A.A. Milne TAJEMNICA CZERWONEGO DOMU Przełożyła Alicja Skarbińska Wydawnictwo DA CAPO Warszawa 1992
A.A. Milne - Tajemnica Czerwonego Domu
Informacje o dokumencie
Rozmiar : | 1.2 MB |
Rozszerzenie: |
//= config('frontend_version') ?>
Rozmiar : | 1.2 MB |
Rozszerzenie: |
A.A. Milne TAJEMNICA CZERWONEGO DOMU Przełożyła Alicja Skarbińska Wydawnictwo DA CAPO Warszawa 1992
Tytuł oryginału THE RED HOUSE MYSTERY Redaktor Marek S. Nowowiejski Projekt okładki Copyright © 1992 by Jerzy T. Czaplicki Zdjęcie na okładce Copyright © 1992 by Bohdan Winnicki For the Polish translation Copyright © 1992 by Alicja Skarbińska For the Polish edition Copyright © 1992 by Wydawnictwo Da Capo Skład i łamanie Fototype, Milanówek, tel./fax 55 8414 Wydanie I ISBN 83-85373-22-5 DRUK I OPRAWA Zakłady Graficzne w Gdańsku ul. Trzy Lipy 3, tel. 32-57-69
Johnowi Vine Milne Drogi Ojcze, jak wszyscy naprawdę sympatyczni ludzie masz słabość do powieści detektywistycznych i uważasz, że jest ich stanowczo zbyt mało. Dlatego po tym wszystkim, co dla mnie zrobiłeś mogę przynajmniej odwdzięczyć ci się, pisząc taką powieść. I oto jest: z gorącymi wyrazami wdzięczności i uczuciami, o których trudno mi się tu rozpisywać. A.A.M.
Wstęp Kiedy kilka lat temu poinformowałem mego agenta, że za- mierzam napisać powieść kryminalną, doznał wprawdzie ma- łego szoku, ale przyszedł do siebie tak szybko, jak można się było tego po nim spodziewać, natomiast wyraźnie dał mi do zrozumienia (tak jak później jemu dawali do zrozumienia wy- dawcy), że od „znanego humorysty z Puncha czytelnicy ocze- kują opowieści humorystycznej”. Ja jednak zdecydowałem się na zbrodnię, a skutek był taki, że kiedy dwa lata później oznajmiłem, iż piszę książkę dla dzieci, mój agent i mój wy- dawca przekonani byli, że angielscy czytelnicy najbardziej pożądają nowej powieści kryminalnej. Minęły następne dwa lata: gusta czytelników znów się zmieniły; jest rzeczą oczywi- stą, iż nowa powieść kryminalna, napisana w chwili nieustan- nego popytu na książki dla dzieci, byłaby w najgorszym gu- ście. Zadowalam się wobec tego, na razie, napisaniem wstępu do nowego wydania Tajemnicy Czerwonego Domu. Uwielbiam powieści kryminalne. Pewien entuzjasta piwa wyraził się kiedyś, że napój ten nie może być niedobry, lecz niektóre gatunki są lepsze niż inne. W taki sposób ja traktuję każdą nową powieść kryminalną. Nie chcę przez to powie- dzieć, iż nie jestem krytyczny. Przeciwnie, mam swoje kurio- zalne upodobania i autor musi zadowolić mnie pod wieloma 7
dziwacznymi względami, nim nadam mu honorowy stopień. I tak, przechodząc do rzeczy, wolę, aby powieść kryminalna napisana była po angielsku. Czytałem kiedyś powieść, w któ- rej popełniono szczególnie fascynujące morderstwo i wiele spekulowano na temat tego, jak zabójca dostał się do bibliote- ki zamordowanego. Detektyw jednak (twierdził autor) „był bardziej zainteresowany tym, w jaki sposób morderca dokonał defenestracji”. Bardzo mnie przygnębia fakt, iż w dziewięciu na dziesięć powieści kryminalnych na świecie mordercy stale dokonują defenestracji zamiast po prostu uciekać przez okno. Detektyw, bohater i wielu podejrzanych używają tego samego dziwnego języka i nie należy mieć do nas pretensji, gdy mamy wrażenie, że ani naturalne podniecenie wywołane zabiciem właściwego człowieka, ani napięcie spowodowane podejrze- waniem niewłaściwego nie są dostatecznym powodem używa- nia kiepskiego języka. W wielkiej kwestii Miłości opinie są podzielone, ale ja osobiście jestem tutaj ascetą. Czytelnik, który w stanie silnego napięcia czeka, żeby się dowiedzieć, czy biała substancja w bułeczkach była arszenikiem, czy zwykłym pudrem, nie może czekać, aż Roland przytrzyma rękę Angeli dłużej niż w zwy- kłym uścisku dłoni. Czas ten należałoby raczej wykorzystać na zajęcie się odciskami palców lub poszukiwanie niedopałków. Proszę bardzo, niech Roland ma swoją książkę, w której bę- dzie przytrzymywał, co zechce, w powieści kryminalnej jed- nak musi się on zajmować swoją robotą. Od detektywa wymagam przede wszystkim, aby był amato- rem. W prawdziwym życiu niewątpliwie najlepszymi detek- tywami są zawodowi policjanci; z kolei w prawdziwym życiu najlepszymi zabójcami są zawodowi mordercy. W najlepszych powieściach kryminalnych przestępca jest amatorem, jednym z nas; ocieramy się o niego w salonie zamordowanego; i nie istnieje przeciwko niemu żadne dossier ani zestaw nazwisk, czy zbiór odcisków palców. Jedynie detektyw-amator potrafi wykryć winnego za pomocą chłodnego indukcyjnego rozu- mowania i logiki surowych, bezlitosnych faktów. I tylko na 8
