uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 758 580
  • Obserwuję766
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 028 277

03. Mal‚gorzata Musierowicz - Kwiat kalafiora

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :609.3 KB
Rozszerzenie:pdf

03. Mal‚gorzata Musierowicz - Kwiat kalafiora.pdf

uzavrano EBooki M Malgorzata Musierowicz
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 3,545 osób, 975 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 160 stron)

MAŁGORZATA MUSIEROWICZ KWIAT KALAFIORA

31 grudnia, sobota Suknia była różowa. Na zgięciach i szwach tkanina migotała delikatnie i złoci- ście. U dołu spódnicy tryskał tęczowymi iskrami ornament ze sztucznych brylanci- ków. Wisiała na sinym manekinie w oknie wystawowym Domu Mody „Telimena” przy ulicy Armii Czerwonej w Poznaniu. Kreacje tego typu nie podobają się na ogół wyrafinowanym elegantkom. Ale Ida Borejko do takich nie należała. Miała lat czternaście, była chuda, rudowłosa i odziana w za duże palto odziedziczone po starszej siostrze - Gabrieli. - Chciałabym - powiedziała Ida Borejko gorącym głosem. - Chciałabym być brunetką. - Przykleiła nos do szyby wystawowej Domu Mody „Telimena” i pożerała wzrokiem błyszczące, różowe cudo konfekcyjne. - Gdybym była brunetką - dodała na- stępnie - mogłabym malować usta na wiśniowo. - A tak to nie możesz wcale - celnie odparła Gabriela, rosła i dorodna siedem- nastoletnia sportsmenka o niebywale długich nogach. - Ida, dziecino, idziemy. Jestem głodna jak szakal. - Gabrysia, ale popatrz tylko... Gabrysia popatrzyła i lekceważąco ruszyła brwiami. Były to brwi szerokie i sta- nowcze, jakby stworzone do tego, by nimi lekceważąco poruszać. Pod tymi brwiami znajdowały się inteligentne brązowe oczy o stanowczym spojrzeniu, a wszystko razem mieściło się na twarzy rumianej, myślącej i dość silnie piegowatej. Gabrysia ubrana była w wytarte dżinsy „Odra”, burą kurtkę i nieokreślonego koloru beret filcowy, wci- śnięty byle jak na krzywo przyciętą blond czuprynę. Wyglądała jak duży, zaniedbany chłopak. Nie była fanatyczką elegancji. Każdy mógł to zrozumieć na pierwszy rzut oka. - No, już! - powiedziała głosem mocnym i despotycznym, po czym szarpnęła uchwytem siatki z zakupami. Drugi uchwyt znajdował się w dłoni zapatrzonej Idy, to- też szarpnięcie było dla niej przykrą niespodzianką. Z trudem złapała równowagę i w tej samej chwili, zmuszona do truchciku, już biegła za swą starszą siostrą, która wiel- kimi, równymi krokami maszerowała w stronę skrzyżowania ulic. - No co?! No co?! - krzyknęła Ida z piskliwą irytacją. - Czego to tak lecisz, co? - Mówiłam, jestem głodna. Diabelnie.

- Na twoim miejscu nie jadłabym tyle - docięła swej brutalnej siostrze obrażona Ida. - Na twoim miejscu starałabym się już nie rosnąć. - Niby dlaczego? - utrzymywała równe tempo Gabriela. - Gdybym była mniej- sza, nie mogłabym grać w kosza w AZS-ie. - Kupiłyśmy jajka? - skojarzyła sobie Ida. - Kupiłyśmy. Nie mów mi o jedzeniu, bo zemdleję. No, chodź już, prędzej! - Ga- briela jeszcze bardziej przyspieszyła kroku i wyciągnęła siostrę na skrzyżowanie ulicy Armii Czerwonej z ulicą Tadeusza Kościuszki. W tej samej chwili z przeciwnej strony jezdni ruszył bardzo wysoki, barczysty szatyn o stalowych oczach, orlim nosie i niebezpiecznym uśmiechu notorycznego pod- rywacza. Był to młodzieniec przystojny i pewny siebie, toteż tym dziwniejsze mogło się wydawać jego zachowanie, kiedy - niesiony falą przechodniów - wpadł znienac- ka wprost na Gabrielę i stanął z nią oko w oko i nos w nos - Yh! - wyrwał mu się mianowicie trwożny okrzyk, a jego twarz pobladła. Zaskoczona Gabriela stała przez chwilę nieruchomo, z uwieszoną u siatki młodszą siostrą, której oczy zapłonęły nagle ową charakterystyczną dla młodszych sióstr ciekawością. - Ty ty... Gab... Gabrysiu? - spytał głupio szatyn. Gabriela była tak daleka od romantycznego zawstydzenia, jak Syberia od Ri- wiery. - Co, ślepy jesteś? - spytała rzeczowo. - Słuchaj... - Nie ma mowy - odparła energicznie Gabriela. - O, nie. A jakby co, to tym ra- zem oberwiesz, słowo ci honoru. - Gabrysiu... - odzyskał nieco pewności szatyn. - Daj sobie wytłumaczyć... - Stary - wyrzekła ona głosem jak brzytwa. - Mnie nie trzeba nic tłumaczyć, ja jestem inteligentna i z miejsca sama rozumiem. Wybacz i żegnaj. Światło zielone już miga. - Gabrielo!

- Stary, cześć. Do zobaczenia na jakimś treningu. I daj mi już spokój, raz na za- wsze - powiedziała Gabriela bezlitośnie i szarpnąwszy za swój uchwyt jak za uprząż, pociągnęła Idę, aż smarkuli ruda grzywa spadła na oczy. Przeszły na drugą stronę jezdni i ruszyły dalej, w kierunku ciemnego kamien- nego masywu Pałacu Kultury. - Gabuniu, kto to był? No, powiedz mi, kto to był? - jęczała Ida i, me mogąc wy- dusić odpowiedzi z milczącej zawzięcie siostry, pytała dalej: - Znajomy? Z AZS-u? Gniewacie się? No, powiedz!!! - Znajomy - burknęła Gabriela na odczepne. Była rozdrażniona. - Taki jeden. Nazywa się Pyziak. Janusz Pyziak” - pomyślała i znów ją zatrzęsła dawna złość. Pyziak (lat osiem- naście, wzrost: metr osiemdziesiąt dwa) był gwiazdą drużyny juniorów. Słynął z nieza- wodnych rzutów. Mecz koszykówki bez niego był z reguły sromotną porażką. Otóż ta właśnie gwiazda kosza pewnego wrześniowego wieczoru zwróciła swe spojrzenie na Gabrielę. Wieczór był piękny i Janusz Pyziak odprowadził Gabrysię po treningu do domu nieco okrężną drogą. Mimo mroku patrzał jej bezustannie w oczy i powiedział, że przypomina mu kwiat jabłoni, drżący w lekkim, wiosennym wietrze. Na Gabrieli metafora ta wywarła niezwykle silne wrażenie do następnego treningu, kiedy to, zwie- rzywszy się koleżance z drużyny, usłyszała od niej, że i ona, jakiś miesiąc temu, została przez Pyziaka porównana do kwiatu jabłoni. Skonfrontowana z całą drużyną juniorek metafora Pyziaka okazała się wytartym liczmanem: aż cztery dziewczyny były kwia- tem jabłoni dla dzielnego koszykarza, dwie natomiast porównane zostały do muzyki skrzypcowej. Szatnia drużyny żeńskiej rozbrzmiewała tamtego wieczoru huraganowy- mi wybuchami śmiechu, a nieświadom niczego Pyziak, który zaproponował Gabrieli spacer po parku, został przez nią zbesztany, zawstydzony, skarcony jak dzieciak i od- trącony kategorycznie raz na zawsze. Wyszydzony następnie w sposób solidarny przez całą drużynę juniorek trzy tygodnie nie przychodził na treningi w te dni, kiedy w sali ćwiczyły razem oba zespoły - chłopców i dziewczyn. Po trzech tygodniach wrócił do równowagi i na treningi, lecz unikał Gabrieli jak diabeł święconej wody. I że też dzisiaj akurat musiał wpaść na nią na skrzyżowaniu! To ci biedaczyna... Gabrysia uśmiechnęła się z tajoną satysfakcją, przypominając sobie zmieszanie tego zakłamanego potwora, i z wolna doszła do wniosku, że nie ma powodu do zde- nerwowania, spotkanie dzisiejsze wypadło nawet całkiem zabawnie.

