1
JL^I igdy nie miałem łatwego życia. Nie urodziłem się w czep-
ku i nikt mnie nie rozpieszczał. Miałem jednak pogodne
usposobienie i traktowałem tę moją drogę życiową jak tor
przeszkód.
Pozwólcie więc, że się przedstawię: nazywam się Maciej
Łańko, urodziłem się w Jerzmanowie, a teraz mam lat piętnaś-
cie i jestem dopiero na początku tego toru. Wziąłem dopiero
najłatwiejsze przeszkody. Zobaczymy, co będzie dalej."Może
los się kiedyś do mnie uśmiechnie, jak w tych amerykańskich
powieściach, w których czyścibut staje się nagle milionerem.
Milionerem u nas i tak nie można zostać, i w ogóle co to za
przyjemność zastanawiać się stale, na co wydać forsę. Grunt to
porządnie żyć i dojść do jakiegoś celu.
Przeczytałem ostatnio fantastyczną książkę - „Moje góry"
Bonattiego. Wspaniały człowiek. Nie uznawał żadnych trud-
ności i nic go nie przerażało. To jeden z największych
alpinistów. Samotnie zdobywał najtrudniejsze ściany alpejskie
i zawsze wychodził zwycięsko. Wyobrażacie sobie człowieka,
który samotnie zdobywa północną ścianę Eigeru. Wspina się
sześć dni i sześć nocy, zdaje mu się, że już nigdy nie zwycięży
tej piekielnej ściany, a jednak... Tak może być i w życiu.
Trzeba tylko zacisnąć zęby i przezwyciężyć samego siebie.
Fantastyczna książka! Chociaż nigdy jeszcze nie byłem w gó-
rach, a ściany skalne widziałem tylko na fotografii, to jednak
zrozumiałem, o co mu chodzi. I to mnie bardzo pokrzepiło.
Może właśnie dzięki tej książce siedziałem teraz w pociągu
i waliłem prosto do Ełku, żeby odnaleźć swego ojca. A sprawa
6
nic była prosta. Mój ojciec opuścił naszą rodzinę, kiedy
miałem trzy lata. Wsiąkł, rozpłynął się i od tego czasu ślad po
nim zaginął. Rok po tym umarła moja matka. Wychowywała
mnie ciotka Frania, robotnica z fabryki sklejek w Jerzmano-
wic. Była surowa i wymagająca. Nie miałem u niej aksamitne-
go życia. Twardą miała rękę, ale nie czuję do niej żalu. I świeć.
Panie, nad jej duszą, bo zginęła przed kilku miesiącami
podczas pożaru lakierni. Zostałem więc pod opieką pana
Sielickiego i pani Telichowskiej, koleżanki mojej ciotki.
W ten sposób znalazłem się w interancie szkoły zawodowej
przy Zakładach Przemysłu Drzewnego w Jerzmanowic Po-
wiedzieli mi, że będę podtrzymywał tradycje rodzinne, że niby
moja matka tutaj pracowała, moja ciotka usmażyła się w la-
kierni, to ja też mam tkwić w tej cuchnącej dziurze i podtrzy-
mywać tradycje. Dziękuję. Sam zapach wiórów i kleju dopro-
wadza mnie do mdłości. Ale co miałem robić? Wpakowali
mnie do tego internatu i gniłbym tam zapewne do końca
szkoły, gdyby nie pewne zdarzenie.
A było to już po zakończeniu roku szkolnego. Moi koledzy
wyjechali na pierwszy turnus kolonii letnich, a ja zostałem
w internacie i codziennie przekładałem na placu sterty desek.
Zarobiłem przynajmniej na bilet kolejowy i coś mi jeszcze
w kieszeni zostało, ale myślałem, że od tego układania desek
dostanę - nie daj Boże - kręćka albo padaczki.
I nagle wszystko się zmieniło jak w filmie, daję słowo.
Przyszedłem kiedyś wieczorem do świetlicy na coca-colę.
Usiedliśmy z kolegami przy stoliku, a w telewizji szedł
reportaż z budowy kombinatu mięsnego w Ełku. Nic ciekawe-
go. Nawet nie patrzyłem na ekran. Obok siedzieli robotnicy.
Popijali piwo. I nagle coś mną szarpnęło. Kosiak, którego
znałem z placu, powiedział nagle do Bośkiewicza:
- Ty, Wacek, poznajesz tego... To przecież Waldek
Łańko.
Szarpnęło mną jeszcze mocniej. Zerknąłem na ekran. Spo-
7
eony i zdyszany reporter przeprowadzał wywiad z brygadą
montażową. Nad ich głowami przesuwała się wolno suwnica
i spawacze sypali ze spawalnic snopami iskier. I było zupełnie
tak jak w telewizji. Brygadzista drapał się za uchem. Mówił, że
mają pewne trudności, ale wszystko idzie klawo i halę oddadzą
przed terminem, a reporter co chwila zwracał się do telewi-
dzów i chwalił całą brygadę za solidną pracę. I wtedy Bośkie-
wicz, robotnik z narzędziowni, trącił łokciem Kosiaka:
- Niech mnie kule biją, to Waldek!
Obaj spojrzeli na mnie, a mnie się nagle zrobiło gorąco
i potem przeszył mnie dziwny ból w okolicy serca. Zobaczy-
łem wśród robotników na ekranie swego ojca. Wprawdzie
nigdy go nie widziałem, ale u ciotki wisiała fotografia ślubna
moich rodziców. Ten człowiek stojący nieco z boku, trzymają-
cy w kącikach warg papierosa, to był mój ojciec. Po chwili
byłem już pewny. Nastąpiło bowiem zbliżenie i w powiększe-
niu zobaczyłem jego twarz. Ten sam owal, wyraźne łuki brwi,
głęboko osadzone oczy i dziwnie przekorny uśmieszek na
zaciśniętych ustach. Tamci się nie mylili.
Ojciec wyjął z ust papierosa, niedbałym ruchem rzucił go za
siebie, a spoza ekranu odezwał się głos reportera:
- Panie Łańko, słyszałem od brygadzisty, że pan jest
przodownikiem pracy. Niech pan nam powie, w jaki sposób
osiąga pan tak znakomite rezultaty?
Ojciec uśmiechnął się cierpko, jakby chciał zlekceważyć
reportera.
- No cóż - powiedział przekornie - robi się, panie redakto-
rze... No i brygada jest zgrana. To nie żadna sztuka. Ja już
robiłem na wielu budowach. Jak się ma smykalkę, to i robota
idzie. - Wyciągnął z kieszeni pudełko papierosów i wyłuskał
jednego.
Przy stoliku Bośkiewicz głośno się roześmiał.
- Waldek, jak pragnę... Ale mu dobrze powiedział.
A Kosiak dodał wesoło:
8
- Nic się chłop nie zmienił. Zawsze miał cięty język
i wiedział, jak komu przysolić.
Podszedłem do nich. Czułem się, jak gdybym przed chwilą
wylądował na księżycu. W ustach miałem Saharę, a gardło
ściśnięte. Wybąkałem jednak z trudem:
- Panowie... panowie znali mojego ojca?
Najpierw popatrzyli na mnie, a potem po sobie, jak gdyby
się zakłopotali. Bośkiewicz przeczesał dłonią opadające na
oczy włosy.
- No jasne - powiedział z namysłem. - Robiłem z nim
w narzędziowni, ale niedługo, bo potem poszedł do wojska. -
Nagle spojrzał na mnie badawczo i trochę dziwnie. - A ty... tyś
go poznał?
- Co ty, Kazek - wtrącił Kosiak. - Przecież on był jeszcze
w kołysce... - Urwał nagle i zerknął z zakłopotaniem na
Bośkiewicza.
Tamten wzruszył ramionami.
- Kopę lat od tego czasu minęło.
- A ja z nim byłem w wojsku - dodał trzeci, barczysty
robotnik, którego nie znałem. - Byliśmy w WOP-ie w Zgo-
rzelcu. Twój ojciec był za kierowcę. Wesoły człowiek.
- Wesoły - westchnął ciężko Kazik. - Jak się urwał, to do
tej pory nie wrócił.
Bośkiewicz syknął ostrzegawczo.
- Ty, Kazek - pokazał na mnie oczami - przecież to jego
chłopiec.
Kosiak machnął ręką.
- On już ma swoje lata. On już wszystko rozumie. - Nagle
wstał, położył mi rękę na ramieniu i uśmiechnął się ciepło: -
No co, ucieszyłeś się? Starego pokazali w telewizji. Pistolet.
Przodownik pracy. Teraz będziesz mógł się pochwalić, że
masz takiego ojca.
A ten trzeci dorzucił:
- I będziesz mógł do niego napisać. Znasz adres.
9
Nie wiedziałem, czy żartują, czy mówią poważnie. Wciąż
czułem się tak, jakbym przed chwilą wylądował na księżycu.
Chciałem coś powiedzieć, lecz nie mogłem. Nie potrafiłem
nawet odejść, jakby mnie coś trzymało. Musiałem wyglądać
strasznie głupio, bo tamci zamilkli i bez słowa zabrali się do nie
dokończonego piwa. Z tej drętwoty wyrwał mnie dopiero
Maniek Giemza. Podszedł do mnie i, jakby nic się nie stało,
klepnął mnie w ramię.
- No, Maciek, pójdziemy do kina.
- Dobrze...-wyszeptałem.
Wyszliśmy z Mankiem i ze Staszkiem Pierogiem ze świetli-
cy, ale tuż za drzwiami pożegnałem ich. Powiedziałem ni
w pięć ni w dziesięć, że mnie strasznie głowa boli. Uwierzyli,
bo któż nie uwierzyłby w takiej sytuacji. Maniek, mój najlep-
szy kolega, odprowadził mnie do internatu. Szliśmy długo
w milczeniu, wreszcie przed internatem Maniek powiedział:
- Nie cieszysz się, że odnalazłeś starego?
- Nie wiem - mruknąłem, podałem mu rękę i szybko
wszedłem do internatu.
2
Przyznam się wam szczerze, że w internacie rozbeczałem się
jak małe dziecko. Myślałem o Bonattim, który samotnie
zdobywał najtrudniejsze ściany, o Slocumie, który pierwszy
samotnie opłynął świat na małej łodzi, ale nic mi nie pomogło.
Płakałem i dziwiłem się, skąd tyle łez w oczach się bierze.
Poduszka była mokra, a we mnie jakaś czczość. I nie wiedzia-
łem, czy smucić się, czy cieszyć.
Nie należę jednak do takich, co się za długo martwią i mażą.
Splunąłem wreszcie ze złością i postanowiłem w jednej chwili,
że jutro nawiewam z internatu i jadę do ojca. Jak go zobaczę,
zamienię kilka słów, to wtedy będę wiedział, czy się martwić,
czy cieszyć. Prysnął stary, ulotnił się, rzucił matkę, ale teraz
nie wiadomo, jaki jest i co o tym myśli. Nie pisał przez cały
czas i nie posłał nawet grosza, chociaż ciotka starała się
o alimenty dla mnie, ale kto to wie, co się przez ten czas z nim
działo. Człowiek się przecie zmienia. Może nie chciał pisać,
może ńie mógł płacić. Stawiałem sobie tysiąc pytań, ale na
próżno, na żadne nie mogłem odpowiedzieć. A więc postano-
wiłem: jadę do Ełku i na miejscu zobaczę, co w trawie piszczy!