tyle mu pozwalam. Precz z detektywem naukowcem, człowie- kiem z mikroskopem! Cóż to dla nas za satysfakcja, że słynny profesor bada odrobinę kurzu, jaką pozostawił po sobie mor- derca i stwierdza, że musi on mieszkać (morderca, a nie kurz czy profesor) między browarem a młynem? Czy podnieca nas to, że z plamki krwi na chusteczce zaginionego mężczyzny dowiadujemy się, iż niedawno ugryzł go wielbłąd? Mnie nie. Wszystko jest wtedy o tyle łatwiejsze dla autora i o tyle trud- niejsze dla czytelników. I to jest właśnie to, o co nam w gruncie rzeczy chodzi: żeby detektyw nie wiedział więcej od przeciętnego czytelnika. Czy- telnik musi być przekonany, że jeśli sam zastosowałby techni- kę chłodnego indukcyjnego rozumowania i logikę surowych, bezlitosnych faktów (co przecież doskonale potrafimy), to wykryłby winnego. Oczywiście autor nie może tak przedsta- wić poszlak, żeby miały jednakową wartość dla czytelnika w zaciszu biblioteki i dla detektywa przy zwłokach zamordowa- nego. Blizna na nosie jednego z gości może nie mieć żadnego znaczenia dla detektywa, lecz fakt, iż autor dokładnie ją opisu- je, natychmiast nadaje jej nadmierną rangę. Nie należy się dziwić ani oburzać, jeśli autor, zdając sobie z tego sprawę, dla równowagi prześlizguje się lekko nad nosami innych gości, jeszcze bardziej obfitującymi w poszlaki. Nie będziemy na- rzekać, pod warunkiem że zarówno autor, jak i detektyw zo- stawili w domu swoje mikroskopy. A co z Watsonem? Czy będziemy mieli Watsona? Tak. Na pohybel autorowi, który wstrzymuje się z wyjaśnieniami do ostatniego rozdziału, czyniąc z pozostałych rozdziałów wy- łącznie prolog do pięciominutowego dramatu. Tak się nie pi- sze. Musimy wiedzieć z rozdziału na rozdział, jak rozumuje detektyw. W tym celu musi „watsonować” lub mówić do sie- bie: to pierwsze jest jedynie dialogową formą drugiego, lecz o ileż łatwiejszą w czytaniu. Czyli Watson, choć niekoniecznie głupkowaty Watson. Trochę wolno myślący, jak wielu z nas, ale przyjacielski, ludzki, dający się lubić... 9
Rozumiecie teraz, jak powstała Tajemnica Czerwonego Domu. Jedynym pretekstem do napisania czegokolwiek, jaki dotychczas odkryłem, jest to, że chcę to coś napisać. I byłbym równie dumny, tworząc książkę telefoniczną con amore, co zawstydzony, gdybym napisał tragedię białym wierszem pod naciskiem innych. A przecież wiele razy żałowałem, że napi- sałem tę książkę. Uważam bowiem, stosując punkt widzenia pewnego entuzjasty, że jest to prawie idealna powieść krymi- nalna. Chociaż nigdy go nie widziałem, znam go dobrze; wiem, co chciał, aby w tej książce było, a czego w niej nie chciał. Poznałem jego życzenia i uprzedzenia na każdym kro- ku... Ze smutkiem myślę, że ta książka jest teraz jedyną po- wieścią kryminalną na świecie, której nigdy nie będzie mógł przeczytać. A.A.M. Kwiecień 1926
Pani Stevens się boi W sennej spiekocie letniego popołudnia Czerwony Dom odpoczywał. Z kwietników dobiegało leniwe brzęczenie pszczół. Z koron wiązów ‒ ciche gruchanie gołębi. Z odle- głych trawników słychać było warkot maszyny do strzyżenia trawy, najbardziej uspokajający z wiejskich odgłosów, spra- wiający, iż odpoczynek staje się jeszcze słodszy, ponieważ ktoś inny musi w tym czasie pracować. O takiej godzinie na- wet ci, których zajęciem jest doglądanie potrzeb innych ludzi, mają kilka chwil dla siebie. W pokoju gospodyni ładniutka pokojówka ‒ Audrey Stevens ‒ na nowo modelowała swój najlepszy kapelusz, rozmawiając ze swą ciotką, kucharką i gospodynią w kawalerskim domu pana Marka Abletta. ‒ To dla Joe? ‒ spytała pogodnie pani Stevens, spogląda- jąc na kapelusz. Audrey przytaknęła. Wyjęła z ust szpilkę, znalazła dla niej miejsce na kapeluszu i powiedziała: ‒ Lubi różowy kolor. ‒ Przecież nie mówiłam, że nie lubię różowego. Joe Tur- ner nie jest jedyny. ‒ Nie każdemu się ten kolor podoba ‒ stwierdziła Audrey, wyciągając przed siebie rękę z kapeluszem i przyglądając mu się z namysłem. ‒ Dość stylowy, prawda? 11