Było to ostatnie popołudnie roku 1977. Gabriela i Ida wędrowały sobie ze swo- imi zakupami przez ulice Poznania, a wokół nich, w szarym powietrzu, unosiły się upojne sylwestrowe fluidy. Restauracje i kawiarnie, świetlice i kluby studenckie, sale konferencyjne i stołówki zakładów pracy. Wojska Polskiego, Służby Zdrowia, Milicji Obywatelskiej i ORMO, jadalnie szkolne i liczne klasopracownie oraz wszystkie inne nadające się do tego celu pomieszczenia udekorowano bladymi serpentynami z ubocznej produkcji papierniczej, zegarami wyciętymi ze styropianu i obowiązkowo wskazującymi za pięć dwunastą, dowcipnymi malowidłami o podtekście uczuciowym lub frywolnym, koszmarnymi kominiarzami ze szczotką, a także gigantycznymi ma- seczkami z brystolu, wysmarowanego czarną plakatówką i posypanego tak zwanym błyszczem. Zakupiono ogromne ilości napojów alkoholowych i Pepsi-Coli, ryb w gala- recie, pieczeni rzymskiej i sałatek garmażeryjnych. Wszystko wokół dyszało oczekiwa- niem szampańskiej nocy. Po chodnikach i jezdniach całego miasta, dławiąc się w kłę- bach niebieskawych, czarnych i brunatnych spalin samochodowych, tupały tysiące za- aferowanych obywateli PRL, taszcząc w zgrabiałych dłoniach paczki, siatki i butelki. Do kas sklepowych płynęły strumienie żywej gotówki, powiększając tylko ogólne za- mieszanie. Przed zakładami fryzjerskimi i wewnątrz nich odbywały się sceny dantej- skie. Gdzie indziej znów dowieziono szampana i to powodowało natychmiastowe utworzenie się na chodniku wiru o kilku epicentrach. Przechodnie mieli w oczach go- rączkowy blask - melanż podniecenia łowieckiego i nadziei na odwrócenie nurtu co- dziennej bylejakości przy pomocy szaleństw sylwestrowych. Tak, stanowczo było coś w powietrzu tego popołudnia. Nawet Gabrysia przypo- mniała sobie, że zaproszono ją na prywatkę. Zaproszenie pochodziło od Joanny, ku- zynki, która zawsze telefonowała po Gabrysię na kilka dni przed planowanym przyję- ciem. Niestety, przyjęcia te i prywatki były zazwyczaj tak ekskluzywne, że Gabrysia z reguły na nie nie chodziła, gdyż po prostu nie miała w co się ubrać. Na przykład, gdy- by zdecydowała się pójść do Joanny dzisiejszego wieczoru, miałaby do wyboru albo swoje całkowicie bezpretensjonalne dżinsy „Odra”, albo szkolną spódniczkę w kolorze granatowym, zresztą już przykrótką. Postawa człowieka wobec dóbr materialnych oraz przedmiotów konsumpcyj- nych nie zawsze zależy od jego widzimisię. Kiedy, na przykład, człowiek jest częścią wielodzietnej komórki społecznej o umiarkowanych dochodach i nieumiarkowanie lekkomyślnym do nich stosunku, rozsądnie czyni przybierając wobec wyżej wspo- mnianych dóbr postawę lekceważącą i nawet wyniosłą. Gabriela właśnie to zrobiła. Ponadto, ujęcie takie bardzo odpowiadało jej naturze wyzbytej kokieterii i nacecho-

wanej pewną nonszalancją. Gabrysia była całkowicie zadowolona zarówno ze swej ro- dziny, jak i ze swej sytuacji życiowej. A na prywatkę przecież od początku pójść nie za- mierzała. Zamierzała zostać w domu i poczytać sobie ze smakiem pożyczoną od ojca „Fizjognomikę” Arystotelesa. - „Ci, którzy mają małe oczka, bywają nikczemni: wnioskuje się o tym z przy- kładu małp” - smacznie przeczytała Gabrysia. Nie znała milszego sposobu czytania niż w pozycji leżącej, na brzuchu, przy czym pod brodę należało sobie podłożyć zwiniętą poduszkę, żeby kark nie zdrętwiał. Ida szukała czegoś w szafie i zareagowała natychmiast. - Te, uważaj no! Bo ja ci powiem, co wnioskuję z twojego przykładu! Mama, Gaba mi robi przytyki! - Gaba, nie rób Idzie przytyków - powiedziała machinalnie mama Borejko, przechodząc przez pokój z odkurzaczem w ręce. Matka czterech córek, z których każ- da miała wyraźnie zarysowaną osobowość, pani Mila Borejko, zachowywała względną równowagę ducha tylko dzięki specjalnemu systemowi, wypracowanemu przez długo- letni trening psychiczny. Wszelkie konflikty między córeczkami przyjmowała miano- wicie do wiadomości tylko powierzchownie. Inaczej po prostu nie zdołałaby przetrwać w tym młynie. - Coś takiego, ona nie odróżnia Arystotelesa od przytyku - zaśmiewała się Ga- brysia, a słowa jej przechodziły przez wierzchnie rejony maminej świadomości, wpa- dając jednym uchem, a wypadając drugim. Ida warknęła ze złością, ryjąc oburącz w szafie. Kiedy się złościła, miała oczy jak zielone lampki elektryczne, a jej czupryna, przypominająca bezładne zwoje mie- dzianych drucików, zdawała się samoczynnie iskrzyć. Dwie córki państwa Borejków były rude; Ida i Natalia. Dwie pozostałe: Patrycja i Gabriela, były blondynkami, jak mama. Co do rudego taty Borejki (który z biegiem lat stał się siwawy), uważał on, że cztery córki to i tak sporo jak na wytrzymałość pojedynczego ojca i całe szczęście, że nie są to cztery rude córki. Los - twierdził tata Borejko z właściwą mu filozoficzną po- godą - litościwie nie zechciał do monotonii płci przydawać monotonii ubarwienia. W istocie, każda z córek miała łepetynę innego koloru. Gabriela odznaczała się bujną strzechą krzywo przyciętych, jasnopopielatych kosmyków. Ida była ruda jak wiewiór- ka, zaś mała Natalia mawiała o sobie, że jest pomarańczową blondynką i było to traf-

ne określenie: jej włosy były dokładnie koloru marchewki. Najmłodsza Patrycja była zasadniczo podobna do barokowego aniołka z różowego alabastru i zgodnie z tym wo- kół pulchnej buzi miała wijące się, złote loczki. - Ha!!! - wrzasnęła nagle Ida głosem piskliwym. - Ja przepraszam, że zakłócam spokój! Ale znów ktoś ruszał moje rajstopy! - „Ci, którzy mówią głosem miękkim i bezdźwięcznym, bywają łagodni; wnio- skuje się o tym z przykładu owcy. Ci zaś, którzy mówią głosem wysokim i wrzaskli- wym, bywają narwani; wnioskuje się o tym z przykładu kóz” - przeczytała Gabrysia z prawdziwą przyjemnością. - Słuchajcie no, kozy nieszczęsne, gdzie jest wasz ojciec? - Nasz nieszczęsny ojciec jest w mieście, razem z naszymi nieszczęsnymi sio- strami - odparła Gabrysia, wertując Arystotelesa. - Usiłują nabyć kiełbasę. - Ten człowiek oszalał - stwierdziła mama zwięźle. - Stratują mu dzieci w kolej- ce. - Nasz nieszczęsny ojciec nie będzie stał w kolejce - wyjaśniła Ida. - Pulpecja jest jedyna na podbijanie tłumów. - Miała tu na myśli pięcioletnią Patrycję, słodkie dzieciątko o stalowym charakterze, typowy wykwit lat siedemdzie- siątych. Wykwit ten potrafił się rozpłakać na zawołanie, kiedy kolejka, napierając zwartą masą na ladę, domagała się niedopuszczania do niej wszystkich starców, ko- biet w ciąży i inwalidów z dziećmi na ręku. W takich chwilach zaprawiona w bojach dziecina wybuchała płaczem tak przekonywającym, że zdetonowana kolejka milkła i nie wydawała już okrzyków na temat dużej dziewczynki, która bynajmniej nie musi być trzymana na ręku, lecz przeciwnie, samodzielnie może ogonkować po salceson i wątrobiankę. - Odkurzacz się zepsuł - stwierdziła mama z irytacją. Gabrysia podniosła oczy znad książki, bo w głosie mamy zabrzmiała nutka dziwnego rozdrażnienia. Było też coś niepokojącego w jej wyglądzie. Mama zawsze była mała i bardzo szczupła, lecz dziś wydawała się jeszcze bardziej mizerna. I nieswoja. Mama miała nieco ponad czterdzieści lat, wyglądała na więcej, gdyż jej twarz nosiła ślady wszystkich trosk i kło- potów, których nie dopuściła do głębin świadomości. Tylko oczy były w jej twarzy młode - świeciły miłym, dobrym, błękitnym spojrzeniem, bo zresztą i mama była oso- bą miłą i dobrą, tylko niesłychanie apodyktyczną. Była małym domowym tyranem,

