uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 863 563
  • Obserwuję817
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 103 659

Ake Holmberg - Cykl-Ture Sventon (3) Detektyw na pustyni

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :486.0 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

uzavrano
EBooki
A

Ake Holmberg - Cykl-Ture Sventon (3) Detektyw na pustyni.pdf

uzavrano EBooki A Ake Holmberg
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 75 stron)

AKE HOLMBERG LATAJĄCY DETEKTYW (PRZEŁOŻYŁA: TERESA CHŁAPOWSKA) SCAN-DAL

ROZDZIAŁ PIERWSZY Sventon potrzebuje krótkiego urlopu Widząc go, trudno było się domyślić, że jest praktykującym prywatnym detektywem1 . Szedł ulicą Królowej, w szarym płaszczu i czarnych butach. Na głowie miał melonik, co bynajmniej nie świadczy o czymś nadzwyczajnym. Mógł być równie dobrze cukiernikiem, jak nauczycielem, bo wielu cukierników i nauczycieli nosi szare płaszcze i meloniki. Trzeba by dopiero samemu być prywatnym detektywem, żeby spostrzec, że on nim jest. Może zauważyłoby się wtedy, że przypomina jastrzębia, i to bardzo czujnego, o przenikliwym wzroku. Gdyby włożyć rękę do prawej kieszeni jego marynarki, natrafiłoby się na czarną sztuczną brodę i wtedy można by zacząć podejrzewać, że to jednak nie jest cukiernik. Zdarza się bowiem niezwykle rzadko, żeby cukiernik szedł ulicą Królowej ze sztuczną brodą w prawej kieszeni. A w lewej kieszeni marynarki znalazłoby się nabity pistolet i wtedy byłoby już prawie pewne, że nie jest nauczycielem. Bowiem niezmiernie rzadko się zdarza, żeby nauczyciel przechadzał się z naładowanym pistoletem w lewej kieszeni. I tak pomału można by zacząć się domyślać, że to jednak jest praktykujący prywatny detektyw, taki, który ma jakieś niebezpieczne zadanie do wykonania i być może przebrał się za emerytowanego abonenta telefonicznego. Niosąc białe kartonowe pudełko, ów ktoś wszedł do jednego z domów przy ulicy Królowej. W bramie widniał napis: TURE SVENTON Praktykujący Prywatny Detektyw Wbiegł po schodach i otworzył drzwi, na których było napisane: 1 Wcześniejsze przygody, praktykującego prywatnego detektywa, Ture Sventona, opisane zostały w książce pt. “Latający detektyw”. T. SVENTON Teraz już nie ulegało wątpliwości, o ile takowa mogła dotąd istnieć, że ten ktoś to Ture Sventon, najznakomitszy prywatny detektyw w całej Szwecji, jedyny, który posiadał latający dywan.

W poczekalni przed jego gabinetem czekało wielu klientów, każdy z jakąś bardzo trudną sprawą do załatwienia. Jeden chciał, żeby Sventon odnalazł mu kanarka, który w końcu czerwca wyfrunął przez okno na strychu. Inny chciał stwierdzić, gdzie jest pewna osoba nosząca brązowe buty, widziana ostatnio na Odenplan, trzeci znów życzył sobie, by Sventon śledził konduktora w tramwaju na linii numer 3. Tyle było ludzi, że niektórzy nie mieli gdzie siedzieć. Koło drzwi stał wysoki mężczyzna o posępnej twarzy i zapadniętych policzkach, który podejrzewał, że złośliwy sąsiad ukradł mu sztuczne zęby. Wszyscy przyszli do Sventona, żeby mu zlecić wykonanie jakiegoś niebezpiecznego zadania. Sventon przeszedł do następnego pokoju, gdzie za biurkiem siedziała jego sekretarka, panna Jansson. Była siwa i nosiła okulary. Tyle wciąż miała roboty, że nigdy nie mogła skończyć szydełkować łapki do podnoszenia gorących garnków, dawno zaczętej, którą trzymała w szufladzie biurka. - Nie było nic specjalnego? - spytał Sventon, stawiając na stole kartonowe pudełko. - Dzwonił pan Omar. - Pan Omar? - Tak, pan Omar. - Dzwonił? - Tak, dzwonił. - Aha. Gdzie on jest teraz? - Na pustyni arabskiej. Ma właśnie urlop. Pytał, czy pan by się tam nie wybrał i nie zjadł z nim porcji chepchouka2 . - Ach tak, naprawdę? - westchnął Sventon. Przypominał ponurego jastrzębia (o ile można sobie wyobrazić jastrzębia w meloniku). Zdjął melonik i położył go koło pudełka. ,,Kiedyż ja znajdę czas, żeby jeść chepchoukę na pustyni arabskiej? Ledwo mam czas zjeść psysia”. Wyciągnął z kieszeni sztuczną brodę i położył ją obok melonika. A obok brody położył swój pistolet kawaleryjski, pamiętający czasy wojny trzydziestoletniej 3 . Każdy człowiek ma coś, co go odróżnia od innych. Sventona odróżniało nie to, że był tak bardzo zajęty. Nic dziwnego, że najsprytniejszy prywatny detektyw w kraju ma tyle do roboty. Dziwne natomiast było to, że Sventon mówił psyś zamiast ptyś. A zamiast pistolet mówił piftolet. Gdy zaś chciał powiedzieć ciastkarnia Rozalii, wychodziło mu Rofalii. - Wstąpiłem do Rofalii i kupiłem kilka psysiów - powiedział otwierając pudełko. - 2 Czytaj: czepczuka 3 Wojna trzydziestoletnia toczyła się w latach 1618-1648

Niech pani będzie tak dobra zaparzyć kawę. Zjemy sobie po psysiu. Największym przysmakiem Sventona były ptysie z bitą śmietaną, a jedynym miejscem w Sztokholmie, gdzie sprzedawano je przez cały okrągły rok, była ciastkarnia Rozalii. Dlatego Sventon, ile razy przechodził w pobliżu, zawsze wstępował do Rozalii i kupował kilka ptysiów. Kiedy miał dużo roboty, nic mu tak nie dodawało energii jak dobry ptyś. Kawa wkrótce była gotowa, usiedli więc z panną Jansson przy biurku i zjedli po jednym ptysiu. Wypili do tego po trzy filiżanki kawy. Ptysie były świetne: w miarę rumiane, z dużą ilością śmietany. - Czy pan Omar nic więcej nie mówił? - spytał Sventon. - Owszem. Powiedział, że codziennie urządza sobie przejażdżkę na wielbłądzie. Pytał, czy pan też miałby na to ochotę. - Ach tak, pytał o to? - rzekł Sventon ponurym głosem, ścierając z nosa odrobinę bitej śmietany. Zawsze marzył, żeby się przejechać na wielbłądzie. Sventon ogromnie lubił wielbłądy. - Nic więcej nie mówił? - Powiedział, że po każdej przejażdżce pije zwykle w swoim namiocie sześć filiżanek doskonałej arabskiej kawy. - Ile? - Sześć. - Aha, sześć. A ja nigdy nie mam czasu wypić więcej jak trzy - rzekł Sventon z miną jeszcze bardziej ponurą. Obok pokoju panny Jansson był prywatny gabinet prywatnego detektywa Ture Sventona. Sventon wszedł do siebie i zatrzasnął drzwi. Potem usiadł przy biurku i przymknął oczy. I wtedy zobaczył nie kończące się morze piasku, po którym stąpały wielbłądy, wolno i poważnie. Ujrzał namiot, gdzie jadło się chepchoukę, tę znakomitą, lekko strawną potrawę z jarzyn. - Potrzebuję krótkiego urlopu - wymamrotał. Wydawało mu się, że słyszy dziwne, obco brzmiące bicie dzwonów z wysokich minaretów, i że siedzi w namiocie popijając kawę, a wszystko dookoła zalane jest słońcem niczym strumieniem płynnego złota. - Stanowczo potrzebuję krótkiego urlopu - powiedział, i to tak głośno, że panna Jansson otworzyła drzwi i zapytała, czy nie życzy sobie czegoś. - Owszem, urlopu. Panna Jansson uznała, że to doskonały pomysł. Zależało jej, żeby skończyć łapki do

garnków przed Bożym Narodzeniem, a czasu było mało. Jej siostra miała je dostać pod choinką.

