twilla1987

  • Dokumenty65
  • Odsłony6 593
  • Obserwuję15
  • Rozmiar dokumentów111.1 MB
  • Ilość pobrań4 096

Miecze cesarza - Brian Staveley

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :2.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Miecze cesarza - Brian Staveley.pdf

twilla1987 Staveley Brian
Użytkownik twilla1987 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 441 stron)

Rodzicom, którzy czytali mi powieści

Podziękowania Jestem pewien, że istnieją pisarze tworzący zupełnie samodzielnie, ale ja potrzebowałem sporo pomocy. Wymienione tu osoby czytały kolejne rozdziały, dyskutowały burzliwie nad nazewnictwem, wyśmiewały moje kiepskie pomysły, chwaliły dobre, chciały ciekawszych bitew, żądały jeszcze nikczemniejszych złoczyńców, bardziej przerażających potworów, wyławiały niekonsekwencje w opisach militarnych i kartograficznych, sporządzały rysunki Gór Kościanych i krótko mówiąc – zagrzewały mnie i zapędzały, bym wszystko zrobił lepiej. Oto ci, bez których moje pisanie byłoby procesem samotniczym i bezbarwnym: Suzanne Baker, Oliver Snider, Tom Leith, Patrick Noyes, Colin Woods, John Muckle, Leda Eizenberg, Heather Buckels, Kyle Weaver, Kenyon Weaver, Brook Detterman, Sarah Parkinson, Becca Heymann, Katherine Pattillo, Matt Holmes, John Norton, MarkFidler, Andrika Donovan, Shelia Staveley, Skip Staveley, Kristin Nelson, Sara Megibow, Anita Mumm, Ryan Derby, Morgan Faust, Adrian Van Young, Wes Williams, Jean Klingler, Amanda Jones, Sharon Krauss, Susan Weaver, Bella Pagan, Robert Hardage, Bill Lewis. Na specjalne podziękowania zasługują moja agentka Hannah Bowman oraz mój redaktor Marco Palmieri za to, że uwierzyli w tę książkę, a także za ukazanie mi w nowym świetle miejsc i postaci, które – jaksądziłem – dobrze już poznałem. Gavin Baker, niezmordowany czytelnik i przyjaciel, przeczytał każde słowo każdej kolejnej wersji tej powieści. Jego krytyczne uwagi okazały się niezwykle cenne, ale najcenniejsza była jego wiara w to, że zdołam napisać książkę, która okaże się dobra. Z jego niewyczerpanych zasobów wiary czerpałem częściej, niż mu się zdaje. A wreszcie – Johanna Staveley. Csestriimowie nie znają słów na wyrażenie wdzięczności czy miłości, ale w ich pismach pojawia się często jedno zdanie: ix alza – kluczowe, absolutnie niezbędne. Wyraża ono doskonale stosunek Jo do książki i jej autora. Bez niej żyłbym sobie samotnie gdzieś pod jakąś skałą, nieświadomy, zagubiony w niepojętym roztargnieniu, i zapewne dotąd pocił się nad mozolnym pisaniem prologu.

Więcej na: www.ebook4all.pl Prolog Zgnilizna. To zgnilizna odebrała mu dziecko, pomyślał Tan’is, patrząc w dół, w oczy swojej córki. Wrzaski i przekleństwa, prośby i łkania rozlegały się w powietrzu, gdy długie szeregi więźniów wypełniły dolinę. Odór krwi i uryny gęstniał w południowym upale. Tan’is nie zwracał na to uwagi, skupiwszy spojrzenie na twarzy córki, która uklękła, czepiając się jego kolan. Faith była już dorosłą kobietą, miała trzydzieści lat i jeden miesiąc. Na pierwszy rzut oka mogła uchodzić za zdrową – o jasnych, szarych oczach, szczupłych ramionach, mocnych rękach – ale Csestriimowie już od dawna, od seteklat nie płodzili zdrowych dzieci. – Ojcze – błagała kobieta, a łzy spływały jej po policzkach. Te łzy także były objawem zgnilizny. Istniały oczywiście inne słowa na określenie tego. Dzieci, w swej niewinności i ignorancji, nazywały tę przypadłość wiekiem, ale w tej, podobnie jak w wielu innych sprawach, się myliły. Wiek nie oznaczał zniedołężnienia. Tan’is przecież sam był stary, żył już wiele stuleci, a jego ścięgna wciąż były sprężyste, umysł zaś bystry – gdy było trzeba, mógł biec przez cały dzień i całą noc, i jeszcze przez większą część następnego dnia. Większość Csestriimów była jeszcze starsza, mieli tysiące lat, a wciąż chodzili po ziemi, jeśli oczywiście nie polegli w długich wojnach z Nevariimami. Nie, czas upływał, gwiazdy w milczeniu kreśliły swoje długie łuki, pory roku ustępowały i przychodziły po sobie i nic nie przynosiło im szkody. To nie wiek, lecz zgnilizna nękała dzieci, przeżerając ich wnętrzności i mózgi, pozbawiając siły i nawet tej wątłej inteligencji, jaką wcześniej posiadały. Zgnilizna, a potem śmierć. – Ojcze – błagała Faith, niezdolna wymówić nic poza tym prostym słowem. – Córko – odparł Tan’is. – Ty nie… – wyszeptała, zerkając przez ramię w stronę rowu, gdzie doran’se przystąpili do swojej pracy, a stal błyskała w słońcu. – Nie możesz… Tan’is przechylił głowę. Próbował zrozumieć córkę, próbował zrozumieć wszystkie swoje dzieci. Choć nie był uzdrowicielem, to jako żołnierz nauczył się opatrywać połamane kości i poszarpaną skórę, leczyć odparzenia i dokuczliwy kaszel u mężczyzn będących zbyt długo w polu. Ale to… nie potrafił pojąć natury tego rozkładu ani go uleczyć.

