uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 763 767
  • Obserwuję768
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 030 566

Adam Bahdaj - Gdzie twoj dom Telemachu

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

uzavrano
EBooki
A

Adam Bahdaj - Gdzie twoj dom Telemachu.pdf

uzavrano EBooki A Adam Bahdaj
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 141 osób, 75 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 214 stron)

ADAM BAHDAJ GDZIE TWÓJ DOM, TELEMACHU? WARSZAWA 1982 CZĘŚĆ I ULICA SŁONECZNI- KOWA 1 Niedługo zabawiłem w Jerzmanowic Po nieudanej wypra- wie na Wybrzeże w poszukiwaniu ojca wszyscy patrzyli na mnie z ukosa, jak gdybym popełnił jakieś przestępstwo. Niby mi przebaczyli łaskawie i wspaniałomyślnie, a jednak w ich spojrzeniach, słowach, gestach wyczuwałem ukrytą przyganę. Nie mogłem tego znieść. Nawet mój opiekun, pan Sielicki, traktował mnie jak nadgniłe jajko. Po szumnych przygodach i tarapatach nic mi się tutaj nie podobało, wszystko mnie drażniło. Czułem, że nie pasuję już do Jerzmanowa, do fabryki sklejek, internatu, kolegów i licho wie jeszcze do czego. Najbardziej brakowało mi pana Turaja, czyli mojego przyjaciela,. jego ekscelencji Joja. Przy nim przynajmniej nie czułem się zagubiony i niepotrzebny. To przecie on, niezapomniany poszukiwacz piątej strony świata, honorowy łowca wrażeń, pozytywny włóczęga i kpiarz z uro- dzenia, przyciągał mnie do siebie, jak gdyby miał w sercu czarodziejski magnes. W sierpniu dostałem od niego list. Ho, ho! Znowu go wiatry gdzieś poniosły. Jeszcze w lipcu kursował w Trójmieście jako nocny zmiennik taksówkarza, a tu, patrzcie, mój Jojb zawę- drował w Bieszczady. Nie dziwiłem się jednak, bo jeśli cho- dzi o Joja, to nigdy nie należy się dziwić. Jojo pisał: „Wielce szanowny poszukiwaczu wiatru w polu! Zgadnij, czym się teraz zajmuję? Nie zgadniesz. Jestem pionierem. Wyrębuję stuletnie buki i jodły w Bieszczadach. Czy wyobra- 6 żasz sobie mnie jako przodującego drwala? To przekracza możliwości twojej wyobraźni. Mojej też. Ale nie martw się o mnie. Sroki jeszcze nie zaniosły mnie na gniazdo. Tutaj jest zupełnie dobrze, a przede wszystkim ciekawie. Mówię ci, zupełnie jak w puszczy. A powietrze! Szkoda gadać - kryszta- łowe, balsamiczne, uzdrawiające. I pstrągi w potokach. I grzy- by w lesie. I w ogóle dzika przyroda - żubry, wilki, niedźwie- dzie. A ja na łonie tej przyrody jak nowo narodzony, tylko trochę jeszcze skołowany. Może tutaj znajdę wreszcie piątą stronę świata, o której tyle gadaliśmy i marzyliśmy. Tymcza- sem jednak obracam się - jak Bóg przykazał - w czterech kierunkach róży wiatru i zdaje mi się, że zaczynam nowe życie. A co tam u ciebie w Jerzmanowie?...”

Piękne pytanie! On w dzikiej puszczy wśród wilków i nie- dźwiedzi, a ja na placu fabrycznym układam deski. Smętna prawda, ciemna mogiła, bez perspektyw i horyzontów. Nie widziałem dla siebie żadnych perspektyw, dopóki w Jerzmanowie nie zjawił się mój stryj - Waldemar Łańko. Prędzej spodziewałbym się trzęsienia ziemi niż stryja Waldka. Bo przecież wtedy, na budowie Portu Północnego w Gdańsku, rozstaliśmy się jak obcy ludzie. A tu bęc! Zjawia się. Jak spod ziemi albo z kosmosu. ’ Po robocie poszedłem z kolegami nad rzekę. Kąpaliśmy się przy jazie, gdy nagle przybiegł Staszek Gołąb i zaczął krzy- czeć: - Maciek, Maciek, chodź szybko, bo twój stryj przyjechał. Myślałem, że mnie nabiera, ale wnet za jego plecami zobaczyłem stryja we własnej osobie. Początkowo zdawało mi się, że śnię albo oglądam telewizję, ale nie śniłem. Stryj podszedł do mnie, uśmiechnął się i powiedział, jakbyśmy się nigdy nie rozstawali: - Cześć, Maciek. Ubieraj się gazem, bo mam dla ciebie ważną nowinę. - Co, może ojciec wrócił? - zapytałem zdumiony. 7 - Nie, tylko u mnie wszystko się zmieniło. - W porządku - wybąkałem. - Ale co ja mam do tego? Klepnął mnie przyjaźnie w ramię. - Zaraz ci wszystko wytłumaczę, tylko zbieraj się, bracie. Przecież tu nie będziemy rozmawiać. Nie miałem pojęcia, dlaczego nie można rozmawiać nad rzeką, ale byłem tak zaskoczony, że bez słowa wytarłem się koszulą, wbiłem się szybko w dżinsy, wcisnąłem w trampki i poszybowaliśmy ze stryjaszkiem w kierunku miasta. Wylą- dowaliśmy w „Gospodzie pod Złocistym Bażantem”, jakby tylko tam stryj Waldek mógł ogłosić ważną wiadomość. Chwilowo niczego nie ogłaszał, tylko zamówił dwa sznycle cielęce ze szpinakiem, dla mnie coca-colę, dla siebie piwo i setkę czyściochy, a gdy wychylił zawartość tej setki, spojrzaf z lekkim zakłopotaniem i powiedział: - Słuchaj stary, ożeniłem się. Zamurowało mnie na chwilę, bo po tym, co słyszałem o stryju Waldku, wiadomość wydała mi się nieprawdopodob- na. Przełknąłem z trudem kawałek cielęciny i rzuciłem mimo woli: - To po to stryjek przyjechał aż z Gdańska, żeby mnie o tym zawiadomić? - Nie z Gdańska, bracie, nie z Gdańska. Urządziliśmy się w Błażejowie. Mam nadzieję, że wiesz, gdzie to się znajduje. Miasto schludne, okolica górska i w ogóle... Można od biedy żyć. - To gratuluję. - Mamy niewielki, ładny domek z ogrodem. Ja pracuję w fabryce łożysk, a moja żona jest kierowniczką kawiarni. Jednym słowem - westchnął niemal żałośnie - widzisz, stary, że nareszcie osiadłem na twardym gruncie. Co dom, to dom - wtrącił melancholijnie. - Sprzykrzyło mi się kawalerskie

życie. Ty mnie dobrze rozumiesz - dodał po chwili. - Zresztą, co ci będę tłumaczył. Pamiętasz nasze spotkanie? 8 - Pamiętam - wyszeptałem. - Przykro mi było, żeśmy się tak rozstali. Ale wiesz, jaka była sytuacja. Ja, bracie, zawieszony w próżni, bez pieniędzy, bez mieszkania, a ty... Teraz to będzie zupełnie inaczej. Pomyślałem sobie, przecież jesteś Łańko, a twój ojciec był bliskim moim krewnym. Łańkowie zawsze sobie pomagali... Co ci będę długo tłumaczył. - Trącił mnie przyjaźnie. - No, wiesz, podobasz mi się. Chciałbym cię zabrać do siebie. Zamurowało mnie na beton. To była naprawdę ważna nowina. I zaraz innym okiem spojrzałem na stryja. A było na co patrzeć - stryj wyglądał pierwszorzędnie. Miał na sobie nowe jasne ubranie, szałowy krawat w błękitno-wiśniowe pasy, koszula tip-top, najmodniejsza, zalatywało od niego wodą kolońską - jednym słowem elegant, ale nie z tych wymuskanych i picusiowatych, lecz prawdziwy, jak gdyby się z tą elegancją urodził. I choć początkowo był nieco skrępowa- ny, jednak wyczuwało się, że to swój chłop. Tak mnie jednak zamurowało, że nie mogłem marnego słowa wydukać. Stryj przymrużył porozumiewawczo oko: - I co ty na to? - Ja... - wybąkałem. - My się właściwie nie znamy. - To głupstwo. Będziemy mieli dość czasu, żeby się poznać. - I tak... w ogóle... to mnie tutaj w Jerzmanowie zupełnie dobrze - skłamałem, choć nie miałem powodu. - A jednak ojca szukałeś? - No tak... ale ojciec to co innego. - Zobaczysz, że wszystko dobrze się ułoży. Widzisz - powiedział z namysłem - kiedy spotkaliśmy się w Gdańsku, pomyślałem sobie, że musisz czuć się nie najlepiej, jeżeli szukasz ojca. Głupio mi wtedy było. No, co tak na mnie patrzysz? Przecież siłą cię nie zabiorę. Jeżeli chcesz tu zostać, jeśli ci tu naprawdę dobrze, to nie będę cię nawet namawiał. Ja ciebie rozumiem. Tyle lat byłeś bez rodziców. Ale zastanów się. Możesz przecie spróbować. 9 I co tu odpowiedzieć na takie przemówienie? Chwilowo zupełnie mnie ścięło. Wszystko stanęło dęba, jak gdyby świat się odmienił. I zdawało mi się, że jestem w kinie na jakimś sensacyjnym filmie. Tu ja, zagubiony, niezdecydowany, a tam szersze perspektywy: dom, rodzina, nowe życie... - Spróbować mogę - powiedziałem bezwolnie, ale jeszcze tkwił we mnie upór, więc szybko dodałem: - Nie wiem tylko, co na to powie żona stryja. Może ona... - Śmiej się z tego. To właśnie ona mnie po ciebie posłała, a właściwie - poprawił się szybko - razem wszystko omówiliś- my. Bo chodzi nam o to, żeby Krzyś miał... no, powiedzmy, chwilowo kolegę, towarzysza, a w przyszłości brata. - Krzyś? - wybąkałem zaskoczony. - No, bo zapomniałem ci powiedzieć, że moja żona to wdowa. Ma syna w twoim wieku. Chcielibyśmy, żeby nie wychowywał się sam. Rozumiesz mnie chyba. Zawsze lepiej