ROZDZIAŁ DRUGI Pan Hjortron, konstruktor lodówek W rogu pokoju leżał zwinięty latający dywan. Z bliska czuło się jego specyficzny zapach. W pierwszej chwili miało się wrażenie, że pachnie koniem, lecz jeszcze bardziej z bliska można było stwierdzić, że to raczej zapach wielbłąda. Ile razy Sventon czuł ten zapach, zawsze przypominał mu się pan Omar, od którego ów dywan kiedyś kupił, i myślał sobie, jak by to było przyjemnie odwiedzić go na jego pustyni. Omar spędzał urlop w pięknej oazie, która nazywała się Kaf. Przez resztę roku mieszkał w mieście Djof oddalonym o kilkanaście mil. A więc decyzja powzięta. Ture Sventon pojedzie na pustynię arabską! Podróż do Arabii to wspaniała przygoda. Po drodze można zwiedzić wiele pięknych okolic, można zobaczyć Alpy i Morze. Śródziemne. A na miejscu można jeździć na wielbłądach, można jeść chepchoukę i pić kawę w namiocie, razem z Omarem. Jedyna zła strona pustyni arabskiej, to że nie ma tam ptysiów. W całej Azji, która posiada tyle bogactw naturalnych, nie znajdziesz ani jednego ptysia. Najbogatszy nawet szejk nie może wejść do cukierni czy ciastkarni i poprosić o ptysia - obojętne: ze śmietaną czy bez. I powstaje pytanie, czy to właśnie nie jest najbardziej zagadkową sprawą w całej tej zagadkowej części świata. Azja cierpi na straszny brak ptysiów. Sventon od razu wiedział, że byłoby lekkomyślne brać ptysie z kremem w taką podróż. Miał co prawda specjalne blaszane pudełko służące do przewożenia ptysiów, lecz gdyby je naładować do pełna ptysiami od Rozalii, śmietana skwaśniałaby, zanimby dojechał. Chyba że ptysie byłyby bez nadzienia. Niewykluczone, że na pustyni arabskiej można dostać bitą śmietanę i masę migdałową i może jakiś zręczny cukiernik potrafiłby napełnić ptysie zaraz po przyjeździe, ale czy można być tego pewnym? Czy jest ktoś, kto może zapewnić, że istnieje masa migdałowa na pustyni arabskiej? Sventon nikogo takiego nie znał. Prywatny detektyw zawsze musi na wszystko mieć sposób i Sventon w jednej chwili wiedział, co ma zrobić. Znał pewnego konstruktora lodówek, bardzo mądrego i sławnego inżyniera, , wynalazcę lekkich ręcznych lodówek, które można było nosić z sobą tak mniej więcej jak walizkę albo maszynę do pisania czy tranzystor. Jego modele nazywały się ,,Lodowce” i były w różnych wymiarach: “Lodowiec l”, “Lodowiec 2”, “Lodowiec 3” i tak dalej, aż do “Lodowca 12”. Numer 12 był największą ręczną lodówką. Trzeba było dwóch tragarzy, żeby ją przenieść, ale za to ile się w niej mieściło jedzenia! Można było

przechowywać żywność dla rodziny składającej się z sześćdziesięciu do siedemdziesięciu osób. Sventon sądził, że “Lodowiec 3” albo “Lodowiec 4” będzie najodpowiedniejszym modelem, żeby przechować ptysie podczas podróży na pustynię arabską. Konstruktor lodówek nazywał się Hjalmar Hjortron i miał swoją fabrykę tuż pod Sztokholmem. Sventon natychmiast włożył melonik i udał się tam na latającym dywanie. Pan Hjortron przyjął go bardzo uprzejmie w swoim biurze. Był to duży, tęgi mężczyzna z opadającym wąsem. Sventon zaraz zauważył, że tego dnia był zatroskany i roztargniony. Prywatny detektyw musi wszystko widzieć i Sventon spostrzegł, że Hjortron upuścił pięć razy ołówek i wywrócił wazon z kwiatami, tak że woda wylała się na podłogę. Kiedy zapukano do drzwi, Hjortron zerwał się, przewracając krzesło, i nawet ten szczegół nie uszedł uwagi prywatnego detektywa Sventona. - Panie Hjortron - powiedział Sventon - wybieram się w podróż na Południe i potrzebna mi jest ręczna lodówka. - W takim wypadku mogę panu polecić “Lodowiec 3”. Trójka jest szczególnie lekkim, lecz równocześnie pojemnym sportowym modelem, nadającym się specjalnie do podróży na Południe. - A ile się w nim zmieści psysiów? - spytał Sventon. - Ptysiów? Zaraz zobaczymy... - odparł inżynier Hjortron, wyjmując z kieszeni suwak logarytmiczny. Pogładził wąsy i zaczął obliczać. - Czy będą ze śmietaną, czy bez? - spytał. - Ze śmietaną! - wykrzyknął Sventon. - Oczywiście! Hjortron obliczył na suwaku i powiedział: - Numer trzy zmieściłby trzydzieści ptysiów. - Tylko trzydzieści? - rzekł Sventon i zaczął obliczać w pamięci. - To niedużo. Jadę aż do Kaf, na pustynię arabską. - Może weszłoby nawet trzydzieści dwie sztuki, ale nie radziłbym wkładać więcej, bo mogłyby się pognieść. - Czy nie lepiej wobec tego, żebym wziął numer cztery? - “Lodowiec” numer cztery jest nieco pojemniejszy - odparł Hjortron - ale za to waży znacznie więcej. Trójka jest lekkim, zgrabnym modelem nadającym się do podróży. Posiada uchwyt na wierzchu, nosi się ją więc jak walizkę. - Byłaby bardziej odpowiednia - przyznał Sventon, drapiąc się w brodę. - Ale trzydzieści psysiów to niewiele. - Trzydzieści dwa - powiedział Hjortron.