– Dosięgnęła cię, córko. Dosięgnęła cię zgnilizna. Sięgnął w dół i powiódł palcem wzdłuż linii na czole Faith, musnął delikatnie zmarszczki wokół jej oczu, uniósł cienki kosmyk siwych włosów spomiędzy jej ciemnych loków. Kilka dziesięcioleci słońca i wiatru sprawiło, że jej delikatna oliwkowa skóra zaczęła twardnieć. Zastanawiał się przez ten czas, jaki upłynął od chwili, gdy wyłoniła się spomiędzy bioder swojej matki, taka silna i rozwrzeszczana, czy zdoła wyrosnąć. Ciekawiło go to, ale teraz znał już odpowiedź. – Dotyka cię delikatnie – zauważył – ale jej uściskbędzie coraz silniejszy. – I dlatego musisz zrobić to? – wybuchnęła, podrzucając gwałtownie głową w stronę świeżo wykopanego rowu. – Aż do tego doszło? Tan’is potrząsnął głową. – To nie była moja decyzja. Głosowała rada. – Dlaczego? Dlaczego nas nienawidzisz? – Nienawidzę? – odparł. – To wasze słowo, moje dziecko, nie nasze. – To nie jest zwykłe słowo. Ono opisuje uczucie, coś rzeczywistego. Prawdę o świecie. Tan’is skinął głową. Słyszał już wcześniej podobne argumenty. Nienawiść, odwaga, strach. Ci, którzy uważali, że zgnilizna jest tylko przypadłością ciała, nic nie rozumieli. Ona niszczyła też umysł, podkopując fundamenty myśli i rozumu. – Wyrosłam z twego nasienia – mówiła dalej Faith, jakby wynikało to logicznie z tego, o czym mówili wcześniej. – Karmiłeś mnie, gdy byłam mała! – Dotyczy to wielu stworzeń: wilków, orłów, koni. Kiedy są małe, są zależne od starszych. – Wilki, orły i konie chronią swoje dzieci! – zaprotestowała, łkając już otwarcie i wpijając palce w jego łydki. – Widziałam to! Chronią i dbają, karmią i opiekują się. Wychowują swoje młode. – Wyciągnęła błagalnie drżącą dłoń ku twarzy ojca. – Dlaczego nie chcesz nas wychowywać? – Wilki – zaczął Tan’is, odsuwając rękę córki – wychowują swoje młode, aby były wilkami. Orły, aby były orłami. Ty zaś – ciągnął, marszcząc brwi – choć cię wychowywaliśmy, jesteś zgniła. Skażona, nieudana. Sama zobacz – rzekł, machnąwszy ręką w stronę zgarbionych, przygnębionych postaci stojących nad rowem. Były ich tam setki, czekających. – Nawet i bez tego byś umarła, sama, już wkrótce. – Ale my jesteśmy ludźmi. Jesteśmy twoimi dziećmi. Tan’is pokręcił ponuro głową. Nie dało się dyskutować z kimś, kogo rozum już podupadł. – Nigdy nie będziesz mogła być jedną z nas – powiedział spokojnie, wyciągając nóż. Na widokklingi Faith wydała zduszony okrzyki cofnęła się. Tan’is zastanawiał się, czy spróbuje uciekać. Wielu próbowało. Nigdy nie zdołali ujść daleko. A jednak ta spośród jego córek nie

pobiegła. Zamiast tego zacisnęła dłonie w pobielałe drżące piąstki, po czym z wyraźnym wysiłkiem podniosła się z kolan. Stojąc, mogła patrzeć mu prosto w oczy i choć łzy przykleiły jej włosy do policzków, nie płakała już. Ten jeden raz przytłaczający strach opuścił ją, choć na krótko. Wyglądała niemal na zdrową i pełną sił. – I nie potrafisz kochać nas za to, jacy jesteśmy? – zapytała, pierwszy raz wymawiając słowa powoli i równo. – Choćby takich skażonych i nieudanych? Choćby nawet takich zgniłych – nie potrafisz pokochać? – Miłość – powtórzył Tan’is, smakując te dziwne sylaby, obracając je na języku, gdy przebijał się nożem przez jej mięśnie i żebra aż do bijącego serca – podobnie jak nienawiść, jest waszym słowem, córko, nie naszym.

1 Słońce zawisło nad szczytami jak milczący, wściekły, rozżarzony węgielek, oblewając granitowe skały krwistą czerwienią, kiedy Kaden odnalazł rozszarpane ciało kozy. Podążał tropem zwierzęcia krętymi górskimi ścieżkami, wypatrując jego śladów tam, gdzie grunt był dostatecznie miękki, oraz zgadując, gdy weszło na nagą skałę, i cofając się, gdy źle odgadł. Była to powolna i żmudna praca, ten rodzaj zadania, jakie starsi mnisi uwielbiali wyznaczać swoim uczniom. Gdy słońce zeszło niżej i wschodni nieboskłon zabarwił się siną purpurą, zaczął się zastanawiać, czy spędzić noc na wysokich szczytach, za jedyną osłonę mając zgrzebną szatę. Wedle annuryjskiego kalendarza wiosna nadeszła już kilka tygodni temu, ale mnisi nie dbali o kalendarz, podobnie jak nie przejmowała się nim pogoda, brzydka i dokuczliwa. W długich cieniach leżały płachty brudnego śniegu, od kamieni wiało chłodem, a szpile nielicznych sękatych jałowców wciąż były bardziej szare niż zielone. – No dalej, staruszko – wymamrotał, sprawdzając kolejną ścieżkę. – Nie chcesz chyba nocować tutaj, w każdym razie nie bardziej niż ja. Góry były labiryntem przejść i kanionów, wypłukanych żlebów i zasypanych kamieniami osuwisk. Kaden przeszedł już trzy strumienie wezbrane wodą z topniejących mas śniegu, ocierając się o ujmujące je twarde ściany, i jego szata była zachlapana i przemoczona. Zamarznie, gdy słońce się schowa. Nie miał pojęcia, w jaki sposób koza znalazła drogę przez rwącą wodę. – Jeżeli będziesz ciągać mnie po tych szczytach jeszcze dłużej… – zaczął, ale słowa zamarły mu na ustach, gdy dostrzegł w końcu swoją kozę, trzydzieści kroków dalej, zaklinowaną w wylocie wąskiego wąwozu, skąd wystawał tylko jej zad. Choć nie mógł dobrze się przyjrzeć, bo wyglądało na to, że stworzenie uwięzło między wielkim głazem i ścianą wąwozu, od razu jednak ocenił, że coś jest nie tak. Zwierzę było spokojne, zbyt spokojne, a w położeniu zadu i sztywności tylnych nóg było coś nienaturalnego. – Dalej, kozo – mruknął, podchodząc bliżej. Miał nadzieję, że nie zraniła się zbyt poważnie. Mnisi Shin nie byli bogaci, a mięso i mleko zapewniały im hodowlane zwierzęta. Gdyby Kaden wrócił bez kozy albo, co gorsza, z martwym zwierzęciem, jego umial wyznaczyłby mu srogą pokutę. – No chodź, przyjaciółko – powiedział, wolno torując sobie drogę w górę wąwozu. Koza

wydawała się unieruchomiona, ale jeśli mogła biec, to nie miał najmniejszej ochoty gonić jej po całych Górach Kościanych. – Lepiej skubać trawę na dole. Wrócimy tam razem. Wieczorne cienie skrywały krew aż do chwili, gdy niemal w nią wdepnął. Kałuża krwi była szeroka, ciemna i nieruchoma. Coś wypatroszyło biedne zwierzę potężnym cięciem od bioder aż do żołądka, rozpłatując mięśnie i wypruwając trzewia. Kaden patrzył, jak ostatnie krople krwi wypływają, zlepiając sierść na brzuchu w mokre, zmierzwione strąki i ściekając dalej w dół po sztywnych nogach, niczym uryna. – Niech to Shael weźmie – zaklął, pochylając się nad zaklinowanym w przejściu głazem. Zdarzało się, że górskie koty napadały na kozy, a on teraz będzie zmuszony na własnych ramionach dźwigać martwe zwierzę do klasztoru. – I trzeba ci było odłączać się od stada? – powiedział. – I trzeba… Słowa zamarły mu na ustach, a kręgosłup zesztywniał nagle, gdy po raz pierwszy uważniej przyjrzał się zwierzęciu. Zimne ciarki przebiegły mu po ciele. Wziął głęboki oddech, po czym zapanował nad emocjami. Ćwiczenia Shinów nie przydały się na wiele, ale po ośmiu latach nauczył się jednak oswajać uczucia. Strach, zazdrość, złość, żywiołowa radość – wciąż je odczuwał, ale nie wnikały już one w niego tak głęboko jak kiedyś. Lecz nawet zamknięty w fortecy swego spokoju nic nie mógł na to poradzić, tylko stał i patrzył. Cokolwiek wypatroszyło kozę, nie poprzestało na tym. Jakiś stwór – Kaden na próżno usiłował go sobie wyobrazić – oderwał głowę zwierzęcia od korpusu, przecinając mocne ścięgna i mięśnie ostrymi, brutalnymi ciosami, aż pozostał sam korpus z resztką szyi. Górskie koty od czasu do czasu dopadały zwierzęta oddalające się od stada, ale nigdy w taki sposób. Te rany były złe, okrutne, niepotrzebne, brak w nich było niezbędnej ekonomii zabijania, jaką dotąd widywał w dzikich ostępach. Zwierzę nie zostało tylko ubite, ono zostało unicestwione. Kaden rozejrzał się wokół, wypatrując reszty ciała. Kamienie i gałęzie spłynęły z wczesnowiosennymi powodziami i zapełniły przejście przerośniętą zielskiem masą mułu i wyblakłych na słońcu rozczapierzonych patyków. Tyle tego zaściełało wąwóz, że dobrą chwilę trwało, nim zlokalizował głowę leżącą kilka kroków dalej. Część sierści była wydarta, a kość czaszki mocno rozłupana. Mózg zniknął, jakby wybrany został z wnętrza czerepu łyżką. Pierwszym odruchem Kadena było rzucić się do ucieczki. Krew wciąż kapała z sierści zwierzęcia, już bardziej czarna niż czerwona w gasnącym świetle dnia, a czymkolwiekbyło to, co rozszarpało kozę, wciąż jeszcze mogło kryć się w pobliżu, pilnując swej zdobyczy. Żaden z tutejszych drapieżników nie odważyłby się zaatakować Kadena – był wysoki jak na swoje siedemnaście lat, szczupły i silny po przepracowaniu połowy swego życia – ale też żaden z tutejszych drapieżników nie odrywałby kozie głowy ani nie wyjadał jej mózgu. Odwrócił się w stronę wejścia do wąwozu. Słońce zeszło już poniżej horyzontu, pozostawiając