Nikomu nic nie powiedziałem, bo przypuszczałem, że będą
mnie odmawiać. Zostawiłem tylko krótki list do mojego
wychowawcy i opiekuna, pana Sielickiego. Napisałem, jak
było i że jadę do ojca, przekonać się, czy weźmie mnie do
siebie. Napiszę z Ełku kilka słów. Niech się pan Sielicki na
mnie nie gniewa, bo nie mogłem zrobić inaczej.
Rano zapakowałem do mojej ulubionej torby najpotrzeb-
niejsze rzeczy, wziąłem kilka moich ulubionych książek i za-
li
miast na plac do roboty, poszedłem na dworzec kolejowy.
A teraz byłem już kilka godzin w drodze.
*
W pociągu jak w pociągu w porze wakacji i urlopów - tłok,
przedziały nabite, dzieci grymaszą, starzy kłócą się, czy
otworzyć, czy zamknąć okno, jedni drzemią, drudzy żłopią
lemoniadę i przegryzają kanapkami, a wszyscy nie mogą
doczekać się kresu podróży.
Wcisnąłem się cudem do jakiegoś przedziału i w kącie pod
oknem znalazłem miejsce stojące między drzemiącym rencistą
a paniusią w słomkowym kapelusiku. Rencista co chwila
budził się z drzemki i przekazywał swej sąsiadce słowny serial
z polowania na dziki. Gdyby to była prawda, o czym opowia-
dał, to już nie byłoby śladu po dzikach w naszych lasach.
Paniusia z nicianej torebeczki wyłuskiwała cukierki i ssała je
bladymi, popękanymi wargami. W przerwach między jednym
cukierkiem a drugim narzekała, że wszystko drożeje i nie
można związać końca z końcem. I było strasznie nudno, tak
nudno, że wyjąłem z torby „Wojnę trojańską" Parandow-
skiego i stojąc na jednej nodze zacząłem czytać.
Trafiłem właśnie na opis wyprawy Telemacha do Argos do
Nestora. I jakoś mi się lżej zrobiło. Znałem dobrze tę książkę,
więc przerzucałem tylko kartki i przypominałem sobie cieka-
wsze fragmenty.
^Wyobraźnia zaczęła pracować. Oto rodzinna wyspa Tele-
macha - Itaka. Dokoła spienione morze, na morzu kilka
białych żagli. Na brzegu winnice i gaje oliwne, a wśród gajów
dwór Odysa. I młody chłopiec wychodzący codziennie na
brzeg morza i wypatrujący statku ojca. Ojciec od dziesięciu lat
nie wraca. Wszyscy myślą, że już zginął, że już nigdy jego noga
nie stanie na skałach rodzinnej wyspy. Tylko matka i on,
Telemach, wierzą, że kiedyś na horyzoncie pojawi się łódź,
12
.i potem ujrzą wysmaganą wichrami, spaloną słońcem twarz
Odysa i zobaczą go, jak zstępuje z łodzi na przybrzeżne
skały...,
Ogarnęło mnie wzruszenie. Pomyślałem, że ja, Maciek
Łańko, syn Waldemara, podobnie jak Telemach oczekuję
ojca., I zagłębiłbym się po uszy w rozmyślania, gdyby nagle nie
rozległo się mocne walenie w szybę drzwi przedziału. Obejrza-
łem się. Za drzwiami, wtłoczony między ludzi, stał niewielki
chłopaczek i gwałtownymi ruchami dawał mi znaki, żebym
wyszedł do niego.
Wzruszyłem tylko ramionami, bo nie wiedziałem, o co mu
Chodzi. Był tłok. Żeby przecisnąć się na korytarz, musiał-
bym być akrobatą, ale szczeniak nie ustępował i tak się
zachowywał, jakbym mu był coś winien. Wrzuciłem więc do
torby książkę i zacząłem przedzierać się między poplątanymi
nogami. Po chwili byłem już na korytarzu.
- Czego chcesz? - zapytałem wściekły.
Przymrużył tajemniczo oko.
- Ty, koleś, czy konduktor sprawdzał już w tym wagonie
bilety?
Dawno, zaraz za Warszawą. A co?
- Bo ja jadę na gapę. A ty masz bilet?
- Ja? - zdziwił mnie jego protekcjonalny ton. - No jasne.
Mam nawet cały, bo mi nie chcieli sprzedać zniżkowego.
- To fajnie, bo ja nie mam nawet ćwiartki. Prysnąłem
| domu - oznajmił takim tonem, jakby chodziło o zmianę
rządu w Etiopii.
- Ho... - mruknąłem z uznaniem i przyjrzałem mu się
uważniej.
Był to dwunastoletni szczeniak, może nawet młodszy.
Loczki kręciły mu się dokoła uszu jak aniołkowi, gębę miał
pyzatą, nos zadarty, siekacz z przodu wybity, a oczy jak dwa
guziczki, małe, lecz pełne przebiegłości. Jednym słowem
komiczna figura. Ubrany był zamożnie i starannie, jakby go
przed chwilą wypuścili z dobrego sklepu i nie wyglądał na
uciekiniera. Uśmiechnąłem się więc z politowaniem i dobro-
dusznie.
- Ty, mały, radzę ci, zapnij sobie guzik pod szyją i wysiadaj
na najbliższej stacji, bo cię zgarną i będziesz miał kłopoty.
Szczeniak rzucił mi wzgardliwe spojrzenie.
- Coś taki ważny! Masz bilet, to już nosa zadzierasz.
- Uspokój się, szczeniaku, bo ci przyłożę - ostrzegłem
niemal po ojcowsku.
Spokorniał i zamrugał niebieskimi oczkami.
- Co, nie znasz się na żartach? Jak masz bilet, to pokaż.
- Nie widziałeś biletu?
- U ciebie jeszcze nie. No, pokaż, pokaż.
- A co ci przyjdzie z mojego biletu?
- Co? Widzisz, jak jeden z nas ma, to już dużo lepiej.
- Co ty się tak do mnie przyznajesz?
- Bo wyglądasz mi na porządnego cyzia.
- I kto cię nauczył tak mówić? Z respektem, muminku, bo
ci uszu natrę.
Znowu uśmiechnął się maślanie i pojednawczo.
- Coś taki ostry? Ja do ciebie jak do kolegi, a ty...
- Bo mi grasz na nerwach i stawiasz się. I w ogóle, co się tak
spoufalasz?!
- Myślałem, że dalej pryskamy razem.
- Ja z tobą, muminku? A dokąd ty pryskasz?
- Do Szwecji. Tam wysoka stopa życiowa i można dobrze
zarobić. Dolary - dodał poważnie.
Roześmiałem się. Zaczął mnie bawić ten szczeniak. Wzią-
łem go pod brodę i wyrozumiale pokiwałem głową.
- Będziesz przebierał ryby, oddzielał śledzie od sardynek,
co?
Naburmuszył się i nagle spojrzał nienawistnie.
- Ty nic nie rozumiesz. Ja naprawdę zwiałem z domu.
I wcale nie jestem taki mały.
- Naczytałeś się pewno książek i w głowie ci zakwitły
14
rozmaite pomysły. Może chcesz jechać na Wyspy Fidżi albo na
Bermudy? To niedaleko, prosto, na prawo, a potem na lewo -
żartowałem.
Splunął z obrzydzeniem.
- Z tobą nie ma zabawy.
- Nie ma, zgadłeś. Ty zwiewasz z domu, a ja chętnie
zwiałbym do domu - wtrąciłem, choć wiedziałem, że tego
teraz nie pojmie.
Zerknął bokiem jak obrażone dziecko.
- Jesteś kolega czy nie?
- Nie.
- A ja myślałem, że pojedziemy razem. Masz przecież cały
bilet. Powiemy, że jesteśmy bracia i razem jedziemy do babci
na wakacje.
- Dobra, dobra, tylko że każdy musi mieć swój bilet,
kapujesz?
Nie kapował albo nie chciał, bo nagle sięgnął do wiel-
kiego plecaka i z wierzchu wyjął coś zawiniętego w tłusty
papier.
- Zjesz ze mną kurę? Mówię ci, pierwszorzędna. Rąbnąłem
mamie z lodówki.
- Schowaj sobie na Szwecję - mruknąłem bez przekonania,
bo w tej samej chwili poczułem piekielny głód. Od rana nic nie
jadłem, a kura wyglądała smakowicie.
- Do Szwecji to zaśmiardnie i będę musiał wyrzucić.
Lepiej, żebyś ty zjadł ze mną.
- Do Szwecji jeszcze daleko. Przyda ci się w drodze.
Łypnął podejrzliwie. Był wyraźnie niezadowolony, że nie
chwyciła łapówka. Gapił się chwilę na udko, potem z apetytem
wbił zęby w złociście przypieczone mięso, aż mu sok potoczył
się po brodzie. A mnie po prostu skręcało. Przymknąłem oczy,
by nie patrzeć na tę ucztę i miałem takie uczucie, jak gdybym
trawił kamienie. Ssało mnie okrutnie w dołku. Szczeniak to
wyczuł, uśmiechnął się chytrze, przymrużył guzikowate oczy
i palnął:
15
- Jeszcze nigdy nie jadłem tak fantastycznej kury. Pycha
do kwadratu.
- Smacznego - rzuciłem z bolesnym przekąsem.
- A drugie udko będzie jeszcze lepsze. - Podsunął mi pod
sam nos kawał mięsiwa. Zapachniało mi rajsko i w pewnej
chwili pożałowałem, że odmówiłem. Szczeniak tymczasem
przeżuwał dokładnie i systematycznie, jakby chciał mnie
drażnić, i co chwila cmokał z rozkoszy. Nagle zagadnął
pełnymi jadła ustami: - A tobie jak na imię?
- Maciek.
- Mnie Krzysiek, ale w klasie nazywają mnie Romeo.
- Romeo! - zaśmiałem się. - Nie wyglądasz mi na Romea.
- Wiem, ale tak mnie nazwala Ewa, bo kiedyś na basenie
powiedziałem, że dla niej popełnię każde szaleństwo, nawet
skoczę z dziesięciometrowej wieży do wody, kapujesz?
- Tak. I co, skoczyłeś?
- Coś ty, z dziesięciu metrów? Nie ma głupich. Powiedzia-
łem jej, bo w basenie nie było wody.
- Chytrus z ciebie. Przemądrzalec. Romeo...
- Fajne przezwisko, co? - Zabierał się właśnie do soczystej
i przyrumienionej piersi.
W brzuchu zaburczało mi złowieszczo. Czułem, że soki
trawienne domagają się paliwa. Przełknąłem ślinę, ale nic nie
pomogło. Miałem takie uczucie, jak gdybym od dziesięciu dni
żywił się trawą i korzonkami. A szczeniak wcinał z wzrastają-
cym apetytem.
- No to cześć - powiedziałem ni stąd ni z owad, a może
właśnie z owad, bo już nie mogłem znieść tej męczarni.
Zatrzymał mnie gwałtownym ruchem.
- Coś ty, przecież tak się klawo rozmawia. - A potem
łypnął po swojemu i podpuścił mnie przekornie: - Może byś
jednak zjadł? Zawsze przyjemniej jeść we dwóch.
Załamałem się.