‒ Z całą pewnością jest ci w nim do twarzy, tak samo, jak byłoby i mnie, gdybym miała tyle lat, co ty. Teraz już trochę dla mnie za strojny, choć moim zdaniem trzymam się lepiej niż inni. Nigdy się nie odmładzałam. Jak mam pięćdziesiąt pięć lat, to mówię, że tyle mam, ot co. ‒ Chyba pięćdziesiąt osiem, ciociu. ‒ To był tylko przykład ‒ odparła pani Stevens z godno- ścią. Audrey nawlekła igłę, wyciągnęła przed siebie dłoń, kry- tycznie obejrzała paznokcie, po czym zabrała się do szycia. ‒ Dziwna sprawa z tym bratem pana Marka. Nie widzieć własnego brata przez piętnaście lat, coś takiego. ‒ Roześmiała się z zażenowaniem i dodała: ‒ Ciekawe, co bym zrobiła, jak bym nie widziała Joe przez piętnaście lat. ‒ Mówiłam ci już rano, jestem tu od pięciu lat i nigdy nie słyszałam o jakimś bracie. Mogę to głośno oświadczyć, choć- bym miała jutro skonać. Odkąd ja tu nastałam, nigdy nie było żadnego brata. ‒ Aż mnie zatkało ze zdziwienia, jak powiedział o tym bracie dziś przy śniadaniu. Oczywiście nie wiem, o czym roz- mawiali wcześniej, ale jak weszłam ‒ zaraz, zaraz, po co ja tam weszłam, zanieść gorące mleko czy grzanki? ‒ wszyscy mówili tylko o bracie, tak, tylko o nim, a pan Mark odwraca się do mnie i mówi, jak to on: „Stevens”, mówi, „dziś po po- łudniu przyjedzie mój brat, spodziewam się go koło trzeciej”, mówi. „Zaprowadź go do gabinetu”, mówi, jakby nigdy nic. „Tak, proszę pana”, ja na to spokojnie, ale w życiu nie byłam tak zdumiona, jak tym bratem. „Mój brat z Australii”, mówi, teraz mi się przypomniało. Z Australii. ‒ Może i był w Australii ‒ powiedziała pani Stevens obiektywnie ‒ ja tam nie wiem, nie znam Australii, ale mogę stwierdzić, że tu go nigdy nie było. Przynajmniej odkąd ja tu jestem, od pięciu lat. ‒ Ależ ciociu, jego tu nie było od piętnastu lat. Słyszałam, jak pan Mark mówił do pana Cayleya. „Piętnaście lat”, mówi. Pan Cayley zapytał go, kiedy jego brat ostatnio był w Anglii. 12
Pan Cayley o nim słyszał, tak mówił panu Beverleyowi, tylko nie wiedział, kiedy on ostatni raz tu był. Dlatego pytał pana Marka. ‒ Ja tam nie wiem o żadnych piętnastu latach, Audrey. Mogę mówić tylko o tym, co sama wiem, pięć lat będzie w Zielone Świątki. Mogę przysiąc, że noga jego nie postała tutaj od pięciu lat. Jeżeli zaś wyjechał do Australii, jak mówisz, no cóż, widać miał swoje powody. ‒ Jakie powody? ‒ spytała od niechcenia Audrey. ‒ Nie twoja sprawa. Zastępuję ci matkę, ponieważ twoja biedna matka zmarła i dlatego mówię ci, Audrey, kiedy dżen- telmen jedzie do Australii, ma swoje powody. A jeśli zostaje w Australii przez piętnaście lat, jak mówi pan Mark, a o ile mi wiadomo, przez pięć, to tym bardziej ma swoje powody. ‒ Pewno wpadł w tarapaty ‒ stwierdziła niefrasobliwie Audrey. ‒ Mówili przy śniadaniu, że nieźle sobie poczynał przed wyjazdem. Miał długi. Cieszę się, że Joe jest inny. Ma piętnaście funtów oszczędności w banku. Mówiłam już cioci? Jednakże tego popołudnia nie rozmawiano więcej o Joe Turnerze. Na dźwięk dzwonka Audrey ‒ już nie Audrey, tylko Stevens ‒ zerwała się na nogi. Patrząc w lustro nałożyła cze- pek pokojówki. ‒ Drzwi frontowe ‒ powiedziała. ‒ To on. „Zaprowadź go do gabinetu”, powiedział pan Mark. Pewnie nie chce, żeby inne panie i panowie go widzieli. I tak wszyscy grają teraz w golfa... Ciekawe, czy zostanie dłużej... Może przywiózł dużo złota z Australii... Chętnie bym coś niecoś usłyszała o Austra- lii, bo jeśli każdy znajduje tam złoto, to nic nie mówię, ale Joe i ja... ‒ Dobrze, dobrze, idź już, Audrey. ‒ Lecę, ciociu. ‒ Audrey wyszła. Komuś, kto w sierpniowym słońcu szedłby właśnie aleją w stronę domu, otwarte drzwi Czerwonego Domu odsłaniały cudownie zapraszający hol, którego sam widok powodował przyjemne uczucie chłodu. Było to obszerne, niskie pomiesz- czenie z sufitem z dębowych belek, ścianami malowanymi na 13