po zachodniej stronie tylko jaśniejszą plamę światła na stepie. Noc wdzierała się do wąwozu jak oliwa wlewana do czarki. Nawet gdyby wyruszył natychmiast, nawet gdyby biegł co sił w nogach, to i tak ostatnie parę mil dzielących go od klasztoru pokonać by musiał w zupełnych ciemnościach. I choć był przekonany, że już dawno wyrósł ze strachu przed nocą spędzoną w górach, to jednak nie uśmiechało mu się potykać w ciemności na kamienistych ścieżkach, gdy nieznany drapieżnikdeptał mu po piętach. Cofnął się o krokod rozszarpanej kozy, po czym zawahał się. – Heng będzie chciał zobaczyć to wszystko na malowidle – mruknął, zmuszając się, by powrócić do widoku rzezi. Każdy dysponujący pędzelkiem i kawałkiem pergaminu może namalować obrazek, ale Shinowie oczekiwali od swych nowicjuszy i uczniów czegoś więcej. Malowidło było owocem patrzenia, a mnisi mieli swój własny sposób widzenia. Nazywali to Saama’an, co oznaczało „wyrzeźbiony umysł”. Było to tylko ćwiczenie, oczywiście, jedynie krok na długiej ścieżce prowadzącej do ostatecznego uwolnienia vaniate, ale miało też swoje skromne zastosowanie. Podczas tych ośmiu lat spędzonych w górach Kaden nauczył się widzieć, naprawdę widzieć świat takim, jaki jest. Dostrzegać ślad cętkowanego niedźwiedzia, wykrój rozdwojonych płatków, kształt odległych górskich szczytów. Spędził niezliczone godziny, tygodnie i lata na patrzeniu, widzeniu, zapamiętywaniu. Mógłby namalować każde z tysięcy zwierząt i roślin w najdrobniejszych szczegółach i zapamiętać nowo widzianą scenę w ciągu kilku uderzeń serca. Wziął dwa powolne oddechy, oczyścił miejsce w swoim umyśle niczym pustą tabliczkę, na której mógł zapisać każdą dowolnie wybraną minutę. Strach pozostał, ale strach był przeszkodą, więc zmniejszył go, skupiając się na wykonywanej czynności. Przygotowawszy tabliczkę, zabrał się do pracy. Naszkicowanie odciętej głowy, kałuży ciemnej krwi i pokiereszowanego ciała zwierzęcia zajęło mu kilka oddechów. Linie były wyraźne i pewne, cieńsze niż jakiekolwiek pociągnięcie pędzelka. Inaczej niż dzieje się to w zwykłej pamięci, cały proces pozostawił w nim żywy, ostry obraz, trwały jakskała, na której stał, taki, który będzie mógł przywołać i obejrzeć w dowolnej chwili. Ukończył saama’an i zrobił długi, powolny wydech. – Strach to ślepota – wyszeptał, powtarzając stary aforyzm Shinów. – Spokój to widzenie. Słowa zapewniały chłodny komfort w obliczu krwawej sceny, ale teraz, gdy miał już wyryty obraz, mógł odejść. Raz jeszcze obejrzał się przez ramię, wypatrując drapieżnika wśród skał, a potem ruszył w stronę wyjścia z wąwozu. Kiedy ciemna nocna mgła spowiła szczyty, wciąż pędził w ciemnościach po zdradliwych ścieżkach, obutymi w sandały stopami stąpając po leżących gałęziach i grożących skręceniem kostki kamieniach. Jego nogi, sztywne i skostniałe po wielu godzinach podążania za kozą, rozgrzały się w szybkim ruchu, a serce zabiło w równym tempie.

– Nie uciekasz – powiedział do siebie. – Po prostu wracasz do domu. Pokonawszy jeszcze milę w dół, westchnął jednak z ulgą, minąwszy kamienną wieżę – mnisi nazywali ją Talon – i zobaczył w oddali Ashk’lan. Tysiące stóp poniżej małe kamienne budynki przycupnęły na wąskim występie skalnym, tuląc się do siebie jakgdyby z obawy przed upadkiem w przepaść. W niektórych oknach jarzyły się ciepłe światełka. W kuchni refektarza będzie płonął ogień, w medytacyjnej sali będą paliły się lampki, a wokół rozlegać się będzie spokojny pomruk Shinów szykujących się do wieczornych ablucji i rytuałów. Bezpieczny. Słowo to bezwiednie zrodziło się w jego umyśle. Tam w dole było bezpiecznie i Kaden mimowolnie przyspieszył kroku, biegnąc ku tym kilku migotliwym światłom, umykając przed nieznanym krążącym gdzieś w ciemnościach za jego plecami.