jak dwóch w domu. Jedynacy to nieszczęście. A zresztą, ja się na tym nie znam. Wiesz, że do tej pory byłem kawalerem. Ale wydaje mi się, że żona ma rację. A ty co na to?. Wzruszyłem ramionami. - Czy ja wiem? Ja też się sam wychowywałem. Najpierw z matką, a potem u ciotki. Czy ja wiem? - powtórzyłem. - No właśnie - podjął. - Trzeba spróbować. Nigdy nie lubiłem się długo zastanawiać, a zresztą, nad czym tu łamać głowę. Nie chciałem zostać w Jerzmanowic Każda zmiana wydawała mi się korzystna. Spojrzałem więc stryjowi prosto w oczy i powiedziałem z namysłem: - Może tak być. Tylko jeśli z tego nic nie wyjdzie, to chyba stryj nie będzie miał do mnie żalu. 2 I tak znalazłem się w Błażejowie w domu stryja Waldka. Nie będę opisywał, co przeżywałem, bo to byłoby piekielnie nudne. Dość powiedzieć, że czułem się, jakbym skakał z wy- sokiego mostu na głęboką Wodę, nie wiedząc, że pod wodą tkwią ostre kamienie. Raz kozie śmierć. Jedno mnie pociesza- ło: uwolniłem się wreszcie od Jerzmanowa i od tego wszystkie- go, co mnie do tej pory upokarzało. „Może nareszcie znajdę tę upragnioną piątą stronę świata?” - myślałem, wspominając mojego kochanego Joja. Co będzie, to będzie! Naturę miałem pogodną i, mimo licznych porażek, ufałem światu i ludziom. Na ulicę Słonecznikową zajechaliśmy z fasonem - taksów- ką. Stryj miał gest i nie uznawał miejskich środków komunika- cji. Lekceważącym ruchem ręki wskazał widniejący w ogród- ku nowy, nie otynkowany jeszcze domek. - To jest cała nasza buda. Byłem tak skołowany, że nie zwracałem na nic uwagi. Nie wiedziałem, co mnie czeka. Tymczasem tuż za drzwiami czekała na nas ciotka Fela, czyli nowo zaślubiona żona mojego stryja, a wdowa po kimś tam, niech mu ziemia lekką będzie. Bałem się tego spotkania, lecz chwilowo nie miałem się czego obawiać, gdyż ciotka w ogóle mnie nie zauważyła. Całym impetem rzuciła się na stryja Waldka i zaczęła go tak mocno ściskać, jak gdyby wracał z Księżyca, a nie z Jerzmanowa. Nie wiem, co chciała przez to okazać - czy przywiązanie do stryja, Czy niechęć do mnie, w każdym razie chwilowo dla niej nie istniałem. Dopiero gdy go wyściskala, jej badawczy wzrok spoczął na mojej osobie. 11 - To jest Maciek - przedstawił mnie lakonicznie stryj Waldek. Ciotka zmrużyła powieki. - Inaczej go sobie wyobrażałam. Jeżeli sobie mnie wyobrażała jak księcia z bajki, to przepra- szam, że nie mogłem potwierdzić jej oczekiwań. Niech mnie gęś kopnie, ja też po żonie mego stryja spodziewałem się czegoś innego, ale nie wspomniałem o tym. Inaczej również przedstawiałem sobie to spotkanie. I było mi strasznie niekla- wo, że to się tak zaczęło. Na szczęście stryj załagodził wszy- stko.

- To świetny chłopak! - Klepnął mnie przyjaźnie. - Ma fantazję i jest bardzo samodzielny. Jestem pewny, że go polubisz. Ciotka przyjrzała mi się jeszcze dociekliwiej. - A teraz - powiedziała po chwili, biorąc mnie pod ramię - będziemy musieli ze sobą porozmawiać. Myślałem, że odbędzie się to, czego najbardziej się obawia- łem - narada familijna. Zaczną mnie wypytywać, piłować - jak sobie wyobrażam życie u nich? Czy mam poważny stosunek do nauki? Co myślę o przyszłości? Jakie mam zainteresowania i w ogóle, czy zasługuję na to, by się mną zająć? Tymczasem ciotka zlekceważyła swego małżonka, sama została ze mną w pokoju. Stryj ulotnił się szybko i, jak zauważyłem, z nie ukrywanym zadowoleniem. Ja tymczasem usiadłem w wygodnym fotelu, ciotka naprzeciw mnie i zapa- dło to, co w takich chwilach najbardziej lubi zapadać - milczenie. Żeby zabić wlokący się niemiłosiernie czas, spoglą- dałem na wiszący na ścianie obraz przedstawiający jesienny krajobraz. Wiało od niego smętkiem, a ten niewysłowiony smętek coraz głębiej wdzierał się w moją rozkołataną istotę. Po chwili jednak ciotka głęboko westchnęła. - Szkoda, że Krzysia nie ma w domu. - Szkoda - zawtórowałem żałośnie. 12 - Bo, widzisz, o niego mi najbardziej chodzi. - To się wie - westchnąłem mimowoli. - A on, jak ci wiadomo, jedynak. - Tak - basowałem. - A z jedynakami zawsze kłopoty. Ciotka rozpromieniła się, jak gdybym wreszcie uderzył w odpowiednią strunę i nacisnął właściwy klawisz. - Skąd wiesz, mój drogi? - Stryj Waldek mi powiedział. - Eee... - Machnęła ręką. - On się na tym nie zna. Ale ty, biedaku, wychowywałeś się sam jeden, jak palec, więc mnie zrozumiesz. Bęc! Tego tylko brakowało; zaraz zacznie się załamywanie rąk, gorzkie żale nade mną. Na szczęście nie zaczęły się. Ciotka westchnęła: - Krzyś to dobry chłopak, tylko, niestety, wdał się w nie najlepsze towarzystwo. Więc cała nadzieja w tobie. - We mnie? - wykrzyknąłem zdziwiony. - W tobie, mój chłopcze - pokiwała głową. - Słyszałam, że jesteś solidnym uczniem, że wychowywałeś się w trudnych warunkach i masz dobre podejście do kolegów. Postanowiliś- my więc z mężem, że sprowadzimy cię, żebyś miał dobry wpływ na mojego Krzysia. - Proszę pani - zaprotestowałem - ja jeszcze nigdy nie miałem na nikogo dobrego wpływu. I nie nadaję się na wzór. Spojrzała na mnie z niechęcią. - Mój drogi, po pierwsze mów mi ciociu, a po drugie - w twoim wieku jeszcze nikt nie wie, jaki ma wpływ na kolegów. - Właśnie o to chodzi - podjąłem z zapałem. -Ja nie wiem, pani nie wie, stryj Waldek nie wie, więc kto może wiedzieć,

czy wywrę dobry wpływ na Krzysia, którego wcale nie znam. - Poznasz go, poznasz, mój drogi. To złote serce, tylko tak się złożyło, że moje poprzednie małżeństwo nie bardzo dobrze Się układało. Mój pierwszy mąż, nieboszczyk, nie troszczył się 13 o Krzysia, a ja całe życie pracowałam, więc po prostu nie miałam zbyt dużo czasu, by dbać o niego. Ale teraz wszystko dobrze się ułożyło. Twój stryj go uwielbia, w domu jest moja mama, no i ty... - Przepraszam, co ja? - No cóż, bardzo na ciebie liczymy. - Przepraszam, ale naprawdę nie nadaję się... Sam z sobą mam kłopoty. Wszyscy mi zawsze powtarzali, że jestem krnąbrny i za mało nad sobą pracuję, więc jak ja mogę pomóc Krzysiowi? - Pleciesz - przerwała mi ostro. - Waldek zupełnie co innego o tobie opowiadał. - To pięknie, tylko co stryj może o mnie wiedzieć, skoro my się właściwie nie znamy. „ „- Ach, tak!? - Westchnęła ciężko i spojrzała na drzwi, jakby chciała skarcić biednego stryja. Sytuacja wydała mi się nieco podejrzana. Ładne rzeczy o mnie stryj Waldek naopowiadał. Pewno przedstawił mnie jako ósmy cud świata i wzór do naśladowania. Piękną mi zrobił reklamę! A teraz ja, niewdzięczny, tak go szkaradnie sy- pnąłem. - No tak - nadmieniłem - wprawdzie dobrze się nie znamy, ale pochodzimy z jednej rodziny i stryjowi dużo o mnie opowiadano. Ciotka łypnęła na mnie podejrzliwie. -* No, proszę, a ja myślałam, że ty nam pomożesz. - Chciałbym, ale nie wiem, czy potrafię. - W każdym razie postaraj się, bo nam ogromnie na tym zależy. Tylko uważaj na Krzysia, on ma bardzo delikatną i wrażliwą naturę. - Wstała, uśmiechnęła się prawie anielsko i na zakończenie dodała: - Mam nadzieję, że wszystko dobrze się ułoży. Najważniejsze, żebyście się zaprzyjaźnili, a potem... 3 Potem było pierwsze spotkanie z Krzysiem, który ponoć miał mieć niezwykle delikatną i wrażliwą naturę. Zanim jednak Krzysiek zjawił się na horyzoncie, ciotka Fela zapro- wadziła mnie na górę, gdzie znajdował się mój pokój. Pokój jak pokój, zupełnie przyzwoity. Jasny, duży, z oknem wychodzącym na ogród i ulicę. Dwie szafki, dwa tapczany, dwa stoliki, jak gdyby był przygotowany dla bliźnia- ków, a między ścianami kosmiczny bałagan. Nie wiem, czy przeszedł tędy huragan, czy też nastąpiło trzęsienie ziemi - w każdym razie wszystko było do góry nogami i Stało na nosie. - O właśnie - zauważyła ciotka, kiedy weszliśmy do tej przysłowiowej stajni Augiasza - musisz zwrócić uwagę na porządek?, gdyż Krzyś, niestety, jest trochę roztargniony. Ładnie to powiedziane. Krzysiek oprócz delikatnej i wrażli- wej natury, posiadał zapewne duszę artysty. Pokój jego przed-

