
- Dziwny rodzaj marketingu - myślał na głos Luter. - Ukryć towar u rzeźnika, udać, Ŝe
go brakuje i ludzie natychmiast zaczną o niego wypytywać. Ukryty jest pewnie droŜszy.
- Och, przestań juŜ, Luter.
- Masz mokre nogi?
- Nie. A ty?
- TeŜ nie.
- To dlaczego pytasz?
- Po prostu się o ciebie troszczę.
- Myślisz, Ŝe nic jej nie będzie?
- Blair? Jest w samolocie. Przed chwilą z nią rozmawiałaś.
- Nie, w tej dŜungli.
- Przestań się zamartwiać, dobrze? Ci z Korpusu Pokoju nie naraziliby jej na
niebezpieczeństwo.
- Bez niej to juŜ nie to samo.
- Co?
- Święta.
Pewnie, pomyślał Luter i niewiele brakowało, Ŝeby powiedział to na głos. To dziwne,
bo manewrując między rzędami samochodów, lekko się do siebie uśmiechał.
ROZDZIAŁ 2
Z cieplutkimi, opatulonymi w grube, wełniane skarpety stopami, szybko zasnął i
jeszcze szybciej się obudził. Nora buszowała po domu. Najpierw spuściła wodę w toalecie,
pozapalała i pogasiła wszystkie światła, potem poszła do kuchni, gdzie zaparzyła sobie
ziołową herbatę, a potem usłyszał, jak idzie do pokoju Blair, bez wątpienia gapi się na ściany
i cicho łka na wspomnienie minionych lat. Wreszcie wróciła do łóŜka i zaczęła przewracać się
z boku na bok, szarpiąc kołdrą i robiąc wszystko, co tylko moŜliwe, Ŝeby go obudzić. Chciała
pogadać. Chciała, Ŝeby zapewnił ją, Ŝe Blair nie groŜą okropności peruwiańskiej dŜungli.
Ale on ani drgnął i oddychał najgłośniej, jak umiał, poniewaŜ gdyby zaczęli
rozmawiać, rozmawialiby do białego rana. Próbował nawet chrapać, co ją chyba uspokoiło.
Przestała się kręcić koło jedenastej. Luter miał szeroko otwarte oczy i upiornie gorące
stopy. Zyskawszy absolutną pewność, Ŝe Nora śpi, ostroŜnie wyślizgnął się z łóŜka, ściągnął
grube skarpety, cisnął je w kąt i poszedł na palcach do kuchni, Ŝeby napić się wody. Potem
zrobił sobie dzbanek bezkofeinówki.
Godzinę później siedział juŜ na dole, w swoim gabinecie. Otwarte akta, mruczący
komputer, drukarka wypluwająca tabelę za tabelą: przypominał śledczego, który szuka
dowodów rzeczowych.
Z zawodu był księgowym, specjalistą od podatków, dlatego od lat prowadził bardzo
staranną dokumentację przychodów i rozchodów. Dowodów przybywało i szybko zapomniał
o śnie.
Na poprzednie BoŜe Narodzenie rodzina Lutra Kranka wydała sześć tysięcy sto
dolarów. Sześć tysięcy sto dolarów! Sześć tysięcy sto dolarów na ozdóbki, lampki, kwiaty,
nowego Śniegurka i kanadyjski świerk. Sześć tysięcy sto dolarów na szynki, indyki, orzeszki,
sery, serki i ciasteczka, których nikt nie jadł. Sześć tysięcy sto dolarów na keksy od
straŜaków, kalendarze od policjantów i Ŝarówki od tych z pogotowia. Sześć tysięcy sto
dolarów na kaszmirowy sweter, którego nie znosił, sportową marynarkę, którą miał na sobie
tylko dwa razy, i portfel ze strusiej skórki, który był drogi, brzydki i nieprzyjemny w dotyku.
Sześć tysięcy sto dolarów na sukienkę Nory, którą nosiła podczas świątecznej kolacji w
firmie, na jej kaszmirowy sweter, który zniknął w szafie zaraz po rozpakowaniu, i na modny
szalik, który tak uwielbiała. Sześć tysięcy sto dolarów na kurtkę dla Blair, rękawiczki i buty,
na walkmana do biegania i oczywiście na najcieńszy i najmniejszy telefon komórkowy na
rynku. Sześć tysięcy sto dolarów na drobniejsze prezenty dla wybranej garstki dalekich
krewnych, głównie tych ze strony Nory. Sześć tysięcy sto dolarów na świąteczne kartki ze
sklepu papierniczego, trzy sklepy za sklepem Chipa w Dzielnicy, gdzie wszystkie ceny były
dwa razy wyŜsze niŜ gdzie indziej. Sześć tysięcy sto dolarów na świąteczne przyjęcie,
doroczną imprezę u Kranków.
Sześć tysięcy sto dolarów! I co z tego zostało? NajwyŜej jeden czy dwa uŜyteczne
przedmioty, nic więcej.
Podsumował straty tak drobiazgowo i skrupulatnie, jakby spowodował je ktoś obcy.
Wszystkie dowody pasowały do siebie idealnie i jednoznacznie przemawiały za słusznością
jego podejrzeń.
Pewne wątpliwości naszły go dopiero pod koniec, w trakcie analizy kwot, które
wydali na cele dobroczynne. Datki na rzecz kościoła, prezenty dla biednych dzieci, dla
bezdomnych ze schroniska i dla banku Ŝywnościowego - szybko przejrzał wszystkie dane, by
ponownie dojść do tego samego, straszliwego wniosku: sześć tysięcy sto dolarów na BoŜe
Narodzenie.
- Dwanaście procent moich dochodów brutto - wymruczał z niedowierzaniem. - Sześć
tysięcy sto dolarów. W gotówce. Z czego tylko sześćset wolne od podatku.
I ze zmartwienia zrobił coś, co robił bardzo rzadko: wyjął z szuflady butelkę i wypił
kilka kieliszków koniaku.
Spał od trzeciej do szóstej, a o szóstej oŜył z rykiem pod prysznicem. Nora próbowała
wyprowadzić go z równowagi przy kawie i owsiance, ale nie zamierzał do tego dopuścić.
Przeczytał gazetę, pośmiał się z komiksów, dwa razy zapewnił ją solennie, Ŝe Blair świetnie
się bawi, pocałował ją na do widzenia i niczym człowiek obarczony waŜną misją, popędził do
pracy.
Biuro podróŜy mieściło się w atrium gmachu firmy. Mijał je co najmniej dwa razy
dziennie, rzadko kiedy zerkając na wiszące w oknie plakaty z plaŜami, górami, Ŝaglówkami i
piramidami. Było to miejsce dla szczęśliwców, którzy mogli sobie pozwolić na
podróŜowanie. Nigdy tam nie zajrzał, nigdy nawet o tym nie pomyślał. Urlop spędzał z Norą
na plaŜy, w domku przyjaciela: pięć dni, jeśli tylko pozwalał mu na to nawał pracy.
Wykradł się tuŜ po dziesiątej. Zszedł schodami, Ŝeby nie musieć się przed nikim
tłumaczyć i pognał prosto do biura podróŜy. Czekała na niego Biff.
Miała we włosach wielki kwiat, była opalona na brąz i wyglądała tak, jakby wpadła do
firmy w drodze z plaŜy na plaŜę. Jej piękny uśmiech zmroził go i sparaliŜował, a pierwsze
słowa zdumiały i oszołomiły.
- Chce pan popłynąć w rejs.
- Skąd pani wie? - zdołał wymamrotać tylko tyle, bo Biff juŜ ściskała mu rękę, juŜ
prowadziła go do długiego biurka, juŜ wskazywała mu fotel, juŜ siadała na krawędzi blatu.
Ma długie nogi, zauwaŜył. Brązowe i długie. PlaŜowe.
- Grudzień to najlepsza pora - zaczęła i poczuł, Ŝe połknął haczyk. Wyjęła broszury,
kilogramy broszur, i rozłoŜyła je na biurku przed jego rozmarzonymi oczami.
- Pracuje pan w tym gmachu? - spytała, delikatnie zbliŜając się do kwestii ceny.
- Na piątym piętrze, u Wileya i Becka - odrzekł, nie odrywając wzroku od
pływających pałaców i niekończących się plaŜ.
- Jest pan poręczycielem?
Luter lekko drgnął.
- Nie, księgowym.
- Przepraszam. - Biff ugryzła się w język. Blada cera, podkrąŜone oczy, granatowa
marynarka, kiepska imitacja uniwersyteckiego krawatu: powinna się była domyślić. CóŜ,
bywa. Sięgnęła po jeszcze bardziej błyszczące broszury. - Niewielu tu od was przychodzi.
- Nie mamy czasu na urlop. Za duŜo pracy. Wezmę tę.
- Doskonały wybór.
Doszli do wniosku, Ŝe najlepsza będzie “Wyspiarska KsięŜniczka”, nowiuteńki gigant,
statek z kajutami dla sześciu tysięcy pasaŜerów, z dwunastoma basenami i czterema
kasynami. Do tego pięć posiłków dziennie, osiem przystanków na Karaibach - lista luksusów
ciągnęła się w nieskończoność. Luter wyszedł z plikiem broszur i chyłkiem wrócił do swego
gabinetu na piątym piętrze.
Zasadzkę zaplanował bardzo starannie. Po pierwsze, tego dnia pracował do późna, co
nie było niczym niezwykłym, choć sprzyjało temu, co zamierzał zrobić wieczorem. Sprzyjała
mu równieŜ pogoda, bo na dworze wciąŜ było pochmurno i posępnie. Kiedy niebo jest szare i
pada deszcz, trudniej jest myśleć o świętach. I o wiele łatwiej marzyć o dziesięciu dniach w
luksusie i słońcu.
Jeśli Nora przestała martwić się o Blair, na pewno ją do tego zmusi. Tak jest. Po
prostu wspomni, Ŝe właśnie odkryto nowego, niebezpiecznego wirusa albo Ŝe w jakiejś
kolumbijskiej wiosce doszło do kolejnej masakry. To wystarczy, Ŝeby straciła głowę i
przestała myśleć o świętach. Bez Blair i tak nie będą takie same, prawda?
A moŜe byśmy w tym roku po prostu odpoczęli? Przywarowali gdzieś. Dokądś
wyjechali. Uciekli. Trochę sobie pofolgowali.
Nie, Nora nadal była w dŜungli; wystarczyło na nią spojrzeć. Objęła go na powitanie i
uśmiechnęła się, próbując ukryć, Ŝe płakała. Dzień miała względnie dobry. Zjadła lunch z
koleŜankami i spędziła dwie godziny w klinice dla dzieci, co naleŜało do cięŜkich
obowiązków kaŜdej wolontariuszki.
Kiedy odgrzewała makaron, ukradkiem nastawił płytę reggae, ale jej nie puścił. Nie,
najwaŜniejsze to zgrać wszystko w czasie.
Pogawędzili trochę o Blair i juŜ na początku kolacji Nora sama otworzyła mu furtkę.
- Bez niej święta będą zupełnie inne, prawda?
- Absolutnie - odparł, z trudem przełykając ślinę. - Bez niej to juŜ nie to samo.
- Zostaliśmy sami. Pierwszy raz od dwudziestu dwóch lat.
- To rodzi depresję. Podczas świąt BoŜego Narodzenia liczba przypadków depresji
wyraźnie wzrasta. - Luter przełknął makaron i znieruchomiał z widelcem w ręku.
- śeby tak moŜna je było sobie odpuścić... - powiedziała Nora słabym głosem.
Luter drgnął, przekrzywił głowę i nadstawił lepiej słyszące ucho.
- Co się stało?
- Jeszcze nic - odrzekł dramatycznie, odsuwając talerz. - Ale skoro juŜ zaczęłaś o tym
mówić, owszem, jest coś, o czym chciałbym z tobą porozmawiać.
- Skończ jeść.
- JuŜ skończyłem - odparł, zrywając się z krzesła. Teczka stała na podłodze zaledwie
kilka kroków od niego. Luter gwałtownie ją otworzył.
- Co ty wyprawiasz? - spytała Nora.
- Zaraz zobaczysz. - Stanął po drugiej stronie stołu z wydrukami w ręku. - Oto mój
pomysł - oznajmił z dumą. - Pomysł wręcz fantastyczny.
- Zaczynam się denerwować. Luter rozłoŜył wydruki na stole.
- Moja droga - zaczął - patrz, co zrobiliśmy w zeszłym roku: wydaliśmy sześć tysięcy
sto dolarów na święta. Sześć tysięcy sto dolarów.
- Słyszę, nie musisz tego powtarzać.
- Ponad sześć tysięcy dolarów praktycznie na nic. To tak, jakbyśmy wrzucili pieniądze
w błoto, roztrwonili je. Oczywiście nie wliczam w to zmarnowanego czasu, twojego i
swojego, ulicznych korków, stresu, zmartwień, sprzeczek, kłótni, dąsów i bezsenności, czyli
tych wszystkich cudownych rzeczy, które przeŜywamy w kaŜde BoŜe Narodzenie.
- O co ci chodzi?
- Dziękuję za pytanie. - Luter upuścił wydruki i jak zręczny magik przedstawił Ŝonie
“Wyspiarską KsięŜniczkę”. Stół zasłały broszury. - O co mi chodzi? Raczej o co nam chodzi.
Karaiby. Dziesięć dni i dziesięć nocy na pokładzie najbardziej luksusowego i
najpiękniejszego statku na świecie. Bahamy, Jamajka, Portoryko... Zaraz, chwileczkę.
Wpadł do salonu, wcisnął guzik z napisem “Play”, odczekał, aŜ zabrzmią pierwsze
dźwięki reggae i podkręcił głos. Wrócił do kuchni, gdzie Nora oglądała broszurę.
- Co to jest?
- Reggae, muzyka, której tam słuchają. Na czym skończyłem?
- Skakałeś z wyspy na wyspę.
- Właśnie. Nurkowanie na Kajmanie Wielkim, w Cozumel ruiny staroŜytnych budowli
Majów, surfing na Wyspach Dziewiczych. Dziesięć dni, Noro, aŜ dziesięć fantastycznych dni.
- Będę musiała trochę schudnąć.
- Przejdziemy na dietę. No więc? Co ty na to?
- Na pewno jest w tym jakiś kruczek.