pełnym skoncentrowanej energii, wiecznie czymś zajętym i niezłomnie oddanym swo- jej rodzinie. Tym dziwniejsza była jej dzisiejsza apatia - bo to, co u kogo innego mogło być poczytane za stan normalny, u mamy oznaczało właśnie apatię i marazm. Wzdychając i masując sobie okolice żołądka, mama Borejko stała bezczynnie pośrodku pokoju i wpatrywała się w odkurzacz. Wreszcie otrząsnęła się, wzięła ze stołu książkę, skontro- lowała jej tytuł i przewróciła kilka kartek. - Kto to kupił? - spytała. - Co takiego? - „Drugą i trzecią młodość kobiety”. Przez chwilę panowała cisza. - Ja... - wyznała wreszcie Ida, chrząkając z zażenowaniem. Gabrysia zaniosła się chichotem, po czym wsparła brodę o poduszkę. - „Ci, którzy mają pośladki wąskie i kościste” - podjęła głośno. - No, mamo, teraz sama słyszysz, ta jędza mnie bezustannie poniża. - Gaba, nie poniżaj. - Arystoteles! Powiedz jej, mamo, żeby sobie lepiej fizykę poczytała. Bo nigdy nie wylezie z tej dwójki. - Gaba, poczytaj sobie lepiej fizykę - powiedziała mama. - Bo nigdy nie wyle- ziesz z tej dwójki. - Westchnęła i skrzywiła się boleśnie. - Co, u licha, jakoś kiepsko się dziś czuję. Słuchajcie, dlaczego żadna z was nie zna się na elektryczności? Dlaczego ja muszę stać na środku pokoju z nieczynnym odkurzaczem? - Dlatego, że go nie włączyłaś do kontaktu - odgadła błyskotliwie Gabrysia, choć miała dwójkę z fizyki i wstręt do prądu elektrycznego. Mama z niezadowoleniem skonstatowała, że Gabrysia ma rację, po czym udała się do sąsiedniego pokoju, by włączyć wreszcie odkurzacz. Lecz dotarłszy tam, od razu o nim zapomniała i usiadła w fotelu, trzymając się za brzuch. W mieszkaniu Borejków zapadła cisza. Na dworze też cichło - powoli, lecz wyraźnie. Mrok na ulicach gęstniał, nabiera- jąc tonów granatowych. Nie rozjaśniało go nawet najmniejsze światełko ulicznej latar- ni, ponieważ na przełomie lat 77 i 78 cały kraj oszczędzał energię elektryczną. Za to

pokój, w którym znajdowały się Ida i Gabrysia, był oświetlony wprost rzęsiście. Pokój ów miał ściany koloru zielonego, co z trudem można było dostrzec pod patyną lat. Był to pokój wąski, wysoki i umeblowany bez przekonania. Zawierał dwa tapczany, szafę trzydrzwiową, wielkie biurko, stół i dwa krzesła wyściełane - wszystko w charaktery- stycznym i cenionym przez znawców stylu lat pięćdziesiątych naszego stulecia. Meble te w dawnym mieszkaniu Borejków zapychały ze szczętem niemal całe M-4. Tu, w jed- nym z trzech pokojów szacownej mieszczańskiej kamienicy z roku 1914, wymienione wyżej sprzęty ukazywały z całym bezwstydem ubogie swe wdzięki. Borejkowie zamieszkali tu przed niespełna dwoma miesiącami, ulegając namo- wom swej starej znajomej, pani Trak, która po śmierci męża postanowiła przenieść się do mieszkania mniejszego i wygodniejszego. Lekkomyślni jak zwykle Borejkowie zgo- dzili się na zamianę, podniecani myślą, że czynsz w owym starym mieszkaniu kwate- runkowym jest o wiele niższy niż opłata za mieszkanie spółdzielcze. W tym aspekcie sprawę wygrali. Lecz pod wszystkimi pozostałymi względami raczej nabito ich w bu- telkę, co było nieuczciwością o tyle względną, że Borejkowie po prostu nie uważali się za pokrzywdzonych. Mieszkanie miało kaflowe piece, do których węgiel trzeba było zdobywać podstępami i szantażem, po zdobyciu zsypywać do piwnicy, a następnie wnosić codziennie w kubełkach do mieszkania. Jednakże ten mankament był dla Bo- rejków jedynie źródłem ukojenia i zachwytów. Czyż mogło istnieć bowiem coś roz- koszniejszego niż ciepły piec z pięknych starych kafli, do którego tak błogo przytulić się plecami w mroźny wieczór zimowy! Podobnie spaczone widzenie rzeczywistości przejawiali ci beznadziejnie nieżyciowi lokatorzy w odniesieniu do rozmamłanego i grożącego wybuchem piecyka w łazience (który ich zdaniem był prześlicznym mosięż- nym zabytkiem niemieckiej secesji), podłóg spróchniałych i wymagających ustawicz- nego pastowania (lecz jakże miło skrzypiących pod nogami), sufitów z kurzem osa- dzającym się złośliwie na gipsowych stiukach i girlandkach (ale cóż za rozkosz obu- dzić się rano i ujrzeć nad sobą coś tak różnego od stropów żelbetowych z rurami kana- lizacyjnymi!) i tak dalej, i tak dalej. Dodatkowym mankamentem mieszkania była okoliczność, że remontowano je zapewne w latach dwudziestych. Rychłej zmiany sytuacji remontowej raczej nie przewidywano. Ojciec Borejko, filolog klasyczny i bibliotekoznawca, był ostatnim człowiekiem, który mógłby zbić ma- jątek. Mama od urodzenia Natalii przestała pracować w biurze i zajęła się wyłącznie domem oraz wychowaniem córek, ściboląc na maszynie dziewiarskiej swetry i czapki, co zlecała jej Spółdzielnia Pracy „Świt” i który to rodzaj zarobkowania, aczkolwiek niekrępujący, nie należał bynajmniej do popłatnych. Na całe szczęście, rodzina Borej-

ków była tak umęczona spółdzielczo-osiedlowym betonem, że nowe mieszkanie podo- bało się wszystkim, nawet w obecnym stanie. Podobało się zresztą nawet osobom bar- dziej życiowo zaradnym niż ci fantaści. Każdy, kto pobył w nim choćby pół godziny, wychodził pełen uznania dla jego przytulności, urody i nieokreślonego wdzięku, jakim oddychał tu każdy kąt. Nie zdawano sobie przy tym sprawy, że podobne cechy miało- by każde mieszkanie tej rodziny i że wrażenie przytulności nie rodziło się bynajmniej w umeblowaniu czy dywanach. Przytulnie było po prostu z tymi ludźmi - niezamożny- mi, niezaradnymi i pozbawionymi siły przebicia. To dlatego goście u Borejków sie- dzieli zawsze dłużej, niż wypadało, a niejeden z nich zasiedział się i do późnej nocy, choć często jako jedyny poczęstunek wjeżdżała na stół herbata i chleb z dżemem. Zresztą fakt, że w nowym mieszkaniu było więcej miejsca i że nareszcie można było zapraszać wszystkich gości, jakich miało się ochotę zobaczyć, stanowił dla każde- go z Borejków źródło nieustającej uciechy. A to się czuło. Gabrysia umościła sobie na tapczanie wygodne gniazdko z koca, poduszek i du- żej wełnianej chustki. Leżąc błogo, na przemian to czytała, to popatrywała na siostrę, która wciąż stała przed lustrem umieszczonym w drzwiach szafy i wierciła się, jakby karaluch łaził jej wokół talii. Przeginała się tak i owak, robiła obroty i skłony, stroiła miny i trzepotała rzęsami. Gabriela uśmiechnęła się pobłażliwie. Gapienie się w lustro - czynność ściśle użytkowa, którą rozsądny człowiek ogranicza do kilku najkoniecz- niejszych chwil, zbzikowaną Idę zdawało się najwyraźniej fascynować. Gdybyż choć była piękna! Ale nie. Gabrysia bardzo lubiła chudą, płaską i okrągłą jak talerzyk twarz siostry z jej zadartym nosem i rudymi brwiami. Lecz nie mogła przyznać, że jest to twarz urodziwa, choć nakrapiany podlotek czynił wszystko, by efekt ten osiągnąć. Te- raz, na przykład, zasmarowywał piegi fluidem, a skórę wokół oczu pokrywał hojnie zielonym, migocącym mazidłem. - Skarbie - przemówiła Gabriela, kryjąc uśmiech. - Co to za nagły zryw elegan- cji? Czy ty się gdzieś wybierasz? - Owszem - burknął skarb. - Do Joanny na prywatkę. - Aha... do Joanny... na prywatkę... - odpłynęła uwaga Gabrieli. - Ty, a posłu- chaj tego: „Ci, którzy mają grzbiet włochaty, bywają bardzo bezlitośni” ...zaraz - oprzytomniała nagle. - Jak to: do Joanny na prywatkę? Przecież to ja byłam zaproszo- na!