kremowo i z oknami o szybach w kształcie rombów, z niebie- skimi firankami. Po prawej i po lewej stronie były drzwi pro- wadzące do innych pokojów, ale na ścianie, którą wchodząc miało się na wprost siebie, także znajdowały się okna, wycho- dzące na niewielki trawiasty kort, a między otwartymi oknami łagodnie przepływało powietrze. Przy ścianie po prawej stro- nie biegły w górę szerokie, niskie schody, które, skręcając w lewo, prowadziły gościa wzdłuż galerii, rozciągającej się na szerokość holu, do jego sypialni. O ile planował zostać na noc, naturalnie. Pod tym względem zamiary pana Roberta Abletta nie były jeszcze znane. Kiedy Audrey przechodziła przez hol, trochę się przestra- szyła, ponieważ nagle natknęła się na pana Cayleya, siedzące- go dyskretnie z książką na kanapie pod jednym z frontowych okien. Nie, żeby nie powinno go tu być; z całą pewnością w taki dzień chłodniej tu niż na polu golfowym; lecz z drugiej strony, tego popołudnia w domu panowała atmosfera pustki, jakby wszyscy goście wyszli lub ucinali sobie drzemkę w sy- pialni ‒ najprzyjemniejszym chyba miejscu o tej porze. Widok pana Cayleya, kuzyna właściciela, zaskoczył Audrey; krzyk- nęła cicho, zaczerwieniła się i powiedziała: ‒ Bardzo pana przepraszam, nie zauważyłam pana wcze- śniej. Podniósł głowę znad książki i uśmiechnął się do niej. Był to atrakcyjny uśmiech na dużej, brzydkiej twarzy. Prawdziwy dżentelmen z tego pana Cayleya, myślała Au- drey, zastanawiając się, co by pan bez niego zrobił. Na przy- kład gdyby trzeba było zapakować jego brata z powrotem do Australii, zadanie to przypadłoby panu Cayleyowi. Więc to jest pan Robert, powiedziała do siebie Audrey na widok gościa. Później powiedziała ciotce, że od razu by go poznała jako brata pana Marka, ale powiedziałaby tak niezależnie od roz- woju wypadków. W gruncie rzeczy trochę się zdziwiła. Ele- gancki, niewysoki Mark, ze spiczastą, dobrze utrzymaną 14
bródką i starannie zakręconymi wąsami, z szybko myszkują- cymi oczyma, zawsze biegającymi po twarzach wszystkich osób, wśród których się znajdował, aby zarejestrować kolejny uśmiech aprobaty wobec tego, co powiedział, lub gdy oczeki- wał swej kolejki, by zabrać głos ‒ różnił się całkowicie od tego źle ubranego przybysza z kolonii, o brutalnym wyglądzie, który spoglądał na nią pogardliwie. ‒ Chcę się widzieć z panem Markiem Ablettem ‒ wark- nął. Zabrzmiało to niemal jak groźba. Audrey opanowała się i uspokajająco uśmiechnęła do go- ścia. Miała zawsze uśmiech dla każdego. ‒ Tak, proszę pana. Pan Mark pana oczekuje, proszę tędy. ‒ O! Czyli wiesz, kim jestem, co? ‒ Pan Robert Ablett, prawda? ‒ Zgadza się. A więc mnie oczekuje, co? Ucieszy się na mój widok, co? ‒ Pan pozwoli tędy ‒ powiedziała sztywno Audrey. Podeszła do drugich drzwi po lewej stronie i otworzyła je. ‒ Pan Robert Ab... ‒ zaczęła i zamilkła. Pokój był pusty. Odwróciła się do stojącego za nią mężczyzny. ‒ Zechce pan usiąść, proszę pana. Zaraz poszukam pana Marka. Wiem, że jest w domu, bo mi mówił, że pan przyjeżdża dziś po połu- dniu. ‒ Tak? ‒ Rozejrzał się po pokoju. ‒ Jak się to miejsce na- zywa? ‒ Gabinet, proszę pana. ‒ Gabinet? ‒ Pokój, w którym pan Mark pracuje. ‒ Pracuje, co? To coś nowego. Pierwsze słyszę, żeby coś w życiu zrobił. ‒ Pan tutaj pisze ‒ odparła z godnością Audrey. Fakt, że pan Mark „pisał”, choć nikt nie wiedział co, napa- wał cały fraucymer dumą. ‒ Nie jestem dość dobrze ubrany do salonu, co? ‒ Powiem panu, że pan już jest ‒ stwierdziła zdecydowa- nym tonem Audrey. 15
Zamknęła drzwi, pozostawiając gościa w gabinecie. No, proszę! Będzie co opowiadać ciotce! Szybko zaczęła sobie w myśli przepowiadać, co on powiedział do niej, a co ona do niego. Jak tylko go zobaczyłam, powiedziałam sobie... Zaiste, niełatwo zbić ją z pantałyku. Można by powiedzieć, że całe życie Audrey jest nastawione na to, żeby nie dać się za- skoczyć. Teraz jednak należało jak najszybciej znaleźć pana. Prze- szła przez hol do biblioteki, zajrzała do środka, wycofała się niezdecydowanie i stanęła przed Cayleyem. ‒ Przepraszam bardzo, proszę pana ‒ zaczęła cichym, pełnym szacunku głosem ‒ czy nie wie pan, gdzie jest pan Mark? Przyszedł pan Robert. ‒ Co? ‒ spytał Cayley, podnosząc oczy znad książki. ‒ Kto? Audrey powtórzyła pytanie. ‒ Nie wiem. Nie ma go w gabinecie? Po obiedzie poszedł do Świątyni. Chyba go już później nie widziałem. ‒ Dziękuję panu. Pójdę do Świątyni. „Świątynia” była letnim domkiem z cegły, stojącym