- No... jeśli ci tak bardzo na tym zależy, to daj kawałek. -
16
Powiedziałem to wbrew woli i ambicji i nigdy bym sobie na to
nie pozwolił, gdybym wtedy wiedział, jak drogo będę musiał
za ten nędzny kawałek kury zapłacić.
Romeo oderwał kawał mięsiwa, podał mi wspaniałomy-
ślnie.
- A jak będziesz głodny - dodał - to mam jeszcze kawał
placka z jagodami i słoik truskawkowego dżemu. Jak się
ucieka z domu, to trzeba się dobrze zaopatrzyć.
Muszę przyznać, że zblatował mnie podstępnie i teraz już
mi nie wypadało traktować go z góry. Kura była wspani; !a
i podziałała łagodząco na moje rozdrażnienie. Zerknąłem już
przyjaźniej.
- Ty, stary, powiedz prawdę, dlaczego zwiałeś z domu?
- He, he... - zaśmiał się szatańsko. - Ty nie znasz mojego
starego. To wszystko przez cybernetykę.
- Cybernetykę?
- No a jak myślisz? Bo mój kochany tatuś jest zupełnie
cybernetyczny. Dostał po prostu fioła. 1 cały dom jest cyber-
netyczny.
- Mów jaśniej, bo nic z tego nie rozumiem.
- Byłeś kiedyś niewolnikiem?
. - Nie.
- A ja jestem. Rano, kapujesz, ojciec wyciąga mnie o pół do
siódmej z łóżka, bo musimy cybernetycznie przebiec całą
ścieżkę zdrowia. Nie wolno opuścić żadnego ćwiczenia, żeby
cybernetycznie się dotlenić. Kapujesz?
- Nic w tym nie widzę dziwnego. To zdrowo.
- Zdrowo!... - zaśmiał się. - A potem jeszcze zdrowiej
wtrajać owsiankę albo płatki kukurydziane. Na samą myśl
o tym mdli mnie i zbiera mi się na wymioty. Bo fater obliczył
cybernetycznie, że owsianka najzdrowsza i daje tyle a tyle
kalorii. Fajne, co? I jeszcze jedno, fater obliczył sobie na
podstawie testu, że mam zdolności matematyczne. Chce ze
mnie zrobić cybernetyka, kapujesz. Ze mnie... A ja chciałbym
17
być poetą albo cyrkowcem. I jak można wytrzymać w takim
domu? Myjemy się cybernetycznie, cybernetycznie oglądamy
telewizję i cybernetycznie siusiamy... Wytrzymałbyś? I do
tego jestem jedynakiem. Gdybym miał siostrę albo brata, toby
się ta cybernetyka jakoś na nas rozłożyła. A tak... - Westchnął
niemal tragicznie i przełknął ostatni kęs kury.
Żal mi się szczeniaka zrobiło. Nieco przychylniej na niego
spojrzałem, chociaż, szczerze mówiąc, nie byłem pewny, czy
mówi prawdę, czy fantazjuje. Chytrus wyczuł moją słabość
i podstępnie zagadnął:
- No, jak będzie z tym biletem?
- Z jakim biletem? - udałem zaskoczenie.
- No jakim? Twoim. Mówię ci, to się da załatwić. Jak
przyjdzie konduktor, to mu powiesz, że jedziemy razem na
jeden bilet normalny, bo w kasie nie było dwóch biletów
ulgowych, kapujesz?
- Ten numer nie przejdzie — powiedziałem z namysłem.
Ale wiedziałem, że po tej kurze i po jego spowiedzi nie wypada
mi już odmówić.
- Możemy spróbować.
- Głupio mi będzie tłumaczyć. Nie lubię takich kantów.
- To ja to już załatwię. Ja jestem młodszy, kapujesz, i mnie
prędzej uwierzą. A jak nie uwierzą, to i tak będziesz miał bilet.
No co, zgoda?
- Możemy spróbować - powiedziałem, nie wiedząc, że
palnąłem jeden z największych byków w swym życiu.
Romeo uśmiechnął się rozkosznie i wyciągnął z plecaka
ciasto z jagodami. Chciał w ten sposób do końca mnie
zblatować.
- Od razu wiedziałem, że jesteś fajny kolega. - A po chwili
dodał optymistycznie: - Ja mam, bracie, nosa i w ogóle zdaje
mi się, że konduktor nie przyjdzie. Za duży tłok. -Trącił mnie
protekcjonalnie w bok i zapytał:
- No co, stary, sypniemy się do Szwecji?
18
3
Zamiast do Szwecji zajechałem ho, ho... bo, jak na złość,
w tej samej chwili w drzwiach korytarza zjawił się kontroler.
Właściwie nie zjawił się, tylko wyrósł spod ziemi, jak to
w książkach pięknie określają. Wyrósł, a my nie mieliśmy już
czasu zastanowić się nad tym. Romeo trącił mnie jeszcze
mocniej, spojrzał konspiracyjnie i szepnął:
- No, dawaj, na co czekasz, ja to załatwię.
Nie wiem, czy zupełnie zgłupiałem, czy ten muminekmnie
zahipnotyzował, dość że wyjąłem z kieszeni bilet i dałem mu
prosto w łapę. Temu oczka zaiskrzyły się, a kiedy podszedł
kontroler, nie patrząc na mnie podał mu bilet. Trąciłem go
w bok z podwójną siłą. Syknąłem:
- No, mów, co miałeś mówić.
Romeo nie drgnął nawet, jakbym przemawiał do niego
z innej planety albo był niewidzialny. Kontroler przeciął mu
bilet, a jego badawcze spojrzenie spoczęło na mnie. Gorąco mi
się zrobiło, ale chwilowo nie traciłem jeszcze równowagi, tylko
strzeliłem jeszcze jedno głupstwo.
- Proszę pana, to nasz wspólny bilet - bąknąłem.
- Zaraz, zaraz. Co ty, kawalerze, wygadujesz? Jak to
wspólny?...
- No, bo... - brnąłem dalej - my jesteśmy bracia, a na
dworcu w Warszawie kasjerka nie miała dwóch oddzielnych
biletów zniżkowych, więc sprzedała nam jeden cały. - W tym
momencie chwyciłem Romea za koszulę i przyciągnąłem do
siebie. - No mów, bo zrobię z ciebie marmoladę.
Romeo spojrzał tak niewinnie na kontrolera, jakby to był
19
jego dobry wujaszek lub ktoś w tym rodzaju, i palnął bez-
czelnie:
- Proszę pana, to wcale nie mój brat. Ja go w ogóle nie
znam.
Wtedy mi dopiero krew uderzyła do głowy, wszystko we
mnie zakipiało i poniosły mnie nerwy. Przyciągnąłem szcze-
niaka do siebie, skręciłem mu na piersi koszulę, aż szwy
trzasnęły.
- Ty nędzny gnojku! - wrzasnąłem. - Myślisz, że zrobisz
ze mnie kosmicznego balona! Mylisz się! ~ Niestety, to ja się
myliłem, bo szczeniak ani miauknął, tylko zrobił zdziwioną
gębę i spojrzał na konduktora.
- No, widzi pan, nie ma biletu i jeszcze się szarpie.
Wtedy dopiero zrozumiałem, że dałem się wystrychnąć na
najnędzniejszego dudka i dudkiem do końca życia zostanę. I to
przez kogo? Przez nędzną kreaturę, przez tego przebiegłego
konusa. Gdybym mógł, tobym się ze wstydu zapadł pod
ziemię, ale chwilowo staliśmy na twardym gruncie wagonu,
a kontroler spoza okularów świdrował mnie zimnymi ocza-
mi. - No, kawalerze, masz bilei czy nie masz biletu, bo nie
mam czasu.
Chwyciłem się ostatniej deski ratunku, opanowałem gniew,
zrobiłem normalną gębę i powiedziałem siląc się na spokój:
- Proszę pana, to naprawdę mój bilet. Jak pan nie wie-
rzy, to proszę spytać tych państwa w przedziale. Oni jadą
ze mną od samej Warszawy, a ten... - skinąłem głową w stro-
nę Romea - ten przybłęda zjawił się dopiero na poprzedniej
stacji.
Kontroler zerknął podejrzliwie.
- Nic mnie to nie obchodzi. Każdy pasażer musi mieć
gotowy do okazania bilet. Masz bilet, kawalerze?
Jak to bywa w takich wypadkach, ręce mi opadły. Byłem
bezsilny i bezbronny. Chciałem się jeszcze tłumaczyć, lecz
nagle ze zdumieniem spostrzegłem, że obok mnie nie ma
20
dowodu rzeczowego, czyli Romea. Rozpłynął się w powietrzu
albo wróżka zamieniła go w krasnala i włożyła kontrolerowi do
kieszeni. Rzuciłem się w kierunku wyjścia z wagonu, lecz
mocna dłoń kontrolera osadziła mnie w miejscu. Teraz byłem
zupełnie ugotowany. Pociąg zwalniał, kołysał się na rozjaz-
dach. W dali zamajaczyły budynki stacji kolejowej. Romeo
rozpłynął się, ja znalazłem się na dnie rozpaczy i gniewu,
a kontroler wciąż żądał ode mnie biletu.
Pokiwał nade mną z politowaniem głową:
- Czy ci nie wstyd? Czy to tak ładnie jeździć na gapę
i narażać się.
Chciałem się bronić, ale nagle wstąpił we mnie duch
przekory. Pomyślałem: ,,Bądż mężczyzną i nie daj się po-
niżać".
- Nie mam biletu -- powiedziałem twardo i stanowczo. -
I niech pan robi ze mną, co do pana należy.
*
Zatrzymaliśmy się na stacji, której wprawdzie nie znalem,
lecz nie zapomnę jej do końca życia. I było mi strasznie głupio,
bo wszyscy gapili się na mnie. Myśleli, że jestem chuligan albo
jeszcze gorzej. Po moim oświadczeniu kontroler spojrzał na
mnie z łaskawą wyrozumiałością, wziął pod ramię, wypro-
wadził na peron.
- Nie martw się. Teraz wakacje i wielu takich łowców
przygód włóczy się po kolejach. Na posterunku SOK-u spiszą
protokół i odeślą cię do domu.
Chciałem zaprotestować, że wcale nie jestem łowcą przygód
ani gapowiczem, ale postanowiłem nie poniżać się, zacisnąłem
więc wargi aż do bólu i szedłem z podniesioną głową. Nagle
złapało mnie coś za gardło. Wielki żal. Zdawało mi się, że
ojciec czeka na mnie w Ełku, a ja tymczasem będę musiał
spowiadać się na dworcu i tłumaczyć przed nie wiadomo kim.
21
I gniew mnie ogarnął, bo pomyślałem, że tym razem wpadłem
niesprawiedliwie, a niesprawiedliwość zawsze najbardziej bo-
li. Gdybym teraz dostał w ręce tego muminka Romea, to
z zimną krwią rozszarpałbym go na drobne kawałki albo
posiekał tępym nożem.
Taka mnie złość chwyciła i taki żal, że zdecydowałem
nawiewać. Wnet nadarzyła się okazja, bo właśnie dwie sios-
trzyczki zakonne, rumiane jak różane pączki, w czyściutkich
kornetach, z oczkami jak niezapominajki, zahaczyły nagle
kontrolera i zaczęły go wypytywać, jak dostać się do Gołdapi.
Niech mnie drzwi ścisną, z nieba spadły te siostrzyczki.