- To tylko o dwa więcej. Trzydzieści dwa psysie starczą zaledwie do Alp. Zjem ostatniego gdzieś niedaleko Matterhornu4 . A co będę miał na później? Czy pan o tym pomyślał? - Nie - odparł Hjortron. - Rzeczywiście, nie pomyślałem o tym. Milczeli przez chwilę, obaj rozważając zagadnienie. - “Lodowiec 4” zmieści najmniej czterdzieści ptysiów z kremem - rzekł w końcu Hjortron. - A do piątki weszłoby, jak sądzę, około sześćdziesięciu. - Ale ja nie chcę podróżować z wielką, niezgrabną szafą. I znów zamilkli, rozmyślając jakiś czas nad tym problemem. Słychać było odgłosy z fabryki, stukanie narzędzi i łoskot maszyn. Produkcja słynnych “Lodowców” szła pełną parą. - Panie Sventon - szepnął Hjortron, rozglądając się dokoła tak, jakby się bał, że ktoś podsłuchuje. - Panie Sventon - powiedział i zajrzał dla ostrożności pod stół. - Coś panu powiem... - szepnął tak cicho, że Sventon musiał się nachylić, żeby go usłyszeć. - Powiem panu coś... - Co takiego? - spytał Sventon. - Zrobiłem... - szepnął inżynier tak cicho, że Sventon absolutnie nic nie słyszał, mimo że rękę przystawił do ucha. - Zrobiłem... “Jest bardzo nerwowy - pomyślał Sventon. - Ciekawe, co on takiego zrobił?” Hjortron zajrzał jeszcze raz pod stół, ponieważ jednak nie znalazł tam nic podejrzanego, powiedział, wciąż szeptem: - Panie Sventon, czy słyszał pan kiedykolwiek o ,,Arktyce”? 4 Matterhorn - szczyt w Alpach Zachodnich, na granicy Szwajcarii i Włoch.

ROZDZIAŁ TRZECI Klopsiki z borówkami - O Arktyce? - spytał Sventon nieco zirytowany. - Tssss... - syknął Hjortron. - Nie tak głośno! To jeszcze jest tajemnica. - Jaka tajemnica? - zniecierpliwił się Sventon. - “Arktyka”! - zasyczał Hjortron. - Przecież to już nie jest żadna tajemnica. Dawno została odkryta. - Odkryta! - inżynier zachwiał się, jakby otrzymał śmiertelny cios. Potem opanował się i powiedział: - Ja nie myślę o Arktyce, lecz o “ARKTYCE”, mojej nowej, rewelacyjnej lodówce, najlepszym przyjacielu domu. Podszedł na palcach do drzwi i zamknął je. Chustką otarł czoło. Potem wyjął z kieszeni pęk kluczy i otworzył dużą kasę pancerną wmurowaną w ścianę. Z kasy wyjął coś, co przypominało zwykłą walizkę w której może się zmieścić piżama, ubranie, jedna para butów, dwie kanapki z serem i szczotka do zębów. Jedyna różnica, to że ta walizka była metalowa i białego koloru. Można ją było wziąć za ręczną lodówkę typu ,,Lodowiec”. Sventon był prawie pewien, że to, co widzi przed sobą, to “Lodowiec” numer trzy, ale potem zauważył na froncie małą metalową tabliczkę z napisem: “ARKTYKA”. - A więc to jest “Arktyka”? - spytał. - Tssss... To tajemnica - syknął Hjortron, rozglądając się na wszystkie strony. Zajrzał nawet do kosza na papiery, ale nie było tam nic niewłaściwego, więc uspokoił się trochę. - Wytłumaczę panu. “Arktyka” jest nowym wynalazkiem. Jeszcze go nie opatentowałem. - Ach tak - odparł Sventon. - Dotychczas wyprodukowałem tylko ten jeden egzemplarz. - Ach tak - powtórzył Sventon. - Tak. Jeszcze nie opatentowałem ,,Arktyki”, ale warta jest majątek. Zakładając, że nikt jej nie ukradnie i nie schowa gdzieś, żeby zobaczyć, jak jest skonstruowana... - Ach tak - rzekł Sventon, który teraz dopiero zdał sobie sprawę z ogromu niebezpieczeństwa. Stał wpatrując się w “Arktykę”, coraz bardziej podobny do jastrzębia. - To nie jest zwyczajna lodówka - tłumaczył dalej jej wynalazca. - Przeciwnie, to jest zupełnie nadzwyczajna lodówka. Zmieni cały nasz tryb przyrządzania posiłków. “Arktyka” jest rewelacyjnym wynalazkiem. Stanie się najlepszym przyjacielem zmęczonych gospodyń domowych.

- Naprawdę? - rzekł Sventon. - Ale bardzo pana przepraszam, panie Hjortron, trochę mi się spieszy... - “Arktyka” - ciągnął dalej inżynier, nie słuchając Sventona - będzie produkowana w dwunastu wielkościach, tak jak ,,Lodowiec”. Różnica jednak polega na tym, że jeśli włożyć befsztyk do “Lodowca”, na drugi dzień będzie akurat taki sam, kiedy się go wyjmie na obiad. - A jak wobec tego wygląda befsztyk wyjęty z “Arktyki”? - spytał Sventon, patrząc na zegarek. - Tu właśnie jest różnica - szepnął Hjortron - kolosalna różnica! Otworzył lodówkę. Natychmiast rozległa się muzyka. - Co to? - zdziwił się Sventon. - Marsz paradny pułku z Upplandii - odparł Hjortron, ocierając chustką pot z czoła. - Skąd się bierze ta muzyka? - spytał Sventon, rozglądając się po pokoju. - Z “Arktyki” - odparł Hjortron. Prywatny detektyw Ture Sventon spojrzał bacznie na Hjortrona. Zaczął podejrzewać, że inżynier ma nie całkiem dobrze w głowie. Zachowywał się przedziwnie. - ,,Arktyka” ma wbudowany aparat radiowy, który automatycznie zaczyna grać, gdy się otworzy drzwiczki. Niech, pan pomyśli, co znaczy trochę dobrej muzyki dla zmęczonej pani domu! Jak mówię: ,,Arktyka” stanie się najlepszym przyjacielem domu. Sventon zaciekawiony zajrzał do środka. Wnętrze najlepszego przyjaciela domu wyglądało jak w każdej zwykłej lodówce. Były tam dwa półmiski z jakimiś dziwnymi małymi rzeczami. Jakby pokurczone resztki jedzenia, bardzo nieapetyczne. Coś w rodzaju malutkich klopsików, które stały tak długo w spiżarni, że nadają się już tylko do wyrzucenia. Lecz Hjortron wyjął jeden półmisek i poczęstował Sventona. Z niewidocznego radia popłynęło kilka uroczystych akordów, tak jakby Sventon został zaproszony na bankiet. - Dziękuję - rzekł detektyw, patrząc podejrzliwie na półmisek - ale jadłem obfity obiad. - Głupstwo! - wykrzyknął przyjacielski inżynier. - Koniecznie musi pan skosztować czegośkolwiek z ,,Arktyki”. - Dziękuję - odparł Sventon i spojrzał na zegarek - ale niedługo będę jeść kolację. - Głupstwo - orzekł przyjazny, gościnny wynalazca - to są klopsiki zrobione przez moją żonę. Klopsiki z borówkami. - Ach tak - powiedział Sventon, który nie wiedział, co o tym sądzić. Z radia grzmiała dęta orkiestra. - Zawsze mówię, że nikt nie potrafi tak zrobić klopsików, jak moja żona. W tym momencie ktoś zapukał do drzwi. Hjortron podskoczył, jakby go ugryzła