stawiał widok godny mansardy genialnego twórcy, który zapomniał o bożym świecie. Groch z kapustą, do tego jeszcze buraczki w szpinakowym sosie. Na podłodze książki, płyty, fotosy jazzowych idoli, resztki śniadania, grudy urodzajnej ziemi, kurz z epoki łupanego kamienia i jeszcze nie wiadomo ko. To samo na stolikach i na krzesłach. Wszędzie ślady duchowej rozpusty i genialnego nieładu. Zdawało mi się, że największy bałaganiarz nie potrafiłby zaplanować takiego bigosu. Stanąłem więc bezsilny. W rękach trzymałem starą walizkę przewiązaną rzemieniem i moją podróżną torbę. I, gdyby nie 15 ta okoliczność, ręce na pewno opadłyby mi z rozpaczy. Bo przecież miałem tu mieszkać i wpływać dodatnio na tę wrażli- wą duszę. Ciotka westchnęła krótko, lecz znacząco, ja położyłem walizkę na podłodze i tak staliśmy, jakby za chwilę miał nastąpić koniec świata. Oczywiście nie nastąpił, tylko ciotka odezwała się mimochodem: - Mam nadzieję, że dobrze będziesz się tutaj czuł. - Gestem bogini obfitości wskazała na stojący w kącie tapczan. - To będzie twój kąt. Tu twój stolik i szafka. A łazienka jest na dole obok kuchni. Tymczasem rozpakuj się, a jak będziesz czego potrzebował, to zejdź do mnie. - To powiedziawszy, pozosta- wiła mnie samego. Cóż miałem robić. Zabrałem się do sprzątania. Z zasobów, jakie wygrzebałem z góry zwalonej na podłogę, wywnioskować łem, że Krzysiowi wiedzie się jak księciu z bajki. Miał właściwie wszystko, czego chłopiec w jego wieku potrzebuje: świetny odbiornik radiowy - „Jowita”, mały magnetofon firmy „Seiko”, doskonały gramofon, minikomputer, a do tego mnóstwo najnowszych płyt z nagraniami najlepszych solistów i zespołów polskich i zagranicznych. Byłem nieco zdziwiony, gdyż sądząc po stanie majątkowym mojego lekkomyślnego stryjaszka sprzed jego małżeństwa, mógłbym przypuszczać, że stryj wygrał milion w totolotka albo nagle dostał spadek po zmarłym w Ameryce wuju. Chwilowo jednak nad tym się nie zastanawiałem. Miałem dość kłopotu ze sprzątaniem. Wnet jednak znalazłem sposób. Wszystkie graty zepchnąłem w jeden kąt, potem piękme posegregowałem - płyty osobno, ciuchy osobno, komiksy osobno i wnet naszą rezydencję doprowadziłem do jakiego takiego ładu. Na koniec rozpakowałem swoje rzeczy. Wobec tej pysznej obfitości, jaką zgarnąłem z podłogi, zawartość mej walizki przedstawiała się mizernie i poczułem się trochę nieswojo, ale, jak wiecie, nie lubiłem się przejmować, więc tę 16 garstkę rzeczy poukładałem po harcersku w szafce: ciuchy w kostkę, drobiazgi na półkach. Zauważyłem jedną jedyną przewagę nad Krzysiem. Miałem dużo więcej od niego książek. To mnie nieco pocieszyło. Bo przecież jego komiksy i broszury z biblioteki „Tygrysa” to nie mój cały Jack London, Curwood i inni ulubieni autorzy, z których książkami się nie rozstawałem. Byłem tak zajęty robotą, że nie spostrzegłem, kiedy Krzy- siek wrócił do domu. Dopiero dochodzący z dołu ostry głos

ciotki Feli zasygnalizował mi jego przybycie. - Miałeś być o piątej, a ty gdzie się do tej pory włóczyłeś? Odpowiedział jej głos tępy, zadziorny, dziwnie przyciszo- ny, a jednak mocny. - Mówiłem ci przecież, że idę do Domu Kultury. Mówi- łem, że... - Ty, Krzysiek - przerwała mu ciotka - nie myśl sobie, że jestem taka naiwna. Ja już dobrze wiem, dokąd chodzisz i z kim! - Jak wiesz, to po co się pytasz? - Jeszcze mi odpyskowujesz! - zawołała ciotka. - Bo mi nie wierzysz. - Ja już dobrze wiem. Wczoraj cię znowu widzieli z tym łazęgą Ryśkiem. Jak go jeszcze raz zobaczę, to popamięta. A ty żebyś mi się nie ważył z nim pokazywać, bo.co ludzie o tobie powiedzą! - Co chcesz od Ryśka? Przecież mówiłem ci, że byłem z Bolkiem Piwarskim w Domu Kultury. - W Domu Kultury! - zaśmiała się szyderczo ciotka. - Ładny Dom Kultury. Wszyscy mówią, że chodzicienad rzekę i tam z Ryśkiem chuliganicie. Chłopiec odpowiadał z niezmąconym spokojem. - Jeśli lepiej wiesz ode mnie, dokąd chodzę, to co ja mogę powiedzieć. - Żeby mi to było ostatni raz! - zawołała ciotka. - Pamiętaj. 17 I nie waż mi się spotykać z tymi łazęgami. A teraz - dodała ciszej - chodź na górę, bo Maciek już przyjechał. Po chwili usłyszałem ich kroki. Znieruchomiałem z cieka- wości i lekko mnie zamurowało, bo wnet miałem ujrzeć tę delikatną i wrażliwą naturę. Po rodzajowej scence rodzinnej, zacząłem nieco wątpić w subtelność mego, pożal się Boże, przyszywanego kuzyna, lecz ocenę pozostawiłem na później. I oto stanął w drzwiach. Szczeniak, daję słowo, a do tego fasoniarz. Ubrany był według najnowszej mody zaczerpniętej z zagranicznych magazynów i okładek płytowych. Miał na sobie koszulę w kratę z małym kołnierzykiem, welwetowe portki lekko na dole zwężone, mokasyny i do tego jeszcze jedwabną chustikę zawiązaną jak krawat pod szyją. Zdawało się, że za chwilę oczy mu wyjdą z orbit, tak mocno zacisnął tę chustkę. Gębula picusiowata. Oczy duże, wypukłe, jasno orzechowe, a w oczach gdzieś na dnie ukryta piekielna przebiegłość. I dziwny grymas w układzie ust, jak gdyby stale był z czegoś niezadowolony. A nad głową szopa czarnych kędziorów jak u nie strzyżonego pudla. Jednym słowem, mieszanina rozkapryszonego cherubinka z pudlem. Stał w drzwiach. Spoglądał z niechętnym zainteresowa- niem. Dopiero gdy po chwili za jego plecami ukazała się ciotka Fela, podszedł do mnie, wyciągnął łapę. - Cześć, Maciek. - Cześć. - Uścisnąłem mu dłoń. Ciotka stanęła za nim. - Cieszę się, że jesteście razem, i mam nadzieję, że się

polubicie. Ja również miałem nadzieję, więc dodałem: - Jakoś to będzie. - Podszedłem do szafki, kończąc układa- nie ciuchów w kostkę. Ciotka zerknęła mi przez ramię. - O, widzę, że lubisz porządek. - I nagle zwróciła się do Krzysia: - Zobacz, jak Maciek starannie poukładał swoje rzeczy. 18 Krzyś skrzywił się. - Zupełnie jak na obozie harcerskim. - A ty zostawiłeś tu ładny bałagan - dodała z przyganą. - Przesada - rzucił swym cichym, jakby przekornym innem. Nie wiedziałem, co chciał przez to powiedzieć: czy uspra- wiedliwić siebie, czy mnie pogrążyć. Drażniła mnie ta sytua- cja, więc rzuciłem pojednawczo: - Nic się nie stało. Miałem trochę czasu, to posprzątałem. Moja ciotka nieboszczka była piekielnie porządna, od niej się tego nauczyłem. Ciocia Fela przyjęła moją uwagę przychylnym skinieniem głowy. Uznała, że wyjaśnienie jest wystarczające, więc zosta- wiła nas samych. Krzysiek zamknął za mną drzwi. m~ Ty - zagaił z tajemniczą miną - musimy trzymać sztamę. - To jasne, bo przecież mamy wspólną chatę. - Nie rozumiesz. Chodzi o to, żeby nas za bardzo nie przyciskali. - Kto? - No, w ogóle. Jak będziesz tak sprzątał, to ładnie wylądu- jemy. - O co ci chodzi? - O to, żeby babcia sprzątała, a nie my. Jak ich przyzwy- czaimy, to zrobią z nas niewolników. i1 - To znaczy, że babcia sprząta ci pokój? ; - A kto ma sprzątać? - To ci się dobrze powodzi. - Najważniejsze, żeby ich nie rozkapryszać i nie demorali- zować, bo jak będziesz sprzątać, zaraz zaczną cię posyłać po zakupy albo każą ci palić w centralnym. - A ty nie masz ochoty? - Nie mam czasu. Jest tyle ważniejszych spraw. - Rozumiem. Z ciebie taki cacany pieszczoszek. Mumi- nek, co? 19 Łypnął zaczepnie i skrzywił się. - Ty, bracie, niczego nie rozumiesz. Tu chodzi o ważne rzeczy. A ty... - Nagle złapał mnie mocno za ramię. - Powiedz, ale tak pod chajrem, dlaczego cię tu sprowadzili? Pytanie zupełnie na miejscu. Do tej pory myślałem, że stryj Waldek chciał okazać swą wspaniałomyślność i solidarność rodową, ale po kilku godzinach pobytu w tym domu dosze- dłem do wniosku, że inne powody kierowały mymi dobro- czyńcami. Nie miałem wcale ochoty tłumaczyć się przed tym szczeniakiem, wzruszyłem więc ramionami. - Żebym to ja wiedział. - W tej samej chwili coś mnie