- Kruczek? AleŜ skąd! Po prostu unikniemy świąt. Zaoszczędzimy pieniądze i choć
raz wydamy je tylko na siebie. Ani centa najedzenie, którego nie zjemy, na ubranie, którego
nigdy nie będziemy nosić, na prezenty, których nikt nie potrzebuje. Ani złamanego centa.
Urządzimy bojkot. Całkowity bojkot świąt BoŜego Narodzenia.
- To okropne.
- Nie, to cudowne. Tylko w tym roku. Zróbmy sobie przerwę. Blair jest w Peru. Za rok
wróci i jeśli zechcesz, znowu wskoczymy w świąteczny chaos. Nie daj się prosić, Noro. Przez
dziesięć dni popluskajmy się na Karaibach.
- Ile to będzie kosztowało?
- Trzy tysiące.
- A więc zaoszczędzimy?
- Oczywiście.
- Kiedy wyjeŜdŜamy?
- W samo południe pierwszego dnia świąt. Umilkli i długo patrzyli na siebie.
Targu dobili w łóŜku, przed telewizorem z wyłączonym głosem, pod prześcieradłem,
na którym walały się nieprzeczytane czasopisma, przy nocnym stoliku, gdzie leŜał plik
broszur. On przeglądał dział finansowy jakiejś gazety, ale nic nie widział. Ona czytała
ksiąŜkę, ale nie przewracała kartek.
Kością niezgody były świąteczne datki dla ubogich. Nora po prostu nie chciała z nich
rezygnować albo ich sobie odpuścić, jak z uporem powtarzał Luter. Niechętnie odstąpiła od
kupna prezentów. Rozpłakała się cicho na myśl, Ŝe nie będą mieli choinki, chociaŜ Luter
dobił ją bezlitosnym faktem, Ŝe podczas ubierania tego przeklętego drapaka rok w rok na
siebie wrzeszczą. No dobrze, a Śniegurek? Nie wystawią na dachu Śniegurka? Jako jedyni na
ulicy? Śniegurek sprowokował dyskusję na temat tego, czy nie zrobią z siebie pośmiewiska,
czy sąsiedzi nie wyszydzą ich za bojkot świąt.
- No i co z tego? - powtarzał Luter. Co z tego? Niewykluczone, Ŝe sąsiedzi i
przyjaciele początkowo nie będą tego pochwalać, ale w duchu na pewno im pozazdroszczą.
Po prostu spalą się z zazdrości! Noro, dziesięć dni na Karaibach, mówił, aŜ dziesięć dni.
Sąsiadom i przyjaciołom nie będzie do śmiechu, kiedy przyjdzie im odgarniać śnieg z
chodnika, prawda? My będziemy wygrzewać się na słońcu, a oni tyć od indyka i tłustych
sosów, i nikt nie będzie im kibicował. Dlatego kiedy szczupli i opaleni wrócimy z rejsu, Ŝeby
bez najmniejszej obawy wyjść po listy do skrzynki, nikt nie pośle nam szyderczego
uśmieszku.
Rzadko bywał równie zdeterminowany. Metodycznie, jeden po drugim, zbijał
wszystkie kontrargumenty, dopóki nie pozostał jeden: świąteczne datki dla ubogich.
- Chcesz, Ŝeby głupie sześćset dolarów przekreśliło nasz rejs na Karaiby? - powiedział
z sarkazmem.
- Nie, to ty tego chcesz - odparła chłodno.
Właśnie po tych słowach on gwałtownie przesunął się na swoją połowę łóŜka, ona na
swoją i oboje usiłowali sprawiać wraŜenie, Ŝe są pochłonięci lekturą.
Po pełnej napięcia, spędzonej w całkowitym milczeniu godzinie Luter skopał z łóŜka
prześcieradło, ściągnął wełniane skarpety i powiedział:
- Dobrze. Wydamy dokładnie tyle samo co w zeszłym roku i ani centa więcej.
Nora odrzuciła ksiąŜkę i objęła go za szyję. Przytulili się do siebie, pocałowali, a
potem Nora sięgnęła po foldery.
ROZDZIAŁ 3
ChociaŜ autorem planu był Luter, ogniową próbę jako pierwsza przeszła Nora. W
piątek rano, nazajutrz po Dniu Dziękczynienia, zadzwonił do nich pewien wścibski osobnik,
za którym nie przepadała. Nazywał się Aubie i był właścicielem Gorczycy, małego,
przesadnie wystawnego sklepu piśmienniczego o głupiej nazwie i absurdalnych cenach.
Przekazawszy Norze obowiązkowe Ŝyczenia, od razu przeszedł do rzeczy.
- Martwię się trochę o państwa karty - powiedział, udając, Ŝe bardzo go to trapi.
- Dlaczego? - spytała Nora. Nie podobało jej się, Ŝe nagabuje ją zrzędliwy sklepikarz,
który przez resztę roku ledwie raczy się do niej odzywać.
- Zawsze wybiera pani najpiękniejsze. Musimy zamówić je juŜ teraz. - Marny był z
niego pochlebca. Powtarzał to kaŜdemu klientowi.
Według danych Lutra, poprzedniego roku wydali na świąteczne karty trzysta
osiemnaście dolarów. Pod wpływem chwili Nora uznała, Ŝe chyba trochę przesadzili. Trzysta
osiemnaście dolarów. Niby niewiele, ale co z tego mieli? Luter kategorycznie odmawiał
pomocy przy adresowaniu kopert i naklejaniu znaczków, dostawał białej gorączki, ilekroć
pytała go, czy wciągnąć na listę kogoś nowego lub skreślić kogoś starego. Nie chciał oglądać
kart, które otrzymywali, a Nora musiała w duchu przyznać, Ŝe i jej sprawiały coraz mniejszą
radość.
Dlatego wyprostowała się i powiedziała:
- W tym roku nie zamawiamy kart. - Niemal słyszała, jak Luter bije jej brawo.
- śe co proszę?
- To, co pan słyszał.
- Czy mogę spytać dlaczego?
- Nie, absolutnie pan nie moŜe.
Aubie zapomniał języka w gębie. Wyjąkał coś niezrozumiałego, odłoŜył słuchawkę, a
Nora przez chwilę odczuwała ogromną dumę. Szybko jednak przestała być dumna, gdy
pomyślała o pytaniach, które wywoła ta decyzja. Jej siostra, Ŝona pastora, przyjaciółki z
komisji do spraw zwalczania analfabetyzmu, ciotka z osiedla dla emerytów prędzej czy
później wszyscy spytają, dlaczego nie wysłała im kart.
Nie miała czasu? Zawieruszyły się na poczcie?
Nie. Powie im prawdę. W tym roku nie wysyłaliśmy. Blair wyjechała, a my płyniemy
na Karaiby. Jeśli tak bardzo brakowało wam naszych kart, za rok wyślemy wam dwie.
Z filiŜanką świeŜo zaparzonej kawy w ręku zadała sobie pytanie, ile osób z jej listy
zauwaŜy brak karty od Kranków. Corocznie otrzymywali kilkadziesiąt, choć z kaŜdym
rokiem coraz mniej, dlatego skrupulatnie zapisywała, kto raczył do nich napisać, a kto nie.
Czy w świątecznym pandemonium ktoś zawraca sobie głowę kartą, która nie wiedzieć czemu
nie przyszła?
Tu pomyślała o czymś, na co Luter wprost uwielbiał narzekać: o zapasie awaryjnym.
Trzymała go na wypadek, gdyby natychmiast musiała odpowiedzieć na nieoczekiwaną kartę.
Co roku dostawali dwie lub trzy od ludzi, których zupełnie nie znali, oraz co najmniej kilka
od osób, które nigdy dotąd do nich nie pisały. W takim wypadku w ciągu dwudziestu czterech
godzin musiała wysłać im pozdrowienia od rodziny Kranków, szablonowe i zdawkowe, choć
własnoręcznie napisane: dobrej zabawy i spokoju ducha.
No, rzeczywiście, to trochę głupie.
Doszła do wniosku, Ŝe nie będzie jej brakowało rytuału świątecznych kart. Nudnego
wypisywania tych wszystkich krótkich Ŝyczeń, ręcznego adresowania setki kopert, naklejania
znaczków, wysyłania, zamartwiania się, czy o kimś nie zapomniała, wagi codziennej poczty
w tym okresie, pospiesznie otwieranych kopert i sztampowych Ŝyczeń od ludzi równie
zabieganych, jak ona.
Po przejściu ogniowej próby z kartami zadzwoniła do Lutra, szukając u niego
wsparcia. Jak zwykle w piątek po Dniu Dziękczynienia Luter był w pracy, podobnie jak inni
szefowie Wileya i Becka. Nora streściła mu przebieg rozmowy z Aubiem.
- A to glista - mruknął. - Moje gratulacje - dodał, gdy skończyła.
- To wcale nie było trudne - westchnęła podniecona Nora.
- Pomyśl tylko o tych plaŜach, które na nas czekają.
- Co jadłeś?
- Nic. Trzymam się trzystu kalorii.
- Ja teŜ.
OdłoŜywszy słuchawkę, Luter na powrót zajął się pracą. Tego dnia zamiast jak zwykle
zmagać się z liczbami i kwestionariuszami z urzędu skarbowego, pisał list do kolegów. Swój
pierwszy świąteczny list. Delikatnie wyjaśniał w nim, dlaczego nie weźmie udziału w
boŜonarodzeniowej celebrze i prosił, Ŝeby dali mu święty spokój. Nie zamierzał kupować
Ŝadnych prezentów ani Ŝadnych prezentów przyjmować. Nie zamierzał przychodzić na
uroczystą kolację ani brać udziału w powszechnym pijaństwie, które nazywano biurowym
przyjęciem. Nie chciał ani koniaku, ani szynki, którą klienci wciskali wszystkim
kierownikom. Ale oczywiście nie będzie zły, jeśli ktoś złoŜy mu Ŝyczenia wesołych świąt.
Po prostu omija BoŜe Narodzenie. I zamiast je obchodzić, płynie na Karaiby.
Większą część tego spokojnego poranka spędził nad listem i własnoręcznie przepisał
go na maszynie. W poniedziałek zamierzał go powielić, a kopie rozłoŜyć na wszystkich
biurkach w kancelarii.
Powaga i znaczenie tego, co zamierzali zrobić, dotarły do nich z całą mocą trzy dni
później, tuŜ po kolacji. Owszem, moŜna było radować się świętami bez świątecznych kart,
bez przyjęć i uroczystych kolacji, bez nieprzydatnych prezentów i wielu innych rzeczy,
którymi z jakiegoś powodu czczono dzień narodzin Chrystusa. Ale czy moŜna obchodzić
święta bez choinki?
Nie, tylko nie choinka, myślał Luter. Damy odpór tym z choinką i moŜe nam się uda.
Właśnie sprzątali ze stołu, chociaŜ niewiele mieli do sprzątania, bo resztki pieczonego
kurczaka i białego sera same schodziły z talerza. Zadzwonił dzwonek u drzwi, a Luter był
wciąŜ głodny.
- Otworzę - powiedział.
Przez okno od ulicy zobaczył płaską przyczepę i juŜ wiedział, Ŝe czeka go kwadrans
nieprzyjemnej rozmowy. Otworzył drzwi i ujrzał trzy uśmiechnięte twarze. Stało przed nim
dwóch chłopców w galowych skautowskich mundurach, a za nimi pan Scanlon, ich
odwieczny komendant. On teŜ był w mundurze.
- Dobry wieczór - zaczął Luter.
- Dobry wieczór - powiedział wyŜszy z chłopców. - Nazywam się Randy Bogan. W
tym roku teŜ sprzedajemy choinki.
- Pańska leŜy na przyczepie - dodał ten niŜszy.
- W zeszłym roku kupił pan kanadyjski świerk - dorzucił pan Scanlon.
Luter zerknął na długą przyczepę załadowaną dwoma równiutkimi rzędami choinek.
Mała armia harcerzy pracowicie je wyładowywała i roznosiła po okolicznych domach.
- Ile? - spytał Luter.
- Dziewięćdziesiąt dolarów - odrzekł Randy. - Musieliśmy trochę podnieść cenę, bo
dostawca teŜ ją podniósł.
W zeszłym roku kosztowała osiemdziesiąt. - Niewiele brakowało i Luter powiedziałby
to na głos, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język.
Jak spod ziemi wyrosła za nim Nora. Oparła policzek na jego ramieniu i szepnęła:
- Jakie śliczne.
Twarzyczki skautów czy choinki, miał ochotę spytać. Chryste, dlaczego nie została w
kuchni i nie pozwoliła mu przebrnąć przez to samemu?
Uśmiechnął się szeroko i oświadczył:
- Przykro mi, ale w tym roku nie kupimy choinki.
Twarz bez wyrazu. Twarz zaskoczona. Twarz zasmucona. Bolesny jęk Nory. Patrząc
na chłopców i czując na szyi oddech Ŝony, Luter Krank wiedział, Ŝe nadszedł przełomowy
moment. Pękną i tama runie. Kupią choinkę, ubiorą ją, a potem dojdą do wniosku, Ŝe choinka
bez sterty prezentów nie jest prawdziwą choinką.
Trzymaj się, stary, pomyślał, a Nora szepnęła:
- O BoŜe.
- Ciii... - syknął.
Chłopcy gapili się na niego, jakby wyjął im z kieszeni ostatnie dziesięć centów.
- Przykro nam, Ŝe musieliśmy podnieść cenę - powiedział smutno Randy.
- Zarabiamy na nich mniej niŜ w zeszłym roku - dodał skwapliwie pan Scanlon.
- Nie chodzi o cenę, chłopcy - odparł Luter ze sztucznym uśmiechem. - W tym roku
odpuszczamy sobie święta. WyjeŜdŜamy. Nie potrzebujemy choinki. Ale dziękujemy za
fatygę.
Skauci wbili wzrok w ziemię jak małe uraŜone dzieci, a pan Scanlon robił wraŜenie
człowieka, któremu właśnie pękło serce. Nora Ŝałośnie jęknęła, juŜ po raz drugi, i w tym
momencie bliskiemu paniki Lutrowi przyszedł do głowy genialny pomysł.
- O ile dobrze pamiętam - powiedział - w sierpniu jeździcie na wielką wyprawę.
Gdzieś na zachód, do Nowego Meksyku, tak?
Zaskoczeni i zbici z tropu, wszyscy trzej kiwnęli głowami.