w ogrodzie za domem, oddalonym od Czerwonego Domu o jakieś trzysta metrów. Tu Mark czasami medytował przed powrotem do gabinetu i spisaniem swych myśli na papierze. Myśli te nie miały szczególnie dużej wartości; co więcej ‒ częściej wypowiadane były przy obiedzie niż spisywane, spi- sywane zaś częściej niż drukowane. To jednak nie przeszka- dzało panu Czerwonego Domu trochę cierpieć, gdy jakiś gość traktował Świątynię bez należytego szacunku, jakby wzniesio- no ją tylko dla flirtów i palenia papierosów. Któregoś dnia odkryto dwóch gości, którzy grali tu w „piątki” *. Mark nic wtedy nie powiedział, zapytał tylko sarkastycznie, czy nie mogliby sobie znaleźć innego miejsca do gry, lecz winowaj- ców nigdy więcej do Czerwonego Domu nie zaproszono. 16
* Gra w piłkę na specjalnym, ogrodzonym z trzech stron boisku, w któ- rej dwóch (czasami trzech) graczy rzuca piłkę, dłonią w rękawiczce, tak aby odbijała się od ściany. Być może kiedyś w grze brały udział dwie drużyny składające się z pięciu graczy każda lub też nazwa wzięła się od pięciu palców u ręki. Audrey powoli weszła do Świątyni, zajrzała do środka i powoli wróciła do domu. Całe chodzenie na nic. Może pan jest w swoim pokoju. „Nie dość dobrze ubrany do salonu.” No, a czy ty, ciociu, chciałabyś przyjmować w swoim salonie kogoś, kto miałby czerwoną chustkę zawiązaną wokół szyi i wielkie zakurzone buciska, i... a to co? Ktoś strzela do królików. Ciot- ka bardzo lubi potrawkę z królika w cebulowym sosie. Ależ upał, nie miałaby nic przeciwko filiżance herbaty. Tyle, że pan Robert nie zostaje na noc, nie ma żadnego bagażu. Pan Mark mógłby oczywiście pożyczyć potrzebne rzeczy, sam miał mnóstwo ubrań. Ale tego tu zawsze by od razu poznała jako brata pana Marka. Audrey weszła do domu. Kiedy przechodziła obok pokoju gospodyni po drodze do holu, drzwi otworzyły się znienacka i wyjrzała przez nie przestraszona twarz. ‒ Cześć, Aud ‒ powiedziała Elsie. ‒ To Audrey ‒ dodała, zwracając się w głąb pokoju. ‒ Wejdź, Audrey ‒ zawołała pani Stevens. ‒ Co się stało? ‒ Ach, moja droga, strasznie mnie przeraziłaś. Gdzie by- łaś? ‒ W Świątyni. ‒ Słyszałaś coś? ‒ Co na przykład? ‒ Huki, wybuchy i okropne hałasy. ‒ Ach! ‒ powiedziała Audrey z ulgą. ‒ Ktoś strzelał do królików. Nawet sobie pomyślałam: Ciotka bardzo lubi po- trawkę z królika, tak właśnie pomyślałam, i nie zdziwiłabym się, gdyby... 17
‒ Króliki! ‒ parsknęła pogardliwie ciotka. ‒ To było w domu, moje dziecko. ‒ Dokładnie ‒ potwierdziła Elsie, jedna z pokojówek. ‒ Powiedziałam nawet do pani Stevens... prawda, proszę pani? „To było w domu”, powiedziałam. Audrey spojrzała na ciotkę, potem na Elsie. ‒ Ciekawe, czy on miał przy sobie rewolwer ‒ powiedzia- ła ściszonym głosem. ‒ Kto? ‒ spytała podekscytowana Elsie. ‒ Ten jego brat. Z Australii. Jak tylko go zobaczyłam, pomyślałam: Niezłe z ciebie ziółko, mój człowieku. Tak wła- śnie pomyślałam, Elsie. Jeszcze nim się odezwał. A jaki nie- grzeczny! ‒ Obróciła się do ciotki: ‒ Daję słowo! ‒ Przypomnij sobie, Audrey, zawsze mówiłam, że nie można mieć zaufania do człowieka z Australii. ‒ Pani Stevens opadła na oparcie fotela; miała przyśpieszony oddech. ‒ Nie wyszłabym teraz z tego pokoju za żadne skarby, nawet jakby mi płacili sto tysięcy funtów. ‒ Ach, proszę pani! ‒ zawołała Elsie, która koniecznie po- trzebowała pięć szylingów na nową parę butów. ‒ Ja bym się może nie posuwała tak daleko, ja osobiście, ale... ‒ Słuchajcie! ‒ krzyknęła pani Stevens, prostując się szybko w fotelu. Słuchały przejęte, a obie dziewczyny instynktownie zbliży- ły się do fotela starszej kobiety. Ktoś gdzieś szarpał klamką, kopał w drzwi, łomotał. ‒ Słuchajcie! Audrey i Elsie spojrzały na siebie przerażonymi oczyma. Usłyszały męski głos, głośny, rozgniewany. ‒ Otwórz drzwi! ‒ krzyczał. ‒ Otwórz drzwi! Słyszysz?! Otwórz te drzwi! ‒ Nie otwierać! ‒ zawołała w panice pani Stevens, jakby to do jej drzwi ktoś się dobijał. ‒ Audrey! Elsie! Nie wpusz- czajcie go! 18
‒ Do diabła, otwórzcie drzwi! ‒ znów zawołał głos. ‒ Wszystkich nas pomordują w naszych własnych łóżkach ‒ powiedziała pani Stevens drżącym głosem. Przerażone dziewczyny przysunęły się bliżej i pani Stevens otoczyła je ramionami. Czekały.