2 Kaden zbiegł ze skalnego nawisu tuż za centralnym placem Ashk’lanu, po czym zwolnił, wbiegając na dziedziniec. Jego niepokój, tak silny i namacalny po ujrzeniu rozszarpanej kozy, osłabł, gdy zszedł z wysokich szczytów i zbliżył się do ciepła i ludzkiej atmosfery klasztoru. Teraz, kiedy podszedł do głównych zabudowań, poczuł się głupio, że tak pędził. Czymkolwiek było to, co zabiło kozę, pozostało tajemnicą, ale górskie ścieżki pełne były własnych niebezpieczeństw czyhających zwłaszcza na tych, którzy byli na tyle głupi, by biegać tamtędy po ciemku. Kaden zwolnił jeszcze bardziej, próbując pozbierać myśli. Dość, że straciłem kozę. Heng wychłostałby mnie jednak do krwi, gdybym w tym wszystkim na dobitkę złamał sobie nogę. Słychać było tylko skrzypienie żwiru klasztornych alejek pod stopami, nie licząc lamentu wiatru, który wzmagał się i słabł, zawodząc między sękatymi gałęziami i zimnymi ścianami z kamienia. Wszyscy mnisi byli już w środku, pochyleni nad swymi miskami, albo siedzieli ze skrzyżowanymi nogami w sali medytacyjnej, poszcząc i poszukując pustki. Gdy Kaden wkroczył do refektarza, długiego, niskiego budynku wysmaganego przez wiatr i deszcz tak, że zdawał się nieomal częścią samej góry, przystanął, by nabrać w dłonie odrobinę wody ze stojącej za drzwiami beczki. Zimny płyn przepłukał mu gardło, a on poświęcił jeszcze chwilę, by uspokoić oddech i zwolnić rytm serca. Nic dobrego by z tego nie wynikło, gdyby zaczął rozmowę z umialem w stanie umysłowego zamętu. Shinowie nade wszystko cenili spokój i jasność umysłu. Kadenowi zdarzało się już, że mistrzowie wymierzali mu chłostę za przepychanie, krzyki, pośpiech w działaniu lub poruszanie się bez uzasadnienia. Tak czy owak, był już w domu. To, co zabiło kozę, nie miało zapewne ochoty błąkać się między solidnymi budynkami. Gdy patrzyło się z bliska, Ashk’lan nie robił wielkiego wrażenia, zwłaszcza w nocy: trzy długie kamienne budynki z drewnianymi dachami – dormitorium, refektarz i sala medytacji, tworzące trzy boki kwadratu, o jasnych granitowych ścianach tak zmytych, że w świetle księżyca wyglądały na pobielone mlekiem. Cały zespół zabudowań leżał przy krawędzi klifu, a czwarty bok kwadratu otwierał się na chmury, niebo i niezmącony niczym widok podnóża gór oraz bezkresnych stepów na zachodzie. Hen, w dole, łąki pokryły się już drżącą pianą wiosennych kwiatów: kołyszących się niebieskich storczyków, białych mieczyków i maleńkich fidelii. Jednakże

nocą, pod zagadkowym, zimnym spojrzeniem gwiazd, step był niewidoczny. Patrząc w dal ponad krawędzią urwiska, Kaden stał w obliczu rozległej pustki, ogromnej, mrocznej otchłani. Miało się uczucie, jakby Ashk’lan stał na krańcu świata, zawieszony na skałach, stawiając czoło nicości pragnącej pochłonąć stworzenie. Po drugim łyku wody odwrócił się. Noc stała się zimna, a teraz, gdy przestał biec, porywy wiatru od Gór Kościanych przenikały przez jego spoconą szatę jak kawałeczki lodu. Słysząc burczenie w brzuchu, odwrócił się w stronę żółtego poblasku padającego z okien refektarza. O tej porze – już po zachodzie, ale jeszcze przed modlitwami – większość mnichów jadła skromny wieczorny posiłek składający się z solonej baraniny, rzepy i twardego czarnego chleba. Heng, umial Kadena, powinien być wewnątrz wraz z innymi i Kaden przy odrobinie szczęścia zdoła zdać mu raport z tego, co widział, ukazać mu szybko obraz całej sceny, a potem zasiądzie do ciepłego posiłku. Jedzenie u Shinów było daleko skromniejsze od tego, do jakiego przywykł w dziecięcych latach w Pałacu Brzasku, jeszcze nim ojciec go stamtąd odesłał, ale mnisi zwykli mawiać, że głód przydaje smaku. Shinowie słynęli ze swoich porzekadeł, które przekazywali z pokolenia na pokolenie, jakby próbując nadrobić tym brak liturgii i formalnych rytuałów w zakonie. Dla Niemego Boga nic nie znaczyły pompa i przepych panujące w miejskich świątyniach. Podczas gdy młodzi bogowie lubowali się w muzyce, modłach i ofiarach składanych na bogato zdobionych ołtarzach, Niemy Bóg wymagał od Shinów tylko jednego: ofiary, ale nie z wina i kosztowności, lecz z siebie. Umysł jest płomykiem, powiadali mnisi. Zdmuchnij go. Po ośmiu latach Kaden wciąż nie był pewien, co to oznacza, a teraz, z dokuczliwym burczeniem w brzuchu, nie mógł poświęcić się kontemplacji tego problemu. Uchylił ciężkie drzwi refektarza, pozwalając, by dotarł doń łagodny szmer rozmów. Mnisi byli rozproszeni w małych grupach, niektórzy siedzieli pochyleni nad swymi miseczkami, inni stali przy ogniu trzaskającym w palenisku znajdującym się na samym końcu sali. Kilku siedziało, grając w warcaby, a ich oczy z niezmąconym spokojem śledziły na szachownicy linie obrony i ataku. Mężczyźni byli tak różni, jak odmienne były kraje, z których pochodzili – wysocy, bladzi, masywni ludzie z Edish, z dalekiej północy, gdzie morze przez pół roku ścięte jest lodem; żylaści Hannończycy o dłoniach i przedramionach wytatuowanych znakami plemion z dżungli porastającej obszar bezpośrednio na północ od Pasa; było tam nawet kilku Manjarytów, zielonookich, o brązowej skórze, odrobinę ciemniejszej od skóry Kadena. Mimo tych różnic wszyscy mnisi mieli ze sobą coś wspólnego: surowość i spokój, wynikłe z twardych warunków życia w tych nieporuszonych górach, z dala od wygód, w jakich zostali kiedyś wychowani. Shinowie byli małym zakonem liczącym ledwie dwustu mnichów żyjących w Ashk’lanie. Młodzi bogowie – Eira, Heqet, Orella i inni – przyciągali wyznawców z trzech kontynentów

i mieli świątynie niemal w każdym mieście i miasteczku, a były to prawdziwe pałace o wnętrzach obwieszonych jedwabiami, inkrustowane złotem. Niektóre rywalizowały bogactwem z pałacami najmajętniejszych ministrów i atrepów. Sam Heqet miał wiele tysięcy kapłanów i dziesięciokrotnie większą liczbę czcicieli, którzy tłoczyli się u jego ołtarzy, gdy tylko czuli potrzebę wzmocnienia swojej odwagi. Mniej popularni bogowie też mieli swoich zwolenników. Krążyły opowieści o przybytkach w Rassamburze i krwawych sługach Ananshaela, o pucharach zrobionych z ludzkich czaszek i ociekających szpikiem, o dzieciach duszonych we śnie, o mrocznych orgiach, w których śmierć i seks były ze sobą okrutnie powiązane. Powiadano, że na dziesięciu tych, którzy tam wchodzili, tylko jeden powracał. Porwani przez Władcę Kości, szeptali. Porwani przez samą Śmierć. Starsi bogowie, bardziej stroniący od świata i obojętni na sprawy ludzi, przyciągali mniej wyznawców. Mimo wszystko mieli oni swoje imiona – Intarra i jej małżonek, Hull Nietoperz, Pta oraz Astar’ren – a ponieważ obecni byli na wszystkich trzech kontynentach, to czciły ich tysiące ludzi. Tylko Niemy Bóg nie miał imienia i nie posiadał twarzy. Shinowie utrzymywali, że jest najstarszy, najbardziej skryty i najpotężniejszy. Poza Ashk’lanem większość ludzi sądziła, że już dawno umarł albo nigdy nie istniał. Został zabity przez Ae, jak powiadali niektórzy, kiedy stworzyła świat, niebo i gwiazdy. Kadenowi wydawało się to wielce prawdopodobne. Nigdy nie dostrzegł najmniejszego znaku boga przez te wszystkie lata, gdy biegał po górskich szlakach. Rozejrzał się po sali w poszukiwaniu swoich kolegów-uczniów, aż znad stołu stojącego pod ścianą dostrzegł go Akiil. Obokniego na długiej ławie siedzieli Serkhan i Phirum Prumm – jedyny uczeń w Ashk’lanie, który zachował tuszę pomimo nieustannej pracy przy budowie i popędzania przez starszych mnichów. Kaden kiwnął głową w odpowiedzi i już zamierzał do nich podejść, gdy po przeciwnej stronie pomieszczenia zauważył Henga. Stłumił westchnienie – umial z pewnością wyznaczyłby jakąś nieprzyjemną pokutę, gdyby jego uczeń siadł do stołu przed zdaniem mu relacji. Miał nadzieję, że opowieść o zabitej kozie nie zajmie wiele czasu; potem będzie mógł dołączyć do towarzyszy i zająć się swoją miską potrawki. Huya Henga trudno było przeoczyć. Pasowałby bardziej do jakiejś winiarni w Annurze niż tutaj, zamknięty w klasztorze, setki mil za granicą cesarstwa. Podczas gdy inni mnisi spełniali swoje obowiązki ze spokojem i godnością, Heng nucił, zajmując się kozami, śpiewał, taszcząc na górę ciężkie worki wykopanej gliny, i nieustannie żartował, siekając rzepę do garnków dla potrzeb refektarza. Nawet chłoszcząc do krwi swoich uczniów, potrafił opowiadać żarty. W tym właśnie momencie opowiadał coś braciom przy stole z wyszukaną gestykulacją i odgłosami przypominającymi wołania ptaków. Kiedy jednak zobaczył zbliżającego się Kadena, uśmiech zniknął z jego twarzy.