- Więc zróbmy tak: ja nie kupię choinki, a wy przyjdziecie do mnie latem i dam wam
sto dolarów na wyprawę.
Randy Bogan wykrztusił: “Dzięki”, ale tylko dlatego, Ŝe czuł się do tego zobligowany.
Nagle chłopcy zapragnęli odejść.
Luter powoli zamknął drzwi. Czekał. Skauci postali chwilę na schodach, a potem,
oglądając się przez ramię, zeszli na podjazd.
Dotarłszy do cięŜarówki, przekazali dziwaczną nowinę innemu komendantowi w
mundurze. Wiadomość błyskawicznie objęła resztę skautów i ruch wokół przyczepy nagle
ustał, gdyŜ wszyscy chłopcy zbili się w gromadę na końcu podjazdu i gapili na dom Kranków,
jakby na ich dachu wylądowali kosmici.
Luter przykucnął i ostroŜnie wyjrzał zza zasłony.
- Co robią? - szepnęła Nora, teŜ przykucnięta.
- Nie wiem. Patrzą.
- MoŜe trzeba było kupić.
- Nie.
- PrzecieŜ nie musielibyśmy jej ustawiać.
- Cicho.
- Moglibyśmy trzymać ją za domem.
- Oj, przestań wreszcie. Dlaczego mówisz szeptem? To nasz dom.
- Z tego samego powodu, dla którego ty chowasz się za zasłoną.
Luter wstał i zasunął story. Harcerze poszli dalej za powoli sunącą cięŜarówką, Ŝeby
sprzedać choinki pozostałym mieszkańcom Hamlock Street.
Luter rozpalił w kominku i usiadł w fotelu, Ŝeby poczytać o podatkach. Był sam,
poniewaŜ Nora znowu się odęła. Wiedział, Ŝe do rana jej przejdzie.
Skoro potrafił stawić czoło skautom, czego miał się bać? Nie ulegało wątpliwości, Ŝe
czeka go więcej takich spotkań. Między innymi właśnie dlatego tak bardzo nie lubił BoŜego
Narodzenia. Wszyscy coś sprzedawali, wszyscy zbierali pieniądze na jakiś szczytny cel,
wszyscy czekali na napiwek, na premię, na coś, na cokolwiek, na byle co. Ogarniało go coraz
większe oburzenie i czuł się coraz lepiej.
Godzinę później wymknął się z domu i bez pośpiechu ruszył przed siebie. Było
chłodno i rześko. Przystanął przed skrzynką pocztową Beckerów i spojrzał w okno ich salonu.
Właśnie ubierali choinkę. Niemal słyszał, jak się przy tym kłócą. Ned balansował
niebezpiecznie na najwyŜszym szczeblu małej drabiny, rozwieszając lampki, a Jude stała
obok i wydawała rozkazy. W sprzeczce uczestniczyła równieŜ jej matka, wiecznie młody cud
natury, kobieta jeszcze bardziej przeraŜająca niŜ Jude. Ona teŜ wydawała rozkazy, z tym Ŝe
były one sprzeczne z poleceniami córki. Powieś je tam, powieś je tu. Na tej gałęzi. Nie, na
tamtej. Nie widzisz, Ŝe tam jest dziura? Na co, do licha, patrzysz? Rocky Becker, ich
dwudziestoletni syn, który wyleciał z college'u, siedział na sofie z puszką czegoś do picia w
ręku i naśmiewał się z nich, udzielając rad, które matka, ojciec i teściowa najwyraźniej
ignorowali. Ale tylko jemu było do śmiechu, tamtym nie.
Luter ironicznie wykrzywił usta. Scena ta napełniła go dumą i wzmocniła jego wiarę
w słuszność tego, co postanowili zrobić.
Poszedł dalej, wciągając w płuca chłodne powietrze, szczęśliwy, Ŝe pierwszy raz w
Ŝyciu nie bierze udziału w straszliwym rytuale ubierania choinki. Przystanął dwa domy dalej,
Ŝeby popatrzeć, jak klan Frohmeyerów atakuje prawie dwuipółmetrowej wysokości drzewko.
Pan Frohmeyer wniósł do małŜeństwa dwoje dzieci z poprzedniego związku. Pani Frohmeyer
wniosła troje swoich, po czym spłodzili kolejne. Ostatecznie poprzestali na sześciorgu, z
których najstarsze nie skończyło jeszcze dwunastu lat. Całe stadko rozwieszało bombki i
kolorowe świecidełka. Jedna z sąsiadek mawiała, Ŝe ich choinka wygląda okropnie: Luter
słyszał to rok w rok. Jakby go to cokolwiek obchodziło.
Bez względu na to, czy choinka wyglądała okropnie, czy nie, dzieciaki cudownie się
bawiły. Frohmeyer pracował na uniwersytecie - plotka głosiła, Ŝe zarabia sto dziesięć tysięcy
dolarów rocznie - ale z sześciorgiem dzieci na karku nie miał się czym pochwalić. Jak co
roku, na pewno rozbierze choinkę ostatni.
Luter zawrócił. W domu Beckerów Ned leŜał na sofie z workiem lodu na ramieniu, a
Jude krąŜyła wokół niego, gniewnie perorując i groŜąc mu palcem. Teściowa pochylała się
nad drabiną. NiewaŜne, dlaczego drabina się przewróciła: Luter wiedział, Ŝe cała wina i tak
spadnie na biednego Neda.
Świetnie, pomyślał. Przez najbliŜsze cztery miesiące będę musiał wysłuchiwać
szczegółowych relacji z przebiegu kolejnej choroby. Ned Becker juŜ raz spadł z drabiny, pięć,
moŜe sześć lat temu. Zwalił się prosto na choinkę. Przewrócił ją i zmiaŜdŜył bezcenne
ozdóbki Ŝony. Jude chodziła nadęta przez cały rok.
Obłęd.
ROZDZIAŁ 4
Nora i jej przyjaciółki zajęły stolik w swoim ulubionym barku mieszczącym się w
dawnej stacji benzynowej, przekształconej w delikatesy, gdzie moŜna było kupić wymyślne
kanapki i kawę po trzy dolary za filiŜankę. Jak zwykle w południe barek był przepełniony, a
długa kolejka przyciągała jeszcze więcej klientów.
Był to lunch słuŜbowy. Candi i Merry teŜ naleŜały do komitetu nadzorującego aukcję
w muzeum - aukcję na cele dobroczynne, rzecz jasna. Przy sąsiednich stolikach trwały
oŜywione rozmowy na podobne tematy.
Nagle zadzwonił telefon komórkowy Nory. Przeprosiła przyjaciółki za to, Ŝe
zapomniała go wyłączyć, ale Merry uznała, Ŝe nie ma sprawy; w barku ćwierkało ich tyle, Ŝe
czuły się niemal jak w ptaszarni.
To był znowu Aubie. Norę początkowo zaskoczyło, Ŝe zna jej numer, ale szybko
przypomniała sobie, Ŝe daje go dosłownie wszystkim.
- To Aubie - wyjaśniła przyjaciółkom, wciągając je do rozmowy. Candi i Merry bez
zainteresowania kiwnęły głowami. Wszyscy znali Aubiego. Miał najwyŜsze ceny na świecie,
dlatego ten, kto robił u niego zakupy, mógł łatwo przebić kaŜdego, przynajmniej pod
względem jakości papeterii i artykułów piśmienniczych.
- Zapomnieliśmy omówić sprawę zaproszeń na przyjęcie - powiedział Aubie i Norze
zamarło serce. Zapomniała o tym i absolutnie nie chciała prowadzić tej rozmowy w obecności
Merry i Candi.
- Ach tak, rzeczywiście.
Merry nawiązała rozmowę z wolontariuszką z sąsiedniego stolika. Candi natychmiast
wodziła wokoło wzrokiem, Ŝeby sprawdzić, kogo brakuje.
- Ich teŜ nie potrzebujemy.
- Nie będzie przyjęcia? - spytał wyraźnie zaciekawiony Aubie.
- Przyjęcia? Nie, w tym roku nie będzie.
- CóŜ...
- Dziękuję za pamięć - powiedziała cicho Nora i szybko wyłączyła telefon.
- Czego nie potrzebujecie? - spytała Merry, nagle przerywając rozmowę.
- Nie urządzacie przyjęcia? - rzuciła Candi, świdrując ją czujnymi niczym radary
oczami. - Co się stało?
Nora zacisnęła zęby. Pomyśl o plaŜach, powtarzała sobie w duchu. O ciepłej, słonej
wodzie, o dziesięciu dniach w raju.
- Przyjęcia? - powtórzyła. - Ach, przyjęcia... Nie. Płyniemy na Karaiby. Blair
wyjechała. Chcemy odpocząć.
W barku zapadła głucha cisza, a przynajmniej tak się jej wydawało. Candi i Merry ze
zmarszczonymi czołami trawiły nowinę. Pamiętając o słowach Lutra, Nora odwaŜnie parła
naprzód.
- Dziesięć dni na pokładzie “Wyspiarskiej KsięŜniczki”; to taki luksusowy statek.
Bahamy, Jamajka, Kajman Wielki. Zrzuciłam juŜ prawie półtora kilograma - dodała
filuternie.
- Nie urządzacie świąt? - spytała z niedowierzaniem Merry.
- Tak. - Merry miała cięty język i bardzo lubiła osądzać innych, dlatego juŜ przed laty
Nora nauczyła się jej odgryzać. Zesztywniała, czekając na złośliwy komentarz.
- Jak moŜna nie urządzać świąt?
- MoŜna. Wystarczy je sobie odpuścić, i tyle - powiedziała, jakby słowa te wszystko
wyjaśniały.
- To cudowne - wtrąciła Candi.
- A co będziemy robić w Wigilię? - spytała Merry.
- Na pewno coś wymyślicie - odparła Nora. - Są inne przyjęcia.
- Ale nie takie jak twoje.
- Jesteś słodka.
- Kiedy wyjeŜdŜacie? - spytała Candi, marząc o plaŜach bez stada okupujących je
przez tydzień krewnych.
- W pierwszy dzień świąt. Koło południa.
Kiedy Luter zarezerwował bilety, uznała, Ŝe to trochę dziwna pora. “Mój drogi,
powiedziała, skoro juŜ mamy ominąć święta, dlaczego nie wyjedziemy wcześniej?
Zrezygnujmy z Wigilii. Z tego całego bałaganu i zamieszania”. - “A jeśli zadzwoni Blair? -
powiedział”. Poza tym Biff załatwiła sporą zniŜkę - aŜ trzysta dziewięćdziesiąt dziewięć
dolarów - poniewaŜ dwudziestego piątego grudnia podróŜuje niewielu ludzi. Tak czy inaczej,
wycieczka była juŜ zarezerwowana i opłacona, i Nora wiedziała, Ŝe nic tego nie zmieni.
- Więc dlaczego nie wydajecie przyjęcia w Wigilię? - drąŜyła Merry, bojąc się, Ŝe pod
nieobecność przyjaciółki będzie musiała zorganizować coś u siebie.
- Bo nie chcemy. Robimy sobie przerwę. Rok przerwy. śadnych świąt. Ani choinki,
ani indyka, ani prezentów. Niczego. Bierzemy pieniądze i odpoczywamy na Karaibach.
Jasne?
- Jasne - odrzekła Candi. - Chciałabym, Ŝeby Norman coś takiego zrobił. Ale on nawet
by o tym nie pomyślał. Miałby zrezygnować z kręgli? Przenigdy. Tak ci zazdroszczę, Noro...
Po tych słowach Merry odgryzła kawałek kanapki z awokado. śując, zaczęła
rozglądać się po barku. Nora dobrze wiedziała, o czym teraz myśli. Komu powiedzieć
pierwszemu? Krankowie bojkotują święta! Nie wydają przyjęcia! Nie kupują choinki! Całą
forsę chcą przepuścić na Karaibach!
Nora teŜ jadła, zdając sobie sprawę, Ŝe kiedy tylko wyjdzie za drzwi, barek zatrzęsie
się od plotek i do kolacji mieszkańcy jej światka o wszystkim się dowiedzą. No i co z tego? -
myślała. PrzecieŜ to nieuniknione, zresztą co to za sensacja? Połowa przyjaciółek dołączy do
obozu Candi, umierając z zazdrości i marząc o plaŜach, tak samo jak Nora. Druga połowa, ta
zatrwoŜona myślą, Ŝe moŜna tak po prostu ominąć święta, na pewno poprze Merry, ale Nora
podejrzewała, Ŝe i wśród nich znajdą się takie, które spalą się z zawiści.
A za trzy miesiące kogo to będzie obchodziło?
Po kilku kęsach odłoŜyły kanapki i wyjęły dokumenty. Nie było juŜ mowy o BoŜym
Narodzeniu, przynajmniej w obecności Nory. W drodze do domu zadzwoniła do Lutra z
wieścią o najnowszym zwycięstwie.
Luter był raz w dobrym nastroju, a raz w złym. Jego sekretarka, pięćdziesięcioletnia
zołza imieniem Dox, dogryzła mu, mówiąc, Ŝe będzie chyba musiała kupić sobie tanie
perfumy sama, skoro Święty Mikołaj zastrajkował. Dwa razy juŜ nazwano go Sknerusem,
czemu towarzyszył głośny wybuch śmiechu. Bardzo oryginalne, myślał Luter.
Przed południem odwiedził go Yank Slader. Wpadł do gabinetu, jakby ścigało go
stado rozjuszonych klientów. Wyjrzał na korytarz, zamknął drzwi i usiadł.
- Jesteś geniuszem, stary - powiedział to prawie szeptem. Był specjalistą od
amortyzacji, bał się własnego cienia i uwielbiał wprost pracować osiemnaście godzin na dobę,
poniewaŜ miał wredną Ŝonę.
- Oczywiście - odrzekł Luter.
- Wczoraj wieczorem wróciłem do domu, zaciągnąłem do łóŜka Ŝonę i zrobiłem to
samo co ty. Pokazałem jej zestawienia, rachunki, i tak dalej, i wyszło mi prawie siedem
tysięcy. U ciebie?
- Sześć z hakiem.
- Niewiarygodne. I co z tego mamy? Nic. Rzygać mi się chce.
- Jedźcie na Karaiby - odparł Luter, dobrze wiedząc, Ŝe Ŝona Yanka nigdy nie zgodzi
się na takie szaleństwo. BoŜe Narodzenie zaczynało się dla niej juŜ pod koniec października i
powoli nabierając rozpędu, kulminację osiągało podczas dziesięciogodzinnego maratonu
pierwszego dnia świąt, kiedy to wraz ze stadem gości zjadała cztery monstrualne posiłki.