- No, ale ty przecież nie idziesz - westchnęła zniecierpliwiona Ida i syknęła, po- nieważ zielone mazidło rozpłynąwszy się nagle, wlazło jej do oczu. Dłubiąc sobie pod powiekami, gęsto mrugając i łzawiąc, ze świstem zaciągnęła zamek aksamitnej su- kienki, którą donaszała po Gabrysi. - Skąd wiesz, że nie idę, wiśniowa brunetko? Skąd wiesz, pytam? Ida odwróciła się od lustra i z wyrazem lekceważenia pociągnęła nosem. W swym podręcznym arsenale kobiety światowej miała spory zapas takich wzgardliwych grymasów. Trenowała je wszak codziennie przed lustrem, na wypadek gdyby akurat tego dnia zaczepił ją jakiś czarujący natrętny brutal. Teraz wyniosłość ową przećwi- czyła na osobie siostry, zresztą bez trudu. Mimo iż uważała Gabrielę za istotę pod każ- dym względem imponującą. Ida po cichu przypuszczała, że jej starsza siostra nie ma w sobie ani jednego hormonu. Żeby do tego stopnia się zaniedbać! Nigdy nie malo- wać! Nie robić manicure! Wrzeszczeć na ulicy na takiego pięknego chłopaka jak Py- ziak! Ida miała już nie tylko dyskretny manicure, ale i dyskretnego wielbiciela imie- niem Waldzio, który to, nie zważając na jej zmienność i okrucieństwo, chętnie podda- wał się rozkosznej tyranii. Poddanie to znajdowało wyraz w licznych ofiarach, jak taszczenie węgla z piwnicy, wynoszenie śmieci po całej rodzinie Borejków w dzień, kiedy przypadł dyżur Idy, odrabianie za nią co trudniejszych lekcji i wystawanie w najróżniejszych kolejkach po wszystko. - Moja biedna Gabusiu - przemówiła Ida, widząc, że jej starannie opracowana mimika nie wywiera na siostrze najmniejszego wrażenia. - Nie trzeba być Arystotele- sem, żeby wiedzieć, kiedy kobieta wybiera się na Sylwestra. Ty się nie wybierasz. Po pierwsze, nie masz z kim. A po drugie, nie masz w czym. - Moja biedna Idusiu. Ty jednak jesteś dojrzała ponad wiek. Ciekawe, jaki to ma związek z włochatymi nogami. - Widocznie żadnego. Spójrz na swoje. - Ida, zadowolona ze swej dowcipnej i natychmiastowej riposty, poweselała na tyle, by móc udzielić Gabrysi dobrej rady. Cmoknęła z przyganą i powiedziała: - Głupio robisz, że nie idziesz. Dziś spotkałam na schodach tego blondyna z pierwszego piętra, co z tobą jest w jednej klasie. - A, Pawełka - mruknęła Gabrysia. - Powiedział mi, że też będzie u Joanny. Oni się znają. Uważam, że jest śliczny. - Tak - powiedziała Gabrysia. - Śliczny jak budyń z soczkiem. - Szkoda, że ci się nie podoba. Na szczęście ja też jestem w jego typie.

- Moim zdaniem każda dziewczyna jest w jego typie. A znów on jest w typie jednej Danusi. - Z waszej klasy? - spytała Ida żałośnie. - Tak. Przegrana sprawa, Iduś, dziecino. Kochaj się lepiej w Waldusiu. - Tak czy inaczej ja idę - powiedziała zdecydowanie Ida Borejko. - Pawełek mi powiedział, że był rano fiatem u Joanny, on ma fiata mirafiori... no i pomagał jej robić zakupy. Podobno upiekła już placek drożdżowy, z kruszonką, i to całe dwie wielkie blachy. Będzie mnóstwo innych przysma... - Która godzina? - spytała gwałtownie Gabriela, podrywając się na nogi jednym sprawnym skokiem, - No, późno już, późno. Dochodzi siódma. - Zmywaj no te makijaże. Zostajesz w domu. - Kto, ja? Mamusiu! Mama weszła szybkim krokiem. - Kto kogo bije i za co? Wyjaśniono jej, co zaszło, a mama bez chwili namysłu wydala werdykt; - Gaba idzie. Ida zostaje. Proszę bez protestów. - Mamo!! - Powiedziałam, bez protestów. Nieletnie uczennice nie chadzają na prywatki. Gabrysiu, właściwie... dlaczego ty też nie chadzasz? - No, bo nie mam kiecek - wyjaśniła Gabrysia pobłażliwe. - Ale to nieważne, dziś się tym nie przejmuję, bo idę po prostu na placek. - Gabrysiu, jak to? Jak to - nie przejmujesz się? Przecież to nienormalne. Moja droga, ty stanowczo, ale to stanowczo, powinnaś wcielić się dziś wieczór w Roman- tycznego Motyla. A jak, to już ja ci powiem. - Niesprawiedliwość! - wymamrotała Ida. - Przecież ja się już umówiłam z Wal- deczkiem! - O, kochanie, jak to miło. Lubię Waldeczka, choć zbyt często dostaje czkawki. Biedne dziecko, dlaczego on tak się mnie boi? - Bo jesteś groźna despotka!

- Zaproś go mimo to. Posiedzimy sobie wszyscy razem przy telewizji, a o dwu- nastej dziesięć Waldzio pójdzie do domu. - Ta propozycja mi się nie podoba. I nie spodoba się też Waldkowi. - Ale innej nie ma - w głosie mamy zadźwięczała stal i Ida, mrucząc gniewnie, zaniechała oporu. Punktualnie o siódmej wrócił z miasta zdyszany tata Borejko wraz ze zdyszany- mi córkami - Natalią i Patrycją. Natychmiast włączono telewizor, stojący w zielonym pokoju. Zaczynała się właśnie bajka na dobranoc. Dwie rumiane dziewczynki - sied- mioletnia, chuda jak szczapka Natalia, zwana w rodzinie Nutrią dla swych imponują- cych górnych siekaczy i namiętności moczenia się w wodzie, oraz pięcioletnia Patry- cja-Pulpecja, zasiadły przed ekranem nie zdejmując nawet płaszczyków. Całkowite i wyłączne skupienie uwagi potrzebne im było dla śledzenia przygód pewnego sympa- tycznego kreta. - Wleci do tej dziury - emocjonowała się Nutria, drżąc z podniecenia, ogryzając paznokcie i szeroko otwierając świetliste, szare oczy. - Nie wleci, nie wleci - Pulpa zachowywała olimpijski spokój. Jej lazurowe oczka, ukryte wśród fałdek miłego sadełka, błyszczące okrągłe policzki z dołkami i do- datkowy dołeczek w brodzie - wszystko to tchnęło zdrowiem, siłą i niczym nie zmąco- ną pogodą ducha. - Patrz, patrz, męczą go! - krzyczała Nutria, kurczowo ściskając rękę siostrzycz- ki. - Co się martwisz. Patrz, on się nie martwi. - Ale przecież... - Ty się martwisz, a on sobie zawsze poradzi - koiła Pulpa, siedząc zażywnie na tapczanie jak mały, różowy Budda. Nutria była nerwowa, płakała z dziwnych powodów, a huśtawka jej nastrojów znana była rodzinie bliższej i dalszej, ponieważ udawanie pogody w chwilach depresji było zabiegiem całkowicie obcym tej szczerej naturze. Pykniczna Patrycja była wciele- niem spokoju. Jeśli chodzi o nią, kret z bajki mógłby zostać nawet poćwiartowany i zamarynowany w occie - przyjęłaby to zapewne z lekkim smuteczkiem, by natych- miast zająć się zabawniejszymi stronami życia.