dźgnęło. Powiedziałem więc zaczepnie: - Ty, Krzysiek, musi- my od razu wszystko wyjaśnić. Widzę, że ci się dobrze u mamy wiedzie, jakby cię od urodzenia szpakami karmili. Ja, bracie, inne miałem życie. Może ci mówił stryj Waldek? I nie napuszczaj mnie, bo ja tu na innych prawach niż ty. Wiesz dobrze o tym, więc jeżeli chcesz sztamy, to klawo, tylko że ja nie mogę odgrywać fanfarona. Krzysiek na chwilę zbaraniał. Wnet jednak pojął, o co chodzi, i starał się mnie zblatować. - No co... Co się od razu obrażasz? - I jeszcze jedno. Nie chcę zadzierać z twoją mamą, bo nie po to tu przyjechałem. - A po co? - postawił najlogiczniejsze, na jakie go było stać, pytanie. - Mówili ci o mnie? Opowiadali, jakie miałem życie? - No... tak. - To po jakiego jasnego piernika pytasz. Masz swoje rozeznanie i chyba dobrze rozumiesz, w jakiej jestem sytuacji. Tylko nie myśl, że mi na tym tak bardzo zależy. Jak mi się u was nie spodoba, to cześć i pryskam. - Zagalopowałem się trochę, bo właściwie dokąd tu pryskać? Do Jerzmanowa - za żadne skarby, a do Joja? Jojo swobodny ptak i, chociaż mnie lubi, nie poświęci dla mnie sWego wędrownego trybu życia. 20 Krzysiek wyczuł, że potknąłem się nieco na ostatnim zdaniu. Uśmiechnął się przekornie. - Dobra, nie mówmy już o tym. -1 zapytał zupełnie z innej beczki: - A „Santanę” znasz? - „Santarfę”? Jaką „Santanę”? - No, ten fantastyczny zespół. Zabił mi porządnego ćwieka. Skąd ja, chłopiec z Jerzmano- wa, miałem znać „Santanę”. Nie chciałem się zbytnio kom- promitować, więc palnąłem w ciemno: - „Santany” to nie słyszałem, ale raz w telewizji oglądałem taki jeden zespół szwedzki... - „Abba” - przerwał mi Krzyś. - Przy „Santanie” to zupełna nędza. Zresztą oni już się nie liczą. Na liście londyń- skiej byli ostatnio na przedostatnim miejscu. Tu mnie dopiero zakasował. Święty Jacku, skąd ja mam wiedzieć, na którym miejscu znalazła się „Abba” i na jakiej liście? Tymczasem Krzysiek, widząc, że wygrał ze mną pierwsze podejście, zaczął sypać najrozmaitszymi nazwami zespołów i solistów, jak gdyby był z nimi za pan brat i nic nie robił, tylko jeździł po świecie i przysłuchiwał się, jak rąbią w elektryczne gitary. Opowiedział mi całą historię jakiegoś zespołu z Saint Louis, wyszczególniając życiorys każdego z jego członków. Wiedział, że Bob urodził się na Manhattanie, a Joe jeździł najnowszym modelem porsche, ile lat miała Izabeli i co robiła babcia wokalistki - Nenufary Ibleton. Myślałem, że mnie zupełnie zdruzgoce i upokorzy. Słuchałem tego jak tureckiego kazania i w pewnym mo- mencie przerwałem mu: - A ciocię Franię z Jerzmanowa znałeś? Wybiłem go z tempa. Nie będzie mi tu szczeniak impono- wał Nenufarą Ibleton i jej babcią. Zrobił pudlowatą gębę i wybąkał: r- - Ty chyba żartujesz? - Nie. A „Santana” w ogóle mnie nie obchodzi. -1 żeby go 21

jeszcze bardziej pogrążyć, zapytałem: - A przepłynąłeś kiedy jezioro w dziurawym kajaku? A może topiłeś się? Bęc! Tego się nie spodziewał. Z otwartą gębą wysłuchał mojej przygody na jeziorze koło Ełku. Zaraz inaczej na mnie spojrzał, a ja nie dając mu dojść do słowa, wygarnąłem: - Te twoje „Santany” i Nenufary Ibleton, pożal się Boże, to dla mięczaków i muminków. Ja, bracie, z innej jestem gliny. Dla mnie to mięta. Mdli mnie, gdy wyją na jedną nutę i wygibują się jak w pląsawicy. Ty mi, bracie, nie zaimponu- jesz - zawołałem pełnym gniewu głosem i, bądźcie spokojni, wygarnąłbym mu jeszcze lepiej, gdyby z dołu stryj Waldek nie wezwał nas na kolację. 4 List do Joja: Kochany Panie Jo jo! Wielce Szanowny Poszukiwaczu Pią- tej Strony Świata! Tego, co się stało, nikt z nas nie mógł przewidzieć. Zostałem pasem ratunkowym pewnej szanownej rodziny, .której głową jest zupełnie przypadkowo mój stryj Waldemar Łańko. W rodzinie tej jest pewna niezbyt szanowna zakała, dla której ja mam być wzorem do naśladowania. Ja i wzór! Tego jeszcze brakowało. Zakałą jest natomiast osobnik w moim wieku, niejaki Krzysiek, mój daleki i przyszywany kuzyn, pożal się Boże. Mam go sprowadzić na drogę cnoty i z półdiablęcia zrobić lukrowanego aniołka. Czy ja się do tego nadaję? Święty Jacku, jak pomyślę, co mnie czeka, to mnie czarna rozpacz ogarnia i do tego zwątpienie. Bo, daję słowo, na tego Krzyśka nie ma mocnych. Owinął sobie wszystkich dokoła palca i myśli, że i ze mnie zrobi pięknego balona. Ale niedoczekanie jego. Jestem tutaj już tydzień. Początkowo chciałem zwiewać, gdzie pieprz rośnie, a może jeszcze dalej, ale to nie takie proste, bo - jak Pan się domyśla - do Jerzmanowa nie mam zamiaru wracać, a tutaj właściwie dobre warunki. Nigdy nie żyłem w takim luksusie. Proszę sobie wyobrazić: nowy domek jednorodzinny, pięć pokoi z kuchnią i łazienką, wszelkie wygody i wikt, jakiego nigdy w życiu nie miałem. I opierunek, i centralne ogrzewanie, które chwilowo nie działa. A do tego babcia Krzyśka, którą wykorzystuje cała rodzina. Babcia pracuje jak mrówka i wcale się na to nie użala, ba! jest 23 zadowolona. I w ogóle ciekawy układ. Ten domek z ogród- kiem i ten luksus to zasługa nieboszczyka pierwszego męża mojej przyszywanej ciotki. Miał chłop szczęście, a przede wszystkim aż do śmierci prowadził warsztat samochodowy i wdowie zostawił kupę forsy. Domyśla się pan, że mój stryj Waldek, który całe życie wszystko sobie lekceważył i na wszystko bimbał, ożenił się z tym domkiem, żeby się ustatko- wać. Nie wiem, czy się już ustatkował, ale za to codziennie musi słuchać uwag w tym rodzaju: „Gdyby nie ja, to do końca życia pracowałbyś jako spawacz za marne grosze” itp. Ja to bym nie słuchał. Wolałbym już całe życie spawać. Ale to sprawa mojego rozkosznego stryjaszka, który zresztą z niczego sobie nic nie robi, bo ma taką naturę. W domu więc rządzi ciotka Fela, a właściwie Krzysiek, bo wszystko wokół niego się kręci. Jeżeli go zdołam okiełznać i ujarzmić, to z rachunku prawdopodobieństwa wynika, że wtedy ja będę rządził, do

czego się w ogóle nie nadaję. A więc piękny układ, szkoda gadać. Pan mnie zna i wie, że wychowałem się w ciężkich warunkach. Większą część swego życia spędziłem w domu Ciotki Frani w Jerzmanowic Ciotka miała ciężką łapę. O, święty Jacku, jak ciężką! Ale przynajm- niej wiedziała, na jakim świecie żyje i jakimi prawami się kieruje. Wszystko było jasne - to wolno, tego nie wolno, to jest dobre, a to jest złe. Kodeks był twardy, ale prosty i sprawiedli- wy. A tu, pożal się Boże, wszystko do góry nogami. Myślałem, że wreszcie będę miał prawdziwy dom i prawdziwą rodzinę, tymczasem kołowacizna. Ale, zna mnie Pan, nie potrafię się długo przejmować. Pomyślałem sobie: jeśli tak los chciał, a ja się nie sprzeciwiłem, to muszę dostać za swoje. Postanowiłem więc być apostołem i zrobić z tego bigbitowca Krzyśka porządnego chłopca. Wyobrażam sobie, ile mnie to będzie kosztowało i na co się narażam. Raz kozie śmierć! Niech już tak będzie. Zobaczymy, co z tego wyniknie. A teraz dobra wiadomość. Przyjęli mnie do ogólniaka, i to 24 właściwie dzięki Panu, Panie Jojo. Dziwi się Pan? Zaraz Panu to wyjaśnię. Otóż wszystko zaczęło się od tortu. Nie ma pan pojęcia, ile się wstydu najadłem. Ale po kolei. Na trzeci dzień mego pobytu u stryja ciotka Fela przyniosła do domu wielki tort. A musi Pan wiedzieć, że nie przyszło jej to z trudem, gdyż jest kierowniczką największej kawiarni w mieście, „Koloro- wej”. Myślałem, że to czyjeś imieniny, a tymczasem ciotka mówi: „Jak się idzie w ważnej sprawie, to trzeba coś zanieść. Nie można włazić z pustymi rękami”. Okazało się, że idziemy do pani dyrektor Liceum Ogólnokształcącego nr 1 w Błażejo- wie. I wcale nie z towarzyską wizytą, tylko w sprawie przyjęcia mej skromnej osoby. Wyobraża sobie Pan, jaka mnie ogarnęła panika i jaki wstyd! Bo proszę, w tym układzie ja sam właściwie nic sobą nie przedstawiałem. Byłem po prostu dodatkiem do tortu. Zacząłem protestować, lecz ciotka posta- wiła na swoim. „Ciebie - powiedziała - o nic nie pytam. Z takimi stopniami, jakie masz na świadectwie, toby cię nawet do szkoły dla niedorozwiniętych nie przyjęli. Chcesz się uczyć? Pan najlepiej wie, jak marzyłem o tym, by nie chodzić do zawodówki. Cóż więc miałem zrobić. A stopnie? Ciotka właściwie miała rację. Stopnie miałem wypośrodkowane - piątki z wuef u i z polaka, a reszta nędzne trójczyny. I z czym tu do dyrektorki? Oczywiście z tortem. Poświęciłem się, poszedłem, ale ile mnie to kosztowało, tego nie da się opisać, zwłaszcza w tak krótkim liście. A więc piękny widok: gabinet pani dyrektor, ciotka z bukietem herbacianych róż i z tortem, a ja z duszą na ramieniu i z czerwonymi jak peonie uszami. Wolałbym się zapaść pod ziemię niż być świadkiem i jednocześnie aktorem tej sceny. Ale jakoś nie zapadłem się, tylko musiałem wszystkiego wysłuchać. Ciotka Fela przeszła samą siebie. Najpierw wręczyła kwia- ty, potem tort. „Pani dyrektor może na mnie liczyć. - Uśmiechnęła się dyplomatycznie i po lizusowsku. - Jeśli tylko 25 jakaś uroczystość, zabawa czy coś w tym rodzaju, to ja potrafię tak zorganizować, żeby nie było kłopotu”. Tak powiedziała, daję słowo, a ja myślałem, że się spalę ze wstydu. A potem zaczęły się dla mnie prawdziwe tortury, bo ciotka