- Na Karaiby - mruknął Yank. - Trudno wyobrazić sobie coś gorszego. Dziesięć dni
sam na sam z Abigail. Wyrzuciłbym ją za burtę.
I nikt nie miałby ci tego za złe, pomyślał Luter.
- Siedem tysięcy dolarów - powtórzył Yank.
- Absurdalne, prawda? - rzucił Luter i przez chwilę obaj księgowi boleli w duchu nad
bezsensowną stratą cięŜko zarobionych pieniędzy.
- Płyniecie pierwszy raz? - spytał Yank.
- Tak.
- Nigdy na czymś takim nie byłem. Ciekawe, czy zabierają na pokład samotnych
pasaŜerów.
- Na pewno. Nikt nie wymaga, Ŝebyś z kimś podróŜował. Myślisz o wypadzie na
Karaiby?
- Nie myślę, Luter, tylko marzę. - Yank odpłynął. Powędrował myślami hen, w
nieznane. W jego zapadniętych oczach pojawiło się coś w rodzaju nadziei, radości, coś, czego
Luter nigdy dotąd w nich nie widział. Wyfrunął z gabinetu i przez chwilę szalał po Karaibach
w cudownej samotności bez Abigail.
Luter milczał, pozwalając mu marzyć, wkrótce jednak ogarnęło go zaŜenowanie. Na
szczęście zadzwonił telefon i na powrót przeniósł Yanka do surowego świata tabel
amortyzacyjnych i kłótliwej Ŝony. Wydawało się, Ŝe wyjdzie bez poŜegnania. Jednak przy
drzwiach przystanął i powiedział:
- Jesteś moim bohaterem.
Vic Frohmeyer dowiedział się o wszystkim od komendanta Scanlona, od siostrzenicy
swojej Ŝony, która wynajmowała pokój z dziewczyną pracującą na pół etatu w sklepie
Aubiego, i od kolegi z uniwersytetu, którego brat załatwiał sprawy podatkowe u kogoś od
Wileya i Becka.
Trzy niezaleŜne źródła, więc w plotce musiało być wiele prawdy. Krank mógł sobie
robić, co chciał, ale Vic i reszta mieszkańców ulicy nie zamierzali na to bezczynnie patrzeć.
Frohmeyer był samozwańczym, acz powszechnie akceptowanym przywódcą Hamlock
Street. Dzięki stosunkowo łatwej i dochodowej pracy na uniwersytecie, miał sporo czasu, a
jego niewyczerpana energia wypędzała go na ulicę, gdzie organizował wszelkiego rodzaju
akcje i przedsięwzięcia. Miał sześcioro pociech, dlatego jego dom był ulubionym miejscem
zabaw wszystkich dzieci z sąsiedztwa. Drzwi stały zawsze otworem, zawsze coś się tam
działo, dlatego chociaŜ Vic wkładał duŜo pracy w utrzymanie kwietników, to trawnik przed
domem był w dość opłakanym stanie.
To właśnie on zwoził na Hamlock Street kandydatów startujących w róŜnych
wyborach, to on smaŜył z nimi hamburgery na podwórzu. To właśnie Frohmeyer puszczał w
obieg przeróŜne petycje do władz, chodził od drzwi do drzwi, organizując protest przeciwko
niesprawiedliwemu zaborowi takiego czy innego terenu, przeciwko budowie nowej
czteropasmowej autostrady wiele kilometrów od Hamlock, organizował akcję wykupu
obligacji szkolnych czy budowę nowego systemu kanalizacyjnego. To on dzwonił do urzędu
oczyszczania miasta, kiedy przed domem któregoś z sąsiadów nie został opróŜniony pojemnik
na śmieci, a poniewaŜ Frohmeyer był Frohmeyerem, sprawę załatwiano błyskawicznie.
Przybłąkał się do nich pies z sąsiedniej ulicy? Jeden telefon od Vica i na miejscu zjawiali się
ludzie ze schroniska dla zwierząt. Ktoś zobaczył na ulicy zabłąkanego wyrostka, z długimi
włosami, tatuaŜami i twarzą młodocianego przestępcy? Vic podnosił słuchawkę i po chwili
policjanci dźgali ulicznika palcem w pierś, zasypując go gradem pytań.
Jeśli któryś z mieszkańców Hamlock Street trafiał do szpitala, Frohmeyerowie
sporządzali wykaz odwiedzin, organizowali choremu jedzenie, a nawet zajmowali się jego
trawnikiem. Gdy ktoś umarł, załatwiali kwiaty na pogrzeb i stałą opiekę nad grobem. KaŜdy
sąsiad w potrzebie mógł zwrócić się do nich o pomoc w dowolnej sprawie.
To właśnie Vic wpadł na pomysł akcji ze Śniegurkiem, ale poniewaŜ widział podobną
na przedmieściach Evanston, nie mógł przypisać sobie pełnych praw autorskich. Jednakowy
bałwan na kaŜdym domu przy Hamlock Street: wysoki na dwa i pół metra, z głupawym
uśmiechem na twarzy, czarnym cylindrem na głowie, grubym wałkiem plastikowego tłuszczu
na plastikowym brzuchu, a wszystko to podświetlone od środka dwustuwatową Ŝarówką
wkręconą gdzieś w okolicy odbytu. Pierwsza akcja ze Śniegurkiem, zorganizowana przed
sześcioma laty, była oszałamiającym sukcesem. Dwadzieścia jeden domów po jednej stronie
ulicy, dwadzieścia jeden po drugiej: dwa idealnie równe rzędy bałwanów świecących na
wysokości dwunastu metrów nad ziemią. Na pierwszej stronie miejscowej gazety
zamieszczono kolorowe zdjęcie i sympatyczny artykuł. Dwie stacje telewizyjne przekazywały
z ulicy transmisję. Na Ŝywo!
Rok później w ich ślady poszła Stanton Street, na południe od Hamlock, i Ackerman
Street, ta na północ. Ci ze Stanton ustawili na dachu renifery, ci z Ackerman srebrne dzwony i
JOHN GISHAM OMINĄĆ ŚWIĘTA (PrzełoŜył: Jan Krasko)
ROZDZIAŁ 1 Poczekalnia była zapchana zmęczonymi podróŜnymi, których większość tłoczyła się pod ścianami, poniewaŜ wszystkie znajdujące się tam plastikowe krzesła były od dawna zajęte. KaŜdy przylatujący i odlatujący samolot zabierał co najmniej stu pasaŜerów, tymczasem krzeseł było zaledwie kilkadziesiąt. Zdawało się, Ŝe na wieczorny lot do Miami czeka tysiąc osób, ciepło opatulonych i obwieszonych podróŜnymi torbami, zmęczonych i znuŜonych przebijaniem się przez zakorkowane ulice miasta i tłum w holu głównym oraz przejściem przez odprawę bagaŜową. Był wtorek przed Dniem Dziękczynienia, na wszystkich lotniskach najbardziej ruchliwy dzień roku. Potrącając się, tłocząc i przepychając w stronę wejścia, wielu z nich po raz setny zadawało sobie pytanie, dlaczego właściwie postanowili lecieć akurat tego dnia. Powody były róŜne i w tej chwili zupełnie nieistotne. Jedni próbowali się uśmiechać, inni czytać, ale utrudniał im to ścisk i hałas. Jeszcze inni gapili się w podłogę i po prostu czekali. Stojący w pobliŜu Święty Mikołaj, chudy i ciemnoskóry, irytował ich brzękliwym dźwiękiem dzwonka i świątecznymi Ŝyczeniami, które wygłaszał monotonnym basem. Nadeszła mała, trzyosobowa rodzina. Spojrzeli na numer wejścia, zobaczyli kłębiący się tłum i przystanęli na końcu korytarza. Córka była młoda i piękna. Miała na imię Blair i najwyraźniej tylko ona leciała do Miami. Rodzice nie. Wszyscy troje popatrzyli na zatłoczoną salę i tak jak pozostali podróŜni zadali sobie w duchu pytanie, dlaczego właściwie wybrali akurat ten dzień. JuŜ nie płakali, przynajmniej ojciec i córka. Blair miała dwadzieścia trzy lata i chociaŜ właśnie skończyła studia - i to z niezłym wynikiem - nie była jeszcze gotowa do rozpoczęcia kariery zawodowej. Jeden z jej przyjaciół wyjechał do Afryki jako ochotnik Korpusu Pokoju i to podsunęło Blair pomysł, Ŝeby poświęcić dwa lata Ŝycia na pomoc bliźnim. Skierowano ją do Peru, gdzie czekały małe peruwiańskie dzikuski: będzie je uczyć czytania i mieszkać w chatce bez kanalizacji, bez elektryczności i bez telefonu. Nie mogła się juŜ doczekać, kiedy wreszcie rozpocznie podróŜ. Miała lecieć do Miami, stamtąd do Limy, a potem przez trzy dni jechać autobusem w góry i trafić prosto do innego stulecia. Pierwszy raz w swoim młodym, bezpiecznym Ŝyciu miała spędzić święta poza domem. Matka trzymała ją kurczowo za rękę i próbowała być silna.
JuŜ się poŜegnali, i to kilka razy. Po raz setny zadali jej pytanie: “Czy na pewno tego chcesz?” Luter, ojciec rodziny, patrzył na tłum z nachmurzoną miną. Co za obłęd, myślał. Wyrzucił je przy krawęŜniku przed halą odlotów i przejechał dobrych kilka kilometrów, Ŝeby zaparkować na odległym parkingu. Wrócił na lotnisko zatłoczonym autobusem, a potem wraz z Ŝoną i córką rozpychał się łokciami, Ŝeby dotrzeć do tego wejścia. Martwił się, Ŝe Blair wyjeŜdŜa, a skłębiony tłum działał mu na nerwy. Był w parszywym nastroju. Wkrótce miał być w jeszcze gorszym. Nagle oŜył stojący przy drzwiach pracownik hali odlotów i podróŜni przesunęli się o kilka centymetrów do przodu. Zabrzmiało pierwsze ogłoszenie, to, w którym proszono do wyjścia osoby starsze i pasaŜerów pierwszej klasy. Przepychanie się przybrało na sile. - Chyba juŜ pójdziemy - powiedział Luter, patrząc na córkę, swoje jedyne dziecko. Objęli się, z trudem powstrzymując łzy. - Rok przeleci jak z bicza strzelił - powiedziała z uśmiechem Blair. - W następne święta będę juŜ w domu. Nora, jej matka, zagryzła wargę, kiwnęła głową i pocałowała ją jeszcze raz. - Proszę, uwaŜaj na siebie - powiedziała; nie mogła przestać tego powtarzać. - Nic mi nie będzie. Puścili ją i bezradnie patrzyli, jak dołączywszy do długiej kolejki, krok po kroku zaczyna się od nich oddalać: od nich, od bezpiecznego domu i od wszystkiego, co dotąd znała. Oddając kartę pokładową, odwróciła się jeszcze i uśmiechnęła do rodziców po raz ostatni. - No dobrze - mruknął Luter. - Dość tego. Da sobie radę. Nora nie odpowiedziała: patrzyła za znikającą córką i nic nie przychodziło jej do głowy. Odwrócili się i dołączyli do tłumu ludzi zmierzających korytarzem w stronę wyjścia. Szli, mijając po drodze Świętego Mikołaja z irytująco brzękliwym dzwonkiem i rzędy maleńkich, zatłoczonych sklepików. Kiedy wyszli z terminalu i stanęli w kolejce do autobusu, zaczęło padać. Kiedy autobus wjechał na mokry parking i wyrzucił ich dwieście metrów od samochodu, lało juŜ jak z cebra. Wykupienie samochodu od zachłannych władz lotniska kosztowało Lutra siedem dolarów. W drodze do miasta Nora w końcu się odezwała. - Poradzi sobie? Luter słyszał to pytanie tak często, Ŝe odpowiedział jak automat. - Na pewno.
- Naprawdę tak myślisz? - Oczywiście. - Myślał tak czy nie, jakie to miało teraz znaczenie? Blair wyjechała i nie mogli jej juŜ powstrzymać. Zacisnął ręce na kierownicy, przeklinając w duchu coraz wolniejszy ruch. Nie wiedział, czy Ŝona płacze, czy nie, ale nic go to nie obchodziło. Chciał tylko dotrzeć do domu, wysuszyć się, usiąść przy kominku i poczytać gazetę. Niecałe cztery kilometry od domu Nora oznajmiła nagle: - Muszę kupić kilka rzeczy w spoŜywczym. - Pada - burknął Luter. - Trudno. - Nie moŜesz z tym zaczekać? - Nie musisz wysiadać. To potrwa tylko chwilę. Jedź do Chipa. Więc pojechał do Chipa, sklepu, którego nie znosił za horrendalne ceny, nadętą obsługę i za beznadziejne miejsce. WciąŜ padało, ale Nora oczywiście nie mogła wybrać Krogera, gdzie parkowało się tuŜ przed drzwiami i dawało nura prosto do sklepu. Nie, musiała wybrać Chipa, gdzie trzeba było parkować na odległym parkingu i dawać nura w ulewę. A czasami nie parkowało się w ogóle. Jak właśnie tego dnia. Po prostu brakowało miejsc. Nawet drogi poŜarowe były zastawione. Luter na próŜno krąŜył dobrych dziesięć minut, wreszcie Nora powiedziała stanowczo: - Wysadź mnie przed drzwiami. - Była wyraźnie poirytowana jego nieudolnością. Luter skręcił, zatrzymał samochód przed restauracją z hamburgerami i warknął: - Daj listę. - Ja pójdę - mruknęła, udając, Ŝe naprawdę chce iść. Tymczasem to on miał wyjść na deszcz i oboje o tym dobrze wiedzieli. - Daj listę. - Kup białą czekoladę i pół kilo orzeszków pistacjowych - odrzekła z ulgą Nora. - To wszystko? - Tak, tylko weź czekoladę od Logana, taką w półkilogramowych blokach, i pistacje od braci Lance. - I nie mogłaś z tym zaczekać? - Nie, nie mogłam. Robię deser na jutrzejszy lunch. Jeśli nie chcesz iść, to zamknij się. Pójdę sama.