Kontroler rozluźnił uchwyt na moim ramieniu, a ja włączyłem
od razu czwórkę, dodałem gazu i w nogi. Biegłem wzdłuż
pociągu jak mistrz sprintu albo jeszcze szybciej, a za sobą
słyszałem przeraźliwe wołanie kontrolera:
- Łapać go! Łapać!
Jakiś mężczyzna rzucił się za mną, ale wywinąłem się
zręcznie, dałem nura pod wagon i wylądowałem po drugiej
stronie pociągu. Dalej był już tylko nasyp, jakieś baraki i pola.
Myślałem, że jestem uratowany, jednak gdy zbiegałem z nasy-
pu, nagle za sobą zobaczyłem dwóch kolejowych strażników.
Skąd się wzięli, tego się nigdy nie dowiem. Najgorsze, że byli,
biegli za mną, wywijali w powietrzu automatami i wołali,
żebym się zatrzymał.
Ładnie bym wyglądał, gdyby mnie złapali. Nie ma naiw-
nych. Przyspieszyłem. Przebiegłem obok baraków, przed
sobą spostrzegłem ścieżkę prowadzącą przez łan żyta. A może
to była pszenica. Wybaczcie, nie miałem czasu zastanawiać się
nad tym. Skierowałem się na ścieżkę, a w dali zobaczyłem las.
I znowu pomyślałem, że jestem uratowany. Tymczasem jed-
nak nie byłem, bo tamci sunęli za mną jak wicher i wciąż się do
mnie zbliżali, /'dawało mi się, że depczą mi po piętach.
Kiedy dopadłem brzegu lasu, ledwo żyłem ze zmęczenia,
w płucach chrypiało mi, a serce łomotało aż w piętach. Wtedy
22
pomyślałem, że jednak mnie złapią, a co gorsze, zakują w kaj-
danki i jak zbiega zaprowadzą na posterunek. Miałem jednak
szczęście. Jeden z nich, ten, który był najbliżej, nagle potknął
się o korzeń i rozłożył jak długi. Zyskałem znowu kilka
metrów. Czułem, że albo ducha wyzionę, albo ich odstawię.
Przywołałem na pomoc resztki sił i wkrótce zdało mi się, że
tamci zostają.
Obejrzałem się. Za mną była pusta ścieżka, a dokoła
szumiał, a może nie szumiał polski las. I dziwna radość
zwycięstwa dodała mi skrzydeł. Teraz byłem już pewny, że
mnie nie dogonią, zwłaszcza, że ścieżka rozgałęziała się nagle
w trzy strony. Skręciłem w lewo. Po chwili znalazłem się
w gęstym, sosnowym młodniku. Rzuciłem ścieżkę, dałem
nura w pachnącą żywicą gęstwinę. Biegłem jeszcze ze sto
metrów. W pewnej chwili poczułem, że nogi się pode mną
łamią. Runąłem więc pomiędzy sosny, padłem na suche
igliwie. Z radości całowałem ziemię.
/
4
Leżałem tak pół godziny, a może dłużej. O niczym nie
myślałem. Byłem zupełnie wypruty, tak jak gdyby mnie
w ogóle nie było. Nagle roześmiałem się, bo pomyślałem, że
pociąg dojeżdża teraz do Ełku, a zamiast mnie z wagonu
wysiada Romeo. A ja, pożał się Boże, jestem gdzieś w Polsce,
nie wiem nawet gdzie. Dokoła las. Wiewiórka skakała z gałąz-
ki na gałązkę, drozd śpiewał w sośninie, grzyby rosły, żywica
pachniała i było jakoś cicho, śpiewnie, faliście. Tylko co robić?
O, właśnie, co robić? Nie należę do takich, co się długo
zastanawiają. Jedno było pewne, musiałem uciekać jak najda-
lej od stacji, bo tamci dwaj mogli się zaczaić albo wezwać
pomoc i przeszukiwać las. Całe szczęście, że zjadłem to kurze
udko, bo do wieczora skonałbym z głodu.
Szedłem więc leśnymi ścieżkami jak indiański zwiadowca -
nastawiając uszu, czy ktoś się nie zbliża. Kierowałem się na
zachód. Po godzinie wśród pni drzew zobaczyłem nagle taflę
wody. Jezioro. Zaszeleściły miałko trzciny, z trzcin poderwała
się dzika kaczka. Leciała nisko nad wodą, a zataczając łuk nad
rozsrehrzoną wodą, skrzydłem wydziergała drobny ścieg na
płyciźnie. I znowu poczułem się trochę jak traper z powieści
Curwooda albo leśny człowiek.
Szedłem teraz skrajem jeziora. Wieczór był pogodny i sło-
wiki śpiewały jak pijane, a mnie było strasznie głupio, bo
myślałem, że ta cała ucieczka to psu na buty. Niepotrzebnie
uciekałem i niepotrzebnie mnie ścigali, bo daję słowo, miałem
przecież bilet kolejowy. Czułem się coraz bardziej czczo
i głupio i nie wiedziałem, co robić; dopiero kiedy na polanie
24
zobaczyłem wyciągnięty z wody kajak, postanowiłem przepły-
nąć na drugą stronę jeziora.
Właściwie nie był to kajak, tylko stary wrak porzucony
jeszcze ubiegłego lata przez letników. Zeschnięty, łuszczący
się szarą farbą leżał dnem do góry, wołając o pomstę do nieba.
Odwróciłem go, w środku znalazłem wiosło i butelkę po winie
„Perła Bałtyku". Szczerze mówiąc, to na tym gracie nie
przepłynąłby jeziora nawet fakir. Jednak zaryzykowałem.
Prawdopodobnie z lenistwa, gdyż nie chciało mi się okrążać
jeziora.
Było nie było, raz kozie śmierć. Zepchnąłem to nieszczęście
na wodę, usadowiłem się wygodnie i zacząłem wiosłować.
Początkowo płynęło mi się zupełnie dobrze, lecz gdy znalaz-
łem się na środku jeziora, usłyszałem nagle podejrzane bulgo-
tanie, a po chwili poczułem, że podmakam. Kajak przeciekał.
Rozejrzałem się. Dokoła polski krajobraz z jeziorem na
pierwszym planie i z ciemną smugą dalekiego brzegu. Do
brzegu było jednak piekielnie daleko. Tymczasem bulgotanie
wzmagało się, a kajak coraz głębiej zanurzał się w wodę.
W tej chwili ogarnęło mnie coś, co człowieka w takich
wypadkach najczęściej ogarnia. Strach. Przez chwilę siedzia-
łem jak sparaliżowany staruszek w wanience, ale to wcale mi
nie pomogło. Im dłużej tak siedziałem, tym większy czułem
lęk. Wreszcie zdecydowałem wylać wodę z tej piekielnej łajby.
Rozebrałem się szybko, torbę i ubranie związałem paskiem
i po harcersku przytroczyłem do karku. Potem zsunąłem się
do wody. Przez jakiś czas szamotałem się z tym przeklętym
kajakiem, chcąc go przekręcić dnem do góry i wylać zeń wodę,
ale potwór był ciężki i przekorny. Nawet nie drgnął.
Dokoła stawało się coraz ciemniej i groźniej. Przyszedł
wieczorny podmuch, fala się wzmogła, a ja... No cóż, zaczą-
łem dygotać i szczękać zębami. Przez moment pomyślałem, że
to już koniec, lecz było to jedno mgnienie, bo wnet przypom-
niałem sobie Jacka Londona i jego przygodę w San Francisco,
25
kiedy wypłynął na wielką zatokę i przy przeciwnej fali dopły-
nął do drugiego brzegu. „Nie możesz być od niego gorszy" -
pomyślałem. Porzuciłem więc tę rozeschniętą, pożal się Boże,
gondolę i zacząłem płynąć do dalekiego brzegu.
Łatwo powiedzieć - płynąć... Fala wzbierała, a tłumok na
karku stawał się coraz cięższy - nasiąkał wodą jak gąbka.
Obejrzałem się za siebie. Kajak wciąż jeszcze majaczył
w mglistym powietrzu, kołysząc się jak korek na fali. Zawróci-
łem. Myślałem, że uczepię się tego wraka i może jednak uda mi
się wylać z niego wodę, lecz kiedy się zbliżyłem, nagle zaczął
toiiąć. Zawirowała wokół woda, coś nagle zabulgotało i po
kajaku! Zostałem sam jak rozbitek za burtą i wtedy dopiero
chwycił mnie prawdziwy strach.
- Ratunku! Ratunku! - zawołałem bezmyślnie, choć daję
słowo, wcale nie miałem takiego zamiaru. Wydało mi się, że to
ktoś inny woła, nie ja, a głos niósł się szeroko po wodzie jak
nawoływanie flisaka. Zrozumiałem, że wołanie nic mi nie
pomoże, bo dokoła było pusto i głucho jak na środku oceanu.
Zaciąłem więc zęby i zacząłem płynąć. Wiatr był przeciwny,
fala szła ukosem od brzegu i, chociaż mocno zagarniałem
wodę, zdawało mi się, że stoję w miejscu. Ogarnęła mnie
panika. Pomyślałem, że zaraz zacznę sobie przypominać — tak
jak ludzie w ostatnich chwilach swego życia - wszystkie
zdarzenia od urodzenia aż po chwilę utonięcia, lecz jakoś
niczego sobie nie przypomniałem, tylko było mi coraz zimniej,
straszniej, a ruchy miałem coraz słabsze, sztywniejsze.
Naraz przed sobą, w dali, wśród lekkiej mgły zobaczyłem
dziób łodzi i wiosła rozgarniające w bryzgach wodę. Krzykną-
łem. Nie pamiętam nawet, co zawołałem, ale to nie miało
żadnego znaczenia. Łódź zbliżała się coraz szybszymi skoka-
mi. Wreszcie otarła się o mnie. W łodzi stał jakiś mężczyzna.
Podał mi wiosło, a gdy wyciągał mnie z wody, powiedział
niemal wesoło:
- Miałeś szczęście, że wypłynąłem na ryby.
26
5
-M iałeś szczęście, że wypłynąłem na ryby - powiedział
nieznajomy. Dorzucił kilka gałęzi do ogniska.
Siedzieliśmy nad brzegiem jeziora. W głębi, pod sosną, stał
namiot, woda mlaskała cicho o burtę łodzi, szeleściły trzciny,
a w trzcinach śpiewały trzciniaki. I chudy księżyc wisiał ponad
lasem jak wycięty z miedzianej blachy.
Siedziałem owinięty w koc. Drżałem, ale nie z zimna, tylko
z emocji. Czekałem, kiedy mój wybawca zacznie kazanie
i dosoli mi porządnie. On tymczasem nadział na patyk kawał
kiełbasy i nie patrząc na mnie, przypiekał go nad ogniem.
Tłuszcz skwierczał cichutko, a dokoła rozchodził się miły
zapach. I było zupełnie tak jak w książkach o dzielnych
traperach. Nagle nieznajomy spojrzał na mnie dziwnie, jakoś
tak chytrze i wesoło.
- Przyznaj się, dlaczego nawiałeś z domu?
Wiedziałem, że padnie to pytanie, bo inne paść nie mogło.
- Ja?... Pan mi nie uwierzy, ale naprawdę nie nawiałem. To
wszystko przez jednego szczeniaka, który nawinął się w pocią-
gu i wycyganił ode mnie bilet.
- I utopić się chciałeś też przez tego szczeniaka?