przedstawiła mnie. Jednym słowem gorzkie żale nad moim nieszczęsnym losem. Łzy jej napłynęły do oczu, zrobiła taką twarz, jakby przemawiała nad moim grobem. „Oto stoi przed obliczem pani dyrektor pokrzywdzony przez los Maciej Lan- ko. Życie go nie oszczędzało. Kiedy jeszcze był oseskiem, jego niegodziwy ojciec porzuca rodzinę, a potem matka go odumie- ra i sam musi kroczyć przez najeżone przeciwnościami ży- cie...” Tego było już za wiele. Zaprotestowałem. „Wcale nie było mi tak najgorzej - palnąłem bez zastano- wienia. - Wychowywałem się u ciotki Frani, a ona dobrze się mną opiekowała. A potem...” Potem pani dyrektor oznajmiła ciotce, że chciałaby poroz- mawiać ze mną w cztery oczy. Cześć jej i chwała. Wolałem w cztery oczy niż w sześć i z tortem na dodatek. To mnie uratowało od zupełnej kompromitacji. „Świadectwa to ty nie masz najlepszego - zaczęła pani dyrektor. - W każdym razie piątka z polskiego” - dodała, jakby na osłodę. „Tak - podjąłem z duszą na ramieniu. - Bo ja... przeczyta- łem najwięcej lektur w klasie”. „Lubisz czytać?” „Uwielbiam książki”. „A jakie to książki najbardziej ci się podobają?” Na to tylko czekałem. Najpierw wspomniałem o „Wojnie Trojańskiej” Parandowskiego, przytoczyłem kilka fragmen- tów i własnymi słowami opisałem wspaniałą walkę Achillesa z Hektorem. Potem napomknąłem o Londonie. Wybrałem kilka przykładów z jego życia. Mimochodem wspomniałem, że nie należy poddawać się i załamywać przy byle niepowodze- niu. Trzeba walczyć do upadłego, tak jak Hektor pod murami 26 Troi... Może sobie Pan wyobrazić, jakie pani dyrektor zrobiła oczy. A ja, ni z tego ni z owego, zmieniłem temat i zahaczyłem o tort: że wprawdzie doceniam dobre chęci mej wspaniałomy- ślnej ciotki, ale wstyd mi stanąć tutaj przed obliczem pani dyrektor jako nic nie znaczący dodatek do wyrobów cukierni- czych i w ogóle... nie lubię słodyczy. Była to aluzja do całej sprawy. Pani dyrektor w mig pojęła, o co mi chodzi. „Nie przejmuj się ~ powiedziała i uśmiechnęła się wyrozu- miale. - Tort odeślemy do internatu. Twoi koledzy będą mieli dzisiaj doskonały deser. A ty... - Zastanowiła się głęboko. - Właściwie jaki ty masz cel w życiu?” Bęc! Tego się nie spodziewałem. Wie Pan doskonale, że nie jestem filozofem i nie lubię roztrząsać spraw, które przekra- czają moją inteligencję, ale w tej chwili przypomniałem sobie naszą rozmowę nad jeziorem, więc nadmieniłem z namysłem: „Ja?... Może mnie pani dyrektor nie zrozumie, ale... poszukuję piątej strony świata”. Chwilowo rzeczywiście mnie nie zrozumiała. „To ciekawe. Nigdy jeszcze o czymś takim nie słyszałam. Co rozumiesz przez piątą stronę świata?” Opowiedziałem jej o naszym spotkaniu, o Panu, o tym, jak łowiliśmy ryby i rozmawialiśmy przy ognisku. „Ten mój przyjaciel - zakończyłem - twierdzi, że każdy w życiu szuka piątej strony świata. Może to jest nieosiągalne szczęście,

a może droga, która wiedzie do dobrego, uczciwego życia. Nikt tego nie wie, ale w życiu jest wiele takich rzeczy, z których nie zdajemy sobie sprawy.” „Piąta strona świata... - zastanowiła się pani dyrektor. - Ładnie to określiłeś”. „To nie ja, to mój przyjaciel” - sprostowałem. Ona jeszcze przychylniej na mnie spojrzała i powiedziała, że mimo tego świadectwa przyjmie mnie na próbę. No, proszę, tort nie pomógł, a Pana piąta strona świata sprawiła, że chodzę już do ogólniaka. 27 Tyle o sobie. A co u Pana? Niech Pan do mnie skrobnie kilka słów, bo tak nam dobrze było razem. W każdym razie mnie. I, proszę, niech Pan nie wyrąbie wszystkich drzew w Bieszczadach, bo szkoda. I proszę uważać na przeciągi w lesie. Tymczasem ślę pozdrowienia, ściskam dłoń i niecier- pliwie czekam na list zawsze wdzięczny Maciek. 5 Krzysiek Fuksiński - tak właśnie brzmiało jego nazwisko - oprócz płyt i komiksów miał jeszcze jednego bzika. Handel! Nie wiem, lecz domyślałem się, że któryś z jegoprzodków był kupcem ormiańskim albo greckim i stąd te jego zamiłowanie. Gdyby mógł, przehandlowałby swoją duszę. Nie czynił tego z potrzeby, lecz z nieodpartej konieczności. Ze mną też chciał handlować. Za moją finkę ofiarował mi elektronowy kalkula- tor. Obciąłem go z miejsca. - Słuchaj i zapamiętaj sobie, że ze mną nie ma handlu. - W ogóle... z tobą nie ma życia - westchnął. - Jak widzisz, nie mam czym handlować, a przy tym niby jestem twoim kuzynem. W rodzinie nie wypada. - Co nie wypada? - Handlować. I radziłbym, żebyś nie handlował przy mnie, bo z tego mogą wyniknąć dla mnie przykrości. Kapujesz? - Ty tylko myślisz o sobie. - Myślę o twojej zaczarowanej duszyczce i szczęściu ro- dzinnym. - Bo u nas taki styl. Wszyscy handlują. A zresztą to nie jest handel. To przyjęty na całym świecie młodzieżowy zwyczaj - „czejndż”. Znowu zakasował mnie angielskim słowem, które wygrze- bał zapewne z komiksu. - „Czejndż” - wymamrotałem, wykrzywiając usta. - Niech będzie , ,czejndż”. - Po prostu wymiana. Znudzi ci się coś, to zaraz robisz 29 „czejndż”. Bo czy warto stale mieć te same graty? - A co mama na to? - Boisz się mojej mamy, co? - Ty mnie tu nie strasz mamą. O co innego mi chodzi. Przehandlujesz coś drogiego i co wtedy? - Phi, gdybym się tym przejmował, tobym nawet nie

zipnął. Co ty się tak martwisz za starych? Mów tu z takim. Wszystko przenicuje, zawsze się wywinie. - Dobra - powiedziałem — co mnie to obchodzi. Przehan- dluj całego siebie, wtedy będziesz okay. To mu się spodobało. - Okay - powtórzył. - A gdybyś ze mną trzymał, tobyś na tym dobrze wyszedł. - Ja i tak wychodzę na swoje. Oto próbka rozmowy ze ścianą. A było to rano, przed śniadaniem. Śniadanie jedliśmy zawsze w kuchni na łapu-ca- pu, bo Krzysiek lubił się guzdrać i nigdy nie zdążał na czas. Stryja już nie było. Chodził na szóstą do Fabryki Łożysk Kul- kowych. Była jedynie babcia, która z cierpliwością męczenni- cy podtykała Krzyśkowi odpowiednie kalorie, żeby jego deli- katny organizm mógł w dobrej formie wytrzymać do obiadu. Ciocia Fela o tej porze jeszcze spała, bo późno wracała z „Kolorowej”. Tym razem jednak Krzysiek miał pecha. Bo kiedy wtrajał z apetytem jajecznicę na eksportowej szynce,x zjawiła się nagle na jego i moje nieszczęście. - Krzysiu - załamała ręce - w czym ty idziesz do szkoły? Dopiero teraz spostrzegłem, że Fuksiński ma na sobie nową irchową kurteczkę w stylu „Belmondo”. Elegant, daję słowo. Do szkoły wybiera się jak na zabawę. - A co? - obruszył się. - Czy ja nie mogę porządnie ubrać się do szkoły?! - Synku - jęknęła ciocia - przecież to zupełnie nowa kurtka, jeszcze nie noszona. - Właśnie. Kiedyś nareszcie trzeba w niej wyjść. 30 - Ale nie do szkoły. Przecież ona kosztowała górę pienię- dzy. Jeszcze ci ktoś zaplami albo, nie daj Boże, ukradnie. Tyle masz rzeczy, a ty... - To chcesz, żebym wyglądał jak obdartus - skrzywił się płaczliwie. Chytra z niego sztuka, a grał jak pierwszorzędny aktor, na zawołanie. Tych zdolności nikt mu nie mógł odmó- wić. Teraz zrobił gębę pokrzywdzonego muminka. - No dobrze - westchnęła ciotka. - Jeśli ci na tym tak zależy, to idź. A ty - zwróciła się do mnie - uważaj na niego. O, proszę! On się stroi, a ja mam uważać, żeby jego nieskazitelnie nowa kurtka wróciła na jego grzbiecie w dziewi- czym stanie, bez plam, zadarć i może nawet bez pyłku w szwach. Taki już mój los. Zagryzłem wargi, przełknąłem tę pigułę z ostatnim łykiem kakao. Taką ostatnio obrałem takty- kę. Nie warto się odzywać, bo i tak mnie nie zrozumieją. Zauważyłem jedynie, że już późno i trzeba się spieszyć do szkoły. Po chwili znaleźliśmy się na ulicy. Trąciłem go łokciem. - Ty, Krzysiek, powiedz, ale tak pod chajrem, po jaką Anielkę włożyłeś dzisiaj tę kurtkę? - Dla fasonu, żeby zaimponować. - Nie szkoda ci takiej fantastycznej kurtki? - Nie.