pszczoła. Zatrzasnął drzwiczki lodówki i schował ją do kasy pancernej. Zapomniał o talerzu z obrzydliwymi resztkami jedzenia i zostawił go na stole. Podszedł do drzwi i otworzył. Do pokoju wszedł mały, blady człowieczek o chytrym wyglądzie. Miał spiczasty nos i granatowe ubranie z dobrze zaprasowanymi spodniami. Nosił duże okulary w rogowej oprawie i rude wąsiki. Sventon zauważył, że miał małe spiczaste buty. - Czy mogę przedstawić... asystent spiżarkowy Lodownicki... chciałem powiedzieć asy- stent lodówkowy Spiżarnicki... i detektyw Pryvatson... chciałem powiedzieć prywatny detek- tyw Sventon - plątał się zdenerwowany wynalazca, zerkając ukradkiem na kasę pancerną. Asystent do spraw lodówek, nazwiskiem Spiżarnicki, i prywatny detektyw Sventon przywitali się. Sventon zauważył, że oczy Spiżarnickiego latały to tu, to tam. Nigdy nie było wiadomo, w którą stronę patrzy. Sventon przyglądał mu się przenikliwym wzrokiem. Zdawało mu się, że już go kiedyś widział, ale gdzie? - Miło mi - rzekł Spiżarnicki i kichnął. - Mnie również - odparł Sventon przybierając wyraz czujnego jastrzębia. - Jeśli nic już nie ma na dzisiaj - zwrócił się Spiżarnicki do Hjortrona - to ja sobie pójdę. - Kichnął przy tym trzy razy, patrząc równocześnie na Hjortrona, na Sventona i na kasę pancerną. - Tak, tak, idź już - rzekł Hjortron. - A więc żegnam - powiedział Spiżarnicki. - Żegnaj - odparł Hjortron. - Do widzenia - rzekł Sventon. Mały asystent już prawie opuszczał pokój, kichając po raz ostatni (cierpiał przez cały rok na katar sienny), gdy nagle zatrzymał się. Stanął jak wryty, patrząc na biurko. Hjortron obejrzał się. I nawet Ture Sventon, prywatny detektyw ze Sztokholmu, odwrócił się, by spojrzeć na biurko. Na talerzu leżały świeżutkie, pięknie przyrumienione klopsiki z jaskrawoczerwonymi borówkami.

ROZDZIAŁ CZWARTY Sventon jest zaproszony na skromna kolację - A więc żegnaj - odezwał się Hjortron, wypychając Spiżarnickiego za drzwi. Wyglądało na to, że asystent ma ochotę zostać. Przypuszczalnie klopsiki były jego ulubionym daniem, bo patrzył na nie tęsknym wzrokiem. Hjortron zamknął za nim drzwi i wytarł chustką czoło. - Nie wierzę temu człowiekowi - mruknął. - Ach tak - rzekł Sventon. - Dlaczego? - Nie wierzę - odparł Hjortron. - Podejrzewam, że chce ukraść to mięso, a raczej ,,Arktykę”, chciałem powiedzieć. Na razie Sventon nie był w stanie zainteresować się bliżej ani Spiżarnickim, ani ,,Arktyką”. Podszedł do biurka. Nie, to nie żadne złudzenie. Klopsiki były prawdziwe. Nigdy nie widział bardziej autentycznych. Tak samo borówki. Były świeże, jasnoczerwone i prawdziwe. Sventon nachylił się i powąchał. Poczuł delikatną woń dopiero co upieczonego mięsa i świeży, ostry zapach borówek. Przypomniały mu się wstrętne, pokurczone resztki jedzenia, które przedtem leżały na talerzu. Zrobiło mu się nieswojo. Zdwoił czujność, stając się jeszcze bardziej podobny do jastrzębia. Włożył rękę do kieszeni, żeby się upewnić, że ma przy sobie swój kawaleryjski pistolet. Prywatny detektyw jest stale narażony na wszelkiego rodzaju niebezpieczeństwa, toteż stwierdziwszy, że paskudne resztki, dobre chyba tylko dla szczurów, zamieniły się w klopsiki z borówkami, miał rzeczywiście powód do wzmożonej czujności. Zacisnął rękę na kolbie pistoletu i bacznie przypatrywał się wynalazcy i klopsikom. Był przygotowany na wszystko. - Co to znaczy? - spytał ostro. - Co takiego? - odparł roztargniony Hjortron. - Ach tak, klopsiki! Dobrze, że mi pan przypomniał. Będziemy je mieli na obiad. Byłbym zapomniał... - Otworzył kasę pancerną i wyjął z niej “Arktykę”. Otworzył drzwiczki i natychmiast rozległy się dźwięki wspaniałej symfonii a-moll. Wziął talerz i wstawił go, do lodówki. Potem zastanawiał się chwilę nad czymś. - Panie Sventon - rzekł. - Mamy wiele spraw do omówienia. Niech pan przyjdzie do mnie do domu. - Co takiego?! - spytał Sventon. Symfonia brzmiała tak głośno, że trudno było usłyszeć,

co inżynier mówi. - Do domu! - krzyknął Hjortron. - Niech pan przyjdzie do mnie do domu! - O której?! - odkrzyknął Sventon wyciągając zegarek. - Nie ma jeszcze piątej! Dopiero za piętnaście! - Co, proszę?! - rzekł Hjortron przykładając rękę do ucha. Dźwięki symfonii rozbrzmiewały coraz to wspanialej. Każdy członek orkiestry grał, jak tylko, mógł najgłośniej. Hjortron podszedł o krok bliżej, żeby lepiej słyszeć Sventona. - Co takiego?! - spytał. - Jest za piętnaście piąta! - wrzeszczał Sventon, mocno zaciskając dłoń na kolbie pistoletu. - Która?! - rzekł Hjortron i wyłączył radio, tak że w pokoju zrobiło się całkiem cicho. Wyciągnął złoty zegarek. - Jest za piętnaście piąta - rzekł uprzejmie. Teraz Sventon był już absolutnie pewien, że inżynier nie jest całkiem normalny. Wszystko razem było bardzo kłopotliwe. Przyleciał przecież na swoim dywanie do fabryki lodówek, żeby spokojnie porozmawiać z inżynierem Hjortronem na temat odpowiedniej lodówki do zabrania w podróż po pustym arabskiej. A tymczasem co się dzieje? Żywność nadająca się dla szczurów zamienia się w mielone mięso z sosem. Wydaje mu się, że widział już kiedyś chytrze wyglądającego asystenta. A wynalazca lodówek zachowuje się tak dziwnie, że można spodziewać się najgorszego. Hjortron włożył płaszcz i kapelusz. - Panie Sventon - rzekł. - Jak już mówiłem, jestem przekonany, że Spiżarnicki zamierzą ukraść “Arktykę”. Czy pan podjąłby się go zdemaskować? Niech pan przyjdzie do mnie na kolację, to omówimy tę sprawę. Sventon już miał odpowiedzieć, że na razie nie może podjąć się żadnego zlecenia, ponieważ wybiera się wkrótce w podróż po pustyni arabskiej, ale właśnie w tym momencie Hjortron otworzył lodówkę i znów zabrzmiała symfonia, równie wspaniale jak przedtem. - To będzie skromna kolacja! - wrzasnął inżynier. Podniósł lodówkę i wyłączył radio. Trzymał ją za rączkę, zupełnie tak, jak gdyby była walizką. - Będzie tylko mała przekąska - objaśnił. - Klopsiki z borówkami.