– Znalazłem kozę – powiedział Kaden bez zbędnych wstępów. Heng wyciągnął ręce, jakby chcąc powstrzymać słowa, zanim do niego dotrą. – Nie jestem już twoim umialem – odparł. Kaden otworzył szeroko oczy. Scial Nin, opat klasztoru, mniej więcej co rok przydzielał uczniów umialom, ale nigdy nie robił tego z zaskoczenia. Nie w trakcie kolacji. – Co się stało? – zapytał, nagle mając się na baczności. – Nadszedł dla ciebie czas przejścia. – Teraz? – Teraźniejszość to teraźniejszość. Jutro też będzie „teraz”. Kaden zdusił w sobie cierpką odpowiedź; Heng nie był już co prawda jego umialem, lecz wciąż miał prawo go wychłostać. – Kto to jest? – zapytał. – Rampuri Tan – odparł Heng bezbarwnym głosem, wyzbytym zwykłego śmiechu. Kaden spojrzał zdziwiony. Rampuri Tan nie brał uczniów. Czasami, pomimo swej brązowej szaty i ogolonej głowy, pomimo przesiadywania całymi dniami ze skrzyżowanymi nogami w kontemplacji Niemego Boga, Tan nie wyglądał wcale na mnicha. Nie było nic, czego Kaden mógłby się uchwycić, ale nawet nowicjusze coś wyczuwali i wymyślali setki rozmaitych teorii przypisujących Tanowi wiele rozmaitych, niezbyt przekonujących życiorysów, na przemian chwalebnych i mrocznych: a to że blizny na jego twarzy wzięły się z tego, że walczył z dzikimi zwierzętami na arenie w Zakolu; że jest mordercą i złodziejem, który odpokutowuje swe grzechy życiem kontemplacyjnym; że jest wydziedziczonym bratem jakiegoś wielkiego pana lub atrepa, ukrywającym się w Ashk’lanie tylko do czasu, gdy obmyśli zemstę. Kaden nie bardzo wierzył w te wszystkie opowieści, ale zauważył to jedno, co je łączyło: przemoc. Przemoc i niebezpieczeństwo. Kimkolwiek Rampuri Tan był przed przybyciem do Ashk’lanu, Kaden nie chciał, by został jego umialem. – On na ciebie czeka – ciągnął Heng, a w jego głosie dała się wyczuć nikła nutka litości. – Obiecałem, że odeślę cię do jego celi, gdy tylko się zjawisz. Kaden spojrzał przez ramię w stronę stołu, za którym siedzieli jego przyjaciele, siorbiąc potrawkę i radując się kilkoma minutami swobodnej rozmowy, na które pozwalano im w ciągu dnia. – To tyle – rzucił Heng, popadając w zamyślenie. Droga z refektarza do dormitorium nie była długa – sto kroków w poprzek dziedzińca, potem krótkie przejście między dwoma szpalerami karłowatych jałowców. Kaden pokonał tę odległość szybko, chcąc jak najprędzej schronić się przed wiatrem, i pchnął ciężkie drewniane drzwi. Wszyscy mnisi, nawet opat Scial Nin, spali w identycznych pomieszczeniach wychodzących na

długi, biegnący środkiem korytarz. Cele były małe, ledwie starczały, by pomieścić prostą plecioną matę stanowiącą posłanie i kilka półeczek, ale Shinowie większość czasu spędzali na zewnątrz, w warsztatach albo na medytacji. Wewnątrz budynku, osłonięty od przenikliwego wiatru, Kaden zwolnił kroku, przygotowując się na spotkanie. Trudno było zgadnąć, czego się spodziewać – niektórzy mistrzowie lubili poddawać ucznia próbie natychmiast, inni natomiast woleli czekać i obserwować, oceniając słabe i mocne strony młodego mnicha, zanim zadecydowali o kierunku jego szkolenia. Jest po prostu kolejnym mistrzem, rzekł do siebie Kaden. Heng został nim rok temu i jakoś do niego przywykłeś. A jednakbyło w tej sytuacji coś dziwnego, co budziło w nim niepokój. Najpierw ta zabita koza, a potem nieoczekiwane przeniesienie w chwili, gdy powinien siedzieć na długiej ławie nad miską parującej potrawki, rozmawiając z Akiilem i innymi uczniami… Nabrał powietrza głęboko do płuc, a potem wypuścił powoli. Martwienie nie zda się na nic. Żyj teraz, powiedział sobie w duchu, przywołując jeden z podstawowych aforyzmów Shinów. Przyszłość jest snem. A jednak część jego myśli – jakiś głos, który nie zamierzał się uspokoić – przypominał mu, że nie wszystkie sny są przyjemne, a czasem, choćbyśmy nie wiadomo jak się przewracali i rzucali na posłaniu, nie udaje się z nich przebudzić.