- A jak ci ktoś podiwani? - To mama kupi mi nową. - Słyszałem, że kupę forsy ciotka za nią wybuliła. - Kto by się przejmował takimi drobiazgami. - No dobra. Jak uważasz. Nie moja sprawa. Dalszą drogę przebyliśmy w milczeniu. Czułem jednak, że coś go drąży i nad czymś się mocno zastanawia. Nie myliłem się, bo gdy znaleźliśmy się już w mieście, zagadnął: - Jak myślisz, czy mama coś zauważyła? - A co? - No, w ogóle? Miałem pecha, że mnie zastała w tej kurtce. 31 - Nie rozumiem. - Ty niczego nie kapujesz. - To powiedz po ludzku. - Eee... - Machnął lekceważąco ręką. - Szkoda gadać. Tym jednym gestem wyraził wszystko: pogardę dla kurtki, lekceważenie dla rodziców i zupełne nieliczenie się z moim zdaniem, Oto prawdziwy Fuksiński, jakiego miałem dopiero poznać. Wiedziałem jednak, że z tą kurtką wywinie fantasty- czny numer. I nie myliłem się, bo gdy tylko zbliżyliśmy się do fary i starego cmentarza, pod murem czekał na niego jakiś chłopiec. Skinął na niego, jakby już byli umówieni. Krzysiek spojrzał na mnie wyniośle. - Poczekaj, zaraz wrócę, tylko coś załatwię. - Człowieku, spóźnimy się do szkoły. - Ee... tam - skwitował lekceważąco i poszybował w stronę tamtego. A tamten był to rosły, ładny chłopak z chytrym uśmiesz- kiem na ogorzałej gębie. Zniknęli za cmentarną bramą. Byłem pewny, że nie poszli odmawiać paciorków za spoczywających w pokoju. Czekałem chwilę, lecz gdy nie wrócili, wpiekliło mnie i poszybowałem w kierunku mojej szkoły. „Nie jestem ani jego niańką, ani aniołem stróżem” - pomyślałem, lecz jednocześnie zakradł się w me myśli niepo- kój. A co będzie, jeśli ten lukrowany muminek przeznaczył kurtkę, która według słów ciotki kosztowała górę pieniędzy, na „czejndż”? I nie wiem z jakiej właściwie racji zacząłem pojedynek z własnymi myślami. Bo z jednej strony powtarza- łem sobie, że to mnie nie powinno obchodzić, a z drugiej robiłem sobie wymówki, że puściłem go tak łatwo. Gnębiło ’mnie to w drodze, potem w szkole, a najbardziej, gdy wracałem do domu. I nie myliłem się, bo gdy przyszedłem na Słonecznikową, Krzysia jeszcze nie było, chociaż lekcje kończył wcześniej ode mnie. Był natomiast stryj Waldek, we własnej, nie nękanej 32 żadnymi wątpliwościami osobie. Siedział już w jadalni i z miną człowieka pogodzonego na zawsze z losem pociągał ze szklanki piwo. - Jak ci leci w szkole? - przywitał mnie wesoło. - Dziękuję. - I coś taki skwaszony? - Nie było jeszcze Krzyśka? - zapytałem pełen obawy. - Co ty się o niego martwisz? Nie bój się. Jemu nic się nie stanie. No i co w ogóle o nim powiesz?

- W ogóle, to myślę, że mięczak. - Nie taki znowu mięczak, jak ci się wydaje. Ma swoje sposoby. Tylko trzeba z nim umieć postępować. - O to właśnie chodzi - potwierdziłem nieco kpiąco. - A ja zupełnie nie wiem jak. Stryj przymrużył porozumiewawczo oko. - Trzeba go czasem mocniej przycisnąć. - W jaki sposób? . - Ech, coś ty, człowieku, do szkoły nie chodził? Dać mu porządny wycisk. On z takich, że jak poczuje silniejszego, to zaraz mięknie i pokornieje. - Myślałem już o tym, ale mnie jakoś nie wypada. - Wypadać nie wypada. - Uśmiechnął się tajemniczo.’ - Od czego rozum. Rób tak jak w wojsku. - Przecież stryj dobrze wie, że w wojsku nie byłem. Cmoknął zniecierpliwiony. - Prosta sprawa. Trzeba mu tak dosunąć, żeby nikt nie widział. Jesteś morowy chłopak czy nie? - No, tak... ale co powie ciotka? Stryj rozłożył szeroko ręce. - Maciek, jak pragnę zdrowia, nie poznaję cię. Przecież nie będziesz go lał przy ciotce. - No, nie... Ale on zaraz naskarży. - A ty od razu musisz się przyznać? Przymaluj mu porząd- nie, a udawaj, że o niczym nie wiesz. No... - Skończył 33 i ostentacyjnie wyduldał całą szklankę piwa. O, proszę, oto męskie podejście do sprawy. Nie darmo w ubiegłym roku pokazywali stryja w telewizji jako przodującego spawacza w brygadzie montażowej w Ełku i nie darmo wszyscy mówili, że to swój chłop. A jednak trochę było mi nieklawo, że go sprowokowałem do zdradzenia takich właśnie środków wy- chowawczych. Zastanawiałem się chwilę nad tym, lecz niedłu- go, bo wnet na horyzoncie, a raczej w drzwiach ukazał się Krzyś. Moje przewidywania sprawdziły się z całą oczywistoś- cią. Krzysiek wrócił bez kurtki w stylu „Belmondo”. Minę jednak miał taką, jakby niósł na grzbiecie szczerozłotą zbroję wybijaną diamentami. Miałem zamiar zlekceważyć ten fakt, jednak nie wytrzymałem i mimo woli zapytałem: - Gdzieś podział kurtkę? - Jaką kurtkę? - zapytał mrugając niewinnie długimi rzęsami. - Tę nową, w której poszedłeś do szkoły. - Coś ty! - prychnął jak kociak. - Przecież widziałeś, że jak mama nie pozwoliła mi włożyć, to ja zaraz powiesiłem w szafie. Na twoich oczach - łgał bez zmrużenia powieki, do tego miał minę obrażonego mandaryna. Tego było już za wiele nawet dla stryja Waldka. Łyknął piwa, spojrzał najnnie, potem na niego i powiedział: - W porządku. W takim razie przynieś tę kurtkę i pokaż mi, bo się jeszcze na nią dobrze nie napatrzyłem.

- W porządku - powiedział nadąsany muminek, lecz nie ruszył się z miejsca, tylko tak na mnie spojrzał, jak gdyby chciał mnie unicestwić albo zamienić w nędznego robaka. - Czekamy, czekamy - przynaglił go stryj Waldek. Krzysiek uśmiechnął się tajemniczo. - A jeśli tej kurteczki nie będzie w szafie? - W tym jednym pytaniu zawarty był cały kunszt przewrotnej dyplomacji potomka rodu Fuksinskich. Stryj uśmiechnął się drwiąco, lecz nie zmienił dobrodusznie 34 wyrozumiałego tonu. Widocznie nie miał zamiaru zamącić miłych chwil przedobiedniego picia piwa. - Jeśli jej nie będzie, to znaczy, że krasnoludki zabrały ją dla Królewny Śnieżki. - Wszystko możliwe - podjął zaczepnie Krzysiek - bo ja nie zabrałem jej do szkoły. - Tylko duch starego zamczyska - zauważyłem z dozą złośliwości, chcąc się dostosować do ogólnego tonu rozmowy. - Albo się rozpłynęła - zakończył stryj Waldek. - No dobrze, w takim razie wieczorem wytłumaczysz te nadprzyro- dzone zjawiska mamie. Ja się z tobą nie będę spierał. - To powiedziawszy, wstał i poszybował do ogródka, gdzie rozłożył się wygodnie na leżance i zaczął z apetytem popijać drugą butelkę piwa. Zaznaczył w ten sposób dosadnie, że sprawy rodzinne Fuksińskich zupełnie go nie interesują. Krzysiek zaraz podszedł do mnie. Zasyczał jadowicie: - Ty zawsze wszystko musisz popsuć. - Ja? - Zdumiałem się. - Przecież to nie ja opyliłem tę kurtkę. - To może ja? - To coś z nią zrobił? - Przeznaczyłem na fundusz. - Jaki fundusz? Krzysiek zrobił pudlowatą gębę. - Ty, jeżeli nie powiesz nikomu, to cię wtajemniczę. Mamy taką fajną pakę i zbieramy pieniądze na wspólną wycieczkę. Chcemy na przyszłą niedzielę wyjechać w Bieszczady. Zabie- rzemy cię, ale, pamiętaj, ani pary z ust. - Człowieku, chcesz mnie pięknie wrobić. Przecież tego nie da się ukryć. I w ogóle nie wierzę ci. Widziałem tego kolesia, który czekał na ciebie pod cmentarną bramą. Pewno zrobiłeś z nim „czejndż”. - Pod chajrem! - Uderzył się pięścią w pierś. - Jak nie wierzysz, to możemy iść po południu i poznasz ich wszystkich, 35 - A kto to ten koleś? - To najfajniejszy kolega. Rysiek Boczulski. Nazywają go Szajba. On wszystko organizuje. - Już ci mówiłem, jaki mam układ w tym domu. I powiem ci więcej - mnie się to wcale nie podoba. Radzę ci, wal, bracie, do tego Szajby i przynoś w zębach kurteczkę, bo będzie straszna awantura. Krzysiek ogarnął mnie pełnym wzgardy spojrzeniem.