Na szczęście tego wieczoru kret jakoś się wylizał, bajka dobiegła końca i ryknę- ła Siódemka, co wywołało okrzyki całej rodziny: „Gasić, gasić!” - i skłoniło Nutrię i Pulpecję do opuszczenia zielonego pokoju. Zdjęły płaszcze, botki, czapki, ułożyły wszystko w korytarzu i poszły myć ręce, która to czynność wynikała zawsze z inicjaty- wy Natalii. Był już czas, bo czajnik w kuchni zaczął gwizdać. Ojciec zgasił pod nim płomień gazowy i dalej wiódł pogawędkę z mamą, która przygotowywała kolację. Patrzał przy tym na jej małe i zniszczone ręce, których każdy ruch był celowy i precyzyjny. Mama krajała wielkie ilości chleba, smarowała je masłem roślinnym, pastą twarogową, kła- dła na to plasterek kiełbasy i zdobiła wszystko hojnie szczypiorkiem i kminkiem. Pa- trzała przy tym czule na swojego męża, który opierał się bokiem o ścianę przy kuchen- nym stole i opowiadał, co było w pracy, podjadając przy tym po kawałeczku to tego, to owego. Ojciec Borejko był przygarbionym i posiwiałym rudzielcem o ciepłych brązo- wych oczach i subtelnym uśmiechu. Jego wrodzoną i wykształconą z latami melan- cholię spowijał woal zadumy, pozwalający mu izolować się ochronną otoczką od oce- anu kobiecości przewalającego się po tym domu. Tata Borejko wolał od dawna zacho- wywać rozsądne milczenie, a jeśli już mówić, to jakby do siebie, nie zwracając szcze- gólnej uwagi na to, czy ktoś go w ogóle słucha. Ze spokojem prawdziwego filozofa tkwił w toczących się burzliwych kłótniach, w razie potrzeby schodząc po prostu z toru zamieci. Jednakże, kiedy akurat w pobliżu nie tętniło życie którejś z córek, tato stawał się bardziej wymowny. Teraz właśnie był taki moment - bo małe były w łazience, a duże w zielonym pokoju, gdzie Ida dąsała się, a Gabrysia robiła przegląd swej garde- roby, by po chwili stwierdzić, że w rzeczy samej nie ma co na siebie włożyć, chyba że pójdzie na prywatkę w białej bluzce i granatowej spódnicy. „I tak też zrobię -pomyśla- ła. - Co za różnica, w czym będę jadła te wszystkie smakołyki”. Smakołyków zawsze było za mało w tym domu. Przy napiętym do ostatnich granic budżecie, a jednocześnie przy nieumiarkowanej manii kupowania książek, któ- rej ulegali wszyscy znający alfabet członkowie rodziny, sytuacja musiała wyglądać drastycznie. Co prawda, w chwilach kryzysu robiono czystkę w bibliotece i zanoszono paki nie lubianych książek do antykwariatu na Starym Rynku, lecz sumy uzyskane z tej sprzedaży nigdy nie były zbyt wysokie. Mama dokazywała cudów pomysłowości, by gatunkowo skromne pożywienie uczynić pożywieniem wysokokalorycznym, wysoko- białkowym i pełnym witamin, ale niekiedy przeżywała chwile buntu i ukazywała ojcu bezsens kupowania na przykład polskiego przekładu Plutarcha, skoro ma się na półce

oryginał. Proponowała, by zamiast czynić podobnie nieprzemyślane zakupy, nabył ra- czej nieco czekolady dla córek. Ojciec odpowiadał, że po pierwsze, czekolady nie ma, a po drugie, z natury swojej nadaje się ona wyłącznie do szybkiego strawienia, podczas gdy przekład Plutarcha będzie dojrzewał na półce, czekając, aż dziewczynki dorosną do tej lektury. Mama milkła, gdyż w głębi serca przyznawała ojcu rację. W efekcie tej polityki Borejkówny były dziewczętami inteligentnymi, pełnymi erudycji zaskakującej w ich wieku, rzucały sobie swobodnie cytatami i aforyzmami, lecz do całkowitej towa- rzyskiej ogłady brakowało im opanowania na widok rzeczy jadalnych, zwłaszcza za- wierających czekoladę. Dochodziło do gorszących scen. Dzisiejsza kolacja też została pochłonięta w oszałamiającym tempie. W tym domu nikt nie grymasił przy jedzeniu, ponieważ mogłoby się zdarzyć, że któraś z sióstr zajęłaby się porcją grymaśnicy. Nikt też przy jedzeniu nie rozmawiał, ponieważ traciłby w ten sposób cenny czas, przeznaczony na posiłek. Rozmowy wybuchały z chwilą zniknięcia z talerza ostatniej kanapki, a dziś pierwsza odezwała się mama, oświadczając, że zaraz skombinuje Gabrysi błyskawiczną kreację Sylwestrową. Koncepcja mamy zasadzała się na użyciu do celów sylwestrowych pewnej uro- czej żółtej firanki bawełnianej, zdobnej w klockową koronkę. Firanka ta podzieliła po przeprowadzce los wszystkich innych przywiezionych przez mamę z poprzedniego mieszkania. Spoczęły one w głębinach szafy, ponieważ były za wąskie, za krótkie i w ogóle za małe w stosunku do wielkich, wysokich okien mieszkania pani Trak. Teraz wszakże nastał miły moment, kiedy jedna z oczekujących lepszego losu firanek znala- zła swoje przeznaczenie. Gabrysia była rozbawiona i nieco zirytowana. Najpierw protestowała, że za dia- bła nie będzie się wygłupiać i popełniać plagiatów w stylu Scarlett 0’Hara, później jed- nak, na widok miękkiej, grubej bawełny w kolorze żółtym, ucichła i pozwoliła upinać tkaninę na swoich piegowatych ramionach. Mama aż mruczała z zadowolenia. - Patrz, tu wystarczy zeszyć, z jednego tylko boku... a na ramionach udrapować i spiąć czymś drewnianym. - Klamerki do bielizny - bąknął ojciec zza swej psychicznej otoczki i zachichotał sam do siebie. - Jasny gwint, robię z siebie wariatkę - odczuła kpinę Gabriela.

- Nic podobnego. Stój spokojnie. Motyle, poza tym, nie mówią „Jasny gwint”. Gabusiu, dziecko kochane, musisz w sobie przebudzić kobiecość i wdzięk. Tu zaszyje- my, a tu zepniemy. - Tylko zepnij dobrze, żeby nie zleciało - doradziła basem Nutria. - Bo jak zleci, to wszyscy zobaczą, że Gaba ma brudną koszulę. Nutria miała sporo bzików, wśród których ten higieniczny wysuwał się na czo- ło, dorównując tylko niezwykłej obsesji na temat płci. We wczesnym dzieciństwie Nu- tria ubzdurała sobie dwie rzeczy: po pierwsze, że od brudu robią się dziurki w skórze, a po drugie - że jest chłopcem. W wieku lat siedmiu i pięciu miesięcy miała już, być może, inne zdanie na ten temat, lecz nic na to nie wskazywało. Do dziś mówiła o sobie tylko w rodzaju męskim, i to zawsze sztucznie robionym basem, oraz przejawiała za- miłowanie do autek, żołnierzyków i futbolu. Ponadto mogła się kąpać pięć razy dzien- nie i nigdy nie było jej dość tej przyjemności. - A czy nie mówiłem - zauważyła teraz grubym głosem. - Mówiłem od rana, włóż czystą koszulę. - Coś ty, coś ty, ta wcale nie jest brudna - zaoponowała Pulpeq’a. - Gabusia ślicznie wygląda. Ślicznie. - Nagle odezwała się Ida. - A ja zawsze no- szę czystą bieliznę, odkąd poznałam Walusia – wyjaśniła marzycielsko, wprawiając rodziców w zupełną konsternację. Gabriela oświadczyła dumnie, że po pierwsze, jej koszula nie jest w żadnym ra- zie brudna, lecz jedynie nieco używana. Po drugie, że każda rzecz ma to do siebie, że się zużywa. Po trzecie, żadnej czystej nie było, gdyż boginka Waldeczka pozwala sobie na różne nieczyste machlojki. Mama podniosła oczy do sufitu i wystosowała pouczenie o koszulkach kobiety wytwornej. Gabrysia podkreśliła stanowczo, że takową być nie zamierza, lecz jedno- cześnie obiecała przemyśleć kwestię podkoszulków. Ojciec powiedział, że nihii semper suo statu manet i flegmatycznie zapalił papierosa. Co do Patrycji, tonąc w podziwie dla Gabrieli, wylała ona cały kubek herbaty na kolana ojca. U drzwi zaś właśnie zadźwięczał dzwonek. Ojciec otworzył. Na progu stała oschła dama lat mniej więcej sześćdziesięciu. Była siwa, zaondulowana starannie, ubrana w białą bluzkę z mankietami i kostium tweedowy w nobliwych odcieniach beżu. Popatrzała najpierw na mokre spodnie taty Borejki; oczy miała okrągłe, czarne, o nieruchomym, nieco dzikim wejrzeniu.

