I
Miarowo do tej pory turkoczące koła straciły nagle rytm, cienko
zapiszczały hamulce i wrocławski pociąg zatrzymał się u kresu
swojej trasy. Jerzy Sumiński machinalnie zerknął na zegarek. Jak
na panujące na kolei zwyczaje opóźnienie było jeszcze w
granicach przyzwoitości. Rozkład jazdy przewidywał przybycie
pociągu na stację Warszawa Wschodnia niespełna pół godziny
wcześniej.
Hałaśliwy tłum pasażerów wysypał się na peron i szybko zaczął
znikać w wyjściach. Sumiński wysiadł jako jeden z ostatnich. Po
prostu nie miał się dokąd śpieszyć. W rodzinnym Wrocławiu
zostawił krewnych, przyjaciół, znajomych, a tutaj nie znał prawie
nikogo. I pomyśleć, że jeszcze parę dni temu cieszył się z powrotu
do swojego miasta. Co za licho podkusiło go, żeby zaraz wyjeżdżać
do Warszawy; zwłaszcza że miesiące spędzone niegdyś w stolicy
zapisały się niezbyt przyjemnie w jego pamięci...
Minął pomieszczenia dworcowe i wolnym krokiem ruszył w
kierunku przystanku tramwajowego. Na policzkach poczuł
pierwsze krople deszczu, a jednocześnie ostry podmuch wiatru
uprzytomnił mu, że wrześniowe wieczory bywają dość chłodne.
Pomyślał z goryczą, że przyciasna, kupiona dobrych kilka lat
temu marynareczka stanowi raczej kiepską ochronę jak na tę porę
roku.
Zatrzymał się niezdecydowany, co robić dalej. Perspektywa
wędrówki po mieście podczas deszczu nie była zbyt zachęcająca,
ale moknąć na miejscu również nie miał ochoty. Szczęśliwym
trafem w chwilę później na przystanku zatrzymał się jakiś
tramwaj. Bez wahania Jerzy wskoczył do środka.
Przez kilka minut znudzonym wzrokiem przyglądał się
mijanym ulicom. Nagle na jednym z domów zauważył niewielki
neon, zapraszający do restauracji „Niedźwiadek". Przypomniał
sobie, że od paru godzin nie miał nic w ustach i wyskoczywszy z
tramwaju na najbliższym przystanku biegiem ruszył z powrotem.
Rozpadało się już na dobre, zanim więc dotarł na miejsce, zdążył
przemoknąć do suchej nitki.
Wewnątrz panował typowy dla takich spelunek zaduch. Odór
alkoholu mieszał się z zapachem ludzkiego potu i zawiewającą z
kuchni spalenizną, a papierosowy dym kłębił się w każdym kącie
ciasnej salki. Przeciskając się do upatrzonego stolika Sumiński
poczuł na sobie badawcze i raczej niechętne spojrzenia. Prawdę
powiedziawszy specjalnie go to nawet nie zdziwiło. Zdawał sobie
sprawę, że bywalcy tego „przybytku" w większości dobrze się
znali, a on był tutaj po prostu obcy. Co gorsza - bardzo zwracał na
siebie uwagę swoim wyglądem. Barczystych, mierzących z górą
sto dziewięćdziesiąt centymetrów blondynów o podejrzanie
krótko przyciętych czuprynach nie spotyka się w końcu co pięć
minut.
Usiadł koło jakiegoś starszego, łysego jak kolano mężczyzny,
który sądząc z wyglądu po wypiciu jeszcze jednego, a najwyżej
dwóch kieliszków powinien wylądować pod stolikiem. Tamten
obrzucił Jerzego nieufnym spojrzeniem, ale widząc przyjaźnie
wyciągniętą paczkę sportów natychmiast się rozpogodził.
- Ziutek jestem! - wybełkotał z wyraźnym trudem. -
Przechylimy, koleś, po małym?