ROZDZIAŁ PIĄTY W willi przy Sviskonstigen W Appelviken, jednej z dzielnic Sztokholmu, jest mała ulica zwana Sviskonstigen. Jeśliby otworzyć biało malowaną furtkę do jednej z willi stojących przy tej uliczce i wejść do ogrodu, miałoby się z pewnością ochotę przystanąć na chwilę i nacieszyć oko widokiem pięknych kwiatów i krzewów rosnących wśród skał i kamieni. Zakładając, oczywiście, że byłoby to latem. Teraz jednak była zima, do świąt Bożego Narodzenia zostało już tylko kilka dni, można więc równie dobrze pójść prosto do drzwi frontowych, na których widnieje mosiężna tabliczka z napisem: Konstruktor lodówek inżynier HJALMAR HJORTRON z rodziną Willa była ładna, w sam raz dla rodziny składającej się z czterech osób. Miała białe ściany i zielone okiennice i była wyposażona we wszystkie nowoczesne urządzenia. Z lodówkami włącznie, rzecz jasna. Żadna willa w całym Appelviken ani w sąsiedztwie nie posiadała tylu lodówek. Jedna, duża, stała w kuchni, druga - mała i przenośna, ,,Lodowiec l” - znajdowała się pod stołem w jadalni, żeby nie trzeba było iść do kuchni po sałatę, pozostałą z wczorajszego obiadu. Poza tym był ,,Lodowiec” (model numer 3) w sypialni, na wypadek, gdyby komuś zachciało się paru łyków świeżego soku pomarańczowego zaraz po przebudzeniu. Trudno sobie wyobrazić, żeby w willi inżyniera Hjortrona miało nie być lodówek. W kuchni stała poza tym szafka do przechowywania gorących potraw, znanej marki ,,Równik”. Ją także skonstruował inżynier Hjortron, ale oczywiście bardziej był znany dzięki lodówkom. Liza i Lars Hjortron siedzieli w holu na górze i robili wycinanki z pięknych, różnokolorowych bibułek. Miały to być ozdoby na choinkę. To był pierwszy dzień ferii świątecznych, dzień niezwykle przyjemny. Oczywiście sama Wigilia jest jeszcze przyjemniejsza, ale kiedy święta się skończą, przychodzi myśl: ,,Gdyby tak ferie dopiero się zaczynały!” Otóż teraz właśnie dopiero co się zaczęły, więc Liza i Lars myśleli sobie: “Gdyby tak już dziś była Wigilia!” Oboje mieli wysokie buty na nogach. Dawniej nigdy nie było im wolno chodzić w

butach po domu, bo mama twierdziła, że wnoszą błoto, nawet gdyby nie wiem jak wycierali nogi. Ale teraz nie musieli zmieniać obuwia wracając z dworu. Wolno im było chodzić w butach po najpiękniejszym dywanie, nawet jeśli przychodzili prosto z ulicy pokrytej topniejącym śniegiem. A to dlatego, że ich ojciec skonstruował automatyczną maszynę do czyszczenia obuwia, która stała zaraz przy drzwiach wejściowych. Wkładało się do niej najpierw jedną nogę, potem drugą. Szybko obracające się szczotki, ogrzewane ciepłym strumieniem powietrza, czyściły i osuszały w jednej chwili najbardziej nawet brudne i mokre buty. Inżynier Hjortron obliczył, że dzięki mniejszemu zużyciu pasty do podłogi koszt tej maszyny (zwanej rotoszczotką) zwróci się już po jednym roku, trzech miesiącach i jednym tygodniu. Zadzwonił telefon. - Odbierzcie, Lars albo Liza! - zawołała mama, która właśnie piekła pierniki i nie mogła odejść od kuchni. Lars podniósł słuchawkę. Po krótkiej rozmowie zawołał: - Przyjdzie prywatny detektyw Sventon! - Naprawdę? - zdziwiła się pani Hjortron. Ale dlaczego? Przecież nic nie zgubiłam. - Włożyła rękę pod fartuch, żeby sprawdzić, czy złota broszka znajduje się na swoim miejscu. - Tatuś powiedział, że prywatny detektyw Sventon przychodzi z nim na kolację, - Tak powiedział? - zastanowiła się mama. - Nie mam nic w domu, żeby gościa poczęstować, akurat teraz, w samym środku przygotowań świątecznych! Ładna historia! - Tatuś powiedział, że nie musisz nic wymyślać specjalnego. Powiedział, że będziemy jeść magiczne potrawy. - Ach tak! - ucieszyła się pani Hjortron i odetchnęła z ulgą. - Tym lepiej. Ale zastanawia mnie, po co pan Sventon tu przychodzi? - Czy mama myśli, że przylecą z tatą na dywanie? - Prawda! Dywan! - zawołała Liza, która przysłuchiwała się przechylona przez poręcz. I ona, i Lars wiedzieli, że Sventon jest jedynym prywatnym detektywem w całej Szwecji, który posiada latający dywan. Któregoś dnia, bardzo niedawno, kiedy Lars jeździł na nartach niedaleko Drottningholmu, usłyszał nad głową szum i spojrzawszy w górę zobaczył przelatujący całkiem nisko dywan. Na dywanie siedział mężczyzna o ostrym profilu i trzymał w ręku lornetkę. Lars od razu się zorientował, że to musi być prywatny detektyw Sventon na zwiadach. To był jedyny raz, kiedy widział latający dywan. Liza nigdy go nie widziała. - Co takiego? - spytała mama. - Dywan? Nie, mam nadzieję, że tata będzie bardziej rozsądny. Mógłby się przeziębić, bo dziś bardzo zimno.

- Oczywiście. Ale czy mama nie myśli, że my z Lizą moglibyśmy się przelecieć, gdybyśmy ładnie poprosili? - W żadnym razie! - Ale, mamo, pozwól, proszę! - zaczęła błagać Liza. - Włożymy masę ciepłych rzeczy, tak żeby nam nie było ani trochę zimno. - No dobrze, zobaczymy - odparła mama, wsuwając do pieca ostatnią blachę z piernikami. Dała dzieciom po jednym świeżo upieczonym piernikowym człowieczku i poprosiła, by nakryły do stołu. Obok jadalni była weranda i kiedy Lars i Liza ustawiali talerze i kładli sztućce, usłyszeli lekkie uderzenie, tak jakby coś upadło na podłogę na werandzie. Spojrzeli przez szklane drzwi. Za drzwiami stał ich ojciec, trzymając w ręku lodówkę ,,Arktykę”. Zastukał w szybę i dał im znak, żeby otworzyli. Obok niego stał ktoś mniejszego wzrostu, w meloniku, i zwijał dywan. To był Ture Sventon, prywatny detektyw.