- Myślałem, że jesteś równy, a tymczasem... - Co tymczasem? - No, co? Pewno pójdziesz i doniesiesz? - To mnie nie znasz. Gips mnie obchodzi twoja zakichana kurtka. Tylko, proszę cię, nie mieszaj mnie w te sprawy. - To po coś od razu mnie sypnął? - A co, myślisz, że oni wszyscy ślepi. Słyszałeś przecie, jak twoja mama rano mówiła, żebym na ciebie uważał. - Dobra, dobra - pokiwał z politowaniem głową. - Już się na tobie poznałem. A jak powiem Szajbie... Chwyciłem go mocno za koszulę, przyciągnąłem do siebie. - Ty, Krzysiek, ty mnie nie strasz Szajbą. I wtedy przy- pomniałem sobie cenne rady mego stryjaszka. Postanowiłem dać mu porządny wycisk. Niech szczeniak za dużo sobie nie pozwala i nie wyobraża sobie, że można mnie lekceważyć. Pociągnąłem go za sobą: - Chodź do pokoju, to się przekona- my, kogo straszysz. Krzysiek zbladł, a jego oczy stały się przejrzyste i okrągłe. Zaczął się szarpać, głośno krzyczeć: - Czego chcesz? Puść mnie! To granda! Byłbym mu porządnie dosunął, gdyby nagle w hallu nie zjawiła się babcia. - Co się tu dzieje? - zapytała. - Co wy tu, chłopcy, robicie? Puściłem nieszczęsnego, otarłem ze wstrętem ręce o spodnie. - Nie będę się tobą babrał. 36 Fuksiński odskoczył ode mnie, poprawił wyłażącą ze spod- ni koszulę i posłał mi najzjadliwsze, na jakie było go stać, spojrzenie. - Ty mnie jeszcze popamiętasz! - Wtem zwrócił się do babci, jakby nic się nie stało: - Babciu, kiedy będzie obiad, bo jestem strasznie głodny. Cwany! Jednym wybiegiem chciał zapewne zatuszować całą sprawę. Myślałem, że babcia ujmie się za wnukiem, tymcza- sem skinęła na mnie głową, dając mi znak, bym szedł za nią do kuchni. Babcia była postacią zupełnie nie pasującą do tego domu. Sucha, kanciasta, drobna, ciągle w ruchu, a przy tym dziwnie łagodna i życzliwa. Gdybym wierzył w wędrówkę dusz, mógłbym przypuszczać, że w poprzednim wcieleniu była mrówką. W istocie mrówcze prowadziła życie, pracując i krzą- tając się od świtu do nocy, a czyniła to cicho, niewidocznie, jakby była cieniem. Poszedłem więc za nią do kuchni. Babcia zamknęła za nami drzwi i ruchem rozpaczy załamała ręce. - Maciek, co my z tym zrobimy? - Z czym, babciu? - No, nie udawaj, nie udawaj. Wszystko słyszałam. Temu Krzysiowi zupełnie przewróciło się w głowie. Ale trzeba go ratować, bo matka za tę kurtkę kości mu połamie. - Niech się babcia nie boi, nic mu nie będzie.

- Jezus, Maria! - Babcia utkwiła swe łagodne oczy w sufi- cie. - Święci Pańscy, co ten chłopiecnarobił! - Wtem ujęła mnie za ramię. - Maciek, ty musisz coś wymyślić. - Na Krzyśka, babciu, nie ma sposobu. - Wymyśl coś, chłopcze, bo będzie straszna awantura. Ty nie masz pojęcia, co się dzieje, jak moja Fela traci panowanie nad sobą. Ratuj, Maciek, bo ja nie wiem, co począć. - Babciu, daję słowo, nie ma na niego lekarstwa. Co ja mogę zrobić? 37 Babcia z obawą zerknęła w stronę drzwi i powiedziała szeptem. - Znasz tego Ryśka Boczulskiego? - Na Boga, nie. - To wszystko przez niego. On go wciągnął w to towarzys- two. On go psuje i demoralizuje. Może byś poszedł do niego i odebrał tę kurtkę? - Ja? Niech ktoś starszy idzie - zaprotestowałem. - Nie rozumiesz mnie, Maciek. Chodzi o to, żeby to załatwić między wami, bo jak się Fela dowie... - W tym miejscu znowu spojrzała w górę, jak gdyby szukała ratunku w niebiosach. - Ale co ja, babciu, mogę pomóc? - No, wiesz, jak to między chłopcami. Pójdziesz, poga- dasz, może zrozumie, że to... - Urwała, westchnąwszy głębo- ko i żałośnie. - Za moich czasów było zupełnie inaczej. Za moich czasów, toby taki Krzyś dostał takie lanie, że... Ech, po co ja to mówię. Teraz to zupełnie inne wychowanie. Nie wiadomo właściwie, czego się trzymać. Żal mi się jej zrobiło, więc powiedziałem łagodnie: - Niech się babcia nie martwi, ja już to postaram się załatwić. - Nie wiedziałem, że w ten sposób sam na siebie kręcę solidny bat i sprowadzam ciężkie doświadczenia. 6 Po obiedzie - a obiad był pierwszorzędny, daję słowo, bo babcia znała się na gotowaniu i dom był zasobny - poszliśmy z Krzyśkiem do siebie na górę. Czuliśmy się jak dwa psy w ciasnej budzie. Krzysiek udawał obrażonego. Rzucił się na tapczan i czytał komiksy, raczej oglądał, bo to były angielskie komiksy, a on po angielsku ani słowa poza - „czejndż” i okay. Ja zabrałem się do nauki. Wiedziałem, że muszę się podcią- gnąć, żeby nadrobić i dorównać’ do poziomu ogólniaka. Ledwo się do tej nauki zabrałem, zauważyłem, że Krzysiek kręci się nerwowo, zerka w moją stronę, jak gdyby chciał nawiązać rozmowę. Udawałem, że nic nie widzę, że jest dla mnie powietrzem, próżnią, ale trudno długo tak udawać, zwłaszcza że ten muminek podszedł nagle do szafki, spod bielizny wyciągnął paczkę carmenów i, jak gdyby nigdy nic, zapalił. Tego jeszcze brakowało. Okropnie nie lubiłem dymu, więc powiedziałem: - Jeśli chcesz żarzyć, to wyjdź na korytarz.

Skrzywił się drwiąco. - A ty nie palisz? - Wyobraź sobie, że nie. - Myślałem, że zapalimy fajkę po pokoju. - Nie widzisz, że się uczę? - Wielka rzecz. Myślałem, że zblatujemy. Czułem, że chłopak zmiękł, spokorniał i szuka porozumie- nia. Nie byłem zawzięty, więc rzuciłem po chwili: v 39 - O co ci właściwie chodzi? . Nigdy, a zwłaszcza wtedy nie dowiedziałem się, o co mu chodziło, bo w tej samej chwili ktoś zagwizdał pod domem. Krzysiek rzucił się do okna, lecz wnet cofnął się gwałtownie. Na dole zobaczyłem chłopca przemierzającego drobnymi kro- kami chodnik i wpatrującego się badawczo w nasze okno. Krzysiek odciągnął mnie. Nie pokazuj się. To Szpagat. - Jaki Szpagat? - No, tak go nazywają. Nie chciałbym, żeby mnie zoba- czył. - On przyszedł do ciebie? - Prawdopodobnie, tylko nie wiem po co. - To dlaczego do niego nie zejdziesz? - Chciałbyś, żeby mnie babka z nim zobaczyła? Ładnie bym wyglądał. Oni mi zabronili kolegowania z nim i z Ryś- kiem. Gdyby się mama dowiedziała, to szkoda gadać. - No to nie schodź. - Ale to pewno coś ważnego. - To czego chcesz? Krzysiek spojrzał na mnie błagalnie. - Zrób coś dla mnie. Wyjdź na ulicę i powiedz mu, żeby się ulotnił i żeby tu nie przychodził. A ja jutro z nim się spiknę. Nietrudno było się domyślić, że to chłopak z tej samej paczki co Szajba. W lot zrozumiałem, że nadarza się wyjątko- wa okazja nawiązania, pożal się Boże, stosunków dyplomaty- cznych i wywąchania, co w trawie piszczy. Zobaczę go i może znajdę przysłowiową nitkę, po której dotrę do kłębka... oczywiście do kłębka sprawy kurtki w stylu „Belmondo”. - On od Szajby? - zapytałem. - To nieważne. Niech się ulotni, bo nie chcę mieć kompli- kacji. Wspaniały muminek, szkoda gadać. Nie chce mieć kompli- kacji. Narozrabiał jak mysz w galarecie, a teraz myśli, że mu 40 tak gładko przejdzie. Jeszcze chwilę się ociągałem, ale wnet łaskawie zgodziłem się spełnić tę dyplomatyczną misję. Wyszedłem na dwór. Przed domem zobaczyłem Szpagata. Tkwił jeszcze w tym samym miejscu i od czasu do czasu pogwizdywał. Ruszyłem w jego stronę. Na mój widok obrócił się na pięcie i udając, że mnie nie widzi, przeszedł na drugą stronę ulicy. - Hej, kolego! - zawołałem za nim. Przystanął zdziwiony. Był to chłopiec chudy, kościsty