Luter wysiadł i trzasnął drzwiami. Pierwszy krok, drugi, za trzecim wdepnął w płytką dziurę. Prawą kostkę omyła mu zimna woda, która szybko wpłynęła do buta. Na sekundę zastygł bez ruchu, Ŝeby złapać oddech, a potem ruszył przed siebie na palcach, omijając krąŜące samochody i rozpaczliwie wypatrując podstępnych kałuŜ. Chip uwaŜał, Ŝe nie ma to jak wysokie ceny i umiarkowany czynsz. Jego sklep mieścił się w bocznej uliczce, tak Ŝe nie było go znikąd widać. TuŜ obok był sklep z winem, prowadzony przez jakiegoś Europejczyka, który twierdził, Ŝe jest Francuzem, chociaŜ plotka głosiła, Ŝe wyemigrował z Węgier. Mówił koszmarną angielszczyzną, ale szybko nauczył się języka zdzierców i lichwiarzy; pewnie od swego sąsiada. JednakŜe fakt pozostawał faktem: wszystkie sklepy w tak zwanej Dzielnicy, jak nazywano ten rejon miasta, słynęły z horrendalnych cen. I we wszystkich panował horrendalny tłok. Przed sklepem serowarskim stał Święty Mikołaj, który podzwaniał takim samym dzwonkiem jak Mikołaj z lotniska. Z głośnika ukrytego nad drzwiami sklepu o nazwie Matka Ziemia, którego wysuszeni na wiór klienci bez wątpienia nosili sandały nawet w listopadzie, niosły się rzęŜące dźwięki świątecznej piosenki Rudolf, czerwononosy renifer. Koszmar. Luter nie znosił tego sklepu, nie zbliŜał się nawet do drzwi. Nora kupowała tam zioła, ale dlaczego akurat tam, tego nie wiedział. Stary Meksykanin, właściciel sklepu tytoniowego - fajka w kąciku ust, kłąb dymu nad głową - radośnie rozwieszał kolorowe lampki w oknie wystawowym, w którym stała juŜ sztuczna choinka obsypana sztucznym śniegiem. Istniała szansa, Ŝe nocą spadnie prawdziwy śnieg. Kupujący nie tracili czasu i śmigali od sklepu do sklepu. Skarpetka przymarzła Lutrowi do prawej kostki. Przy wejściu nie było koszyków: zły znak, to oczywiste. Luter nie potrzebował koszyka, jednak ich całkowity brak oznaczał, Ŝe sklep jest zatłoczony. Przejścia między półkami były wąziutkie, a towary ułoŜone bez ładu i składu. śeby zrobić zakupy, trzeba było przejść przez cały sklep, i to kilka razy. Młody magazynier pracowicie układał świąteczne czekolady. Rzeźnik wywiesił tabliczkę z Ŝądaniem, Ŝeby wszyscy dobrzy klienci natychmiast zamówili świątecznego indyka. Właśnie przyszły świąteczne wina! I świąteczne szynki! Co za marnotrawstwo, pomyślał Luter. Dlaczego tyle jemy i pijemy, Ŝeby uczcić narodziny Chrystusa? Pistacje znalazł przy orzechach. Dziwne i całkiem sensowne jak na Chipa. W dziale z artykułami do pieczenia oczywiście nie było białej czekolady, więc Luter zaklął pod nosem i ruszył przed siebie, rozglądając się na wszystkie strony. Wpadł na niego ktoś z wózkiem. Przeprosin, rzecz jasna, nie było, bo ten z wózkiem nawet go nie zauwaŜył.
Spod sufitu płynęły dźwięki kolędy Niechaj Bóg was ukoi, mili panowie. Jakby Luter potrzebował ukojenia. Równie dobrze mogliby puścić Wesołego bałwanka. Dwa rzędy półek dalej, tuŜ obok ryŜu ze wszystkich stron świata, znalazł półkę z czekoladą do ciast. Podszedł bliŜej i rozpoznał półkilogramowy blok czekolady od Logana. Zrobił jeszcze jeden krok i nagle blok zniknął w drapieŜnych szponach srogo wyglądającej matrony, która nawet na niego nie zerknęła. Półeczka na słodycze Logana była pusta. Zrozpaczony Luter rozejrzał się na wszystkie strony, nie dostrzegając ani kawałeczka białej czekolady. Owszem, było mnóstwo ciemno- i jasnobrązowej, ale białej ani śladu. Kolejka do kasy ekspresowej posuwała się oczywiście wolniej niŜ te do dwóch pozostałych kas. Upiorne ceny zmuszały do kupowania towarów w małych ilościach, jednak nie miało to Ŝadnego wpływu na szybkość, z jaką klienci wchodzili i wychodzili ze sklepu. Nieuprzejmy kasjer brał kaŜdy artykuł do ręki, uwaŜnie go oglądał i ręcznie wbijał cenę do kasy. Pakowacze pakowali lub nie, chociaŜ tuŜ przed świętami gwałtownie oŜywali, by z entuzjastycznym uśmiechem na ustach przypomnieć sobie nazwisko kaŜdego stałego klienta. Był szczyt sezonu napiwkowego, kolejny aspekt świąt BoŜego Narodzenia, którego Luter nie znosił. Ponad sześć dolarów za niecałe pół kilograma pistacji. Odepchnął na bok gorliwego pakowacza i przez ułamek sekundy gotów był go uderzyć, Ŝeby nie odebrał mu bezcennych orzeszków i nie zapakował ich do torby. Wepchnął je do kieszeni płaszcza i szybko wyszedł na dwór. Przed sąsiednim sklepem zebrał się tłum: wszyscy chcieli popatrzeć, jak stary Meksykanin ozdabia okno wystawowe. A on właśnie podłączył do prądu małe roboty, które ku uciesze gawiedzi brnęły przez sztuczny śnieg. Luter musiał zejść z chodnika na jezdnię i schodząc, zrobił krok w prawo zamiast w lewo. Lewa noga natychmiast zagłębiła się po kostkę w zimnej kałuŜy. Luter zamarł i gwałtownie wciągnął do płuc mroźne powietrze, przeklinając starego Meksykanina, jego roboty, gapiów i te cholerne pistacje. Podniósł nogę, strząsnął z nogawki brudną wodę i stojąc na krawęŜniku z przemarzniętymi stopami, przy akompaniamencie brzękliwego dzwonka i ogłuszających dźwięków piosenki Święty Mikołaj przyjeŜdŜa do miasta, stwierdził, Ŝe zaczyna nienawidzić BoŜego Narodzenia. Zanim doszedł do samochodu, woda dotarła juŜ do palców u stóp. - Nie ma białej czekolady - syknął do Ŝony, wciskając się za kierownicę. Nora ocierała oczy. - Co znowu? - warknął Luter.
- Właśnie rozmawiałam z Blair. - Co? Jak to? Wszystko w porządku? - Tak. Dzwoniła z samolotu. - Nora zagryzła wargę, próbując się opanować. Ciekawe, ile kosztuje połączenie z wysokości dziewięciu kilometrów, pomyślał Luter. Tak, widział telefony w samolotach. Wystarczy jakakolwiek karta kredytowa. Blair miała kartę, którą dostała od niego, jedną z tych, które obciąŜają rachunkami mamusię i tatusia. Z telefonu komórkowego tam do telefonu komórkowego tu, jak obliczył: co najmniej dziesięć dolarów. Na pewno. I po co? Czuję się dobrze, mamusiu. Nie widziałam was prawie od godziny. Bardzo was kocham. Będę tęsknić. Pa, muszę juŜ kończyć. Silnik pracował, chociaŜ Luter nie przypominał sobie, Ŝeby go uruchamiał. - Zapomniałeś kupić białą czekoladę? - Nora doszła juŜ do siebie. - Nie, nie zapomniałem. Skończyła się. - Pytałeś Reksa? - Kogo? - Rzeźnika. - Nie, jakoś nie przyszło mi do głowy, Ŝeby spytać rzeźnika, czy między kotletami i wątróbką nie ukrył przypadkiem białej czekolady. Szarpnęła za klamkę z całym rozgoryczeniem, jakie mogła z siebie wykrzesać. - Muszę ją mieć. Dziękuję ci, choć doprawdy nie wiem za co. - I juŜ jej nie było. - Mam nadzieję, Ŝe wdepniesz w kałuŜę - mruknął Luter. Gotował się ze złości, klął i mamrotał. Podkręcił ogrzewanie i skierował dyszę dmuchawy w dół, Ŝeby ogrzać skostniałe stopy, a potem zaczął gapić się na tłumy ludzi wchodzących i wychodzących z restauracji z hamburgerami. Pobliskie ulice były kompletnie zakorkowane. Ominąć święta, pomyślał. Jakby to było miło. Strzelić palcami, spojrzeć na kalendarz, a tam: drugi stycznia. Ani choinki, ani zakupów, ani bezsensownych prezentów, ani napiwków, ani kolorowych papierów do pakowania, ani zatłoczonych i zakorkowanych ulic, ani ciasta z owocami, ani whisky czy szynek, których nikt nie chce, ani Rudolfa, ani bałwana na dachu, ani przyjęcia w biurze, ani jednego zmarnowanego centa. Skulił się nad kierownicą, uśmiechnął i czekając, aŜ ciepłe powietrze rozgrzeje mu stopy, oddał się miłym marzeniom o ucieczce. Nora wróciła z małym brązowym woreczkiem, który rzuciła obok niego na tyle ostroŜnie, Ŝeby czekolada nie pękła, dając mu do zrozumienia, Ŝe on jej nie znalazł, a ona tak. - Wszyscy wiedzą, Ŝe trzeba spytać - warknęła, gwałtownie szarpiąc pas.
- Dziwny rodzaj marketingu - myślał na głos Luter. - Ukryć towar u rzeźnika, udać, Ŝe go brakuje i ludzie natychmiast zaczną o niego wypytywać. Ukryty jest pewnie droŜszy. - Och, przestań juŜ, Luter. - Masz mokre nogi? - Nie. A ty? - TeŜ nie. - To dlaczego pytasz? - Po prostu się o ciebie troszczę. - Myślisz, Ŝe nic jej nie będzie? - Blair? Jest w samolocie. Przed chwilą z nią rozmawiałaś. - Nie, w tej dŜungli. - Przestań się zamartwiać, dobrze? Ci z Korpusu Pokoju nie naraziliby jej na niebezpieczeństwo. - Bez niej to juŜ nie to samo. - Co? - Święta. Pewnie, pomyślał Luter i niewiele brakowało, Ŝeby powiedział to na głos. To dziwne, bo manewrując między rzędami samochodów, lekko się do siebie uśmiechał.
ROZDZIAŁ 2 Z cieplutkimi, opatulonymi w grube, wełniane skarpety stopami, szybko zasnął i jeszcze szybciej się obudził. Nora buszowała po domu. Najpierw spuściła wodę w toalecie, pozapalała i pogasiła wszystkie światła, potem poszła do kuchni, gdzie zaparzyła sobie ziołową herbatę, a potem usłyszał, jak idzie do pokoju Blair, bez wątpienia gapi się na ściany i cicho łka na wspomnienie minionych lat. Wreszcie wróciła do łóŜka i zaczęła przewracać się z boku na bok, szarpiąc kołdrą i robiąc wszystko, co tylko moŜliwe, Ŝeby go obudzić. Chciała pogadać. Chciała, Ŝeby zapewnił ją, Ŝe Blair nie groŜą okropności peruwiańskiej dŜungli. Ale on ani drgnął i oddychał najgłośniej, jak umiał, poniewaŜ gdyby zaczęli rozmawiać, rozmawialiby do białego rana. Próbował nawet chrapać, co ją chyba uspokoiło. Przestała się kręcić koło jedenastej. Luter miał szeroko otwarte oczy i upiornie gorące stopy. Zyskawszy absolutną pewność, Ŝe Nora śpi, ostroŜnie wyślizgnął się z łóŜka, ściągnął grube skarpety, cisnął je w kąt i poszedł na palcach do kuchni, Ŝeby napić się wody. Potem zrobił sobie dzbanek bezkofeinówki. Godzinę później siedział juŜ na dole, w swoim gabinecie. Otwarte akta, mruczący komputer, drukarka wypluwająca tabelę za tabelą: przypominał śledczego, który szuka dowodów rzeczowych. Z zawodu był księgowym, specjalistą od podatków, dlatego od lat prowadził bardzo staranną dokumentację przychodów i rozchodów. Dowodów przybywało i szybko zapomniał o śnie. Na poprzednie BoŜe Narodzenie rodzina Lutra Kranka wydała sześć tysięcy sto dolarów. Sześć tysięcy sto dolarów! Sześć tysięcy sto dolarów na ozdóbki, lampki, kwiaty, nowego Śniegurka i kanadyjski świerk. Sześć tysięcy sto dolarów na szynki, indyki, orzeszki, sery, serki i ciasteczka, których nikt nie jadł. Sześć tysięcy sto dolarów na keksy od straŜaków, kalendarze od policjantów i Ŝarówki od tych z pogotowia. Sześć tysięcy sto dolarów na kaszmirowy sweter, którego nie znosił, sportową marynarkę, którą miał na sobie tylko dwa razy, i portfel ze strusiej skórki, który był drogi, brzydki i nieprzyjemny w dotyku. Sześć tysięcy sto dolarów na sukienkę Nory, którą nosiła podczas świątecznej kolacji w firmie, na jej kaszmirowy sweter, który zniknął w szafie zaraz po rozpakowaniu, i na modny szalik, który tak uwielbiała. Sześć tysięcy sto dolarów na kurtkę dla Blair, rękawiczki i buty, na walkmana do biegania i oczywiście na najcieńszy i najmniejszy telefon komórkowy na rynku. Sześć tysięcy sto dolarów na drobniejsze prezenty dla wybranej garstki dalekich
krewnych, głównie tych ze strony Nory. Sześć tysięcy sto dolarów na świąteczne kartki ze sklepu papierniczego, trzy sklepy za sklepem Chipa w Dzielnicy, gdzie wszystkie ceny były dwa razy wyŜsze niŜ gdzie indziej. Sześć tysięcy sto dolarów na świąteczne przyjęcie, doroczną imprezę u Kranków. Sześć tysięcy sto dolarów! I co z tego zostało? NajwyŜej jeden czy dwa uŜyteczne przedmioty, nic więcej. Podsumował straty tak drobiazgowo i skrupulatnie, jakby spowodował je ktoś obcy. Wszystkie dowody pasowały do siebie idealnie i jednoznacznie przemawiały za słusznością jego podejrzeń. Pewne wątpliwości naszły go dopiero pod koniec, w trakcie analizy kwot, które wydali na cele dobroczynne. Datki na rzecz kościoła, prezenty dla biednych dzieci, dla bezdomnych ze schroniska i dla banku Ŝywnościowego - szybko przejrzał wszystkie dane, by ponownie dojść do tego samego, straszliwego wniosku: sześć tysięcy sto dolarów na BoŜe Narodzenie. - Dwanaście procent moich dochodów brutto - wymruczał z niedowierzaniem. - Sześć tysięcy sto dolarów. W gotówce. Z czego tylko sześćset wolne od podatku. I ze zmartwienia zrobił coś, co robił bardzo rzadko: wyjął z szuflady butelkę i wypił kilka kieliszków koniaku. Spał od trzeciej do szóstej, a o szóstej oŜył z rykiem pod prysznicem. Nora próbowała wyprowadzić go z równowagi przy kawie i owsiance, ale nie zamierzał do tego dopuścić. Przeczytał gazetę, pośmiał się z komiksów, dwa razy zapewnił ją solennie, Ŝe Blair świetnie się bawi, pocałował ją na do widzenia i niczym człowiek obarczony waŜną misją, popędził do pracy. Biuro podróŜy mieściło się w atrium gmachu firmy. Mijał je co najmniej dwa razy dziennie, rzadko kiedy zerkając na wiszące w oknie plakaty z plaŜami, górami, Ŝaglówkami i piramidami. Było to miejsce dla szczęśliwców, którzy mogli sobie pozwolić na podróŜowanie. Nigdy tam nie zajrzał, nigdy nawet o tym nie pomyślał. Urlop spędzał z Norą na plaŜy, w domku przyjaciela: pięć dni, jeśli tylko pozwalał mu na to nawał pracy. Wykradł się tuŜ po dziesiątej. Zszedł schodami, Ŝeby nie musieć się przed nikim tłumaczyć i pognał prosto do biura podróŜy. Czekała na niego Biff. Miała we włosach wielki kwiat, była opalona na brąz i wyglądała tak, jakby wpadła do firmy w drodze z plaŜy na plaŜę. Jej piękny uśmiech zmroził go i sparaliŜował, a pierwsze słowa zdumiały i oszołomiły. - Chce pan popłynąć w rejs.