ROZDZIAŁ SZÓSTY Sventon je magiczna kolację z rodzina Hjortronów - Serdecznie witamy, panie Sventon - powiedziała pani Hjortron. A do męża szepnęła: - Przyniosłeś kolację, mam nadzieję? - Oczywiście, kochanie - odparł inżynier, podając jej przenośną lodówkę “Arktykę”. - Dostaniemy magiczną kolację! - zawołali Lars i Liza. - Co to takiego? - spytał Sventon. - Doskonale pamiętał, jakie na nim dziwne wrażenie zrobił widok mielonego mięsa, które się nagle pojawiło na biurku. - Magiczną kolację? - spytał podejrzliwie. - Dzieci tak to nazywają - wyjaśniła pani Hjortron z uśmiechem. - Mój mąż wymyślił nową metodę zamrażania żywności... - Tsss! - ostrzegł inżynier Hjortron, rozglądając się dokoła. - Nie tak głośno! - O co chodzi? - spytał Sventon. Włożył rękę do kieszeni, żeby sprawdzić, czy na pewno jest tam pistolet. - Detektyw Sventon i ja mamy kilka spraw do omówienia, zanim podasz kolację - rzekł Hjortron, ocierając pot z czoła. - Ależ, drogi Hjalmarze, będzie gotowa za sekundę - rzekła jego żona, wskazując na lodówkę. - Może by pan chciał zobaczyć, panie Sventon, jak ,,Arktyka” działa? - Tsss! - syknął inżynier i ostrożnie zamknął drzwi od werandy. Wszyscy weszli do kuchni. Lars i Liza przypatrywali się zwiniętemu dywanowi, który Sventon niósł pod pachą. Gdyby tylko zechciał go odłożyć, mogliby go zbadać dokładniej. Dywan wydzielał przyjemny zapach, trochę przypominający zapach cyrku. Pani Hjortron postawiła “Arktykę” na stole, odsuwając na bok półmisek z piernikami. Wszyscy stali dokoła. Sventon miał się na baczności. Pani Hjortron otworzyła drzwiczki lodówki i natychmiast rozległy się dźwięki harmonii (“Pachnący las”, polka szkocka). Sventon zajrzał ostrożnie do środka. Stało tam kilka różnych talerzy i półmisków - widok już mu znany. Na wszystkich leżały obrzydliwe, wyschnięte resztki jedzenia. - Czy możemy pana poczęstować klopsikami, panie Sventon? - Dziękuję - odparł Sventon spokojnie. Nie chciał być nieuprzejmy. Pani Hjortron wyjęła jeden z półmisków. Na nim leżało coś, co wyglądało jak trucizna na szczury. Potem wyjęła coś innego, o równie nieprzyjemnym wyglądzie.

- Klopsiki z borówkami, proszę bardzo - rzekł Hjortron. - Zawsze powtarzam: dajcie mi tylko dobrą porcję klopsów z borówkami, a niczego innego nie będę pragnął. Nie zaprzeczam, że flaki są dobrą rzeczą. Albo golonka. Golonka bywa pierwszorzędna. Ale mnie dajcie raczej porcję smacznych, dobrze przyprawionych klopsików. Sventon nie słuchał go. Wpatrywał się w oba półmiski. Zobaczył, ku swemu przerażeniu, że wstrętne, pokurczone kawałki jedzenia zaczynają rosnąć... puchnąć... zmieniać kształt. Na obu półmiskach leżały teraz (przy akompaniamencie melodii “Pachnący las”) apetyczne klopsiki i świeże, czerwone, bogate w witaminy borówki. Sventon zdziwiony spojrzał na domowników. Wszyscy byli spokojni i weseli. Tylko pan Hjortron nagle podszedł do okna i spuścił roletę. Pani Hjortron wyciągnęła z pieca ostatnią blachę z piernikami i włożyła klopsiki, żeby się zagrzały. Następnie wyjęła z ,,Arktyki” jakiś paskudnie wyglądający przedmiot, przypominający mały pieniądz (ale znacznie brzydszy), i położyła go na ozdobnym talerzu. Mały krążek zaczął rosnąć (przy dźwiękach polki ,,Hejże, chłopcy”), aż w końcu zamienił się w tort w rodzaju tortu książęcego. Takie torty są ubrane zielonym marcepanem i uważane za wyjątkowy delikates. - A więc, proszę - powiedziała pani Hjortron. - Kolacja podana. Przeszli do jadalni i usiedli przy stole. Sventon, nie dowierzając, skosztował klopsa. Wziął na widelec mały, bardzo malutki kawałek. Klops smakował zwyczajnie. - Magiczną kolację łatwo zrobić - rzekł, Lars, nakładając sobie borówki na talerz, - Dzieci nazwały to jedzenie magicznym - wyjaśniła pani Hjortron z uśmiechem. - Wydaje im się, że rzeczywiście coś się dzieje macicznego, kiedy wyjęte z lodówki potrawy zaczynają rosnąć. Sventon był głodny i jadł z apetytem. Z właściwą sobie spostrzegawczością zauważył, że skoro cała rodzina siedzi i zajada tajemnicze dania, nie mogą one zagrażać życiu. - Niech mi pan powie - zwrócił się do wynalazcy lodówki - jak to wszystko jest zrobione? - Nic prostszego - rzekł Hjortron. - Proszę mi podać klopsiki. Dziękuję. Cała rzecz jest bardzo prosta. To znaczy, jest bardzo skomplikowana. - Wyobrażam sobie - powiedział Sventon. - Czy widział pan suszone jarzyny? Otóż wynalazłem sposób, żeby odwadniać każdego rodzaju żywność i powodować kurczenie się jej. Jeśli włoży się do “Arktyki” wianek kiełbasy, skurczy się i wyschnie tak, że będzie mógł tam leżeć dowolną ilość czasu, dopóki któregoś dnia nie stanie się znów potrzebny. Pani domu może włożyć do tej lodówki dziesięć funtów polędwicy wołowej, a cała skurczy się do tego stopnia, że będzie ledwo co większa od

befsztyka. Czy może mi pan podać borówki? Dziękuję. A co się dzieje potem, to pan już widział. Jedzenie wyjęte z “Arktyki” rośnie samo z siebie aż do swej właściwej objętości. - Jak ono może rosnąć samo z siebie? - spytał Sventon. Był już znacznie mniej podejrzliwy i jadł ze smakiem. - Dzięki wilgotności powietrza. Żywność, która była przechowywana w “Arktyce”, wsysa wilgoć z powietrza i wtedy powstaje pewien proces chemiczny, który w połączeniu z... no tak, krótko mówiąc, sprawa jest bardzo prosta. To znaczy, że jest właściwie bardzo skomplikowana. - Znakomity ten klops - stwierdził Sventon, zupełnie już uspokojony. - Podajcie klops panu Sventonowi. Jak pan sam rozumie, ,,Arktyka” spowoduje rewolucję w całym naszym sposobie życia. Poza tym wbudowałem w nią aparat radiowy. Proszę, tu jest kilka reklam, które zaprojektowałem. Hjortron podał Sventonowi kartkę papieru. Sventon, nieco zdumiony, przeczytał: Przybył do Ciebie Najlepszy Przyjaciel Domu! Teraz możesz za jednym zamachem, oszczędzając sobie pracy, przygotować klops, który ci starczy na cały rok. Dodatkowym walorem “Arktyki” jest wbudowane w nią radio tranzystorowe. Tak więc, na przykład, wyjmując z lodówki całodzienna porcję klopsu z borówkami, słuchasz “Marsza gladiatorów”. - To brzmi nieźle - rzekł Sventon. I czytał dalej, z coraz większym zdziwieniem: Wypróbuj sensacyjna nowość: podaj wigilijnego karpia w dzień wianków czerwcowych. Zwykle zostaje trochę karpia z Wigilii, prawda? Zachowaj go na czerwiec! “Arktyka” ułatwia pracę w domu, przyczynia się do ogólnego komfortu! Większe modele zaopatrzone są w dwa głośniki, co zapewnia wyjątkowa czystość dźwięku. ,,Arktyka”, Najlepszy Przyjaciel Domu, jest do twych usług! Sventon czytał, a tymczasem twarz inżyniera Hjortrona zachmurzyła się. Pani Hjortron wiedząc, że mąż często się niepokoi o przyszłość ,,Arktyki”, spytała, żeby odwrócić jego myśli: - Hjalmarze, czy nie wynalazłeś ostatnio niczego nowego? - Owszem - ożywił się Hjalmar. - Wczoraj wymyśliłem jedną rzecz. - Co takiego?