Sumiński bez ceregieli przystał na propozycję, zwłaszcza że
świeżo poznany kompan zamówił na zakąskę po porcji
kiełbasy na gorąco. Przy bardzo ograniczonych własnych
funduszach grzechem byłoby przecież pogardzić zakrapianą
kolacją na cudzy koszt.
Parę minut później na stoliku pojawiła się półlitrówka z
zawartością o temperaturze żywo przypominającej zupę i
dwa talerzyki z jakąś sałatką zamiast spodziewanej kiełbasy.
Kelner nie raczył bąknąć nawet pół słowa wyjaśnienia,
przezornie od razu zainkasował całą należność i ulotnił się
gdzieś bez śladu.
Ziutek nie zdradzając większego zainteresowania dla
zakąski niecierpliwie sięgnął po kieliszek. Bez zmrużenia oka
przełknął wódkę i po chwili nabrał zwykłej w takich
wypadkach ochoty do zwierzeń.
- Zasrane życie! - zaczął płaczliwie. - Stara w domu
dobrego słowa nie powie, ostatniego zaskórniaka z kieszeni
wygrzebie, a jeszcze i dzieciaki napuszcza. Nawet tej
ostatniej pociechy potrafi pożałować - szerokim gestem
wskazał półlitrówkę. - Doczeka się kiedyś, rura, że wy-
grzmocę ją za wszystkie czasy! Do sądnego dnia popamięta,
gangrena!
- Jak chłop baby nie bije, to w niej wątroba gnije! -
przytaknął Jerzy bez specjalnego przekonania.
- A żebyś wiedział! - zapalił się tamten. - Z babami trzeba
ostro, bo inaczej wlezie taka człowiekowi na głowę
i...
- Nie martw się, bracie. Jeszcze utemperujesz swoją, starą!
- Pokażę jej, kurwie...
- No, to zdrówko!
Wypili i Ziutek znowu zaczął coś bełkotać pod nosem, ale
Sumiński nie zwracał już na niego uwagi. Ze zdziwieniem
spostrzegł, że przy sąsiednim stoliku usiadła całkiem przystojna i
nie najgorzej ubrano brunetka. Miała koło trzydziestki i nie
wyglądała raczej na prostytutkę; jej obecność w tej brudnej i
dusznej salce mogła być dla każdego zaskoczeniem.
Kobiecie towarzyszyło dwóch mężczyzn. Jeden tęgi, czerwony
na twarzy, z lekko siniejącym nosem nie różnił się niczym od
innych bywalców „Niedźwiadka". Drugi, znacznie starszy, o
mocno posiwiałych skroniach siedział sztywno na krześle,
krzywiąc się przez cały czas, jak gdyby pobyt tutaj sprawiał mu
nieopisaną przykrość.
Jerzy przez dłuższą chwilę taksował całą trójkę bacznym
spojrzeniem, ale kiedy na ich stoliku, tak jak i na większości
innych, spostrzegł pólitrówkę, stracił swoje zainteresowanie dla
sąsiadów. Odwrócił się do Ziutka i stwierdził ze szczerym
współczuciem, że ostatni kieliszek najwyraźniej nie posłużył
dopiero co poznanemu kompanowi, który nieoczekiwanie
zmarkotniał i stracił ochotę do dalszej rozmowy. Ziutek przez
dobrych kilka minut bez słowa wpatrywał się w sufit. Wreszcie
podjął widać decyzję, że najwyższy czas wracać w domowe
pielesze, bo zdecydowanym ruchem wstał i zataczając się ruszył
do wyjścia.
Sumiński został sam. Na razie wolał nie myśleć, co będzie,
kiedy „Niedźwiadek" zamknie swoje podwoje. Nalał sobie wódki i
znudzonym wzrokiem zaczął wodzić po salce.
Jakiś pijak przewrócił się właśnie na samym środku, co
wywołało powszechną wesołość Ktoś z towarzystwa okupującego
stolik przy wejściu grzmotnął pięścią w blat, aż szkło posypało się
na podłogę. Długowłosy młody człowiek z uporem, ale bez
przysłowiowego łutu szczęścia, usiłował napluć do ustawionej
kilka kroków od niego szklanki.