Pan Gillingham wysiada na złej stacji To, czy Mark Ablett jest, czy nie jest nudziarzem, zależy od punktu widzenia, ale bezapelacyjnie można stwierdzić, iż ni- gdy nie nudził towarzystwa opowieściami o swych młodych latach. Jednakże słyszało się to i owo. Zawsze znajdzie się ktoś, kto wie. Jego ojciec, co zresztą potwierdzał sam Mark, był wiejskim duchownym. Mówiono, że jako chłopiec Mark zwrócił na siebie uwagę i zyskał opiekę pewnej bogatej starej panny z sąsiedztwa, która opłaciła jego wykształcenie, naj- pierw w szkole, później na uniwersytecie. Mniej więcej wtedy, kiedy kończył studia w Cambridge, zmarł jego ojciec. Pozo- stawił po sobie trochę długów, jako ostrzeżenie dla rodziny i uznanie za krótkie kazania ‒ jako przykład dla swego następ- cy. Ani ostrzeżenia, ani przykładu nikt nie wziął sobie do ser- ca. Mark pojechał do Londynu z kieszonkowym od opiekunki i (tak się powszechnie uważa) zapoznał się z lichwiarzami. Opiekunka i inni, którzy o to pytali, odnosili wrażenie, że Mark „pisze”, choć nigdy nie odkryto, co pisał, oprócz próśb o odroczenie terminu spłaty pożyczki. Mimo to regularnie bywał w teatrach i kabaretach ‒ niewątpliwie planując poważne arty- kuły w tygodniku Spectator na temat upadku angielskiej sce- ny. Na szczęście (z punktu widzenia Marka) opiekunka zmarła w trzecim roku jego pobytu w Londynie i zostawiła mu masę 20
pieniędzy. Od tej chwili życie jego traci swój legendarny cha- rakter i nabiera cech bardziej historycznych. Rozliczył się z lichwiarzami, zostawił dotychczasowe przyjemności innym i sam został opiekunem. Zajął się Sztuką. Nie tylko lichwiarze wkrótce się przekonali, że Mark Ablett nie pisze dla pienię- dzy: redaktorzy otrzymywali darmowe artykuły i zaproszenia na obiad, wydawcy ‒ zgodę na wydanie szczupłego okoliczno- ściowego tomu, przy czym autor pokrywał wszystkie wydatki i rezygnował z procentu od zysków; obiecujący malarze i poe- ci ‒ zaproszenia na kolacje; zabrał nawet kiedyś trupę teatralną na tournée, będąc zarówno gospodarzem, jak i wykonawcą głównej roli z jednakowym rozmachem. Nie był tym, co większość ludzi określa mianem snoba. Snoba definiuje się pochopnie jako człowieka, który uwielbia lordów, albo też ‒ bardziej naukowo ‒ jako płytkiego wielbi- ciela rzeczy płytkich, co jest z lekka obraźliwe dla arystokra- cji, gdyby pierwsza definicja miała być prawdziwa. Mark miewał niewątpliwie pewne swoje próżnostki, jednak chętniej zawierał znajomość z aktorem niż z hrabią, przyjaźnią zaś z Dantem ‒ gdyby była możliwa ‒ chwaliłby się znacznie bar- dziej niż przyjaźnią z księciem. Proszę bardzo, nazwijcie go snobem, ale nie jest to najgorszy rodzaj snoba ‒ pieczeniarz, lecz u bram Sztuki, nie Socjety; pchający się w górę, lecz w sąsiedztwie Parnasu, nie Hay Hill. Jego patronat nie dotyczył wyłącznie Sztuki. Obejmował również Matthewa Cayleya, młodego trzynastoletniego kuzy- na, którego możliwości były równie ograniczone, jak Marka w jego wieku, zanim poratowała go bogata opiekunka. Opłacił kuzynowi Cayleyowi szkołę i studia w Cambridge. Motywy takiego działania na początku płynęły bez wątpienia z pobu- dek moralnych, z chęci spłacenia rachunku szczodrobliwości, jakiej sam doświadczył, czyli z dbałości o bilans uczynków ziemskiego żywota w księdze wieczności. Możliwe jednak, że kiedy chłopiec dorastał, plany Marka dotyczące jego przyszło- ści wiązały się w dużej mierze także z własnymi interesami; 21
odpowiednio wykształcony, dwudziestotrzyletni Matthew Cayley stawał się korzystnym nabytkiem dla człowieka jego pozycji, czyli takiego, któremu próżnostki niewiele zostawiały czasu na interesy. I tak Cayley, w wieku lat dwudziestu trzech, zajął się inte- resami swego kuzyna. W tym czasie Mark nabył już Czerwo- ny Dom i znaczną ilość ziemi, składającą się na tę posiadłość. Cayley doglądał nieodzownej służby. Miał zresztą wiele obo- wiązków. Niezupełnie był sekretarzem, niezupełnie ‒ rządcą majątku, niezupełnie ‒ doradcą finansowym, niezupełnie ‒ osobą do towarzystwa, lecz kimś, kto spełniał łącznie wszyst- kie te cztery funkcje. Mark traktował go jako podporę i mówił do niego „Cay”, sprzeciwiając się, całkiem słusznie w tych warunkach, używaniu imienia Matthew. Cay był człowiekiem, na którym można było polegać ‒ dużym, grubokościstym, solidnym facetem, nie zawracającym głowy niepotrzebnym gadaniem, prawdziwym darem losu dla kogoś, kto sam lubi przede wszystkim mówić. Cayley miał teraz dwadzieścia osiem lat, ale wyglądał na czterdzieści, czyli tyle, ile miał jego patron. Od czasu do czasu przyjmowano w Czerwonym