- Obrotowy stojak pod choinkę. Liza i Lars podnieśli wzrok znad swoich kawałków tortu. Obrotowy stojak pod choinkę?! Święta już były za pasem, wszystko więc, co ich dotyczyło, było interesujące. - Przy tańcu wokoło choinki przeważnie robi się wszystkim bardzo gorąco, a poza tym powstaje hałas - wyjaśnił inżynier. - Dlaczego więc choinka nie miałaby się obracać? Zamiast tańczyć, można by wtedy stać spokojnie! w miejscu. To znacznie praktyczniejsze i nawet babcia staruszka mogłaby brać udział w uroczystości. Sventon całkiem zaniemówił, ale to głównie dlatego, że nigdy dotąd nie jadł kolacji u wynalazcy. Pod koniec posiłku opuściły go wszelkie najmniejsze nawet podejrzenia. Zajadał ze smakiem. Hjortron okazał się wspaniałym i solidnym konstruktorem lodówek, może miał tylko nieco nerwowe usposobienie. A magiczne potrawy pani Hjortron były nadzwyczajne. Podziękował za kolację i powiedział, że już dawno nie jadł tak dobrych klopsów.

ROZDZIAŁ SIÓDMY Rozmowa o interesach Po kolacji inżynier Hjortron i detektyw Sventon zasiedli w drugim pokoju. - Musimy porozmawiać o “Arktyce” - powiedział inżynier. - Z największą przyjemnością - odparł wesoło Sventon. - Borówki były znakomite i nie mam też nic do zarzucenia, jeśli chodzi o dźwięk głośnika. Najlepsza lodówka, jaką kiedykolwiek widziałem. Hjortron westchnął głęboko. - Jestem poważnie zaniepokojony przyszłością “Arktyki” - rzekł. - Nie ma powodu - odparł Sventon. - Lodówka ma piękny dźwięk. - Jestem otoczony szpiegami - powiedział Hjortron. Zrobił się bardzo blady. - Naprawdę? - rzekł Sventon. Każdy prywatny detektyw jest przyzwyczajony do niezwykłych i niebezpiecznych sytuacji, Sventon uważał więc za rzecz zupełnie naturalną, że Hjortron jest otoczony szpiegami. - Wyśmienite borówki - rzekł uspokajająco i zapalił duże cygaro. - Wyłożę wszystkie karty na stół - powiedział Hjortron, ocierając pot z czoła. - Wyłożę cały klops na stół... wszystkie karty, chciałem powiedzieć. Zginęły rysunki “Arktyki”. Sventon nie zdziwił się ani trochę. Prywatny detektyw przyzwyczajony jest do tego, że wszystko ginie. Naszyjniki z pereł, pieniądze, walizki i portfele - wszystko nieustannie ginie. Nie mówiąc już o spinkach do kołnierzyków. Ciągle o tym słyszy. Prywatnego detektywa najbardziej dziwi, kiedy się dowiaduje, że coś nie zginęło. Sventon uważał więc za rzecz zupełnie naturalną, że zniknęły rysunki “Arktyki”. - Nie ma rysunków “Arktyki” - wymamrotał Hjortron. - Wierzę panu - rzekł Sventon, zaciągając się mocno cygarem. - Co za świetne cygaro - dodał z zadowoleniem. - Wspaniały aromat. - Musiałem wczoraj rozpalić ogień. Włożyłem parę kawałków drzewa do pieca i podpaliłem je rysunkami. - Hjortron zrobił się jeszcze bledszy. - Na to się już nic nie poradzi. Spaliły się - wyjaśnił Sventon. - Nigdy nie należy rozpalać ognia rysunkami lodówki, nawet gdyby na dworze było nie wiem jak zimno. - Wiem, ale ja myślałem, że to były gazety. - Ach tak, rozumiem - rzekł Sventon. - Mogę oczywiście zrobić nowe rysunki. Wszystko mam w głowie. Zresztą mam sama lodówkę, ale zrobienie nowych roboczych planów wymaga dużo czasu, a najgorsze jest to...

- Hjortron rozejrzał się na wszystkie strony. ściszył głos i mówił dalej ochrypłym szeptem: - ...najgorsze jest to, że ktoś chce ukraść lodówkę. - Nic dziwnego - rzekł Sventon - taka doskonała lodówka! Nigdy jeszcze nie słyszał, żeby jakaś dobra wartościowa rzecz nie została prędzej czy później skradziona. Właśnie dlatego odczuwał potrzebę krótkiego urlopu. - Podejrzewam mojego asystenta, Spiżarnickiego - mówił dalej Hjortron. - W dzień trzymam lodówkę w biurze. Zamykam ją w kasie pancernej i już parę razy zastałem Spiżarnickiego majstrującego przy kasie, z pęczkiem kluczy w ręku. Któregoś razu, gdy wszedłem, Spiżarnicki wyciągnął chustkę do nosa i powiedział, że kasa była trochę zakurzona, innym razem znów uderzył w nią ręką i powiedział, że złapał karalucha. - A gdzie pan przechowuje “Arktykę” w nocy? - Tu, w domu. Nigdy się z nią nie rozstaję. Wczoraj wieczorem byłem w teatrze i trzymałem ją cały czas na kolanach. Kilkakrotnie w ciągu ostatniego tygodnia oboje z żoną budziliśmy się, bo ktoś skradał się koło domu, ktoś, kto chciał ukraść “Arktykę”. Trzymam ją w nory pod łóżkiem i co najmniej trzy razy wstaję, żeby zobaczyć, czy jeszcze tam jest. Sventon siedział pogrążony w myślach. Na dworze zaczynało się ściemniać. Słychać było, jak lekko szeleszczą korony drzew. - Niech mi pan powie - odezwał się w końcu, strącając popiół z cygara - czy w “Arktyce” można by zamrozić psysie? Psysie z kremem? - Oczywiście. Z kremem czy bez, to nie ma znaczenia. “Arktyka” spowoduje przewrót w całym naszym sposobie życia. W przyszłości umęczone gospodynie domowe będą mogły za jednym zamachem upiec ptysiów na kilka lat. - A czy psysie się skurczą? Myślę o psysiach z kremem? - Tak się skurczą, że nie będą większe od małych orzechów włoskich. Sventon namyślał się. - Panie Hjortron - rzekł w końcu. - Jedyny sposób uratowania lodówki, to żebym ja. się nią zajął. Wezmę ją z sobą na pustynię arabską. Przez ten czas będzie pan mógł spokojnie przygotować rysunki. Ile się zmieści zamrożonych psysiów w “Arktyce”? Psysiów z kremem. Hjortron wyjął z kieszeni suwak logarytmiczny i zaczął obliczać. - Tysiąc dwieście orzechów z kremem... - chciałem powiedzieć: ptysiów. - To by było aż nadto. Nie potrzebuję więcej jak sto sztuk. Zabiorę więc lodówkę dziś wieczór. - Świetnie. W ten sposób “Arktyka” będzie bezpieczna. Sventon zerwał się i upuścił cygaro. Rzucił baczne spojrzenie w kierunku okna.