- Nie. Mówiłem panu, że ścigali mnie strażnicy. Co mia-
łem robić?
- Mówisz, że jedziesz do ojca?
- No jasne. Pracuje w Ełku przy budowie kombinatu
mięsnego. Pokazywali go nawet w telewizji.
- To dziwną drogę obrałeś, bo Ełk trochę w innym kierun-
ku. Płynąłeś na przełaj, co?
27
ADAM BAHDAJ TELEMACH W DŻINSACH 90 WARSZAWA 1979
Okładka Danuta Cesarska Fotografia autora na okładce H. Wolski Redaktor techniczny Urszula Muzal © Copyright by Krajowa Agencja Wydawnicza Warszawa 1979 KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA WARSZAWA 1979 r. Wydanie I. Naktad 100.000+350 egz. Obiętość: ark. wyd. 14,69; ark, druk. 14,98 Papier offsetowy ki. 111 80 g 82x 104 Skład; „Dom Słowa Polskiego" Warszawa Druk i oprawa: Zakłady Graficzne Rzeszów Nr prod. I.-IŹ91/74. Cena zl 30.- S-96
CZĘŚĆ I NIEBO NASZYM DACHEM
1 JL^I igdy nie miałem łatwego życia. Nie urodziłem się w czep- ku i nikt mnie nie rozpieszczał. Miałem jednak pogodne usposobienie i traktowałem tę moją drogę życiową jak tor przeszkód. Pozwólcie więc, że się przedstawię: nazywam się Maciej Łańko, urodziłem się w Jerzmanowie, a teraz mam lat piętnaś- cie i jestem dopiero na początku tego toru. Wziąłem dopiero najłatwiejsze przeszkody. Zobaczymy, co będzie dalej."Może los się kiedyś do mnie uśmiechnie, jak w tych amerykańskich powieściach, w których czyścibut staje się nagle milionerem. Milionerem u nas i tak nie można zostać, i w ogóle co to za przyjemność zastanawiać się stale, na co wydać forsę. Grunt to porządnie żyć i dojść do jakiegoś celu. Przeczytałem ostatnio fantastyczną książkę - „Moje góry" Bonattiego. Wspaniały człowiek. Nie uznawał żadnych trud- ności i nic go nie przerażało. To jeden z największych alpinistów. Samotnie zdobywał najtrudniejsze ściany alpejskie i zawsze wychodził zwycięsko. Wyobrażacie sobie człowieka, który samotnie zdobywa północną ścianę Eigeru. Wspina się sześć dni i sześć nocy, zdaje mu się, że już nigdy nie zwycięży tej piekielnej ściany, a jednak... Tak może być i w życiu. Trzeba tylko zacisnąć zęby i przezwyciężyć samego siebie. Fantastyczna książka! Chociaż nigdy jeszcze nie byłem w gó- rach, a ściany skalne widziałem tylko na fotografii, to jednak zrozumiałem, o co mu chodzi. I to mnie bardzo pokrzepiło. Może właśnie dzięki tej książce siedziałem teraz w pociągu i waliłem prosto do Ełku, żeby odnaleźć swego ojca. A sprawa 6
nic była prosta. Mój ojciec opuścił naszą rodzinę, kiedy miałem trzy lata. Wsiąkł, rozpłynął się i od tego czasu ślad po nim zaginął. Rok po tym umarła moja matka. Wychowywała mnie ciotka Frania, robotnica z fabryki sklejek w Jerzmano- wic. Była surowa i wymagająca. Nie miałem u niej aksamitne- go życia. Twardą miała rękę, ale nie czuję do niej żalu. I świeć. Panie, nad jej duszą, bo zginęła przed kilku miesiącami podczas pożaru lakierni. Zostałem więc pod opieką pana Sielickiego i pani Telichowskiej, koleżanki mojej ciotki. W ten sposób znalazłem się w interancie szkoły zawodowej przy Zakładach Przemysłu Drzewnego w Jerzmanowic Po- wiedzieli mi, że będę podtrzymywał tradycje rodzinne, że niby moja matka tutaj pracowała, moja ciotka usmażyła się w la- kierni, to ja też mam tkwić w tej cuchnącej dziurze i podtrzy- mywać tradycje. Dziękuję. Sam zapach wiórów i kleju dopro- wadza mnie do mdłości. Ale co miałem robić? Wpakowali mnie do tego internatu i gniłbym tam zapewne do końca szkoły, gdyby nie pewne zdarzenie. A było to już po zakończeniu roku szkolnego. Moi koledzy wyjechali na pierwszy turnus kolonii letnich, a ja zostałem w internacie i codziennie przekładałem na placu sterty desek. Zarobiłem przynajmniej na bilet kolejowy i coś mi jeszcze w kieszeni zostało, ale myślałem, że od tego układania desek dostanę - nie daj Boże - kręćka albo padaczki. I nagle wszystko się zmieniło jak w filmie, daję słowo. Przyszedłem kiedyś wieczorem do świetlicy na coca-colę. Usiedliśmy z kolegami przy stoliku, a w telewizji szedł reportaż z budowy kombinatu mięsnego w Ełku. Nic ciekawe- go. Nawet nie patrzyłem na ekran. Obok siedzieli robotnicy. Popijali piwo. I nagle coś mną szarpnęło. Kosiak, którego znałem z placu, powiedział nagle do Bośkiewicza: - Ty, Wacek, poznajesz tego... To przecież Waldek Łańko. Szarpnęło mną jeszcze mocniej. Zerknąłem na ekran. Spo- 7
eony i zdyszany reporter przeprowadzał wywiad z brygadą montażową. Nad ich głowami przesuwała się wolno suwnica i spawacze sypali ze spawalnic snopami iskier. I było zupełnie tak jak w telewizji. Brygadzista drapał się za uchem. Mówił, że mają pewne trudności, ale wszystko idzie klawo i halę oddadzą przed terminem, a reporter co chwila zwracał się do telewi- dzów i chwalił całą brygadę za solidną pracę. I wtedy Bośkie- wicz, robotnik z narzędziowni, trącił łokciem Kosiaka: - Niech mnie kule biją, to Waldek! Obaj spojrzeli na mnie, a mnie się nagle zrobiło gorąco i potem przeszył mnie dziwny ból w okolicy serca. Zobaczy- łem wśród robotników na ekranie swego ojca. Wprawdzie nigdy go nie widziałem, ale u ciotki wisiała fotografia ślubna moich rodziców. Ten człowiek stojący nieco z boku, trzymają- cy w kącikach warg papierosa, to był mój ojciec. Po chwili byłem już pewny. Nastąpiło bowiem zbliżenie i w powiększe- niu zobaczyłem jego twarz. Ten sam owal, wyraźne łuki brwi, głęboko osadzone oczy i dziwnie przekorny uśmieszek na zaciśniętych ustach. Tamci się nie mylili. Ojciec wyjął z ust papierosa, niedbałym ruchem rzucił go za siebie, a spoza ekranu odezwał się głos reportera: - Panie Łańko, słyszałem od brygadzisty, że pan jest przodownikiem pracy. Niech pan nam powie, w jaki sposób osiąga pan tak znakomite rezultaty? Ojciec uśmiechnął się cierpko, jakby chciał zlekceważyć reportera. - No cóż - powiedział przekornie - robi się, panie redakto- rze... No i brygada jest zgrana. To nie żadna sztuka. Ja już robiłem na wielu budowach. Jak się ma smykalkę, to i robota idzie. - Wyciągnął z kieszeni pudełko papierosów i wyłuskał jednego. Przy stoliku Bośkiewicz głośno się roześmiał. - Waldek, jak pragnę... Ale mu dobrze powiedział. A Kosiak dodał wesoło: 8
- Nic się chłop nie zmienił. Zawsze miał cięty język i wiedział, jak komu przysolić. Podszedłem do nich. Czułem się, jak gdybym przed chwilą wylądował na księżycu. W ustach miałem Saharę, a gardło ściśnięte. Wybąkałem jednak z trudem: - Panowie... panowie znali mojego ojca? Najpierw popatrzyli na mnie, a potem po sobie, jak gdyby się zakłopotali. Bośkiewicz przeczesał dłonią opadające na oczy włosy. - No jasne - powiedział z namysłem. - Robiłem z nim w narzędziowni, ale niedługo, bo potem poszedł do wojska. - Nagle spojrzał na mnie badawczo i trochę dziwnie. - A ty... tyś go poznał? - Co ty, Kazek - wtrącił Kosiak. - Przecież on był jeszcze w kołysce... - Urwał nagle i zerknął z zakłopotaniem na Bośkiewicza. Tamten wzruszył ramionami. - Kopę lat od tego czasu minęło. - A ja z nim byłem w wojsku - dodał trzeci, barczysty robotnik, którego nie znałem. - Byliśmy w WOP-ie w Zgo- rzelcu. Twój ojciec był za kierowcę. Wesoły człowiek. - Wesoły - westchnął ciężko Kazik. - Jak się urwał, to do tej pory nie wrócił. Bośkiewicz syknął ostrzegawczo. - Ty, Kazek - pokazał na mnie oczami - przecież to jego chłopiec. Kosiak machnął ręką. - On już ma swoje lata. On już wszystko rozumie. - Nagle wstał, położył mi rękę na ramieniu i uśmiechnął się ciepło: - No co, ucieszyłeś się? Starego pokazali w telewizji. Pistolet. Przodownik pracy. Teraz będziesz mógł się pochwalić, że masz takiego ojca. A ten trzeci dorzucił: - I będziesz mógł do niego napisać. Znasz adres. 9
Nie wiedziałem, czy żartują, czy mówią poważnie. Wciąż czułem się tak, jakbym przed chwilą wylądował na księżycu. Chciałem coś powiedzieć, lecz nie mogłem. Nie potrafiłem nawet odejść, jakby mnie coś trzymało. Musiałem wyglądać strasznie głupio, bo tamci zamilkli i bez słowa zabrali się do nie dokończonego piwa. Z tej drętwoty wyrwał mnie dopiero Maniek Giemza. Podszedł do mnie i, jakby nic się nie stało, klepnął mnie w ramię. - No, Maciek, pójdziemy do kina. - Dobrze...-wyszeptałem. Wyszliśmy z Mankiem i ze Staszkiem Pierogiem ze świetli- cy, ale tuż za drzwiami pożegnałem ich. Powiedziałem ni w pięć ni w dziesięć, że mnie strasznie głowa boli. Uwierzyli, bo któż nie uwierzyłby w takiej sytuacji. Maniek, mój najlep- szy kolega, odprowadził mnie do internatu. Szliśmy długo w milczeniu, wreszcie przed internatem Maniek powiedział: - Nie cieszysz się, że odnalazłeś starego? - Nie wiem - mruknąłem, podałem mu rękę i szybko wszedłem do internatu.