3 Rampuri Tan siedział na podłodze swej maleńkiej celi zwrócony plecami do drzwi, a przed nim leżał rozłożony na posadzce czysty arkusz pergaminu. W ręku trzymał pędzelek, ale choć siedział takjuż długo, nie zanurzył go jeszcze w stojącej obokmiseczce czarnego tuszu. – Wejdź – powiedział i skinął wolną ręką, nie odwracając się w stronę drzwi. Kaden przekroczył próg i zatrzymał się. Pierwsze parę chwil z nowym umialem mogło zadecydować o charakterze całej relacji. Większość mnichów pragnęła jak najprędzej zrobić wrażenie na swoich uczniach, a Kaden nie kwapił się do otrzymania dokuczliwej pokuty z powodu jakiegoś drobnego błędu czy uchybienia. Zdawało się jednak, że Tan był zadowolony, gdy wpatrywał się milcząco w czysty arkusz. Kaden czekał więc cierpliwie, przyglądając się swemu dziwnemu nowemu mistrzowi. Nietrudno było stwierdzić, skąd u nowicjuszy wziął się pomysł, że starszy mnich walczył kiedyś na arenie. Tan, choć miał już dobrze pod pięćdziesiątkę, był zbudowany jak skała, miał masywne ramiona, grubą szyję i potężne mięśnie. Wklęsłe blizny, odcinające się bielą na ciemnej skórze, widoczne były pod krótko ściętymi włosami, jak gdyby jakieś zwierzę raz za razem szarpało jego głowę, zdzierając mu skórę z czaszki. Cokolwiek zadało kiedyś te rany, były one potworne. Kaden znów powędrował myślami do pokiereszowanej kozy i zadrżał. – Odnalazłeś zwierzę, po które posłał cię Heng – odezwał się nagle starszy mnich. Nie było to pytanie i Kaden zawahał się na moment. – Tak– odparł w końcu. – Odprowadziłeś je do stada? – Nie. – Dlaczego? – Zostało zabite. Okrutnie. Tan opuścił pędzelek, płynnym ruchem wstał z podłogi i obrócił się, by po raz pierwszy stanąć twarzą w twarz ze swoim uczniem. Był wysoki, niemal takwysoki jakKaden, i nagle w małej celi zrobiło się bardzo niewiele miejsca. Jego oczy, przenikliwe i twarde jak ostre gwoździe, wpatrywały się w Kadena. W Annurze można było znaleźć ludzi pochodzących z zachodniej części Eridroi i z dalekiego południa, którzy samą siłą swego wzroku potrafili zmuszać do

posłuszeństwa niedźwiedzie i jaguary. Kaden poczuł się nagle tak jak jedno z tych zwierząt i tylko nadzwyczajnym wysiłkiem zdołał wytrzymać spojrzenie swego nowego umiala. – Górski kot? – zapytał starszy mnich. Kaden potrząsnął głową. – Coś odcięło jej szyję, równo ją przerąbało. Potem wyżarło mózg. Tan przypatrzył mu się i uczynił gest w stronę miseczki z pędzelkiem i arkusza pergaminu na podłodze. – Namaluj to. Kaden usiadł z ulgą. Jakiekolwiek niespodzianki czekały na niego pod opieką Tana, to starszy mnich przynajmniej dzielił pewne zwyczaje z Hengiem. Gdy słyszał o czymś nietypowym, domagał się obrazka. To było dość łatwe. Kaden odetchnął głęboko dwa razy, zebrał myśli, a potem przywołał saama’an. Widok wypełnił jego umysł ze wszystkimi szczegółami – ociekającą krwią sierścią, zwisającymi kawałkami ciała, opróżnioną czaszką odrzuconą na bokjak potłuczona zastawa. Zanurzył czubekpędzelka w miseczce i zaczął malować. Praca szła szybko. Podczas nauki u mnichów poświęcano mnóstwo czasu na doskonalenie tej sztuki. Kiedy skończył, odłożył pędzelek. Malowidło na pergaminie mogłoby być obrazem jego umysłu odbitym w spokojnym zwierciadle wody. Cisza wypełniła pokój za nim; cisza wielka i ciężka jak kamień. Kaden czuł pokusę odwrócenia się, ale uczono go, by siedział i malował, i nic poza tym, takwięc gdy ukończył obrazek, po prostu trwał nieporuszony. – To właśnie widziałeś? – zapytał w końcu Tan. Kaden potaknął. – I miałeś dość przytomności umysłu, żeby sporządzić saama’an. Zadowolenie ogarnęło Kadena. Może nauka pod kierunkiem Tana mimo wszystko nie będzie taka zła. – Nic więcej? – spytał mnich. – Nic więcej. Smagnięcie spadło na niego nagle, bolesne i nieoczekiwane. Kaden ugryzł się w język. Ból krzyczał na jego plecach jasną, grubą krechą, podczas gdy usta wypełnił mu miedziany smak krwi. Zaczął sięgać za plecy, by zablokować następne uderzenie, ale zmusił się do stłumienia tego instynktownego odruchu. Tan był teraz jego umialem i do niego należało wymierzanie kar i pokuty wedle swego uznania. Powód nagłego uderzenia pozostawał dla Kadena tajemnicą, lecz chłostę znosić potrafił. Osiem lat wśród Shinów nauczyło go, że ból to pojęcie zbyt ogólne, by oddać mnogość doznań wymagających opisania. Poznał brutalny ból stóp zanurzonych zbyt długo w lodowatej wodzie

oraz okropne kłucie i swędzenie podczas ich ogrzewania. Zdołał poznać głęboki, niechętny ból mięśni spracowanych do zupełnego wyczerpania i wykwity cierpienia następnego dnia, gdy próbował przywrócić miękkie ciało do życia, ugniatając je kciukami. Był też szybki, jasny ból czystej rany, gdy ześlizgnął się nóż, i niskie, dudniące pulsowanie bólu głowy po tygodniowym poście. Shinowie bardzo wierzyli w ból. Miał on przypominać, jak bardzo związani jesteśmy z naszym ciałem, powiadali. Stanowić przypomnienie porażki. – Skończ obraz – powiedział Tan. Kaden znów przywołał w pamięci saama’an, po czym porównał go z malowidłem na leżącym przed nim pergaminie. Wszystkie szczegóły oddał wiernie. – Jest skończony – odparł z niechęcią. Uderzenie spadło nań ponownie, lecz tym razem był na nie przygotowany. Jego umysł wchłonął szok, podczas gdy ciało ugięło się lekko pod ciosem. – Skończ obraz – powtórzył Tan. Kaden się zawahał. Zadawanie pytań umialowi było z reguły najkrótszą drogą do otrzymania kary, ale skoro był już bity, to drobne wyjaśnienie nie mogło zaszkodzić. – Czy to jakaś próba? – zapytał ostrożnie. Mnisi wymyślali wiele rozmaitych prób dla swoich uczniów, podczas których nowicjusze usiłowali wykazać się zrozumieniem i kompetencją. Rzemień smagnął go znowu w poprzek pleców. Dwa pierwsze uderzenia rozerwały mu szatę, a teraz poczuł, że trzecie przecięło obnażoną skórę. – Jest tym, czym jest – odpowiedział Tan. – Nazywaj to próbą, jeśli chcesz, ale nazwa nie jest rzeczą. Kaden stłumił jęk. Niezależnie od swego ekscentryzmu Tan używał tych samych irytujących powiedzeń, co reszta Shinów. – Nie pamiętam nic więcej – odparł Kaden. – Saama’an jest ukończony. – To nie wystarczy – powiedział Tan, tym razem powstrzymując uderzenie rzemienia. – To cały obraz – zaprotestował Kaden. – Koza, głowa, kałuże krwi, nawet kilka oderwanych kępeksierści przyklejonych do skały. Wszystko odtworzyłem. Tym razem Tan smagnął go znowu. Dwa razy. – Każdy głupiec widzi, co tu jest – powiedział sucho mnich. – Nawet dziecko patrzące na świat potrafi powiedzieć, co ma przed sobą. Ty musisz zobaczyć to, czego tu nie ma. Musisz się przyjrzeć, żeby dostrzec, czego brakuje. Kaden stoczył ze sobą walkę, próbując dopatrzeć się w tym jakiegoś sensu. – Cokolwiekzabiło kozę, nie ma tego tutaj – zaczął powoli. Kolejne smagnięcie. – Oczywiście, że nie. Wystraszyłeś to. Albo samo odeszło. W każdym razie nie spodziewasz się