- Ciekawe, ile razy w ciągu każdego wieczora zagląda tutaj
milicja? - mruknął Jerzy do siebie. - Połowa towarzystwa już teraz
kwalifikuje się do „żłobka”. Tylko patrzeć, jak zagrają
temperamenty...
Tymczasem siedzący przy sąsiednim stoliku mężczyźni
pożegnali się z kobietą i ruszyli do wyjścia. O lepszej okazji trudno
było nawet marzyć. Oczywiście Sumiński nie mógł mieć
pewności, czy nieznajoma przyjmie jego towarzystwo z aplauzem,
ale w przypadku uwieńczenia ewentualnej akcji powodzeniem
automatycznie odpadłyby kłopoty z noclegiem, a może nawet i z
zakwaterowaniem przez kilka najbliższych dni.
Po krótkim wahaniu postanowił spróbować szczęścia, w tej
samej jednak chwili stwierdził ze złością, że ubiegł go jakiś niski,
pryszczaty chłopak. Tamten bez ceregieli przysiadł się do kobiety i
zaczął jej coś z ożywieniem opowiadać.
Podrywacz nie przypadł nieznajomej do gustu. Wzruszyła tylko
ramionami i odwróciła się do niego tyłem, dając niedwuznacznie
do zrozumienia, że nie życzy sobie takiego towarzystwa. Każdy
inny wróciłby jak niepyszny do swojego stolika, pryszczaty
chłopak nie myślał jednak rezygnować. Co gorsza, chwilę później
przyszli mu w sukurs dwaj niezbyt pewnie trzymający się na
nogach kompani. Zniecierpliwiona kobieta rzuciła coś gniewnie
natrętom, ale ci skwitowali to tylko hałaśliwym, pijackim śmie-
chem.
Nieznajoma znowu chciała coś powiedzieć, ale pryszczaty
bezceremonialnie porwał ją z krzesła i posadził sobie na kolanach.
Poczerwieniała z gniewu i bez namysłu uderzyła go w twarz.
Chłopak zmęłł w ustach przekleństwo i gwałtownie odepchnął
kobietę, tak że upadła na podłogę.
Sumiński nie zastanawiał się już ani sekundy. W dwóch susach
dopadł pryszczatego i wymierzył mu potężny cios w szczękę.
Tamten zdążył tylko jęknąć i razem z krzesłem poleciał na
sąsiedni stolik. Musiał bardzo dotkliwie odczuć skutki
uderzenia, bo w pierwszej chwili nawet nie próbował się
podnieść.
Jerzy był święcie przekonany, że świadkowie zajścia
nabrali do niego dostatecznego respektu i szarmancko
wyciągnął rękę do nieznajomej, aby pomóc jej wstać, kiedy
niespodziewanie opadli go koledzy powalonego rywala.
Dosłownie w ostatnim momencie uchylił się przed potężnym
kopniakiem z lewej strony, ale ciosu w okolicę prawego ucha
nie był już w stanie uniknąć. Błyskawicznie zrobił półobrót i
uderzył kantem dłoni jednego z napastników w kark.
Tamten wrzasnął przeraźliwie z bólu, ale nauczony
przykrym doświadczeniem Sumiński wolał nie ryzykować i
profilaktycznie chwycił do ręki krzesło. Prawdę
powiedziawszy uczynił to w samą porę, bo drugi kompan
pryszczatego obtłukł właśnie dno butelki o kant stołu i tak
uzbrojony szykował się do ataku.
Ruszyli na siebie prawie równocześnie, ale w tej samej
chwili osadził ich na miejscu zachrypnięty głos:
- Chłopaki! Gliny!
Wkraczających do salki funkcjonariuszy powitało zło-
wrogie milczenie. Dowodzący patrolem korpulentny sierżant
wcale się tym nie stropił. Badawczym spojrzeniem
zlustrował obecnych i bez namysłu ruszył w kierunku
gramolącego się z ziemi pryszczatego chłopaka.