- To prawdziwe błogosławieństwo - mówił dalej inżynier. - Nie będę musiał wstawać w środku nocy i zaglądać pod łóżko. Sventon wpatrywał się w okno. Wcale nie słyszał, co Hjortron mówi. - Teraz nareszcie będę mógł spać spokojnie - ciągnął wynalazca, podnosząc cygaro Sventona. Dopiero wtedy zauważył, że Sventon dziwnie wygląda. - Może wieje od okna? - spytał grzecznie i nacisnął guzik, co spowodowało, że firanki zasunęły się bezgłośnie. Sventon zdążył zauważyć małą, spiczastą twarz zaglądającą do pokoju. Wstał z fotela. Wyglądał zupełnie jak jastrząb.

ROZDZIAŁ ÓSMY Przygotowania do arabskiej podróży Detektyw Sventon poszedł na przystanek tramwajowy, niosąc “Arktykę” w prawym ręku, tak jak się niesie walizkę. Rzucał baczne spojrzenia to tu, to tam, ale nikogo nie widział. Prywatny detektyw umie śledzić innych, nie jest natomiast przyzwyczajony do tego, by ktoś jego śledził. Toteż Sventon nie zauważył małego, chudego człowieczka o spiczastym nosie i dobrze zaprasowanych spodniach, który przemykał się za nim. Na przystanku koło Klovervagen Sventon wsiadł do tramwaju (linia numer 12) i zajął miejsce w pierwszym wozie, podczas gdy chudy człowieczek wskoczył do wozu przyczepnego. Sventon siedział z “Arktyką” na kolanach i intensywnie myślał. Gdzieś już przedtem widział tę spiczastą twarz, ale gdzie? Kiedy wysiadł przy Tegelbacken, miał już problem rozwiązany dzięki właściwej sobie bystrości umysłu. Człowiek o spiczastej twarzy zaglądający przez okno to był asystent Spiżarnicki, a z kolei asystent Spiżarnicki był Wilusiem Łasicą. Wilhelma (Wilusia) Łasicę zna każdy praktykujący prywatny detektyw w całej Szwecji. Jest najtrudniejszym do złapania, najbardziej nieuchwytnym przestępcą, jaki istnieje. Nawet nie praktykujący prywatni detektywi wiedzą natychmiast, kto to taki Wiluś Łasica. Złapać go jest prawie niemożliwością. Ture Sventon ze Sztokholmu jest jedynym człowiekiem, który potrafił tego dokonać. Wszyscy wiedzą też, że Łasica natychmiast mu uciekł. Nie upłynęło więcej niż trzy minuty od momentu złapania, i już był z powrotem na wolności. Nikt nie wie, jak to zrobił. Uświadomiwszy sobie, że Łasica to Spiżarnicki (i odwrotnie), Sventon spostrzegł nagle, że jego dywan został u Hjortronów. Wsiadł do tramwaju, zupełnie sobie nie zdając z tego sprawy, ale każdy, kto kiedykolwiek widział spiczastą twarz zaglądającą przez okno, wie, jak trudno jest potem skoncentrować się na dywanach. Teraz było za późno wracać po dywan. Rodzina Hjortronów już się pewnie położyła spać, nie pozostawało więc nic innego, jak czekać do następnego dnia. Kiedy niosąc “Arktykę” wchodził do swojego domu przy ulicy Królowej, nie wiedział, że jest bacznie obserwowany przez Wilusia Łasicę. Ten chytry człowieczek ustawił się przed oknem wystawowym na przeciwległym chodniku i przyglądał się wyrobom dziewiarskim, ale oczy miał jakby z tyłu głowy, bo równocześnie śledził Sventona. Nazajutrz była przepiękna pogoda zimowa. Biały, puszysty śnieg pokrywał dachy, wzdłuż chodników utworzyły się spore zaspy.

“Prawie szkoda teraz wyjeżdżać” - pomyślał Sventon patrząc przez okno na słońce i iskrzący się śnieg. Ale z drugiej strony - na pustyni arabskiej też jest słońce. Śniegu tam nie ma, oczywiście, ale za to jest piasek, bardzo dużo piasku. Sventon zaczął więc przygotowywać się do długiej podróży. Sądził, że sto ptysiów, mniej więcej, powinno wystarczyć albo może troszkę ponad sto, na wszelki wypadek. - Panno Jansson - powiedział do sekretarki - niech pani poprosi Rofalię, żeby przysłała trzysta psysiów z bitą śmietaną. Panna Jansson wpisała do notesu trzysta nadziewanych ptysiów i powiedziała, że zaraz zadzwoni. Sventon wziął lornetkę, torbę ze sztuczną brodą i ubrania, prymus i maszynkę do kawy. Tym razem blaszane pudełko do ptysiów było zbyteczne, bo zamiast niego miał “Arktykę”. Wkrótce przyniesiono ptysie od Rozalii. Dziesięciu gońców dostarczyło pięćdziesiąt pudeł. W każdym pudle leżało sześć dużych ptysiów, w miarę przyrumienionych i tryskających bitą śmietaną. Ponieważ było już niedaleko do świąt, panna Jansson poczęstowała gońców kawą. Siedzieli więc wokół stołu w przedpokoju i popijali gorącą kawę, a Sventon przez ten czas zabrał się do zamrażania ptysiów. To było niesłychanie podniecające zajęcie. Otworzył drzwiczki do lodówki i natychmiast z wbudowanego w nią radia rozległa się muzyka rozrywkowa. Wyjął znajdujący się tam jeszcze klops, włożył dwadzieścia pięć ptysiów i zamknął drzwiczki. Po pięciu minutach otworzył je i zajrzał do środka. Zobaczył dwadzieścia pięć małych, pomarszczonych przedmiotów, nie przypominających niczego specjalnego. - Ten Hjortron jest rzeczywiście sprytny - mruknął Sventon. - Nic dziwnego, że chcą mu ukraść ,,Arktykę”. Włożył następne dwadzieścia pięć ptysiów. Lodówka nadawała muzykę (trio, tym razem) i zamrażała ptysie z dokładnością zegara. Kiedy już było zamrożonych trzysta ptysiów, Sventon wybrał się na miasto, żeby poczynić kilka koniecznych przed podróżą zakupów. Nie uszło to oczywiście uwagi małego człowieczka, który przyglądał się wyrobom dziewiarskim i który miał długi, spiczasty nos i wąskie, filuterne, dobrze zaprasowane spodnie. Sventon szedł ulicą Królowej nie przeczuwając niczego. Zatrzymał się przy najbliższym sklepie z galanterią męską. Na wystawie pokazane były kaski tropikalne. “STOSOWNE UPOMINKI ŚWIĄTECZNE” - głosił napis na szyldzie. Sventon wszedł i zaczął przymierzać kaski. Wszystkie były za małe. Każdy siedział mu na samym czubku głowy, tak że bez żadnej wątpliwości strąciłby go pierwszy podmuch pustynnego wiatru. Obiecano mu w sklepie poszerzyć któryś z nich do odpowiednich wymiarów; przez ten czas Sventon poszedł kupić kurs języka i rabskiego nagrany na płytach