- Skąd pani wie? - zdołał wymamrotać tylko tyle, bo Biff juŜ ściskała mu rękę, juŜ prowadziła go do długiego biurka, juŜ wskazywała mu fotel, juŜ siadała na krawędzi blatu. Ma długie nogi, zauwaŜył. Brązowe i długie. PlaŜowe. - Grudzień to najlepsza pora - zaczęła i poczuł, Ŝe połknął haczyk. Wyjęła broszury, kilogramy broszur, i rozłoŜyła je na biurku przed jego rozmarzonymi oczami. - Pracuje pan w tym gmachu? - spytała, delikatnie zbliŜając się do kwestii ceny. - Na piątym piętrze, u Wileya i Becka - odrzekł, nie odrywając wzroku od pływających pałaców i niekończących się plaŜ. - Jest pan poręczycielem? Luter lekko drgnął. - Nie, księgowym. - Przepraszam. - Biff ugryzła się w język. Blada cera, podkrąŜone oczy, granatowa marynarka, kiepska imitacja uniwersyteckiego krawatu: powinna się była domyślić. CóŜ, bywa. Sięgnęła po jeszcze bardziej błyszczące broszury. - Niewielu tu od was przychodzi. - Nie mamy czasu na urlop. Za duŜo pracy. Wezmę tę. - Doskonały wybór. Doszli do wniosku, Ŝe najlepsza będzie “Wyspiarska KsięŜniczka”, nowiuteńki gigant, statek z kajutami dla sześciu tysięcy pasaŜerów, z dwunastoma basenami i czterema kasynami. Do tego pięć posiłków dziennie, osiem przystanków na Karaibach - lista luksusów ciągnęła się w nieskończoność. Luter wyszedł z plikiem broszur i chyłkiem wrócił do swego gabinetu na piątym piętrze. Zasadzkę zaplanował bardzo starannie. Po pierwsze, tego dnia pracował do późna, co nie było niczym niezwykłym, choć sprzyjało temu, co zamierzał zrobić wieczorem. Sprzyjała mu równieŜ pogoda, bo na dworze wciąŜ było pochmurno i posępnie. Kiedy niebo jest szare i pada deszcz, trudniej jest myśleć o świętach. I o wiele łatwiej marzyć o dziesięciu dniach w luksusie i słońcu. Jeśli Nora przestała martwić się o Blair, na pewno ją do tego zmusi. Tak jest. Po prostu wspomni, Ŝe właśnie odkryto nowego, niebezpiecznego wirusa albo Ŝe w jakiejś kolumbijskiej wiosce doszło do kolejnej masakry. To wystarczy, Ŝeby straciła głowę i przestała myśleć o świętach. Bez Blair i tak nie będą takie same, prawda? A moŜe byśmy w tym roku po prostu odpoczęli? Przywarowali gdzieś. Dokądś wyjechali. Uciekli. Trochę sobie pofolgowali. Nie, Nora nadal była w dŜungli; wystarczyło na nią spojrzeć. Objęła go na powitanie i uśmiechnęła się, próbując ukryć, Ŝe płakała. Dzień miała względnie dobry. Zjadła lunch z
koleŜankami i spędziła dwie godziny w klinice dla dzieci, co naleŜało do cięŜkich obowiązków kaŜdej wolontariuszki. Kiedy odgrzewała makaron, ukradkiem nastawił płytę reggae, ale jej nie puścił. Nie, najwaŜniejsze to zgrać wszystko w czasie. Pogawędzili trochę o Blair i juŜ na początku kolacji Nora sama otworzyła mu furtkę. - Bez niej święta będą zupełnie inne, prawda? - Absolutnie - odparł, z trudem przełykając ślinę. - Bez niej to juŜ nie to samo. - Zostaliśmy sami. Pierwszy raz od dwudziestu dwóch lat. - To rodzi depresję. Podczas świąt BoŜego Narodzenia liczba przypadków depresji wyraźnie wzrasta. - Luter przełknął makaron i znieruchomiał z widelcem w ręku. - śeby tak moŜna je było sobie odpuścić... - powiedziała Nora słabym głosem. Luter drgnął, przekrzywił głowę i nadstawił lepiej słyszące ucho. - Co się stało? - Jeszcze nic - odrzekł dramatycznie, odsuwając talerz. - Ale skoro juŜ zaczęłaś o tym mówić, owszem, jest coś, o czym chciałbym z tobą porozmawiać. - Skończ jeść. - JuŜ skończyłem - odparł, zrywając się z krzesła. Teczka stała na podłodze zaledwie kilka kroków od niego. Luter gwałtownie ją otworzył. - Co ty wyprawiasz? - spytała Nora. - Zaraz zobaczysz. - Stanął po drugiej stronie stołu z wydrukami w ręku. - Oto mój pomysł - oznajmił z dumą. - Pomysł wręcz fantastyczny. - Zaczynam się denerwować. Luter rozłoŜył wydruki na stole. - Moja droga - zaczął - patrz, co zrobiliśmy w zeszłym roku: wydaliśmy sześć tysięcy sto dolarów na święta. Sześć tysięcy sto dolarów. - Słyszę, nie musisz tego powtarzać. - Ponad sześć tysięcy dolarów praktycznie na nic. To tak, jakbyśmy wrzucili pieniądze w błoto, roztrwonili je. Oczywiście nie wliczam w to zmarnowanego czasu, twojego i swojego, ulicznych korków, stresu, zmartwień, sprzeczek, kłótni, dąsów i bezsenności, czyli tych wszystkich cudownych rzeczy, które przeŜywamy w kaŜde BoŜe Narodzenie. - O co ci chodzi? - Dziękuję za pytanie. - Luter upuścił wydruki i jak zręczny magik przedstawił Ŝonie “Wyspiarską KsięŜniczkę”. Stół zasłały broszury. - O co mi chodzi? Raczej o co nam chodzi. Karaiby. Dziesięć dni i dziesięć nocy na pokładzie najbardziej luksusowego i najpiękniejszego statku na świecie. Bahamy, Jamajka, Portoryko... Zaraz, chwileczkę.
Wpadł do salonu, wcisnął guzik z napisem “Play”, odczekał, aŜ zabrzmią pierwsze dźwięki reggae i podkręcił głos. Wrócił do kuchni, gdzie Nora oglądała broszurę. - Co to jest? - Reggae, muzyka, której tam słuchają. Na czym skończyłem? - Skakałeś z wyspy na wyspę. - Właśnie. Nurkowanie na Kajmanie Wielkim, w Cozumel ruiny staroŜytnych budowli Majów, surfing na Wyspach Dziewiczych. Dziesięć dni, Noro, aŜ dziesięć fantastycznych dni. - Będę musiała trochę schudnąć. - Przejdziemy na dietę. No więc? Co ty na to? - Na pewno jest w tym jakiś kruczek. - Kruczek? AleŜ skąd! Po prostu unikniemy świąt. Zaoszczędzimy pieniądze i choć raz wydamy je tylko na siebie. Ani centa najedzenie, którego nie zjemy, na ubranie, którego nigdy nie będziemy nosić, na prezenty, których nikt nie potrzebuje. Ani złamanego centa. Urządzimy bojkot. Całkowity bojkot świąt BoŜego Narodzenia. - To okropne. - Nie, to cudowne. Tylko w tym roku. Zróbmy sobie przerwę. Blair jest w Peru. Za rok wróci i jeśli zechcesz, znowu wskoczymy w świąteczny chaos. Nie daj się prosić, Noro. Przez dziesięć dni popluskajmy się na Karaibach. - Ile to będzie kosztowało? - Trzy tysiące. - A więc zaoszczędzimy? - Oczywiście. - Kiedy wyjeŜdŜamy? - W samo południe pierwszego dnia świąt. Umilkli i długo patrzyli na siebie. Targu dobili w łóŜku, przed telewizorem z wyłączonym głosem, pod prześcieradłem, na którym walały się nieprzeczytane czasopisma, przy nocnym stoliku, gdzie leŜał plik broszur. On przeglądał dział finansowy jakiejś gazety, ale nic nie widział. Ona czytała ksiąŜkę, ale nie przewracała kartek. Kością niezgody były świąteczne datki dla ubogich. Nora po prostu nie chciała z nich rezygnować albo ich sobie odpuścić, jak z uporem powtarzał Luter. Niechętnie odstąpiła od kupna prezentów. Rozpłakała się cicho na myśl, Ŝe nie będą mieli choinki, chociaŜ Luter dobił ją bezlitosnym faktem, Ŝe podczas ubierania tego przeklętego drapaka rok w rok na siebie wrzeszczą. No dobrze, a Śniegurek? Nie wystawią na dachu Śniegurka? Jako jedyni na
ulicy? Śniegurek sprowokował dyskusję na temat tego, czy nie zrobią z siebie pośmiewiska, czy sąsiedzi nie wyszydzą ich za bojkot świąt. - No i co z tego? - powtarzał Luter. Co z tego? Niewykluczone, Ŝe sąsiedzi i przyjaciele początkowo nie będą tego pochwalać, ale w duchu na pewno im pozazdroszczą. Po prostu spalą się z zazdrości! Noro, dziesięć dni na Karaibach, mówił, aŜ dziesięć dni. Sąsiadom i przyjaciołom nie będzie do śmiechu, kiedy przyjdzie im odgarniać śnieg z chodnika, prawda? My będziemy wygrzewać się na słońcu, a oni tyć od indyka i tłustych sosów, i nikt nie będzie im kibicował. Dlatego kiedy szczupli i opaleni wrócimy z rejsu, Ŝeby bez najmniejszej obawy wyjść po listy do skrzynki, nikt nie pośle nam szyderczego uśmieszku. Rzadko bywał równie zdeterminowany. Metodycznie, jeden po drugim, zbijał wszystkie kontrargumenty, dopóki nie pozostał jeden: świąteczne datki dla ubogich. - Chcesz, Ŝeby głupie sześćset dolarów przekreśliło nasz rejs na Karaiby? - powiedział z sarkazmem. - Nie, to ty tego chcesz - odparła chłodno. Właśnie po tych słowach on gwałtownie przesunął się na swoją połowę łóŜka, ona na swoją i oboje usiłowali sprawiać wraŜenie, Ŝe są pochłonięci lekturą. Po pełnej napięcia, spędzonej w całkowitym milczeniu godzinie Luter skopał z łóŜka prześcieradło, ściągnął wełniane skarpety i powiedział: - Dobrze. Wydamy dokładnie tyle samo co w zeszłym roku i ani centa więcej. Nora odrzuciła ksiąŜkę i objęła go za szyję. Przytulili się do siebie, pocałowali, a potem Nora sięgnęła po foldery.
ROZDZIAŁ 3 ChociaŜ autorem planu był Luter, ogniową próbę jako pierwsza przeszła Nora. W piątek rano, nazajutrz po Dniu Dziękczynienia, zadzwonił do nich pewien wścibski osobnik, za którym nie przepadała. Nazywał się Aubie i był właścicielem Gorczycy, małego, przesadnie wystawnego sklepu piśmienniczego o głupiej nazwie i absurdalnych cenach. Przekazawszy Norze obowiązkowe Ŝyczenia, od razu przeszedł do rzeczy. - Martwię się trochę o państwa karty - powiedział, udając, Ŝe bardzo go to trapi. - Dlaczego? - spytała Nora. Nie podobało jej się, Ŝe nagabuje ją zrzędliwy sklepikarz, który przez resztę roku ledwie raczy się do niej odzywać. - Zawsze wybiera pani najpiękniejsze. Musimy zamówić je juŜ teraz. - Marny był z niego pochlebca. Powtarzał to kaŜdemu klientowi. Według danych Lutra, poprzedniego roku wydali na świąteczne karty trzysta osiemnaście dolarów. Pod wpływem chwili Nora uznała, Ŝe chyba trochę przesadzili. Trzysta osiemnaście dolarów. Niby niewiele, ale co z tego mieli? Luter kategorycznie odmawiał pomocy przy adresowaniu kopert i naklejaniu znaczków, dostawał białej gorączki, ilekroć pytała go, czy wciągnąć na listę kogoś nowego lub skreślić kogoś starego. Nie chciał oglądać kart, które otrzymywali, a Nora musiała w duchu przyznać, Ŝe i jej sprawiały coraz mniejszą radość. Dlatego wyprostowała się i powiedziała: - W tym roku nie zamawiamy kart. - Niemal słyszała, jak Luter bije jej brawo. - śe co proszę? - To, co pan słyszał. - Czy mogę spytać dlaczego? - Nie, absolutnie pan nie moŜe. Aubie zapomniał języka w gębie. Wyjąkał coś niezrozumiałego, odłoŜył słuchawkę, a Nora przez chwilę odczuwała ogromną dumę. Szybko jednak przestała być dumna, gdy pomyślała o pytaniach, które wywoła ta decyzja. Jej siostra, Ŝona pastora, przyjaciółki z komisji do spraw zwalczania analfabetyzmu, ciotka z osiedla dla emerytów prędzej czy później wszyscy spytają, dlaczego nie wysłała im kart. Nie miała czasu? Zawieruszyły się na poczcie? Nie. Powie im prawdę. W tym roku nie wysyłaliśmy. Blair wyjechała, a my płyniemy na Karaiby. Jeśli tak bardzo brakowało wam naszych kart, za rok wyślemy wam dwie.