- Upadłeś, synku? - zagadnął z nie tajoną ironią. - A może
ktoś ci pomógł?
- Tak jakoś... - wyjąkał tamten, patrząc ze strachem na
milicjanta. - Wypiło się kapkę za dużo...
- I rączki poszły w ruch? - domyślnie zauważył sierżant.
- Ależ skąd, panie władzo! - żywo zaoponował chłopak. -
Tutaj nie było żadnej draki.
- Wolisz, Skoczek, żebyśmy pogadali w komendzie? -
wzruszył ramionami funkcjonariusz. - Ciekawe, czy znajdzie
się cela, w której jeszcze nie siedziałeś...
- Jezus, Maria! Za co?!
Pryszczaty błagalnie złożył ręce, sierżant nie myślał jednak
wdawać się z nim w dyskusję. Jego uwagę zwrócił już zresztą kto
inny...
Sumiński dosłownie w ostatniej chwili zdążył wrócić do
swojego stolika. Nalał sobie kieliszek wódki, wypił go jednym
haustem i z pozorną obojętnością wlepił wzrok w przeciwległą
ścianę. W rzeczywistości myślał z niepokojem, że każdy
przechodzień mógł bez trudu zaobserwować przez szybę, co się
działo w „Niedźwiadku". Na wszelki wypadek wolał nie patrzeć
ani na niedawnych przeciwników, ani w stronę milicjantów.
Zwłaszcza kontakt z tymi ostatnimi mógł należeć do nie
najprzyjemniejszych...
- A pan co ma do powiedzenia? - niespodziewanie zagrzmiał
mu nad. uchem stanowczy głos sierżanta. - To pan wpakował
Skoczka pod stolik.
- Ja tu nikogo nie znam, panie władzo - zaprzeczył gwałtownie
Jerzy. - Nie miałem powodu, żeby wdawać się z kimś w
awantury...
- Fakt, że widzę tu pana po raz pierwszy - przyznał cierpko
milicjant - ale krasnoludki powiedziały mi, że coś tu nie gra.
Niech no pan pokaże swój dowód...
Sumiński niechętnie sięgnął po stary, wysłużony portfel.
Otwierając go poczuł, że mimo woli czerwienieje na twarzy i nie
może opanować drżenia rąk. W dowodzie osobistym tkwiła
złożona we czworo kartka. Było już, niestety, za późno, żeby ją
wyrzucić czy choćby gdzieś schować...
- No, teraz jesteśmy w domu! - ucieszył się sierżant, starannie
rozprostowując urzędowy druk. - Szanowny pan niedawno
ukończył trzyletnie wczasy w Strzelcach Opolskich i zamiast
wrócić grzecznie do Wrocławia, przyjechał do nas na gościnne
występy. Początek rzeczywiście ze wszech miar udany! - dodał
sarkastycznie, wskazując na poturbowanego Skoczka.
- Nie rozumiem, o czym pan mówi! - odparł Jerzy ze złością. -
Odsiedziałem swoje co do minuty i teraz jak każdy mogę
robić, co mi się podoba. A to, że ktoś upadł na stolik i nabił
sobie guza, wcale nie musi mnie interesować!
- Tak pan uważa? - milicjant ironicznie wydął wargi.
- Nie można przecież przez całe życie gnębić człowieka
tylko dlatego, że kiedyś powinęła mu się noga.
- Święte słowa, tylko nie na temat...
- Pan chyba żartuje...
- Teraz będę poważny! - sierżant nagle zmarszczył brwi. -
Nie znasz jeszcze naszego aresztu?...
- Pan chce mnie zamknąć? - Sumiński poczuł nieprzyjemny
ucisk w gardle. - Za co?
- Za niewinność!