Domu licznych gości, a Mark preferował ‒ z dobroci czy z pychy, wszystko jedno ‒ gości, którzy nie mogli się zrewanżować za jego gościnność. Przyj- rzyjmy się im, gdy schodzili na śniadanie, o którym napomy- kała już wcześniej pokojówka Stevens. Jako pierwszy zjawił się major Rumbold, wysoki milczący mężczyzna z siwymi włosami i takimiż wąsami, w sportowej marynarce i szarych flanelowych spodniach. Major żył z eme- rytury i pisywał artykuły przyrodnicze do magazynów. Przyj- rzał się naczyniom na bocznym stole, po namyśle zdecydował się na zapiekankę z ryby, ryżu, jaj i cebuli i zabrał się do je- dzenia. Kiedy przerzucił się na kiełbaski, przyszła następna osoba. Był to Bill Beverley, pogodny młody człowiek w bia- łych flanelowych spodniach i w blezerze. 22
‒ Witam, majorze ‒ powiedział wchodząc. ‒ Jak tam po- dagra? ‒ Nie dolega mi podagra ‒ odburknął major. ‒ Wszystko jedno, pytam o zdrowie. Major chrząknął. ‒ Specjalnie staram się być miły przy śniadaniu ‒ powie- dział Bill, nakładając sobie porządną porcję owsianki. ‒ Lu- dzie są przeważnie okropnie niegrzeczni. Dlatego pana spyta- łem, ale niech pan nie odpowiada, jeśli to jakaś tajemnica. Kawy? ‒ spytał nalewając sobie do filiżanki. ‒ Nie, dziękuję. Nigdy nie piję, zanim nie skończę jeść. ‒ Bardzo słusznie, majorze; pytałem wyłącznie z grzecz- ności. ‒ Bill usiadł za stołem naprzeciwko majora. ‒ No, za- powiada się wspaniały dzień na nasz mecz. Będzie wprawdzie okropnie gorąco, ale to właśnie punkt dla Betty i dla mnie. Przy piątym dołku pańska stara rana, ta z frontowej potyczki w czterdziestym trzecim, zacznie o sobie przypominać; przy ósmym, pańska wątroba, karmiona przez lata curry, wysiądzie; przy dwunastym... ‒ Niechże się pan zamknie, głupcze! ‒ Ja tylko ostrzegam. Witamy, dzień dobry, panno Norris. Właśnie mówiłem majorowi, co się wam dziś przydarzy. Po- móc pani, czy woli pani sama sobie nałożyć? ‒ Proszę nie wstawać ‒ powiedziała panna Norris. ‒ Sama się obsłużę. Dzień dobry, majorze. Uśmiechnęła się miło w jego stronę. Major kiwnął głową: ‒ Dzień dobry. Zapowiada się upalny dzień. ‒ Właśnie mówiłem ‒ zaczął Bill ‒ że to... Witam, droga Betty. Dzień dobry, Cayley. Betty Calladme i Cayley weszli razem. Betty była osiem- nastoletnią córką pani Johnowej Calladine, wdowy po mala- rzu, która występowała przy tej okazji jako pani domu. Ruth Norris poważnie traktowała swój zawód aktorki, na wakacjach 23
zaś równie poważnie grała w golfa. W obu rolach dawała so- bie nieźle radę i czuła się świetnie w Towarzystwie Aktorskim oraz w towarzystwie kanapek. ‒ A propos, samochód zajedzie około pół do jedenastej ‒ odezwał się Cayley, podnosząc głowę znad listów. ‒ Zaraz po obiedzie pani wraca, czy tak? ‒ Moglibyśmy przecież zagrać dwie kolejki, prawda? ‒ odezwał się z nadzieją Bill. ‒ Po południu będzie za gorąco ‒ mruknął major. ‒ Spo- kojnie wrócę sobie na podwieczorek. Wszedł Mark. Zazwyczaj przychodził ostatni. Pozdrowił zebranych i usiadł za stołem z grzanką i filiżanką herbaty. Nie miał zwyczaju jadać obfitego śniadania. Inni gwarzyli z cicha, gdy Mark przeglądał pocztę. ‒ Wielki Boże! ‒ zawołał nagle. Wszystkie głowy obróciły się w jego stronę. ‒ Bardzo przepraszam, panno Norris. Przepraszam, Betty. Panna Norris uśmiechnęła się. Często sama miała ochotę zawołać coś podobnego, zwłaszcza na próbach. ‒ Słuchaj, Cay! ‒ Mark zmarszczył brwi, rozzłoszczony i zaskoczony. Potrząsnął trzymanym w dłoni listem. ‒ Jak my- ślisz, od kogo to? Cayley, na drugim końcu stołu, wzruszył ramionami. Skąd miałby wiedzieć? ‒ Od Roberta. ‒ Od Roberta? ‒ Cayleya trudno było zadziwić. ‒ I co? ‒ Łatwo tak sobie powiedzieć „i co” ‒ skomentował Mark zrzędliwie. ‒ Przyjeżdża tu dziś po południu. ‒ Myślałem, że jest w Australii czy gdzieś tam. ‒ Oczywiście. Ja też tak myślałem. ‒ Mark spojrzał na Rumbolda. ‒ Ma pan braci, majorze? ‒ Nie. ‒ Niech pan skorzysta z mojej rady i nadal utrzymuje tę sytuację. 24