Z filiŜanką świeŜo zaparzonej kawy w ręku zadała sobie pytanie, ile osób z jej listy zauwaŜy brak karty od Kranków. Corocznie otrzymywali kilkadziesiąt, choć z kaŜdym rokiem coraz mniej, dlatego skrupulatnie zapisywała, kto raczył do nich napisać, a kto nie. Czy w świątecznym pandemonium ktoś zawraca sobie głowę kartą, która nie wiedzieć czemu nie przyszła? Tu pomyślała o czymś, na co Luter wprost uwielbiał narzekać: o zapasie awaryjnym. Trzymała go na wypadek, gdyby natychmiast musiała odpowiedzieć na nieoczekiwaną kartę. Co roku dostawali dwie lub trzy od ludzi, których zupełnie nie znali, oraz co najmniej kilka od osób, które nigdy dotąd do nich nie pisały. W takim wypadku w ciągu dwudziestu czterech godzin musiała wysłać im pozdrowienia od rodziny Kranków, szablonowe i zdawkowe, choć własnoręcznie napisane: dobrej zabawy i spokoju ducha. No, rzeczywiście, to trochę głupie. Doszła do wniosku, Ŝe nie będzie jej brakowało rytuału świątecznych kart. Nudnego wypisywania tych wszystkich krótkich Ŝyczeń, ręcznego adresowania setki kopert, naklejania znaczków, wysyłania, zamartwiania się, czy o kimś nie zapomniała, wagi codziennej poczty w tym okresie, pospiesznie otwieranych kopert i sztampowych Ŝyczeń od ludzi równie zabieganych, jak ona. Po przejściu ogniowej próby z kartami zadzwoniła do Lutra, szukając u niego wsparcia. Jak zwykle w piątek po Dniu Dziękczynienia Luter był w pracy, podobnie jak inni szefowie Wileya i Becka. Nora streściła mu przebieg rozmowy z Aubiem. - A to glista - mruknął. - Moje gratulacje - dodał, gdy skończyła. - To wcale nie było trudne - westchnęła podniecona Nora. - Pomyśl tylko o tych plaŜach, które na nas czekają. - Co jadłeś? - Nic. Trzymam się trzystu kalorii. - Ja teŜ. OdłoŜywszy słuchawkę, Luter na powrót zajął się pracą. Tego dnia zamiast jak zwykle zmagać się z liczbami i kwestionariuszami z urzędu skarbowego, pisał list do kolegów. Swój pierwszy świąteczny list. Delikatnie wyjaśniał w nim, dlaczego nie weźmie udziału w boŜonarodzeniowej celebrze i prosił, Ŝeby dali mu święty spokój. Nie zamierzał kupować Ŝadnych prezentów ani Ŝadnych prezentów przyjmować. Nie zamierzał przychodzić na uroczystą kolację ani brać udziału w powszechnym pijaństwie, które nazywano biurowym przyjęciem. Nie chciał ani koniaku, ani szynki, którą klienci wciskali wszystkim kierownikom. Ale oczywiście nie będzie zły, jeśli ktoś złoŜy mu Ŝyczenia wesołych świąt.
Po prostu omija BoŜe Narodzenie. I zamiast je obchodzić, płynie na Karaiby. Większą część tego spokojnego poranka spędził nad listem i własnoręcznie przepisał go na maszynie. W poniedziałek zamierzał go powielić, a kopie rozłoŜyć na wszystkich biurkach w kancelarii. Powaga i znaczenie tego, co zamierzali zrobić, dotarły do nich z całą mocą trzy dni później, tuŜ po kolacji. Owszem, moŜna było radować się świętami bez świątecznych kart, bez przyjęć i uroczystych kolacji, bez nieprzydatnych prezentów i wielu innych rzeczy, którymi z jakiegoś powodu czczono dzień narodzin Chrystusa. Ale czy moŜna obchodzić święta bez choinki? Nie, tylko nie choinka, myślał Luter. Damy odpór tym z choinką i moŜe nam się uda. Właśnie sprzątali ze stołu, chociaŜ niewiele mieli do sprzątania, bo resztki pieczonego kurczaka i białego sera same schodziły z talerza. Zadzwonił dzwonek u drzwi, a Luter był wciąŜ głodny. - Otworzę - powiedział. Przez okno od ulicy zobaczył płaską przyczepę i juŜ wiedział, Ŝe czeka go kwadrans nieprzyjemnej rozmowy. Otworzył drzwi i ujrzał trzy uśmiechnięte twarze. Stało przed nim dwóch chłopców w galowych skautowskich mundurach, a za nimi pan Scanlon, ich odwieczny komendant. On teŜ był w mundurze. - Dobry wieczór - zaczął Luter. - Dobry wieczór - powiedział wyŜszy z chłopców. - Nazywam się Randy Bogan. W tym roku teŜ sprzedajemy choinki. - Pańska leŜy na przyczepie - dodał ten niŜszy. - W zeszłym roku kupił pan kanadyjski świerk - dorzucił pan Scanlon. Luter zerknął na długą przyczepę załadowaną dwoma równiutkimi rzędami choinek. Mała armia harcerzy pracowicie je wyładowywała i roznosiła po okolicznych domach. - Ile? - spytał Luter. - Dziewięćdziesiąt dolarów - odrzekł Randy. - Musieliśmy trochę podnieść cenę, bo dostawca teŜ ją podniósł. W zeszłym roku kosztowała osiemdziesiąt. - Niewiele brakowało i Luter powiedziałby to na głos, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język. Jak spod ziemi wyrosła za nim Nora. Oparła policzek na jego ramieniu i szepnęła: - Jakie śliczne. Twarzyczki skautów czy choinki, miał ochotę spytać. Chryste, dlaczego nie została w kuchni i nie pozwoliła mu przebrnąć przez to samemu?
Uśmiechnął się szeroko i oświadczył: - Przykro mi, ale w tym roku nie kupimy choinki. Twarz bez wyrazu. Twarz zaskoczona. Twarz zasmucona. Bolesny jęk Nory. Patrząc na chłopców i czując na szyi oddech Ŝony, Luter Krank wiedział, Ŝe nadszedł przełomowy moment. Pękną i tama runie. Kupią choinkę, ubiorą ją, a potem dojdą do wniosku, Ŝe choinka bez sterty prezentów nie jest prawdziwą choinką. Trzymaj się, stary, pomyślał, a Nora szepnęła: - O BoŜe. - Ciii... - syknął. Chłopcy gapili się na niego, jakby wyjął im z kieszeni ostatnie dziesięć centów. - Przykro nam, Ŝe musieliśmy podnieść cenę - powiedział smutno Randy. - Zarabiamy na nich mniej niŜ w zeszłym roku - dodał skwapliwie pan Scanlon. - Nie chodzi o cenę, chłopcy - odparł Luter ze sztucznym uśmiechem. - W tym roku odpuszczamy sobie święta. WyjeŜdŜamy. Nie potrzebujemy choinki. Ale dziękujemy za fatygę. Skauci wbili wzrok w ziemię jak małe uraŜone dzieci, a pan Scanlon robił wraŜenie człowieka, któremu właśnie pękło serce. Nora Ŝałośnie jęknęła, juŜ po raz drugi, i w tym momencie bliskiemu paniki Lutrowi przyszedł do głowy genialny pomysł. - O ile dobrze pamiętam - powiedział - w sierpniu jeździcie na wielką wyprawę. Gdzieś na zachód, do Nowego Meksyku, tak? Zaskoczeni i zbici z tropu, wszyscy trzej kiwnęli głowami. - Więc zróbmy tak: ja nie kupię choinki, a wy przyjdziecie do mnie latem i dam wam sto dolarów na wyprawę. Randy Bogan wykrztusił: “Dzięki”, ale tylko dlatego, Ŝe czuł się do tego zobligowany. Nagle chłopcy zapragnęli odejść. Luter powoli zamknął drzwi. Czekał. Skauci postali chwilę na schodach, a potem, oglądając się przez ramię, zeszli na podjazd. Dotarłszy do cięŜarówki, przekazali dziwaczną nowinę innemu komendantowi w mundurze. Wiadomość błyskawicznie objęła resztę skautów i ruch wokół przyczepy nagle ustał, gdyŜ wszyscy chłopcy zbili się w gromadę na końcu podjazdu i gapili na dom Kranków, jakby na ich dachu wylądowali kosmici. Luter przykucnął i ostroŜnie wyjrzał zza zasłony. - Co robią? - szepnęła Nora, teŜ przykucnięta. - Nie wiem. Patrzą.
- MoŜe trzeba było kupić. - Nie. - PrzecieŜ nie musielibyśmy jej ustawiać. - Cicho. - Moglibyśmy trzymać ją za domem. - Oj, przestań wreszcie. Dlaczego mówisz szeptem? To nasz dom. - Z tego samego powodu, dla którego ty chowasz się za zasłoną. Luter wstał i zasunął story. Harcerze poszli dalej za powoli sunącą cięŜarówką, Ŝeby sprzedać choinki pozostałym mieszkańcom Hamlock Street. Luter rozpalił w kominku i usiadł w fotelu, Ŝeby poczytać o podatkach. Był sam, poniewaŜ Nora znowu się odęła. Wiedział, Ŝe do rana jej przejdzie. Skoro potrafił stawić czoło skautom, czego miał się bać? Nie ulegało wątpliwości, Ŝe czeka go więcej takich spotkań. Między innymi właśnie dlatego tak bardzo nie lubił BoŜego Narodzenia. Wszyscy coś sprzedawali, wszyscy zbierali pieniądze na jakiś szczytny cel, wszyscy czekali na napiwek, na premię, na coś, na cokolwiek, na byle co. Ogarniało go coraz większe oburzenie i czuł się coraz lepiej. Godzinę później wymknął się z domu i bez pośpiechu ruszył przed siebie. Było chłodno i rześko. Przystanął przed skrzynką pocztową Beckerów i spojrzał w okno ich salonu. Właśnie ubierali choinkę. Niemal słyszał, jak się przy tym kłócą. Ned balansował niebezpiecznie na najwyŜszym szczeblu małej drabiny, rozwieszając lampki, a Jude stała obok i wydawała rozkazy. W sprzeczce uczestniczyła równieŜ jej matka, wiecznie młody cud natury, kobieta jeszcze bardziej przeraŜająca niŜ Jude. Ona teŜ wydawała rozkazy, z tym Ŝe były one sprzeczne z poleceniami córki. Powieś je tam, powieś je tu. Na tej gałęzi. Nie, na tamtej. Nie widzisz, Ŝe tam jest dziura? Na co, do licha, patrzysz? Rocky Becker, ich dwudziestoletni syn, który wyleciał z college'u, siedział na sofie z puszką czegoś do picia w ręku i naśmiewał się z nich, udzielając rad, które matka, ojciec i teściowa najwyraźniej ignorowali. Ale tylko jemu było do śmiechu, tamtym nie. Luter ironicznie wykrzywił usta. Scena ta napełniła go dumą i wzmocniła jego wiarę w słuszność tego, co postanowili zrobić. Poszedł dalej, wciągając w płuca chłodne powietrze, szczęśliwy, Ŝe pierwszy raz w Ŝyciu nie bierze udziału w straszliwym rytuale ubierania choinki. Przystanął dwa domy dalej, Ŝeby popatrzeć, jak klan Frohmeyerów atakuje prawie dwuipółmetrowej wysokości drzewko. Pan Frohmeyer wniósł do małŜeństwa dwoje dzieci z poprzedniego związku. Pani Frohmeyer wniosła troje swoich, po czym spłodzili kolejne. Ostatecznie poprzestali na sześciorgu, z
których najstarsze nie skończyło jeszcze dwunastu lat. Całe stadko rozwieszało bombki i kolorowe świecidełka. Jedna z sąsiadek mawiała, Ŝe ich choinka wygląda okropnie: Luter słyszał to rok w rok. Jakby go to cokolwiek obchodziło. Bez względu na to, czy choinka wyglądała okropnie, czy nie, dzieciaki cudownie się bawiły. Frohmeyer pracował na uniwersytecie - plotka głosiła, Ŝe zarabia sto dziesięć tysięcy dolarów rocznie - ale z sześciorgiem dzieci na karku nie miał się czym pochwalić. Jak co roku, na pewno rozbierze choinkę ostatni. Luter zawrócił. W domu Beckerów Ned leŜał na sofie z workiem lodu na ramieniu, a Jude krąŜyła wokół niego, gniewnie perorując i groŜąc mu palcem. Teściowa pochylała się nad drabiną. NiewaŜne, dlaczego drabina się przewróciła: Luter wiedział, Ŝe cała wina i tak spadnie na biednego Neda. Świetnie, pomyślał. Przez najbliŜsze cztery miesiące będę musiał wysłuchiwać szczegółowych relacji z przebiegu kolejnej choroby. Ned Becker juŜ raz spadł z drabiny, pięć, moŜe sześć lat temu. Zwalił się prosto na choinkę. Przewrócił ją i zmiaŜdŜył bezcenne ozdóbki Ŝony. Jude chodziła nadęta przez cały rok. Obłęd.