2 Przyznam się wam szczerze, że w internacie rozbeczałem się jak małe dziecko. Myślałem o Bonattim, który samotnie zdobywał najtrudniejsze ściany, o Slocumie, który pierwszy samotnie opłynął świat na małej łodzi, ale nic mi nie pomogło. Płakałem i dziwiłem się, skąd tyle łez w oczach się bierze. Poduszka była mokra, a we mnie jakaś czczość. I nie wiedzia- łem, czy smucić się, czy cieszyć. Nie należę jednak do takich, co się za długo martwią i mażą. Splunąłem wreszcie ze złością i postanowiłem w jednej chwili, że jutro nawiewam z internatu i jadę do ojca. Jak go zobaczę, zamienię kilka słów, to wtedy będę wiedział, czy się martwić, czy cieszyć. Prysnął stary, ulotnił się, rzucił matkę, ale teraz nie wiadomo, jaki jest i co o tym myśli. Nie pisał przez cały czas i nie posłał nawet grosza, chociaż ciotka starała się o alimenty dla mnie, ale kto to wie, co się przez ten czas z nim działo. Człowiek się przecie zmienia. Może nie chciał pisać, może ńie mógł płacić. Stawiałem sobie tysiąc pytań, ale na próżno, na żadne nie mogłem odpowiedzieć. A więc postano- wiłem: jadę do Ełku i na miejscu zobaczę, co w trawie piszczy! Nikomu nic nie powiedziałem, bo przypuszczałem, że będą mnie odmawiać. Zostawiłem tylko krótki list do mojego wychowawcy i opiekuna, pana Sielickiego. Napisałem, jak było i że jadę do ojca, przekonać się, czy weźmie mnie do siebie. Napiszę z Ełku kilka słów. Niech się pan Sielicki na mnie nie gniewa, bo nie mogłem zrobić inaczej. Rano zapakowałem do mojej ulubionej torby najpotrzeb- niejsze rzeczy, wziąłem kilka moich ulubionych książek i za- li
miast na plac do roboty, poszedłem na dworzec kolejowy. A teraz byłem już kilka godzin w drodze. * W pociągu jak w pociągu w porze wakacji i urlopów - tłok, przedziały nabite, dzieci grymaszą, starzy kłócą się, czy otworzyć, czy zamknąć okno, jedni drzemią, drudzy żłopią lemoniadę i przegryzają kanapkami, a wszyscy nie mogą doczekać się kresu podróży. Wcisnąłem się cudem do jakiegoś przedziału i w kącie pod oknem znalazłem miejsce stojące między drzemiącym rencistą a paniusią w słomkowym kapelusiku. Rencista co chwila budził się z drzemki i przekazywał swej sąsiadce słowny serial z polowania na dziki. Gdyby to była prawda, o czym opowia- dał, to już nie byłoby śladu po dzikach w naszych lasach. Paniusia z nicianej torebeczki wyłuskiwała cukierki i ssała je bladymi, popękanymi wargami. W przerwach między jednym cukierkiem a drugim narzekała, że wszystko drożeje i nie można związać końca z końcem. I było strasznie nudno, tak nudno, że wyjąłem z torby „Wojnę trojańską" Parandow- skiego i stojąc na jednej nodze zacząłem czytać. Trafiłem właśnie na opis wyprawy Telemacha do Argos do Nestora. I jakoś mi się lżej zrobiło. Znałem dobrze tę książkę, więc przerzucałem tylko kartki i przypominałem sobie cieka- wsze fragmenty. ^Wyobraźnia zaczęła pracować. Oto rodzinna wyspa Tele- macha - Itaka. Dokoła spienione morze, na morzu kilka białych żagli. Na brzegu winnice i gaje oliwne, a wśród gajów dwór Odysa. I młody chłopiec wychodzący codziennie na brzeg morza i wypatrujący statku ojca. Ojciec od dziesięciu lat nie wraca. Wszyscy myślą, że już zginął, że już nigdy jego noga nie stanie na skałach rodzinnej wyspy. Tylko matka i on, Telemach, wierzą, że kiedyś na horyzoncie pojawi się łódź, 12
.i potem ujrzą wysmaganą wichrami, spaloną słońcem twarz Odysa i zobaczą go, jak zstępuje z łodzi na przybrzeżne skały..., Ogarnęło mnie wzruszenie. Pomyślałem, że ja, Maciek Łańko, syn Waldemara, podobnie jak Telemach oczekuję ojca., I zagłębiłbym się po uszy w rozmyślania, gdyby nagle nie rozległo się mocne walenie w szybę drzwi przedziału. Obejrza- łem się. Za drzwiami, wtłoczony między ludzi, stał niewielki chłopaczek i gwałtownymi ruchami dawał mi znaki, żebym wyszedł do niego. Wzruszyłem tylko ramionami, bo nie wiedziałem, o co mu Chodzi. Był tłok. Żeby przecisnąć się na korytarz, musiał- bym być akrobatą, ale szczeniak nie ustępował i tak się zachowywał, jakbym mu był coś winien. Wrzuciłem więc do torby książkę i zacząłem przedzierać się między poplątanymi nogami. Po chwili byłem już na korytarzu. - Czego chcesz? - zapytałem wściekły. Przymrużył tajemniczo oko. - Ty, koleś, czy konduktor sprawdzał już w tym wagonie bilety? Dawno, zaraz za Warszawą. A co? - Bo ja jadę na gapę. A ty masz bilet? - Ja? - zdziwił mnie jego protekcjonalny ton. - No jasne. Mam nawet cały, bo mi nie chcieli sprzedać zniżkowego. - To fajnie, bo ja nie mam nawet ćwiartki. Prysnąłem | domu - oznajmił takim tonem, jakby chodziło o zmianę rządu w Etiopii. - Ho... - mruknąłem z uznaniem i przyjrzałem mu się uważniej. Był to dwunastoletni szczeniak, może nawet młodszy. Loczki kręciły mu się dokoła uszu jak aniołkowi, gębę miał pyzatą, nos zadarty, siekacz z przodu wybity, a oczy jak dwa guziczki, małe, lecz pełne przebiegłości. Jednym słowem komiczna figura. Ubrany był zamożnie i starannie, jakby go
przed chwilą wypuścili z dobrego sklepu i nie wyglądał na uciekiniera. Uśmiechnąłem się więc z politowaniem i dobro- dusznie. - Ty, mały, radzę ci, zapnij sobie guzik pod szyją i wysiadaj na najbliższej stacji, bo cię zgarną i będziesz miał kłopoty. Szczeniak rzucił mi wzgardliwe spojrzenie. - Coś taki ważny! Masz bilet, to już nosa zadzierasz. - Uspokój się, szczeniaku, bo ci przyłożę - ostrzegłem niemal po ojcowsku. Spokorniał i zamrugał niebieskimi oczkami. - Co, nie znasz się na żartach? Jak masz bilet, to pokaż. - Nie widziałeś biletu? - U ciebie jeszcze nie. No, pokaż, pokaż. - A co ci przyjdzie z mojego biletu? - Co? Widzisz, jak jeden z nas ma, to już dużo lepiej. - Co ty się tak do mnie przyznajesz? - Bo wyglądasz mi na porządnego cyzia. - I kto cię nauczył tak mówić? Z respektem, muminku, bo ci uszu natrę. Znowu uśmiechnął się maślanie i pojednawczo. - Coś taki ostry? Ja do ciebie jak do kolegi, a ty... - Bo mi grasz na nerwach i stawiasz się. I w ogóle, co się tak spoufalasz?! - Myślałem, że dalej pryskamy razem. - Ja z tobą, muminku? A dokąd ty pryskasz? - Do Szwecji. Tam wysoka stopa życiowa i można dobrze zarobić. Dolary - dodał poważnie. Roześmiałem się. Zaczął mnie bawić ten szczeniak. Wzią- łem go pod brodę i wyrozumiale pokiwałem głową. - Będziesz przebierał ryby, oddzielał śledzie od sardynek, co? Naburmuszył się i nagle spojrzał nienawistnie. - Ty nic nie rozumiesz. Ja naprawdę zwiałem z domu. I wcale nie jestem taki mały. - Naczytałeś się pewno książek i w głowie ci zakwitły 14
rozmaite pomysły. Może chcesz jechać na Wyspy Fidżi albo na Bermudy? To niedaleko, prosto, na prawo, a potem na lewo - żartowałem. Splunął z obrzydzeniem. - Z tobą nie ma zabawy. - Nie ma, zgadłeś. Ty zwiewasz z domu, a ja chętnie zwiałbym do domu - wtrąciłem, choć wiedziałem, że tego teraz nie pojmie. Zerknął bokiem jak obrażone dziecko. - Jesteś kolega czy nie? - Nie. - A ja myślałem, że pojedziemy razem. Masz przecież cały bilet. Powiemy, że jesteśmy bracia i razem jedziemy do babci na wakacje. - Dobra, dobra, tylko że każdy musi mieć swój bilet, kapujesz? Nie kapował albo nie chciał, bo nagle sięgnął do wiel- kiego plecaka i z wierzchu wyjął coś zawiniętego w tłusty papier. - Zjesz ze mną kurę? Mówię ci, pierwszorzędna. Rąbnąłem mamie z lodówki. - Schowaj sobie na Szwecję - mruknąłem bez przekonania, bo w tej samej chwili poczułem piekielny głód. Od rana nic nie jadłem, a kura wyglądała smakowicie. - Do Szwecji to zaśmiardnie i będę musiał wyrzucić. Lepiej, żebyś ty zjadł ze mną. - Do Szwecji jeszcze daleko. Przyda ci się w drodze. Łypnął podejrzliwie. Był wyraźnie niezadowolony, że nie chwyciła łapówka. Gapił się chwilę na udko, potem z apetytem wbił zęby w złociście przypieczone mięso, aż mu sok potoczył się po brodzie. A mnie po prostu skręcało. Przymknąłem oczy, by nie patrzeć na tę ucztę i miałem takie uczucie, jak gdybym trawił kamienie. Ssało mnie okrutnie w dołku. Szczeniak to wyczuł, uśmiechnął się chytrze, przymrużył guzikowate oczy i palnął: 15
- Jeszcze nigdy nie jadłem tak fantastycznej kury. Pycha do kwadratu. - Smacznego - rzuciłem z bolesnym przekąsem. - A drugie udko będzie jeszcze lepsze. - Podsunął mi pod sam nos kawał mięsiwa. Zapachniało mi rajsko i w pewnej chwili pożałowałem, że odmówiłem. Szczeniak tymczasem przeżuwał dokładnie i systematycznie, jakby chciał mnie drażnić, i co chwila cmokał z rozkoszy. Nagle zagadnął pełnymi jadła ustami: - A tobie jak na imię? - Maciek. - Mnie Krzysiek, ale w klasie nazywają mnie Romeo. - Romeo! - zaśmiałem się. - Nie wyglądasz mi na Romea. - Wiem, ale tak mnie nazwala Ewa, bo kiedyś na basenie powiedziałem, że dla niej popełnię każde szaleństwo, nawet skoczę z dziesięciometrowej wieży do wody, kapujesz? - Tak. I co, skoczyłeś? - Coś ty, z dziesięciu metrów? Nie ma głupich. Powiedzia- łem jej, bo w basenie nie było wody. - Chytrus z ciebie. Przemądrzalec. Romeo... - Fajne przezwisko, co? - Zabierał się właśnie do soczystej i przyrumienionej piersi. W brzuchu zaburczało mi złowieszczo. Czułem, że soki trawienne domagają się paliwa. Przełknąłem ślinę, ale nic nie pomogło. Miałem takie uczucie, jak gdybym od dziesięciu dni żywił się trawą i korzonkami. A szczeniak wcinał z wzrastają- cym apetytem. - No to cześć - powiedziałem ni stąd ni z owad, a może właśnie z owad, bo już nie mogłem znieść tej męczarni. Zatrzymał mnie gwałtownym ruchem. - Coś ty, przecież tak się klawo rozmawia. - A potem łypnął po swojemu i podpuścił mnie przekornie: - Może byś jednak zjadł? Zawsze przyjemniej jeść we dwóch. Załamałem się. - No... jeśli ci tak bardzo na tym zależy, to daj kawałek. - 16