i lekko przygarbiony. Ubrany nędznie i niedbale, miał na sobie podarte dżinsy, tenisówki i wyblakłą trykotową koszul- kę z nadrukowanym napisem angielskim Calif ornia Un czy coś w tym rodzaju. Gęba mu się łuszczyła od niedawnej opaleniz- ny, a oczy mrużył dziwnie, jakby był krótkowidzem. W ogóle nie bardzo ciekawa figura. Zatrzymał się na środku jezdni, czekał, aż się do niego zbliżę. - Cześć - zagaiłem, siląc się na swobodę. - Krzysiek powiedział, że nie może przyjść. Przyjrzał mi się chłodno i uważnie. - A co się stało? Wtedy dopiero wpadłem na kapitalny pomysł. Poczekaj, bratku, ja cię tu zażyję z mańki. Sam mi wszystko wyśpiewasz. Skinąłem głową, żeby się zbliżył, zrobiłem tajemniczą gębę i powiedziałem szeptem: - Ty, w domu straszliwa draka. Starzy dowiedzieli się, co się stało z tą irchową kurtką. Zagryzł lekko wargę i jeszcze bardziej zmrużył kocie, lekko ukośne oczy. - Z jaką kurtką i o co ci chodzi? - Nie zgrywaj się, stary - rzuciłem polubownie. - Nie znacie jeszcze Krzyśka. To mięczak. Jak go przycisnęli, to wszystko wypaplał jak na spowiedzi. Wzruszył tylko chudymi ramionami. - Ty mnie nie podpuszczaj. 41 - Ja?... To się mylisz. Chciałem was tylko ostrzec, bo to się może źle dla was skończyć. Uśmiechnął się chytrze. - Niby dla kogo? - Dla was, a zwłaszcza dla Szajby. Przez jego ciemną twarz przesunął się cień. - Znasz Szajbę? - Nie, ale chętnie go poznam. - Nie bądź taki chętny, bo możesz porządnie oberwać. - To się jeszcze okaże. - No, no - potraktował mnie pobłażliwie - nie bądź taki mocny, a Krzyśkowi powiedz, żeby przyszedł w wiadome miejsce. - Najoczywiściej chciał mnie spławić, ale pomylił się, bo zastopowałem go z miejsca. - Kurtkę i tak w zębach odniesiecie. Zamurowało go. Zamrugał bezrzęsnymi powiekami, wbił we mnie gniewne spojrzenie. - Nie tak ostro, koleś! I zastanów się, co mówisz. - A ty się zastanów, co robisz. - My z tym nie mamy nic wspólnego. - Dobra, dobra. Takie bajeczki to możesz opowiadać w przedszkolu. Ja was tylko ostrzegam. Matka Krzyśka już zaczęła działać. Zawrócił. - Co powiedziała? - Powiedziała, że tym razem Szajbie nie przepuści, żeby miała... - urwałem w odpowiednim momencie. Czekałem, co tamten na to powie.

Chwycił mnie gwałtownie za ramię. - Mów, bo nie mam czasu. Żeby miała co? - Domyślasz się chyba. Pójdzie na milicję, bo ta kurtka kosztowała ją kupę forsy. - Na milicję, mówisz? - No jasne, że nie do Czerwonego Krzyża. Wy jej nie 42 znacie. Ona potrafi poruszyć niebo i ziemię, żeby tę kurtkę dla swego synalka odzyskać. - A Krzysiek nam mówił, że w domu nawet nie zauważą. Miałem go już na haczyku. Teraz mi się już nie wywinie. Przycisnąłem go jeszcze bardziej. - I powiedziała, że musi z Szajbą zrobić porządek, bo on deprawuje jej synalka. - Święty Asparagusie! Skąd mi to przyszło do głowy? Wiedziałem jednak, że mówię z przekona- niem i w dobrej sprawie. Szpagat stał, jakby mu odjęto możliwość myślenia. Gębę miał zatroskaną. - Kto by się tego po Krzyśku spodziewał? - wymamrotał. - Krzysiek puścił farbę - podjąłem z zapałem. - Nie powinniście mu ufać. To szczeniak. - Szczeniak - powtórzył Szpagat niemal melancholijnie - ale ładowany. Zawsze przynosił dobre fanty. - Ale to już się skończyło. Musisz odnieść tę kurtkę. -Ja? - A kto? - To ode mnie nie zależy. - Tylko od Szajby? - Zgadłeś. - Więc nad czym się zastanawiasz? Zreferuj Szajbie całą sprawę i przynieś kurtkę. Poczekam na ciebie, gdzie będziesz chciał, żebyś się, bracie, nie narażał. Wprawiłem go w zakłopotanie. Dreptał w miejscu, jakby stał na rozpalonej blasze i tarł nerwowo dłońmi o portki. - Myślisz, że Szajba od razu uwierzy w twoją bajeczkę? - Mnie to obojętne. Jeśli nie chce uwierzyć, to cześć. Jutro będziecie mieli na karku władzę. To trafiło mu do przekonania. - Ty - trącił mnie - wolałbym, żebyś ty Szajbie zreferował. - Może być - powiedziałem, nie wiedząc, co mówię. Zapędziłem się i wnet tego żałowałem, ale było już za późno. 43 Szpagat skinął na mnie głową. - To idziemy. Ładne słowo, szkoda gadać. Ja sam, a ich pewno cała paka. Trudno było się wycofać, więc poszedłem. Szliśmy w milcze- niu. Cały czas zastanawiałem się, co powiem Szajbie i jak on mnie przywita. Im dłużej się zastanawiałem, tym większą kotłowaninę miałem w głowie. Na szczęście nie było daleko i nie miałem zbyt dużo czasu do

medytowania. Minęliśmy Słonecznikową. Tu kończyły się zabudowania i zaczynały pola. Zeszliśmy ze skarpy. Znaleźliś- my się nad rzeką. Krajobraz podkarpacki. Na drugim brzegu strome zbocza porośnięte rdzewiejącą już we wrześniowym słońcu gęstą buczyną. Z tej strony rzeki szerokie łęgi z pasący- mi się krowami i suchy, biały kamieniec, a dalej błękitniejące w łagodnym świetle jesiennego dnia wzgórza. A pod skarpą stary, opuszczony barak. Szpagat prowadził mnie do tego baraku. - On tutaj mieszka? - zagadnąłem siląc się na spokój. - Coś ty?! - Skrzywił się. - To nasza letnia baza. Wystarczyło mi to krótkie wyjaśnienie. Poczułem, że skóra cierpnie mi na grzbiecie. Ale zanim mi zupełnie ścierpła, byliśmy już w baraku. Barak jak barak, bez drzwi, bez ram okiennych. W długim korytarzu pełno pokruszonego tynku i śmieci. Szpagat zatrzy- mał się przed jedynymi tkwiącymi w zawiasach drzwiami. Z głębi dolatywała cicha muzyka, przez którą przebijały się podniesione głosy. Miałem zamiar zawrócić i uciekać w pod- karpacki plener, lecz było już za późno, bo Szpagat pchnął drzwi. Zaskrzypiały przeraźliwie zardzewiałe zawiasy i nagle w ramie futryny zobaczyłem nakryty starym kocem stół, a wokół niego czterech wyrostków. Grali w karciochy. Na mój widok wszyscy na chwilę zamilkli i było zupełnie jak w kinie, kiedy na gangsterskim filmie ktoś nieproszony wchodzi do meliny. Zerknęli najpierw na mnie, potem zamie- 44 nili zdziwione spojrzenia. Czułem, że nogi mi miękną, a skóra jeszcze bardziej cierpnie na grzbiecie. Pierwszy odezwał się Szajba. Cisnął ze złością kartami. - Ty, Szpagat, mówiłem ci, żebyś tu nikogo nie przypro- wadzał. Tamten niepewnym ruchem wskazał na mnie. - On od Krzyśka. Krzysiek nie może przyjść. Szajba przyjrzał mi się baczniej. - Ja ciebie już gdzieś widziałem. - Dziś rano, pod starym cmentarzem - wykrztusiłem z wielkim wysiłkiem. - No jasne. - Uśmiechnął się niemal przyjaźnie. - Co z Krzyśkiem? .’ ■ - Ma pewne trudności - odparłem dyplomatycznie. - Rodzinne? - Coś w tym rodzaju. „Czejndż”. - Mów po ludzku! - Inaczej mówiąc - irchowa kurtka. Szajba zamienił ze Szpagatem porozumiewawcze spojrzenie. - Po coś go tu przyprowadził? Tamten wzruszył ramionami. - Rysiek, taki układ. Musiałem. Szajba wstał, podszedł do mnie. Przyglądał mi się chwilę. - O jaką kurtkę ci chodzi? - O tę samą, co tobie. Chciał mnie chwycić za koszulę, przyciągnąć do siebie, lecz

zrobiłem błyskawiczny unik. Szajba zacisnął zęby, a w jego ładnych oczach pojawił się groźny błysk. - Ty, mądrala, zapomnij o irchowej kurtce i zjeżdżaj, póki jeszcze masz głowę na karku. - Ja mogę zapomnieć, ale matka Krzyśka ma dobrą pamięć - powiedziałem prawie wyzywająco i wtedy zrozumiałem, że się go nie boję. Byłem przygotowany na najgorsze, lecz pozbyłem się uczucia lęku, a głos mój brzmiał czysto i zacze- 45 pnie. Szajba znowu spojrzał na siedzących przy stole, jak gdyby szukał rady, lecz tamci milczeli. Nagle z kąta odezwał się dziewczęcy głos: - A mówiłam, żebyście nie wierzyli Krzyśkowi. Pod oknem na starym bujanym fotelu siedziała dziewczyna. Na kolanach trzymała mały magnetofon, z którego płynęła cicha muzyka. Była ładna, delikatna i nie pasowała do tego grona. W głosie jej brzmiała nieuchwytna nutka kpiny. Szajba rzucił jej krótkie, ostrzegawcze spojrzenie. - Ty, Kajtka, nie mieszaj się. Roześmiała się głośno. - Czuję, że będzie wsypa. Kosmiczna wsypa! - Wsypa jak marzenie - podchwyciłem z cwaniackim uśmiechem. -1 do tego heca na cztery fajerki. Szajba kocimi ruchami zbliżył się do mnie. - Co chciałeś przez to powiedzieć? - Żebyś zwrócił mu kurtkę, bo możesz mieć grube nieprzy- jemności. - Krzysiek dał ją do wspólnej puli z własnej woli. - Wierzę, ale jego matka jest innego zdania. - A matka skąd się dowiedziała? - Krzysiek wyśpiewał. To mięczak. Nie ma charakteru. - To niech się teraz sam martwi. - Martwi się o siebie i o was. - O nas może być spokojny. Sam, z własnej woli przyniósł tę kurtkę. Uśmiechnąłem się przekornie. - Słuchaj, przecież mnie na tym nie zależy. Nie moja kurtka, nie mój interes. Ale Krzysiek przysłał mnie, żeby was ostrzec, bo w domu wielka awantura i matka nie ma ochoty zrezygnować z kurtki, za którą wybuliła kupę forsy. - Stać ją na to. - Stać ją na to - powtórzyłem z szatańskim przekąsem - 46 żeby sypnąć się na milicję. Już o tym coś wspomniała i dla- tego... Wtedy od stołu zerwał się niski, krępy brunecik z loczkiem nad krostowatym czołem i z lekkim zezem w chytrych oczach. - Ty, Rysiek - zawołał trochę piskliwie - nie daj się zastraszyć. Szajba odsunął go zdecydowanym ruchem.