- Jestem sąsiadką państwa - oświadczyła chłodno. Jej wyznanie potwierdzały uchylone drzwi sąsiedniego mieszkania. Położone pod kątem prostym do mieszkania Borejków, stanowiło niegdyś jedną całość i przeznaczone było zapewne na pomiesz- czenia dla służby. Obecnie mieszkały tam od czasów powojennych dwie rodziny. Ga- domscy i Łuczakowie. Trzeci zaś lokal zajmowała owa siwa dama. Do wszystkich mieszkań wchodziło się ze wspólnego małego przedsionka, wyłożonego popękanym li- noleum. Ogromne, ciężkie, żółtawe drzwi z mosiężną klamką i żelaznymi ryglami pro- wadziły z przedsionka na klatkę schodową. Teraz były otwarte na oścież. - Tak, słucham panią? - spytał tato z uprzejmym zainteresowaniem. Było mu zimno w nogi i nie zamierzał stać długo w tym przeciągu. - My się jeszcze nie znamy - powiedziała sąsiadka. - Szczepańska. - Borejko. - Mam prośbę. - Ależ słucham. - Te drzwi. - Te drzwi? - Nie, te - pani Szczepańska delikatnym ruchem kciuka wskazała żółte wrota z mosiężną klamką. - Ach, te - wymamrotał pan Borejko. - A więc? - Proszę, żeby je zamykano. Tylko tyle. Żeby je zamykano. - O - rzekł ojciec. - Rozumiem. - Bardzo wieje z dołu, proszę pana. Odkąd ten dozorca wybił dodatkowe przej- ście do piwnic. - Niewykluczone - zgodził się ojciec z roztargnieniem. - A! - ożywiła się sąsiadka. - Więc pan też to zauważył? - A! - rzekł tato. - Nie, nie zauważyłem. Ożywienie pani Szczepańskiej uleciało natychmiast. Znikł też z jej oczu przelot- ny wyraz porozumienia.

- Szkoda - powiedziała sucho. - Ciekawe, że nikt tego nie widzi. W tym domu dzieją się bardzo dziwne rzeczy, proszę pana. Bardzo dziwne. Powiedziałabym nawet - tajemnicze. - Urwała, czekając na przejaw zainteresowania ze strony nowego sąsiada. Ojciec westchnął mimo woli. - No, tak - nie doczekała się pani Szczepańska. - Więc proszę pamiętać. Te drzwi. - Oczywiście. Te drzwi - tato ukłonił się niezręcznie, nie wiedząc, czy rozmowę należy uznać za skończoną, i przypuszczając, że raczej tak, zrobił ruch jakby chciał się cofnąć w głąb mieszkania. - O, chwileczkę - powstrzymała go sąsiadka tonem agresywnym. - To jeszcze nie wszystko. - Nie? - rzekł pan Borejko z rezygnacją. - Pani Trak była cichą, kulturalną sąsiadką. Dlaczego państwo tacy nie jeste- ście? Ojciec oniemiał. Mama, z ustami pełnymi szpilek, wychynęła z pokoju, nie wie- rząc własnym uszom. - Krzyk, hałas, dzieci tupią, panny głośno się śmieją. Zresztą, wszyscy państwo śmiejecie się bardzo donośnie. Pan znów, bardzo przepraszam, wciąż wykrzykuje te wiersze po łacinie. Przychodzą kawalerowie, trzaskała drzwiami. No i wciąż to dręczą- ce stukanie w ściany... Mówiła coraz bardziej nerwowo, nie spuszczając przenikliwego spojrzenia z ojca Borejki. Wyjaśniła, że przed wojną cały parter był jednym mieszkaniem. Przy po- wojennej parcelacji tej nieruchomości wszystkie otwory drzwiowe między mieszka- niami zamurowano. Pokój pani Szczepańskiej i pokój panienek mają właśnie w jednej ze ścian takie wspólne drzwi. Są one zamurowane, ale tylko od strony Borejków. U pani Szczepańskiej w tym miejscu jest wnęka. Słyszy więc wszystko, co dzieje się u pa- nienek. Każde słowo. Każde stuknięcie. Ojciec milczał. - Jeżeli pan mi nie wierzy, to proszę sprawdzić - zaproponowała porywczo są- siadka. Silnymi palcami uchwyciła rękaw pana Borejki i poczęła go ciągnąć w stronę swoich drzwi.

- Nie! - przeraził się ojciec. - Nie, nie, naprawdę nie trzeba... Wierzę pani. Bę- dziemy się sta-starali... - mówiąc to, usiłował się wywikłać z uchwytu sąsiadki. - Bę- dziemy się starali wziąć pod uwagę pani życzenia. - Mam nadzieję - rzekła ona, z wahaniem wypuszczając rękaw. - Dobranoc pań- stwu... - spojrzała lodowato na Idę i Gabrielę, wyglądające zza drzwi swego pokoju. - Życzę miłego... i cichego Sylwestra. Wypuszczając tę pożegnalną strzałę o zatrutym ostrzu, pani Szczepańska wyco- fała się do swoich drzwi. Lecz, choć opuszczała plac boju odniósłszy zwycięstwo, w jej głosie nie było triumfu. Gabrysi na przykład wydawało się przez chwilę, że dźwięczy w nim rozczarowanie i rezygnacja. Wystąpienie sąsiadki zwarzyło wszystkim humory. - Nie przypuszczałem, że takie z nas chamidła - ojciec, wyszarpnięty brutalnie zza swego woalu, zacierał w kontuzji dłonie. – Ściszcie ten idiotyczny telewizor. Mama westchnęła ze zniecierpliwieniem. - Kochany, nie popadaj w psychozę. Twierdzę, że nie należymy do rodzin hała- śliwych. Jak się przez tyle lat mieszkało w blokach... - O, o, właśnie! - zamachała rękami Ida. - Dlaczego w blokach nikt nam nie zwracał uwagi? A przecież tam to dopiero jest akustyka! - Też tak myślę - poparła ją Gabriela. - Tu są grube ściany, solidne drzwi, z po- koju do pokoju dźwięk się nie przeciska. A cóż dopiero przez mury. Zbadano ścianę stanowiącą przedmiot zażaleń. Istotnie, na jej nierównej po- wierzchni wyraźnie odznaczało się szerokie na metr, prostokątne zgrubienie wielkości sporych drzwi. Pod cienką warstwą tynku dawały się wyczuć regularne rzędy cegieł. Gabrysia głośno wykluczyła możliwość, by przez ścianę z cięgieł można było słyszeć cokolwiek poza wybuchem granatu ręcznego. - No, nie pukaj! - zląkł się ojciec. Gabrysia odruchowo cofnęła dłoń ze ściany i zaraz się roześmiała. - Coś ty, tato! Ona nie może tego słyszeć! No, chyba jej nie wierzysz! - Nie wiem, czy wierzę, czy nie - mruknął ojciec. - Zrobiła na mnie niesamowite wrażenie. Czułem się nieswojo. Naprawdę nieswojo.