Powiedziałem to wbrew woli i ambicji i nigdy bym sobie na to nie pozwolił, gdybym wtedy wiedział, jak drogo będę musiał za ten nędzny kawałek kury zapłacić. Romeo oderwał kawał mięsiwa, podał mi wspaniałomy- ślnie. - A jak będziesz głodny - dodał - to mam jeszcze kawał placka z jagodami i słoik truskawkowego dżemu. Jak się ucieka z domu, to trzeba się dobrze zaopatrzyć. Muszę przyznać, że zblatował mnie podstępnie i teraz już mi nie wypadało traktować go z góry. Kura była wspani; !a i podziałała łagodząco na moje rozdrażnienie. Zerknąłem już przyjaźniej. - Ty, stary, powiedz prawdę, dlaczego zwiałeś z domu? - He, he... - zaśmiał się szatańsko. - Ty nie znasz mojego starego. To wszystko przez cybernetykę. - Cybernetykę? - No a jak myślisz? Bo mój kochany tatuś jest zupełnie cybernetyczny. Dostał po prostu fioła. 1 cały dom jest cyber- netyczny. - Mów jaśniej, bo nic z tego nie rozumiem. - Byłeś kiedyś niewolnikiem? . - Nie. - A ja jestem. Rano, kapujesz, ojciec wyciąga mnie o pół do siódmej z łóżka, bo musimy cybernetycznie przebiec całą ścieżkę zdrowia. Nie wolno opuścić żadnego ćwiczenia, żeby cybernetycznie się dotlenić. Kapujesz? - Nic w tym nie widzę dziwnego. To zdrowo. - Zdrowo!... - zaśmiał się. - A potem jeszcze zdrowiej wtrajać owsiankę albo płatki kukurydziane. Na samą myśl o tym mdli mnie i zbiera mi się na wymioty. Bo fater obliczył cybernetycznie, że owsianka najzdrowsza i daje tyle a tyle kalorii. Fajne, co? I jeszcze jedno, fater obliczył sobie na podstawie testu, że mam zdolności matematyczne. Chce ze mnie zrobić cybernetyka, kapujesz. Ze mnie... A ja chciałbym 17
być poetą albo cyrkowcem. I jak można wytrzymać w takim domu? Myjemy się cybernetycznie, cybernetycznie oglądamy telewizję i cybernetycznie siusiamy... Wytrzymałbyś? I do tego jestem jedynakiem. Gdybym miał siostrę albo brata, toby się ta cybernetyka jakoś na nas rozłożyła. A tak... - Westchnął niemal tragicznie i przełknął ostatni kęs kury. Żal mi się szczeniaka zrobiło. Nieco przychylniej na niego spojrzałem, chociaż, szczerze mówiąc, nie byłem pewny, czy mówi prawdę, czy fantazjuje. Chytrus wyczuł moją słabość i podstępnie zagadnął: - No, jak będzie z tym biletem? - Z jakim biletem? - udałem zaskoczenie. - No jakim? Twoim. Mówię ci, to się da załatwić. Jak przyjdzie konduktor, to mu powiesz, że jedziemy razem na jeden bilet normalny, bo w kasie nie było dwóch biletów ulgowych, kapujesz? - Ten numer nie przejdzie — powiedziałem z namysłem. Ale wiedziałem, że po tej kurze i po jego spowiedzi nie wypada mi już odmówić. - Możemy spróbować. - Głupio mi będzie tłumaczyć. Nie lubię takich kantów. - To ja to już załatwię. Ja jestem młodszy, kapujesz, i mnie prędzej uwierzą. A jak nie uwierzą, to i tak będziesz miał bilet. No co, zgoda? - Możemy spróbować - powiedziałem, nie wiedząc, że palnąłem jeden z największych byków w swym życiu. Romeo uśmiechnął się rozkosznie i wyciągnął z plecaka ciasto z jagodami. Chciał w ten sposób do końca mnie zblatować. - Od razu wiedziałem, że jesteś fajny kolega. - A po chwili dodał optymistycznie: - Ja mam, bracie, nosa i w ogóle zdaje mi się, że konduktor nie przyjdzie. Za duży tłok. -Trącił mnie protekcjonalnie w bok i zapytał: - No co, stary, sypniemy się do Szwecji? 18
3 Zamiast do Szwecji zajechałem ho, ho... bo, jak na złość, w tej samej chwili w drzwiach korytarza zjawił się kontroler. Właściwie nie zjawił się, tylko wyrósł spod ziemi, jak to w książkach pięknie określają. Wyrósł, a my nie mieliśmy już czasu zastanowić się nad tym. Romeo trącił mnie jeszcze mocniej, spojrzał konspiracyjnie i szepnął: - No, dawaj, na co czekasz, ja to załatwię. Nie wiem, czy zupełnie zgłupiałem, czy ten muminekmnie zahipnotyzował, dość że wyjąłem z kieszeni bilet i dałem mu prosto w łapę. Temu oczka zaiskrzyły się, a kiedy podszedł kontroler, nie patrząc na mnie podał mu bilet. Trąciłem go w bok z podwójną siłą. Syknąłem: - No, mów, co miałeś mówić. Romeo nie drgnął nawet, jakbym przemawiał do niego z innej planety albo był niewidzialny. Kontroler przeciął mu bilet, a jego badawcze spojrzenie spoczęło na mnie. Gorąco mi się zrobiło, ale chwilowo nie traciłem jeszcze równowagi, tylko strzeliłem jeszcze jedno głupstwo. - Proszę pana, to nasz wspólny bilet - bąknąłem. - Zaraz, zaraz. Co ty, kawalerze, wygadujesz? Jak to wspólny?... - No, bo... - brnąłem dalej - my jesteśmy bracia, a na dworcu w Warszawie kasjerka nie miała dwóch oddzielnych biletów zniżkowych, więc sprzedała nam jeden cały. - W tym momencie chwyciłem Romea za koszulę i przyciągnąłem do siebie. - No mów, bo zrobię z ciebie marmoladę. Romeo spojrzał tak niewinnie na kontrolera, jakby to był 19
jego dobry wujaszek lub ktoś w tym rodzaju, i palnął bez- czelnie: - Proszę pana, to wcale nie mój brat. Ja go w ogóle nie znam. Wtedy mi dopiero krew uderzyła do głowy, wszystko we mnie zakipiało i poniosły mnie nerwy. Przyciągnąłem szcze- niaka do siebie, skręciłem mu na piersi koszulę, aż szwy trzasnęły. - Ty nędzny gnojku! - wrzasnąłem. - Myślisz, że zrobisz ze mnie kosmicznego balona! Mylisz się! ~ Niestety, to ja się myliłem, bo szczeniak ani miauknął, tylko zrobił zdziwioną gębę i spojrzał na konduktora. - No, widzi pan, nie ma biletu i jeszcze się szarpie. Wtedy dopiero zrozumiałem, że dałem się wystrychnąć na najnędzniejszego dudka i dudkiem do końca życia zostanę. I to przez kogo? Przez nędzną kreaturę, przez tego przebiegłego konusa. Gdybym mógł, tobym się ze wstydu zapadł pod ziemię, ale chwilowo staliśmy na twardym gruncie wagonu, a kontroler spoza okularów świdrował mnie zimnymi ocza- mi. - No, kawalerze, masz bilei czy nie masz biletu, bo nie mam czasu. Chwyciłem się ostatniej deski ratunku, opanowałem gniew, zrobiłem normalną gębę i powiedziałem siląc się na spokój: - Proszę pana, to naprawdę mój bilet. Jak pan nie wie- rzy, to proszę spytać tych państwa w przedziale. Oni jadą ze mną od samej Warszawy, a ten... - skinąłem głową w stro- nę Romea - ten przybłęda zjawił się dopiero na poprzedniej stacji. Kontroler zerknął podejrzliwie. - Nic mnie to nie obchodzi. Każdy pasażer musi mieć gotowy do okazania bilet. Masz bilet, kawalerze? Jak to bywa w takich wypadkach, ręce mi opadły. Byłem bezsilny i bezbronny. Chciałem się jeszcze tłumaczyć, lecz nagle ze zdumieniem spostrzegłem, że obok mnie nie ma 20
dowodu rzeczowego, czyli Romea. Rozpłynął się w powietrzu albo wróżka zamieniła go w krasnala i włożyła kontrolerowi do kieszeni. Rzuciłem się w kierunku wyjścia z wagonu, lecz mocna dłoń kontrolera osadziła mnie w miejscu. Teraz byłem zupełnie ugotowany. Pociąg zwalniał, kołysał się na rozjaz- dach. W dali zamajaczyły budynki stacji kolejowej. Romeo rozpłynął się, ja znalazłem się na dnie rozpaczy i gniewu, a kontroler wciąż żądał ode mnie biletu. Pokiwał nade mną z politowaniem głową: - Czy ci nie wstyd? Czy to tak ładnie jeździć na gapę i narażać się. Chciałem się bronić, ale nagle wstąpił we mnie duch przekory. Pomyślałem: ,,Bądż mężczyzną i nie daj się po- niżać". - Nie mam biletu -- powiedziałem twardo i stanowczo. - I niech pan robi ze mną, co do pana należy. * Zatrzymaliśmy się na stacji, której wprawdzie nie znalem, lecz nie zapomnę jej do końca życia. I było mi strasznie głupio, bo wszyscy gapili się na mnie. Myśleli, że jestem chuligan albo jeszcze gorzej. Po moim oświadczeniu kontroler spojrzał na mnie z łaskawą wyrozumiałością, wziął pod ramię, wypro- wadził na peron. - Nie martw się. Teraz wakacje i wielu takich łowców przygód włóczy się po kolejach. Na posterunku SOK-u spiszą protokół i odeślą cię do domu. Chciałem zaprotestować, że wcale nie jestem łowcą przygód ani gapowiczem, ale postanowiłem nie poniżać się, zacisnąłem więc wargi aż do bólu i szedłem z podniesioną głową. Nagle złapało mnie coś za gardło. Wielki żal. Zdawało mi się, że ojciec czeka na mnie w Ełku, a ja tymczasem będę musiał spowiadać się na dworcu i tłumaczyć przed nie wiadomo kim. 21
I gniew mnie ogarnął, bo pomyślałem, że tym razem wpadłem niesprawiedliwie, a niesprawiedliwość zawsze najbardziej bo- li. Gdybym teraz dostał w ręce tego muminka Romea, to z zimną krwią rozszarpałbym go na drobne kawałki albo posiekał tępym nożem. Taka mnie złość chwyciła i taki żal, że zdecydowałem nawiewać. Wnet nadarzyła się okazja, bo właśnie dwie sios- trzyczki zakonne, rumiane jak różane pączki, w czyściutkich kornetach, z oczkami jak niezapominajki, zahaczyły nagle kontrolera i zaczęły go wypytywać, jak dostać się do Gołdapi. Niech mnie drzwi ścisną, z nieba spadły te siostrzyczki. Kontroler rozluźnił uchwyt na moim ramieniu, a ja włączyłem od razu czwórkę, dodałem gazu i w nogi. Biegłem wzdłuż pociągu jak mistrz sprintu albo jeszcze szybciej, a za sobą słyszałem przeraźliwe wołanie kontrolera: - Łapać go! Łapać! Jakiś mężczyzna rzucił się za mną, ale wywinąłem się zręcznie, dałem nura pod wagon i wylądowałem po drugiej stronie pociągu. Dalej był już tylko nasyp, jakieś baraki i pola. Myślałem, że jestem uratowany, jednak gdy zbiegałem z nasy- pu, nagle za sobą zobaczyłem dwóch kolejowych strażników. Skąd się wzięli, tego się nigdy nie dowiem. Najgorsze, że byli, biegli za mną, wywijali w powietrzu automatami i wołali, żebym się zatrzymał. Ładnie bym wyglądał, gdyby mnie złapali. Nie ma naiw- nych. Przyspieszyłem. Przebiegłem obok baraków, przed sobą spostrzegłem ścieżkę prowadzącą przez łan żyta. A może to była pszenica. Wybaczcie, nie miałem czasu zastanawiać się nad tym. Skierowałem się na ścieżkę, a w dali zobaczyłem las. I znowu pomyślałem, że jestem uratowany. Tymczasem jed- nak nie byłem, bo tamci sunęli za mną jak wicher i wciąż się do mnie zbliżali, /'dawało mi się, że depczą mi po piętach. Kiedy dopadłem brzegu lasu, ledwo żyłem ze zmęczenia, w płucach chrypiało mi, a serce łomotało aż w piętach. Wtedy 22
pomyślałem, że jednak mnie złapią, a co gorsze, zakują w kaj- danki i jak zbiega zaprowadzą na posterunek. Miałem jednak szczęście. Jeden z nich, ten, który był najbliżej, nagle potknął się o korzeń i rozłożył jak długi. Zyskałem znowu kilka metrów. Czułem, że albo ducha wyzionę, albo ich odstawię. Przywołałem na pomoc resztki sił i wkrótce zdało mi się, że tamci zostają. Obejrzałem się. Za mną była pusta ścieżka, a dokoła szumiał, a może nie szumiał polski las. I dziwna radość zwycięstwa dodała mi skrzydeł. Teraz byłem już pewny, że mnie nie dogonią, zwłaszcza, że ścieżka rozgałęziała się nagle w trzy strony. Skręciłem w lewo. Po chwili znalazłem się w gęstym, sosnowym młodniku. Rzuciłem ścieżkę, dałem nura w pachnącą żywicą gęstwinę. Biegłem jeszcze ze sto metrów. W pewnej chwili poczułem, że nogi się pode mną łamią. Runąłem więc pomiędzy sosny, padłem na suche igliwie. Z radości całowałem ziemię.