chyba zastać dzikiego zwierzęcia pochylonego nad swoją ofiarą po tym, jak usłyszało lub zwęszyło zbliżającego się człowieka. – A zatem szukam tego, co powinno tu być, ale go nie ma. – Myśl w umyśle. Języka używaj wtedy, gdy masz coś do powiedzenia. Tan podkreślił wypowiedziane słowa trzema kolejnymi ostrymi uderzeniami. Rany spłynęły krwią. Kaden czuł, jak ścieka mu po plecach, gorąca, wilgotna i lepka. Otrzymywał już dawniej gorsze chłosty, ale zawsze za znacznie poważniejsze przewinienia, zasługujące na większą karę, nigdy w trakcie zwykłej rozmowy. Coraz trudniej było zapomnieć o przeszywającym bólu, ale próbował się skupić na przedmiocie rozważań. Tan nie zamierzał zaprzestać bezlitosnego smagania – to jedno było pewne. Musisz dostrzec to, czego tu nie ma. Był to typowy nonsens Shinów, ale jak to często z nonsensami bywa, zapewne okaże się prawdą. Kaden raz jeszcze przejrzał saama’an. Każda część kozy została przedstawiona, nawet wnętrzności, które leżały w sinych zwojach pod brzuchem zwierzęcia. Mózg zniknął, ale namalował strzaskaną czaszkę wyraźnie, pokazał nawet, gdzie została otwarta. Czego jeszcze można było oczekiwać? Śledził kozę, poszedł za nią do wąwozu i… – Ślady – powiedział, uświadamiając to sobie w chwili, gdy wypowiedział to słowo. – Gdzie są ślady tego, co zabiło kozę? – To bardzo dobre pytanie – powiedział Tan. – Czy tam były? Kaden starał się to sobie przypomnieć. – Nie jestem pewien. Nie ma ich w saama’anie… ale skupiłem się na kozie. – Wygląda na to, że te twoje złociste oczy nie widzą lepiej niż oczy kogokolwiekinnego. Kaden spojrzał zdumiony. Dotąd żaden z umialów nie wspomniał o jego oczach. Miałoby to zbyt ścisły związek z jego ojcem lub dziedzictwem. Shinowie nade wszystko cenili równość. Nowicjusze byli nowicjuszami, uczniowie uczniami, a pełnoprawni bracia byli równi w obliczu Niemego Boga. Oczy Kadena jednakże były szczególne. Tan nazwał je „złocistymi”, ale naprawdę ich tęczówki świeciły. Jako dziecko Kaden wpatrywał się w oczy ojca – wszyscy annuryjscy cesarze mieli podobne – nie mogąc się nadziwić, że ich kolor zdawał się poruszać i płonąć. Czasem płonęły jasno jak ogień na mocnym wietrze, kiedy indziej żarzyły się czerwonym, ciemnym płomieniem. Jego siostra Adare też miała szczególne oczy, ale one zdawały się iskrzyć i strzelać ogniem jak żar z zielonych gałązek. Jako najstarsze z cesarskich dzieci Adare rzadko skupiała jasne spojrzenie na młodszych braciach, a jeśli już to czyniła, to zwykle w przypływie irytacji. Zgodnie z rodzinną tradycją świetliste oczy pochodziły od samej Intarry, Pani Światła, która przybrała ludzką postać przed setkami lub tysiącami lat – nikt nie był

do końca pewien – aby uwieść jednego z przodków Kadena. Oczy te naznaczyły go jako następcę Nieciosanego Tronu, tronu samego Annuru, cesarstwa, które rozciągało się na dwa kontynenty. Shinowie, rzecz jasna, interesowali się cesarstwami nie bardziej niż Intarrą. Pani Światła była jedną ze starych bogiń, starszą niż bogowie Meshkent i Maat, starszą nawet niż Ananshael, Władca Kości. Od niej zależał łuk biegu słońca po niebie, ciepło dnia, tajemniczy blask księżyca. Nadto zaś, wedle mnichów, była dzieckiem, dziewczynką bawiącą się ogniem w bezkresie pustki, w nieskończonej otchłani będącej domem Niemego Boga. Któregoś dnia Kaden powróci do Annuru, aby upomnieć się o swoje miejsce na Nieciosanym Tronie, dopóki jednak mieszkał w Ashk’lanie, był tylko jednym z mnichów, od którego oczekiwano ciężkiej pracy i posłuszeństwa. Jego oczy z pewnością nie chroniły go przed brutalnym przesłuchaniem ze strony Tana. – Może ślady tam były – stwierdził Kaden bez przekonania. – Nie mam pewności. Tan milczał przez chwilę, a Kaden się zastanawiał, czy znów zacznie go bić. – Mnisi byli dla ciebie zbyt pobłażliwi – rzucił w końcu Tan surowo. – Ja nie popełnię tego błędu. Dopiero później, kiedy leżał bezsennie na swoim posłaniu, oddychając płytko, aby nie prowokować bólu w obitych plecach, uświadomił sobie, co powiedział jego nowy umial: „mnisi”. Jakgdyby Rampuri Tan nie był jednym z nich.

4 Nawet w porywach wiejącej od morza słonej bryzy zwłoki cuchnęły. Skrzydło Adamana Fane’a znalazło ten statek dwa dni wcześniej podczas rutynowego patrolu, z podartymi, obwisłymi żaglami, zaschniętą krwią na relingach i załogą posiekaną na kawałki i pozostawioną na pokładzie na pastwę rozkładu. Gdy przybyli kadeci, palące wiosenne słońce dokonało już swego dzieła, wzdymając brzuchy i napinając skórę na stawach i czaszkach. Muchy właziły do uszu martwych marynarzy i wyłaziły z nich, buszowały między obwisłymi wargami i zatrzymywały się, przystawiając trąbki do wyschłych gałek ocznych w poszukiwaniu pożywienia. – Jakieś teorie? – zapytała Ha Lin, szturchając najbliższe zwłoki stopą. Valyn wzruszył ramionami. – Myślę, że możemy wykluczyć szarżę kawalerii. – Bardzo cenna uwaga – odcięła się, wykrzywiając usta i sceptycznie mrużąc migdałowe oczy. – Ktokolwiekto zrobił, był w tym dobry. Spójrz tutaj. Przyklęknął, by oderwać kawałek ubrania od kłutej rany pod czwartym żebrem. Lin uklękła tuż za nim, pośliniła mały palec i wsunęła w ranę aż do drugiego kłykcia. Ktoś obcy, mijając Ha Lin na ulicy, mógłby wziąć ją za pełną kobiecości wesołą córkę kupca: zwinna i beztroska, o skórze opalonej na brąz od długiego przebywania na słońcu i połyskliwych długich włosach odgarniętych z czoła i związanych z tyłu skórzanym rzemykiem. Miała jednakże oczy żołnierza. Przez ostatnie osiem lat przechodziła ten sam trening co Valyn, ten sam co wszyscy kadeci, którzy stali teraz na pokładzie nieszczęsnego statku, a w Kettralu od dawna przyzwyczajano ją do widoku śmierci. A jednak Valyn mimowolnie wciąż widział w niej atrakcyjną dziewczynę. Na Wyspach żołnierze z reguły unikali romantycznych związków z kobietami. Niedaleko stąd, na Hook, ladacznice obu płci były tanie, a nikt nie chciał kłótni kochanków między kobietami i mężczyznami wyćwiczonymi w zabijaniu na dziesiątki sposobów. Mimo to Valyn przyłapywał się czasem na tym, że jego spojrzenie odrywa się od bieżącego zajęcia i samowolnie wędruje ku Ha Lin, obserwując wygięcie jej warg czy kształty ciała pod czarnym wojennym strojem.