- To przez te spodnie - stwierdziła Nutria. - Mogłabym ci, tatusiu, wyprać spodenki, jakbyś chciał. - Nie, dziękuję - rzekł ojciec bez humoru. - Tak. Na mnie już czas - oznajmiła Gabriela. Ruszyła w stronę łazienki, lecz nagle zatrzymała się w pół kroku. - Chwileczkę - powiedziała. - Chwileczkę. Coś wam powiem. Jeśli ona nie słyszy nas przez tę ścianę, to którędy słyszy? - W ogóle nas nie słyszy, to już przecież ustaliliśmy - zawołała Ida. - Jeśli tak, to skąd wie, że tata przy kolacji recytuje Owidiusza? Wszyscy nagle zamilkli. Faktycznie, skąd wie? - Gabusia ma rację - przejęła się mama, odruchowo ściszając głos. - Słyszy nas, to pewne. Ale którędy? Zdajecie sobie sprawę, że tato nie wrzeszczy, recytując, prze- praszam cię, Ignasiu. Mówi często nawet półgłosem... A więc... W powietrzu powiało tajemniczą grozą. - No - powiedziała Gabrysia, kryjąc niepewność pod dziarskim uśmiechem. - To macie zagadkę na Sylwestra. Podedukujcie tu sobie troszkę, a ja idę do Joanny. - Zamknęła się w łazience, rozebrała i wlazła do wanny. Jak co dzień wzięła zimny prysznic, szorując ciało szorstką rękawicą (hartowanie organizmu i pobudzanie krwiobiegu ważną czynnością sportowca), potem zaś wyskoczyła na posadzkę i ocie- kając zimną wodą, sięgnęła po szorstki ręcznik, by przy jego pomocy poddać organizm kolejnym torturom. W łazience nie było bynajmniej ciepło, jednakże warunki, które zwykłego śmiertelnika przyprawiałyby o dygot i gęsią, siną skórkę, dla Gabrieli były niegodne uwagi. Śpiewając wesoło wytarła się do sucha, a następnie zatroszczyła się o to, by nie przeziębić się w drodze na prywatkę. Cienka suknia bawełniana na gołych ramionach nawet pod płaszczem nie była odpowiednim strojem na czternastostopnio- wy mróz. Gabrysia wybrała więc wiszący na sznurze, świeżo wyprany podkoszulek przeciwreumatyczny, właścicielem którego był tata. Chcieli, żeby nosiła czystą bieli- znę, to proszę bardzo. Z wilgotnymi kosmykami koloru słomy wokół rumianej, tryskającej zdrowiem twarzy, ze swoim rześkim wyglądem, trzeźwym spojrzeniem i sylwetką koszykarki, Gabrysia bynajmniej nie wyglądała na Romantycznego Motyla. Spróbowała to zmie- nić i przywdziała swoją nową żółtą sukienkę. Jednakże i to niewiele pomogło.

- E, tam, do diabła z tym - powiedziała Gabriela. Przeczesała czuprynę palcami i uznała, że może już iść. - Cześć! - krzyknęła w korytarzu do rodziny, wkładając czapkę i płaszcz. Wy- szła, zbiegła po schodach jak sarna i dopiero na ulicy przypomniała sobie, że nie za- mknęła owych żółtych drzwi, będących solą w oku pani Szczepańskiej. - Powodzenia!!! - wrzasnęła za nią wspaniałomyślna Ida, która wobec nieod- wracalności wydarzeń postanowiła już się nie dąsać. Wywiesiła się do połowy przez okno i machała obiema rękami jak obłąkana. Siostrzana miłość Idy przejawiała się bo- wiem na bardzo różne sposoby i o nieoczekiwanych porach. Gabriela śmiejąc się popatrzała w okna swego mieszkania. Były one jaskrawo oświetlone - wszystkie, choć rodzina siedziała tylko w jednym pokoju. Z ulicy, pod ukośnie zawieszoną, kusą zasłonką, widać było za plecami Idy migający ekran telewi- zora i schyloną mamę, która zbierała naczynia ze stołu. Pulpa i Nutria ze śmiechem nosiły się na barana. Nie było widać ojca, który siedział zapewne przed telewizorem i z nieobecnym spojrzeniem ciągnął herbatę ze swej ulubionej, wysokiej szklanki. Gabry- sia popatrzała w głąb pełnego Borejków pokoju i pomyślała, że diabelnie, diabelnie ich wszystkich kocha. Zaraz potem wzrok jej zaczepił się o sąsiednie okno - ciemne, słabo tylko poły- skujące odbitym światłem ze szklanego szyldu wytwórni kołder, mieszczącej się w su- terenie. Przejechał samochód, omiatając reflektorami to ciemne okno i Gabrysia nagle się wzdrygnęła, tracąc gwałtownie humor i dobre samopoczucie. W krótkim błysku światła ujrzała bowiem panią Szczepańską, która, kryjąc się za firanką, czujnie nachy- lona, obserwowała ją ze swego ciemnego pokoju. Kuzynka Joanna mieszkała dość daleko, przy ulicy Nad Wierzbakiem. Gabrysia zdążyła już lekko zmarznąć, mimo podkoszulka przeciwreumatycznego i mimo rów- nego wspaniałego sprintu. Kiedy znalazła się pod drzwiami mieszkania stryja Borejki, jej oddech był nieznacznie tylko przyspieszony, choć trzy piętra przebyła również bie- giem. Podskakując w miejscu nacisnęła dzwonek i tu dopiero nawiedził ją cień nie- smaku. Czy aby należało dziś przychodzić? Być może nie była wystarczająco eleganc- kim gościem na ten rodzaj przyjęcia. Być może Joanna zaprosiła ją tylko dla przyzwo- itości i w ogóle nie oczekiwała, że kuzynka się zjawi? Ach, ta Joanna. Miała zwyczaj zapraszać różne prawdziwe lub rzekome wschodzące talenty i przyszłe znakomitości. Robiła przy tym minę, jakby ich sukcesy były też i jej zasługą. Być może jednak dzi-

siejsze przyjęcie będzie różnić się nieco od poprzednich. Być może nie będzie dziś przyszłych poetów o niezdrowym wyglądzie ani wymiętych studentów reżyserii. Joan- na bowiem, po oblaniu egzaminu do Szkoły Baletowej, tego właśnie roku zaczęła przy- musową edukację w Liceum Poligraficznym. Drzwi otworzono. Na klatkę schodową buchnął snop światła z purpurowej pleksiglasowej lampy, wiszącej w przedpokoju. - Cześć, kochanie! - wykrzyknęła euforycznie Joanna, wysoka brunetka z pie- przykami na policzku. Ubrana była w długą suknię z indyjskiego kreponu, haftowaną orientalnie wokół dekoltu. Jej entuzjazm był jakby szczery, a zapał powitalny tak go- rący, jakby nie widziała kuzynki zaledwie przed tygodniem, w drugi dzień Świąt, z okazji rodzinnej wizyty. Pocałowały się - Joanna cmoknęła dwukrotnie powietrze swym umalowanym dzióbkiem, Gabrysia zaś wykonała dwa rzeczowe całusy, jak przy- stało w rodzinie. Joanna uśmiechnęła się pobłażliwie i wyjaśniła Gabrysi, że zabawa już w toku. Rodziców nie ma poszli do kina na nocny maraton i zostawili młodzieży tylko jedną butelkę radzieckiego szampana Igristoje w formie symbolu. Pełna złych przeczuć co do ilości butelek przyniesionych przez młodych poli- grafów, Gabrysia udała się do pokoju. Tu jednakże czekało ją miłe zaskoczenie. Nikt nie zdradzał objawów upojenia alkoholowego, nie było widać butelek. Poza tym w at- mosferze jakby czegoś brakowało. Aha - powiedziała Gabrysia. - Magnetofon nie dudni. Zamiast dudnienia słychać było romantyczne tony skrzypiec z płyty, a poligra- fowie siedzieli na podłodze i jedli kawałki pszennego chleba, od czasu do czasu ma- czając je w dużym garnku, stojącym na turystycznej butli butanowej. Przed nimi, na parkiecie, stał krąg grubych szklanek z domowym piwkiem słodowym, które popijano z wniebowziętymi minami. - Moja kuzynka Gabriela - ogłosiła Joanna, popychając Gabrysię przed sobą jak okazowy egzemplarz jałówki. - Medalistka ze spartakiady. Zabójczo rąbie w kosza. O, nieba, cóż za rekomendacja. Gabrysia miała wrażenie, że albo zaraz ryknie homeryckim śmiechem, albo da kuzynce takiego łupnia w kark, że idiotka do śmierci popamięta. Doprawdy, po takim wstępie wcielanie się w Romantycznego Motyla było przedsięwzięciem skazanym na żałosne fiasko. Powinni ją teraz traktować raczej jak króla ringu.