/ 4 Leżałem tak pół godziny, a może dłużej. O niczym nie myślałem. Byłem zupełnie wypruty, tak jak gdyby mnie w ogóle nie było. Nagle roześmiałem się, bo pomyślałem, że pociąg dojeżdża teraz do Ełku, a zamiast mnie z wagonu wysiada Romeo. A ja, pożał się Boże, jestem gdzieś w Polsce, nie wiem nawet gdzie. Dokoła las. Wiewiórka skakała z gałąz- ki na gałązkę, drozd śpiewał w sośninie, grzyby rosły, żywica pachniała i było jakoś cicho, śpiewnie, faliście. Tylko co robić? O, właśnie, co robić? Nie należę do takich, co się długo zastanawiają. Jedno było pewne, musiałem uciekać jak najda- lej od stacji, bo tamci dwaj mogli się zaczaić albo wezwać pomoc i przeszukiwać las. Całe szczęście, że zjadłem to kurze udko, bo do wieczora skonałbym z głodu. Szedłem więc leśnymi ścieżkami jak indiański zwiadowca - nastawiając uszu, czy ktoś się nie zbliża. Kierowałem się na zachód. Po godzinie wśród pni drzew zobaczyłem nagle taflę wody. Jezioro. Zaszeleściły miałko trzciny, z trzcin poderwała się dzika kaczka. Leciała nisko nad wodą, a zataczając łuk nad rozsrehrzoną wodą, skrzydłem wydziergała drobny ścieg na płyciźnie. I znowu poczułem się trochę jak traper z powieści Curwooda albo leśny człowiek. Szedłem teraz skrajem jeziora. Wieczór był pogodny i sło- wiki śpiewały jak pijane, a mnie było strasznie głupio, bo myślałem, że ta cała ucieczka to psu na buty. Niepotrzebnie uciekałem i niepotrzebnie mnie ścigali, bo daję słowo, miałem przecież bilet kolejowy. Czułem się coraz bardziej czczo i głupio i nie wiedziałem, co robić; dopiero kiedy na polanie 24
zobaczyłem wyciągnięty z wody kajak, postanowiłem przepły- nąć na drugą stronę jeziora. Właściwie nie był to kajak, tylko stary wrak porzucony jeszcze ubiegłego lata przez letników. Zeschnięty, łuszczący się szarą farbą leżał dnem do góry, wołając o pomstę do nieba. Odwróciłem go, w środku znalazłem wiosło i butelkę po winie „Perła Bałtyku". Szczerze mówiąc, to na tym gracie nie przepłynąłby jeziora nawet fakir. Jednak zaryzykowałem. Prawdopodobnie z lenistwa, gdyż nie chciało mi się okrążać jeziora. Było nie było, raz kozie śmierć. Zepchnąłem to nieszczęście na wodę, usadowiłem się wygodnie i zacząłem wiosłować. Początkowo płynęło mi się zupełnie dobrze, lecz gdy znalaz- łem się na środku jeziora, usłyszałem nagle podejrzane bulgo- tanie, a po chwili poczułem, że podmakam. Kajak przeciekał. Rozejrzałem się. Dokoła polski krajobraz z jeziorem na pierwszym planie i z ciemną smugą dalekiego brzegu. Do brzegu było jednak piekielnie daleko. Tymczasem bulgotanie wzmagało się, a kajak coraz głębiej zanurzał się w wodę. W tej chwili ogarnęło mnie coś, co człowieka w takich wypadkach najczęściej ogarnia. Strach. Przez chwilę siedzia- łem jak sparaliżowany staruszek w wanience, ale to wcale mi nie pomogło. Im dłużej tak siedziałem, tym większy czułem lęk. Wreszcie zdecydowałem wylać wodę z tej piekielnej łajby. Rozebrałem się szybko, torbę i ubranie związałem paskiem i po harcersku przytroczyłem do karku. Potem zsunąłem się do wody. Przez jakiś czas szamotałem się z tym przeklętym kajakiem, chcąc go przekręcić dnem do góry i wylać zeń wodę, ale potwór był ciężki i przekorny. Nawet nie drgnął. Dokoła stawało się coraz ciemniej i groźniej. Przyszedł wieczorny podmuch, fala się wzmogła, a ja... No cóż, zaczą- łem dygotać i szczękać zębami. Przez moment pomyślałem, że to już koniec, lecz było to jedno mgnienie, bo wnet przypom- niałem sobie Jacka Londona i jego przygodę w San Francisco, 25
kiedy wypłynął na wielką zatokę i przy przeciwnej fali dopły- nął do drugiego brzegu. „Nie możesz być od niego gorszy" - pomyślałem. Porzuciłem więc tę rozeschniętą, pożal się Boże, gondolę i zacząłem płynąć do dalekiego brzegu. Łatwo powiedzieć - płynąć... Fala wzbierała, a tłumok na karku stawał się coraz cięższy - nasiąkał wodą jak gąbka. Obejrzałem się za siebie. Kajak wciąż jeszcze majaczył w mglistym powietrzu, kołysząc się jak korek na fali. Zawróci- łem. Myślałem, że uczepię się tego wraka i może jednak uda mi się wylać z niego wodę, lecz kiedy się zbliżyłem, nagle zaczął toiiąć. Zawirowała wokół woda, coś nagle zabulgotało i po kajaku! Zostałem sam jak rozbitek za burtą i wtedy dopiero chwycił mnie prawdziwy strach. - Ratunku! Ratunku! - zawołałem bezmyślnie, choć daję słowo, wcale nie miałem takiego zamiaru. Wydało mi się, że to ktoś inny woła, nie ja, a głos niósł się szeroko po wodzie jak nawoływanie flisaka. Zrozumiałem, że wołanie nic mi nie pomoże, bo dokoła było pusto i głucho jak na środku oceanu. Zaciąłem więc zęby i zacząłem płynąć. Wiatr był przeciwny, fala szła ukosem od brzegu i, chociaż mocno zagarniałem wodę, zdawało mi się, że stoję w miejscu. Ogarnęła mnie panika. Pomyślałem, że zaraz zacznę sobie przypominać — tak jak ludzie w ostatnich chwilach swego życia - wszystkie zdarzenia od urodzenia aż po chwilę utonięcia, lecz jakoś niczego sobie nie przypomniałem, tylko było mi coraz zimniej, straszniej, a ruchy miałem coraz słabsze, sztywniejsze. Naraz przed sobą, w dali, wśród lekkiej mgły zobaczyłem dziób łodzi i wiosła rozgarniające w bryzgach wodę. Krzykną- łem. Nie pamiętam nawet, co zawołałem, ale to nie miało żadnego znaczenia. Łódź zbliżała się coraz szybszymi skoka- mi. Wreszcie otarła się o mnie. W łodzi stał jakiś mężczyzna. Podał mi wiosło, a gdy wyciągał mnie z wody, powiedział niemal wesoło: - Miałeś szczęście, że wypłynąłem na ryby. 26
5 -M iałeś szczęście, że wypłynąłem na ryby - powiedział nieznajomy. Dorzucił kilka gałęzi do ogniska. Siedzieliśmy nad brzegiem jeziora. W głębi, pod sosną, stał namiot, woda mlaskała cicho o burtę łodzi, szeleściły trzciny, a w trzcinach śpiewały trzciniaki. I chudy księżyc wisiał ponad lasem jak wycięty z miedzianej blachy. Siedziałem owinięty w koc. Drżałem, ale nie z zimna, tylko z emocji. Czekałem, kiedy mój wybawca zacznie kazanie i dosoli mi porządnie. On tymczasem nadział na patyk kawał kiełbasy i nie patrząc na mnie, przypiekał go nad ogniem. Tłuszcz skwierczał cichutko, a dokoła rozchodził się miły zapach. I było zupełnie tak jak w książkach o dzielnych traperach. Nagle nieznajomy spojrzał na mnie dziwnie, jakoś tak chytrze i wesoło. - Przyznaj się, dlaczego nawiałeś z domu? Wiedziałem, że padnie to pytanie, bo inne paść nie mogło. - Ja?... Pan mi nie uwierzy, ale naprawdę nie nawiałem. To wszystko przez jednego szczeniaka, który nawinął się w pocią- gu i wycyganił ode mnie bilet. - I utopić się chciałeś też przez tego szczeniaka? - Nie. Mówiłem panu, że ścigali mnie strażnicy. Co mia- łem robić? - Mówisz, że jedziesz do ojca? - No jasne. Pracuje w Ełku przy budowie kombinatu mięsnego. Pokazywali go nawet w telewizji. - To dziwną drogę obrałeś, bo Ełk trochę w innym kierun- ku. Płynąłeś na przełaj, co? 27