ROZDZIAŁ 4 Nora i jej przyjaciółki zajęły stolik w swoim ulubionym barku mieszczącym się w dawnej stacji benzynowej, przekształconej w delikatesy, gdzie moŜna było kupić wymyślne kanapki i kawę po trzy dolary za filiŜankę. Jak zwykle w południe barek był przepełniony, a długa kolejka przyciągała jeszcze więcej klientów. Był to lunch słuŜbowy. Candi i Merry teŜ naleŜały do komitetu nadzorującego aukcję w muzeum - aukcję na cele dobroczynne, rzecz jasna. Przy sąsiednich stolikach trwały oŜywione rozmowy na podobne tematy. Nagle zadzwonił telefon komórkowy Nory. Przeprosiła przyjaciółki za to, Ŝe zapomniała go wyłączyć, ale Merry uznała, Ŝe nie ma sprawy; w barku ćwierkało ich tyle, Ŝe czuły się niemal jak w ptaszarni. To był znowu Aubie. Norę początkowo zaskoczyło, Ŝe zna jej numer, ale szybko przypomniała sobie, Ŝe daje go dosłownie wszystkim. - To Aubie - wyjaśniła przyjaciółkom, wciągając je do rozmowy. Candi i Merry bez zainteresowania kiwnęły głowami. Wszyscy znali Aubiego. Miał najwyŜsze ceny na świecie, dlatego ten, kto robił u niego zakupy, mógł łatwo przebić kaŜdego, przynajmniej pod względem jakości papeterii i artykułów piśmienniczych. - Zapomnieliśmy omówić sprawę zaproszeń na przyjęcie - powiedział Aubie i Norze zamarło serce. Zapomniała o tym i absolutnie nie chciała prowadzić tej rozmowy w obecności Merry i Candi. - Ach tak, rzeczywiście. Merry nawiązała rozmowę z wolontariuszką z sąsiedniego stolika. Candi natychmiast wodziła wokoło wzrokiem, Ŝeby sprawdzić, kogo brakuje. - Ich teŜ nie potrzebujemy. - Nie będzie przyjęcia? - spytał wyraźnie zaciekawiony Aubie. - Przyjęcia? Nie, w tym roku nie będzie. - CóŜ... - Dziękuję za pamięć - powiedziała cicho Nora i szybko wyłączyła telefon. - Czego nie potrzebujecie? - spytała Merry, nagle przerywając rozmowę. - Nie urządzacie przyjęcia? - rzuciła Candi, świdrując ją czujnymi niczym radary oczami. - Co się stało?
Nora zacisnęła zęby. Pomyśl o plaŜach, powtarzała sobie w duchu. O ciepłej, słonej wodzie, o dziesięciu dniach w raju. - Przyjęcia? - powtórzyła. - Ach, przyjęcia... Nie. Płyniemy na Karaiby. Blair wyjechała. Chcemy odpocząć. W barku zapadła głucha cisza, a przynajmniej tak się jej wydawało. Candi i Merry ze zmarszczonymi czołami trawiły nowinę. Pamiętając o słowach Lutra, Nora odwaŜnie parła naprzód. - Dziesięć dni na pokładzie “Wyspiarskiej KsięŜniczki”; to taki luksusowy statek. Bahamy, Jamajka, Kajman Wielki. Zrzuciłam juŜ prawie półtora kilograma - dodała filuternie. - Nie urządzacie świąt? - spytała z niedowierzaniem Merry. - Tak. - Merry miała cięty język i bardzo lubiła osądzać innych, dlatego juŜ przed laty Nora nauczyła się jej odgryzać. Zesztywniała, czekając na złośliwy komentarz. - Jak moŜna nie urządzać świąt? - MoŜna. Wystarczy je sobie odpuścić, i tyle - powiedziała, jakby słowa te wszystko wyjaśniały. - To cudowne - wtrąciła Candi. - A co będziemy robić w Wigilię? - spytała Merry. - Na pewno coś wymyślicie - odparła Nora. - Są inne przyjęcia. - Ale nie takie jak twoje. - Jesteś słodka. - Kiedy wyjeŜdŜacie? - spytała Candi, marząc o plaŜach bez stada okupujących je przez tydzień krewnych. - W pierwszy dzień świąt. Koło południa. Kiedy Luter zarezerwował bilety, uznała, Ŝe to trochę dziwna pora. “Mój drogi, powiedziała, skoro juŜ mamy ominąć święta, dlaczego nie wyjedziemy wcześniej? Zrezygnujmy z Wigilii. Z tego całego bałaganu i zamieszania”. - “A jeśli zadzwoni Blair? - powiedział”. Poza tym Biff załatwiła sporą zniŜkę - aŜ trzysta dziewięćdziesiąt dziewięć dolarów - poniewaŜ dwudziestego piątego grudnia podróŜuje niewielu ludzi. Tak czy inaczej, wycieczka była juŜ zarezerwowana i opłacona, i Nora wiedziała, Ŝe nic tego nie zmieni. - Więc dlaczego nie wydajecie przyjęcia w Wigilię? - drąŜyła Merry, bojąc się, Ŝe pod nieobecność przyjaciółki będzie musiała zorganizować coś u siebie.
- Bo nie chcemy. Robimy sobie przerwę. Rok przerwy. śadnych świąt. Ani choinki, ani indyka, ani prezentów. Niczego. Bierzemy pieniądze i odpoczywamy na Karaibach. Jasne? - Jasne - odrzekła Candi. - Chciałabym, Ŝeby Norman coś takiego zrobił. Ale on nawet by o tym nie pomyślał. Miałby zrezygnować z kręgli? Przenigdy. Tak ci zazdroszczę, Noro... Po tych słowach Merry odgryzła kawałek kanapki z awokado. śując, zaczęła rozglądać się po barku. Nora dobrze wiedziała, o czym teraz myśli. Komu powiedzieć pierwszemu? Krankowie bojkotują święta! Nie wydają przyjęcia! Nie kupują choinki! Całą forsę chcą przepuścić na Karaibach! Nora teŜ jadła, zdając sobie sprawę, Ŝe kiedy tylko wyjdzie za drzwi, barek zatrzęsie się od plotek i do kolacji mieszkańcy jej światka o wszystkim się dowiedzą. No i co z tego? - myślała. PrzecieŜ to nieuniknione, zresztą co to za sensacja? Połowa przyjaciółek dołączy do obozu Candi, umierając z zazdrości i marząc o plaŜach, tak samo jak Nora. Druga połowa, ta zatrwoŜona myślą, Ŝe moŜna tak po prostu ominąć święta, na pewno poprze Merry, ale Nora podejrzewała, Ŝe i wśród nich znajdą się takie, które spalą się z zawiści. A za trzy miesiące kogo to będzie obchodziło? Po kilku kęsach odłoŜyły kanapki i wyjęły dokumenty. Nie było juŜ mowy o BoŜym Narodzeniu, przynajmniej w obecności Nory. W drodze do domu zadzwoniła do Lutra z wieścią o najnowszym zwycięstwie. Luter był raz w dobrym nastroju, a raz w złym. Jego sekretarka, pięćdziesięcioletnia zołza imieniem Dox, dogryzła mu, mówiąc, Ŝe będzie chyba musiała kupić sobie tanie perfumy sama, skoro Święty Mikołaj zastrajkował. Dwa razy juŜ nazwano go Sknerusem, czemu towarzyszył głośny wybuch śmiechu. Bardzo oryginalne, myślał Luter. Przed południem odwiedził go Yank Slader. Wpadł do gabinetu, jakby ścigało go stado rozjuszonych klientów. Wyjrzał na korytarz, zamknął drzwi i usiadł. - Jesteś geniuszem, stary - powiedział to prawie szeptem. Był specjalistą od amortyzacji, bał się własnego cienia i uwielbiał wprost pracować osiemnaście godzin na dobę, poniewaŜ miał wredną Ŝonę. - Oczywiście - odrzekł Luter. - Wczoraj wieczorem wróciłem do domu, zaciągnąłem do łóŜka Ŝonę i zrobiłem to samo co ty. Pokazałem jej zestawienia, rachunki, i tak dalej, i wyszło mi prawie siedem tysięcy. U ciebie? - Sześć z hakiem. - Niewiarygodne. I co z tego mamy? Nic. Rzygać mi się chce.
- Jedźcie na Karaiby - odparł Luter, dobrze wiedząc, Ŝe Ŝona Yanka nigdy nie zgodzi się na takie szaleństwo. BoŜe Narodzenie zaczynało się dla niej juŜ pod koniec października i powoli nabierając rozpędu, kulminację osiągało podczas dziesięciogodzinnego maratonu pierwszego dnia świąt, kiedy to wraz ze stadem gości zjadała cztery monstrualne posiłki. - Na Karaiby - mruknął Yank. - Trudno wyobrazić sobie coś gorszego. Dziesięć dni sam na sam z Abigail. Wyrzuciłbym ją za burtę. I nikt nie miałby ci tego za złe, pomyślał Luter. - Siedem tysięcy dolarów - powtórzył Yank. - Absurdalne, prawda? - rzucił Luter i przez chwilę obaj księgowi boleli w duchu nad bezsensowną stratą cięŜko zarobionych pieniędzy. - Płyniecie pierwszy raz? - spytał Yank. - Tak. - Nigdy na czymś takim nie byłem. Ciekawe, czy zabierają na pokład samotnych pasaŜerów. - Na pewno. Nikt nie wymaga, Ŝebyś z kimś podróŜował. Myślisz o wypadzie na Karaiby? - Nie myślę, Luter, tylko marzę. - Yank odpłynął. Powędrował myślami hen, w nieznane. W jego zapadniętych oczach pojawiło się coś w rodzaju nadziei, radości, coś, czego Luter nigdy dotąd w nich nie widział. Wyfrunął z gabinetu i przez chwilę szalał po Karaibach w cudownej samotności bez Abigail. Luter milczał, pozwalając mu marzyć, wkrótce jednak ogarnęło go zaŜenowanie. Na szczęście zadzwonił telefon i na powrót przeniósł Yanka do surowego świata tabel amortyzacyjnych i kłótliwej Ŝony. Wydawało się, Ŝe wyjdzie bez poŜegnania. Jednak przy drzwiach przystanął i powiedział: - Jesteś moim bohaterem. Vic Frohmeyer dowiedział się o wszystkim od komendanta Scanlona, od siostrzenicy swojej Ŝony, która wynajmowała pokój z dziewczyną pracującą na pół etatu w sklepie Aubiego, i od kolegi z uniwersytetu, którego brat załatwiał sprawy podatkowe u kogoś od Wileya i Becka. Trzy niezaleŜne źródła, więc w plotce musiało być wiele prawdy. Krank mógł sobie robić, co chciał, ale Vic i reszta mieszkańców ulicy nie zamierzali na to bezczynnie patrzeć. Frohmeyer był samozwańczym, acz powszechnie akceptowanym przywódcą Hamlock Street. Dzięki stosunkowo łatwej i dochodowej pracy na uniwersytecie, miał sporo czasu, a jego niewyczerpana energia wypędzała go na ulicę, gdzie organizował wszelkiego rodzaju
akcje i przedsięwzięcia. Miał sześcioro pociech, dlatego jego dom był ulubionym miejscem zabaw wszystkich dzieci z sąsiedztwa. Drzwi stały zawsze otworem, zawsze coś się tam działo, dlatego chociaŜ Vic wkładał duŜo pracy w utrzymanie kwietników, to trawnik przed domem był w dość opłakanym stanie. To właśnie on zwoził na Hamlock Street kandydatów startujących w róŜnych wyborach, to on smaŜył z nimi hamburgery na podwórzu. To właśnie Frohmeyer puszczał w obieg przeróŜne petycje do władz, chodził od drzwi do drzwi, organizując protest przeciwko niesprawiedliwemu zaborowi takiego czy innego terenu, przeciwko budowie nowej czteropasmowej autostrady wiele kilometrów od Hamlock, organizował akcję wykupu obligacji szkolnych czy budowę nowego systemu kanalizacyjnego. To on dzwonił do urzędu oczyszczania miasta, kiedy przed domem któregoś z sąsiadów nie został opróŜniony pojemnik na śmieci, a poniewaŜ Frohmeyer był Frohmeyerem, sprawę załatwiano błyskawicznie. Przybłąkał się do nich pies z sąsiedniej ulicy? Jeden telefon od Vica i na miejscu zjawiali się ludzie ze schroniska dla zwierząt. Ktoś zobaczył na ulicy zabłąkanego wyrostka, z długimi włosami, tatuaŜami i twarzą młodocianego przestępcy? Vic podnosił słuchawkę i po chwili policjanci dźgali ulicznika palcem w pierś, zasypując go gradem pytań. Jeśli któryś z mieszkańców Hamlock Street trafiał do szpitala, Frohmeyerowie sporządzali wykaz odwiedzin, organizowali choremu jedzenie, a nawet zajmowali się jego trawnikiem. Gdy ktoś umarł, załatwiali kwiaty na pogrzeb i stałą opiekę nad grobem. KaŜdy sąsiad w potrzebie mógł zwrócić się do nich o pomoc w dowolnej sprawie. To właśnie Vic wpadł na pomysł akcji ze Śniegurkiem, ale poniewaŜ widział podobną na przedmieściach Evanston, nie mógł przypisać sobie pełnych praw autorskich. Jednakowy bałwan na kaŜdym domu przy Hamlock Street: wysoki na dwa i pół metra, z głupawym uśmiechem na twarzy, czarnym cylindrem na głowie, grubym wałkiem plastikowego tłuszczu na plastikowym brzuchu, a wszystko to podświetlone od środka dwustuwatową Ŝarówką wkręconą gdzieś w okolicy odbytu. Pierwsza akcja ze Śniegurkiem, zorganizowana przed sześcioma laty, była oszałamiającym sukcesem. Dwadzieścia jeden domów po jednej stronie ulicy, dwadzieścia jeden po drugiej: dwa idealnie równe rzędy bałwanów świecących na wysokości dwunastu metrów nad ziemią. Na pierwszej stronie miejscowej gazety zamieszczono kolorowe zdjęcie i sympatyczny artykuł. Dwie stacje telewizyjne przekazywały z ulicy transmisję. Na Ŝywo! Rok później w ich ślady poszła Stanton Street, na południe od Hamlock, i Ackerman Street, ta na północ. Ci ze Stanton ustawili na dachu renifery, ci z Ackerman srebrne dzwony i