Jednakże nic takiego się nie zdarzyło. Powitały ją uśmiechy i zaciekawione spojrzenia. Te pierwsze pochodziły od kilku osób z Gabrysinej klasy: był tu oczywiście Pawełek Nowacki, Danusia, Cesia i Hajduk, wszyscy znani z występów w szkolnym kółku teatralnym - a wśród nich poligrafka Aniela Kowalik, primadonna zespołu, sławny Hamlet z gwiazdkowego przedstawienia w szkole. A więc jednak salony Joan- ny zaludnili prawdziwi artyści! Pozostali goście byli to najwidoczniej koledzy Anieli i Joanny z klasy poligraficznej. To oni wysyłali Gabrysi owe zaciekawione spojrzenia. Nieco speszona tym zainteresowaniem, które przypisała swemu imponującemu wzrostowi (metr siedemdziesiąt pięć na płaskim obcasie), Gabrysia czym prędzej przysiadła na podłodze. Jak przysiadła, tak zmartwiała. O, do stu diabłów. Pyziak. Siedział na podłodze, po przeciwnej stronie garnka, jadł i patrzał na Gabrysię wyzywającym spojrzeniem. Przeklęty wampir. No, tak. Wszystko się zgadza. Wspo- mniał przecież na owej pamiętnej randce, że zdał do Liceum Poligraficznego. Naj- pierw pracował gdzieś w drukarni, potem dopiero mógł się uczyć. Był w pierwszej kla- sie, a więc chyba razem z Joanną i Anielą. No, no, jaki to dzisiaj przystojny, uwodziciel przebrzydły, w swoim drelicho- wym komplecie safari koloru khaki, z naszywkami o treści anglosaskiej. Jego niebez- pieczne stalowe oczy i zapadnięte policzki, zwieńczone ustami w kształcie łuku Amora oraz kępami kiełkującego zarostu, najwyraźniej robiły silne wrażenie na obecnych tu poligrafkach. Tylko Joanna wpatrywała się tkliwie w Pawła Nowackiego, który wła- śnie robił słodkie oczy do Gabrysi, kiedy dostał szturchańca w bok. Szturchnęła go Danusia Filipiak, pamiętna Ofelia ze szkolnego przedstawienia. Danka wyglądała dziś inaczej niż w szkole. Była blada, interesująca i długowłosa, ubrana modnie w kombi- nezon z pomiętego płótna w kolorach ziemi. Na jej twarzy wyraźnie rysowało się po- stanowienie, by nie pozwolić już Pawełkowi zrobić słodkich oczu do nikogo. Okazało się, że w garnku stojącym na butanie jest żółty ser. Podgrzewany na małym ogniu, podlany białym winem i uzupełniony tajemniczymi ingrediencjami, tworzył - jak wyjaśniła z dumą gospodyni przyjęcia - szwajcarską potrawę zwaną „fon- due”. Płynna, gęsta masa, w której należało maczać kawałki białego chleba, była nad- spodziewanie smaczna. Gabrysia pomyślała z uznaniem, że kuzynka wykazała się nie tylko talentem kulinarnym, ale i mnóstwem zmysłu praktycznego. Czego bowiem jak czego, ale żółtego sera było w sklepach pod dostatkiem. Minęły dwie banalne godziny wypełnione tańcami. Było normalnie, jak na każdej prywatce. Ale na trzy kwadranse przed północą Joanna znowu zabłysnęła inwencją. Wyłączyła magnetofon, nastawiła

płytę z jakimś rzewnym sopranikiem i zapaliła świece. Potem rozsadziła gości, gdzie się dało, przyniosła z kuchni kawę w kubkach i kilka talerzy, wyładowanych owym wspaniałym plackiem drożdżowym. Był rzeczywiście nadzwyczajny. Gabrysia przypięła się do talerza i zajadała, aż jej się uszy trzęsły, obserwując mimochodem Pyziaka, który, pomijając wyzywające spojrzenia na początku przyjęcia, nie zaszczycał już jej odtąd swą uwagą. Jakoś tak po kilku minutach Gabrysia wyczuła w powietrzu nieokreślone na- pięcie. Coś się działo. Danka Filipiak, która znów zasiadła koło Pawełka, to kontrolo- wała go wzrokiem, to znów goniła spojrzeniem za Anielą Kowalik, żywą jak iskra, czarnowłosą i czarnooką, z wielkimi okularami na nosie. Aniela była to miła wariatka, pełna wigoru, żywiołowo radosna i przyjacielska. Ni stąd, ni zowąd przyniosła Gabrysi cały talerz z plackiem i trącając ją poufale, po- częła namawiać do jedzenia. Potem nagle zerwała się i wyleciała na środek pokoju, gdzie zaczęła się wygłupiać i deklamować całe ustępy z Szekspira. Najpierw mówiła tekst Ofelii udając Hamleta. Potem wygłosiła tekst Hamleta, używając nosowego so- pranu, który wywoływał wśród zebranych ciche śmieszki. Kiedy stało się zbyt oczywi- ste, że Aniela naśladuje głos Danki Filipiak, ta wystartowała ze swego kąta z jakimiś diabelnie kiepskimi wierszami, które recytowała przed gronem kilku niezbyt zaintere- sowanych osób. W atmosferze narastającego zgrywu, Aniela nagle usiadła na podło- dze, zdjęła okulary i zaczęła dosłownie pokładać się ze śmiechu. Aż poczerwieniała jak burak. Ach, ta Aniela była bardzo sympatyczna. Chyba najsympatyczniejsza ze wszyst- kich zebranych tu osób. Może tylko poza niedużym facecikiem z poligraficznej, ubranym w solenny gar- nitur i białą koszulę z krawatem. Facecik, zwany przez wszystkich Robrojkiem, budził w Gabrysi miłe wzruszenia, być może dlatego, że był rudy jak jej własne siostry i pie- gowaty jak ona sama. A może dlatego, że śmiał się szczerze i całą gębą. A może dlate- go, że opowiadał najlepsze polityczne kawały, wybuchając co chwila zaraźliwym śmie- chem. To on wznosił kawą piętrowe toasty na wzór gruziński i intonował przekomicz- nie arię „Myszko, to była piękna noc”. Im bardziej mu się Gabrysia przyglądała, tym bardziej go lubiła. I nie spuszcza- jąc z niego oka odkryła coś, czego poza nią nie widział nikt: mianowicie, że Robrojek gra wielki spektakl w teatrze jednego aktora, który jednocześnie jest teatrem jednego widza. A tym widzem miała być Aniela Kowalik. To dla niej Robrojek wygłupiał się,

tańczył i śpiewał, to dla niej opowiadał, śmiał się i podskakiwał. Przedstawienie było rozpaczliwe, bo Aniela bawiła się w najlepsze i zupełnie nie zwracała uwagi na szaleją- cego Robrojka. Była bowiem zajęta, i to bardzo zajęta, odpieraniem ataku psycholo- gicznego, który przypuszczał do niej Janusz Pyziak. Z pozoru nic się nie działo. Aniela przechodziła przez pokój i natykała się na wzrok Pyziaka. Stawała przy adapterze, a Pyziak już leciał za nią i bombardował ją swoimi stalowymi spojrzeniami. Wreszcie stanęła pod oknem i wtedy Pyziak podszedł do niej leniwym krokiem, jakby wcale nie zamierzał iść pod to okno, tylko tak go tam przypadkiem zaniosło. Nikt nie zwracał uwagi na te manewry. Nikt poza Robrojkiem, który był zako- chany w Anieli jak Romeo. I nikt poza Gabrielą, która na wyrywki znała repertuar Py- ziaka. Akurat Gabrysia zajadała sobie spokojnie czwarty kawałek placka i myślała, że sympatyczna Aniela lepiej by zrobiła, gdyby ze względu na Robrojka nie pozwalała Py- ziakowi mówić do siebie z tak bliska - i że, kto wie, należałoby ostrzec nieszczęsną ofiarę, co ją czeka ze strony tego wampira - kiedy obserwowana przez nią para prze- szła w pobliże jej fotela, za którego oparciem Gabrysia siedziała sobie na podłodze. W pokoju zrobił się ruch, bo Robrojek nie wiadomo dlaczego zaczął nagle cho- dzić na rękach - ale śmiechy i hałasy nie zagłuszyły słów Pyziaka ani odpowiedzi Anie- li. - ...czyżbyś nie wiedziała - płynął Pyziak na fali rutyny - że masz oczy jak czarne diamenty?... „Nowość - ubawiła się Gabriela. - Diamentów, i to czarnych, jeszcze nie używał”. - Ach, Janusz, nie wierzę ani odrobinę - dawała się brać na plewy Aniela, ru- mieniąc się z zachwytu. - Słusznie - rzekł Pyziak. - Czarne diamenty są zimne. Nie, ty jesteś podobna do... „No, no? Do czego?” - napięła uwagę Gabrysia. - Do kwiatu jabłoni - rzeki Pyziak namiętnym barytonem. - Głaskanego wio- sennym wiatrem.