Próbował to ukrywać – było to w końcu kłopotliwe i nieprofesjonalne – ale miał wrażenie, sądząc choćby z kpiarskiego grymasu, jaki czasem pojawiał się na jej twarzy, że dość często go na tym przyłapywała. Najwyraźniej nie przejmowała się tym jednak. Czasem wręcz odpowiadała mu śmiałym, rozbrajającym spojrzeniem. Łatwo się było domyślić, co mogłoby zajść między nimi, gdyby wyrośli w jakimś innym miejscu, gdzie trening nie pochłaniałby całego ich życia. Oczywiście „jakieś inne miejsce” dla Valyna hui’Malkeeniana mogło oznaczać jedynie Pałac Brzasku, który miał własne reguły i własne tabu; jako członekcesarskiej rodziny nie mógłby przecież kochać jej bardziej otwarcie niż tutaj jako żołnierz. Zapomnij o tym, rzekł do siebie gniewnie. Był tu, by skupić się na swoim zadaniu, a nie spędzać ranekna marzeniach o innym życiu. – Zawodowcy – powiedziała Lin, najwyraźniej nieświadoma faktu, że jego umysł odpłynął gdzieś na chwilę. Wyciągnęła palec z rany i wytarła krwawy osad o czarne ubranie. – Wystarczająco głęboka, by uszkodzić nerkę, ale nie na tyle, by ostrze utknęło. Valyn skinął głową. – Jest tu mnóstwo takich, więcej, niż można by się spodziewać po amatorach. Przyglądał się dłuższą chwilę fioletowej ranie, a potem wyprostował się i popatrzył w dal na pluszczącą połać Morza Żelaznego. Po widoku krwi dobrze było spojrzeć przez chwilę na nieskażony błękit, na bezkres południowego nieba. – Dość leniuchowania! – ryknął Adaman Fane i trzepnął Valyna dłonią w potylicę, przechodząc wzdłuż pokładu i depcząc po rozrzuconych ciałach, jakby to były połamane drzewce czy zwoje lin. – Ruszajcie tyłki i jazda na rufę! – Potężnie zbudowany, łysy trener był w Kettralu już od dobrych dwudziestu lat, a nadal codziennie przed świtem przepływał wpław cieśninę do Hook i z powrotem. Niewiele miał cierpliwości do kadetów gromadzących się właśnie wokół na jedno z jego ćwiczeń. Valyn dołączył do reszty. Znał ich wszystkich, to oczywiste. Kettral był niewielką jednostką bojową, a oni stanowili elitę – ogromne ptaki, z jakich korzystali, by lądować nieoczekiwanie za liniami wroga, mogły przenieść jednorazowo nie więcej niż pięciu, sześciu żołnierzy. Cesarstwo wykorzystywało Kettral, gdy misja miała być przeprowadzona szybko i cicho. Do wszystkich innych celów wystarczały annuryjskie legiony albo marynarka czy siły desantowe. Grupa szkoleniowa Valyna liczyła dwudziestu sześciu ludzi, z czego siódemka przyleciała z Fane’em na ten opustoszały statek na poranne ćwiczenia. Tworzyli dziwną grupę, do której należeli jeszcze: Annick Frencha, szczupła jak chłopiec, blada jak śnieg i milcząca jak kamień; Balendin o okrutnym uśmiechu, z siedzącym mu na ramieniu sokołem; Talal, wysoki, poważny, z jasnymi oczami w ciemnej jak węgiel twarzy; Gwenna Sharpe, niewiarygodnie beztroska

i chorobliwie wybuchowa; Sami Yurl, arogancki syn jednego z największych atrepów cesarstwa, o ciemnobrązowej skórze niczym bóg, mistrzowsko władający mieczem. Niewiele mieli ze sobą wspólnego poza tym, że któryś z dowódców uznał, że będą kiedyś świetni w zabijaniu ludzi. Oczywiście pod warunkiem że coś nie zabije ich wcześniej. Cały trening, wszystkie lekcje, osiem lat nauki języków, ćwiczenia saperskie, doskonalenie umiejętności nawigacyjnych, posługiwanie się bronią, bezsenne noce na wartach, nieustanny i przesadny wysiłek fizyczny – przesadny, bo obliczony na wzmocnienie ciała i umysłu, a wszystko to w jednym celu: w celu przystąpienia do Próby Hulla. Valyn pamiętał swój pierwszy dzień na Wyspach, jakby został wypalony żelazem w jego umyśle. Rekruci zeszli ze statku prosto w potok wyzwisk i obelg, między okrutne, gniewne twarze weteranów, którzy ten odległy archipelag nazywali swoim domem i najwyraźniej nie podobała im się żadna ingerencja, nawet ze strony tych, którzy pragnęli ich naśladować. Zanim zdołał postąpić dwa kroki, ktoś trzepnął go w policzek, po czym wcisnął mu twarz w mokry, słony piasek, tak że ledwo mógł oddychać. – Wbijcie sobie do głowy – wrzasnął ktoś, być może któryś z dowódców – że chociaż jakiś niekompetentny biurokrata uznał za wskazane przysłać was tutaj, na nasze drogie Wyspy Qirin, nie znaczy to wcale, że kiedyś wejdziecie do Kettralu. Nim minie tydzień, niektórzy będą błagać o litość. Inni załamią się podczas treningu. Wielu zginie, spadając z ptaków, tonąc wiosną w sztormowych falach, popłakując z żalu nad sobą, zanim wasze ciała zgniją na jakimś nędznym hannońskim zadupiu. A to i takdrobiazg! Tę część można jeszcze nazwać zabawą. Ci z was, którzy będą mieli szczęście albo będą wystarczająco uparci, wciąż będą mieli przed sobą Próbę Hulla. Próba Hulla. Pomimo ośmiu lat szeptanych domysłów ani Valyn, ani żaden z pozostałych kadetów nie wiedzieli nic ponad to, czego dowiedzieli się pierwszego dnia po przyjeździe na Qarsh. Wydawało się to bardzo odległe i niewidoczne jak statek za linią horyzontu. Nikt o tym nie zapomniał, ale też nie myślano o tym zanadto; w końcu nikt nie przystąpił do Próby Hulla, nie przeżywszy przygotowujących do niej ośmiu lat treningu. A teraz, po wszystkich tych latach, w końcu nadeszła pora, niczym zalegający w nieskończoność dług. Za niecały miesiąc Valyn i pozostali zyskają rangę pełnowartościowych członków Kettralu albo umrą. – Może zacznijmy ten ranek od przeglądu waszej niekompetencji – zaczął Fane, przywołując myśli Valyna z powrotem do teraźniejszości – a na początek weźmy Ha Lin. – Machnął w jej stronę wielką dłonią na znak, by zaczęła. Było to typowe ćwiczenie. Kettral zawsze ciągał kadetów po świeżych polach bitew, aby ten widokich hartował i doskonalił ich zrozumienie taktyki. – To był nocny atak – odparła Ha Lin surowym i pewnym głosem. – W innym wypadku marynarze na pokładzie dostrzegliby napastników. Grupa atakująca wdarła się z prawej, od strony