‒ I tak nie mógłbym nic już zmienić ‒ skonstatował ma- jor. Bill roześmiał się. Panna Norris powiedziała uprzejmie: ‒ Ale pan nie ma przecież żadnych braci. ‒ Jednego ‒ odparł ponuro Mark. ‒ Jeśli wróci pani na czas, zobaczy go pani dziś po południu. Z pewnością poprosi panią o pięć funtów pożyczki. Proszę mu nic nie dawać. Wszyscy poczuli się nieswojo. ‒ Ja mam brata ‒ zaofiarował się Bill ‒ ale to ja zawsze pożyczam od niego. ‒ Jak Robert. ‒ Kiedy był ostatnio w Anglii? ‒ spytał Cayley. ‒ Jakieś piętnaście lat temu, co? Ty byłeś wtedy chłop- cem. ‒ Tak, pamiętam, że raz go wtedy widziałem, ale nie wie- działem, czy później przyjeżdżał. ‒ Nie. O ile mi wiadomo. ‒ Mark, wciąż zdenerwowany, wrócił do listu. ‒ Osobiście uważam, że posiadanie krewnych to duży błąd ‒ zauważył Bill. ‒ Mimo wszystko ‒ dodała odważnie Betty ‒ to dość za- bawne mieć taką rodzinną tajemnicę. Mark spojrzał na nią zachmurzony. ‒ Skoro sądzisz, iż to zabawne, mogę ci go przekazać, Betty. Jeśli nadal jest taki, jak był, i jak wynika z jego kilku listów... No, Cay wie. Cayley chrząknął: ‒ Wiem tylko to, że się o nim nie mówi. Mogła to być aluzja dla gości, aby więcej nie pytali, albo przypomnienie Markowi, by nie wypowiadał się tak otwarcie przy obcych, choć Cayley powiedział swe zdanie niczym zwykłe stwierdzenie faktu. Temat porzucono i rozmowa zeszła na bardziej fascynujące omawianie nadchodzącego meczu. Pani Calladine zabierała się samochodem razem z graczami, żeby zjeść obiad ze starą przyjaciółką, która mieszkała 25
blisko terenów golfowych, a Mark i Cayley zostawali w domu ‒ radząc nad sprawami. „Sprawy” najwidoczniej objąć miały również brata marnotrawnego, ale naszej czwórce graczy zu- pełnie nie psuło to humoru. W czasie, kiedy major fuszerował (mniejsza o przyczyny) strzał przy szesnastym dołku, a Mark i jego kuzyn zajmowali się swoimi sprawami w Czerwonym Domu, atrakcyjny męż- czyzna o nazwisku Antony Gillingham oddawał bilet kontrole- rowi na stacji w Woodham, pytając o drogę do wsi. Po wysłu- chaniu wskazówek zostawił bagaż u zawiadowcy stacji i ru- szył przed siebie niedbałym krokiem. Jest on w naszej historii ważną postacią, powinniśmy więc coś niecoś się o nim dowie- dzieć, nim wkroczy do akcji. Zatrzymajmy go pod jakimś pretekstem na szczycie wzgórza i dobrze mu się przyjrzyjmy. Przede wszystkim daje się zauważyć, że on patrzy uważ- niej niż my. W kształtnej, wygolonej twarzy, z reguły kojarzo- nej ze służbą w marynarce, posiada parę szarych oczu, które zdają się dostrzegać wszystkie absolutnie szczegóły naszego wyglądu. Obcych takie spojrzenie z początku zatrważa, dopóki nie odkryją, iż umysł Antony'ego często przebywa gdzie in- dziej; iż on ‒ jeśli można się tak wyrazić ‒ zostawił oczy na straży, gdy tymczasem sam myślą oddala się w innym kierun- ku. Oczywiście robi tak wielu ludzi, gdy, na przykład, rozma- wiają z jedną osobą, a usiłują dosłyszeć, co mówi ktoś inny; jednak zdradzają ich oczy. Antony'ego oczy nie zdradzały. Widział tymi oczyma kawał świata, choć nigdy nie był ma- rynarzem. Kiedy w wieku dwudziestu jeden lat dostał pienią- dze po matce, czterysta funtów rocznie, stary Gillingham spoj- rzał znad Stockbreeders' Gazette i spytał, co ma zamiar robić. ‒ Wybiorę się w świat ‒ odparł Antony. ‒ Dobra. Przyślij mi widokówkę z Ameryki czy skądś tam. 26
‒ Przyślę. Stary Gillingham wrócił do gazety. Antony był młodszym synem i, ogólnie rzecz biorąc, nie tak interesującym dla ojca jak młodsi bracia z różnych innych rodzin, na przykład z ro- dziny Championa Birketa. No, ale Champion Birket był naj- lepszym herefordzkim bykiem, jakiego udało mu się wyhodo- wać. Antony nie zamierzał jednak jechać dalej niż do Londynu. Jego pomysł na oglądanie świata sprowadzał się do oglądania nie krajów, lecz ludzi. I to oglądania ich z najróżniejszych punktów widzenia. W Londynie można znaleźć wszystko, jeśli się wie, jak patrzeć. I Antony patrzył ‒ z różnych dziwnych pozycji: z punktu widzenia lokaja, reportera gazety, kelnera, sprzedawcy. Będąc za swoje czterysta funtów rocznie nieza- leżnym, szalenie lubił to, co robił. Często zmieniał pracę i na ogół kończył zajęcie mówiąc swemu pracodawcy (wbrew etykiecie obowiązującej w stosunkach pan ‒ służący) szczegó- łowo, co o nim myślał. Bez trudu znajdował nową pracę. Za- miast doświadczenia i referencji proponował swą osobowość i osobliwy zakład. Przez pierwszy miesiąc jest skłonny praco- wać za darmo, a jeśli pracodawca będzie zadowolony, wypłaci mu podwójną stawkę za drugi miesiąc. Zawsze dostawał po- dwójną. Miał teraz trzydzieści lat. Zatrzymał się w Woodham na wypoczynek, ponieważ spodobała mu się stacja. Jego bilet opiewał na dalszą stację, ale Antony kierował się własną przy- jemnością. Woodham spodobało mu się z wyglądu, walizkę miał w przedziale, a pieniądze w kieszeni. Dlaczegóż by nie wysiąść? Właścicielka gospody „U Króla Jerzego” z zadowoleniem zaoferowała mu pokój i obiecała, że mąż pojedzie po południu po bagaż na stację. ‒ Przypuszczam, że chciałby pan także coś zjeść. ‒ Tak, ale proszę sobie nie robić kłopotu. Coś na zimno, co tam pani ma. ‒ Może zimny rostbef, proszę pana? ‒ zapytała takim 27
katkol• 4 miesiące temu
Dziękuję