II
Porucznik Jan Stefański sennym wzrokiem wpatrywał się
w okno. Na dworze lało, jak z cebra. Prawdę powiedziawszy
zdążył się już przyzwyczaić do tego widoku. Dwutygodniowe
wczasy w Jastarni zamiast na plaży spędził w świetlicy przed
telewizorem albo po prostu w łóżku u siebie w pokoju,
próżno oczekując, by deszcz chociaż na chwilę przestał
padać.
Nie bez odrobiny satysfakcji pomyślał, że z dwojga złego
lepiej już w taką pogodę mieć dyżur w komendzie niż
marnować urlop. Tutaj istniała przynajmniej możliwość, że
służba przebiegnie spokojnie i nie będzie trzeba nigdzie
wyściubiać nosa. Tymczasem jeszcze trzy dni temu w
Jastarni klął na czym świat stoi i w bezsilnej złości wygrażał
zachmurzonym niebiosom pięściami.
Nagle na biurku hałaśliwie rozdzwonił się telefon.
- Nie miała baba kłopotu! - westchnął smętnie Stefański.
Z ciężkim sercem wyciągnął rękę po słuchawkę. Zbliżała się
północ, a o tej porze mógł dzwonić tylko oficer dyżurny albo
któryś z szefów. Perspektywa wyprawy w zadeszczony „teren”
stawała się niepokojąco bliska.
- Mówi Borkowski - zahrobotało niewyraźnie w słuchawce. -
Czy zastałem majora Wojtysława?
- Kogo? - w pierwszym momencie porucznik nie bardzo mógł
się połapać, o co chodzi.
- Naczelnika Wojtysława - uparcie powtórzył tamten. -
Telefonowałem do domu, ale tam nikt nie podnosił słuchawki,
więc pomyślałem, że jest może w komendzie...
- Panie kochany! - roześmiał się Stefański. - Major Wojtysław
jest już chwała Bogu od roku na emeryturze. Osobiście bardzo
wątpię, żeby tęsknił za Pałacem Mostowskich...
- Na emeryturze? - w głosie Borkowskiego zadźwięczał
wyraźny zawód. - No tak - dodał ponuro - lat nie ubywa...
- Sądząc z odrobinę spóźnionej pory - zażartował porucznik -
ma pan jakąś pilną sprawę do kogoś z milicji. Zamieniam się w
słuch i jeśli trzeba, służę swoją pomocą- zaproponował.
- Obawiam się, że nie skorzystam! - odparł tamten niezbyt
grzecznie. - Skoro Wojtysław już u was nie pracuje, to chyba będę
musiał sam sobie poradzić.
- A może jednak? - nie ustępował Stefański. - W Pałacu
Mostowskich jest wielu godnych następców pana majora...
- Niech się pan nie gniewa, ale kiedy jeszcze pracowałem w
milicji, nigdy jakoś nie trafiały mi do przekonania te wasze
współczesne metody śledcze - ostatnie słowa Borkowski
wypowiedział z widocznym przekąsem. - Jeden Wojtysław nie
oglądał się na kartoteki i ekspertów, a po prostu szedł często „za
nosem”...
- Przyznaję, że intuicja też jest ważna w naszym fachu - zgodził
się porucznik, ale raczej bez zbytniego entuzjazmu.
- To brzmi całkiem rozsądnie.
- Dziękuję za komplement, ale może wreszcie usłyszę, o co
panu chodzi?
Stefański pomału zaczynał tracić cierpliwość. Podczas swojej
pracy w milicji zdążył się wprawdzie przyzwyczaić do dziwnych
telefonów, ale w środku nocy nie miał nastroju do żartów czy
abstrakcyjnych dyskusji. Prawdę mówiąc, gdyby Borkowski nie
dopytywał się o emerytowanego naczelnika, wziąłby go pewno za
zwykłego dowcipnisia i bez ceregieli odłożył słuchawkę.
- Właściwie to rozmowa nie na telefon - w głosie tamtego
można było wyczuć wahanie. - Sprawa jest bardzo poważna, a ja
nie mam jeszcze wystarczających dowodów...
- Za pozwoleniem - przerwał mu milicjant - ale skoro już
zdecydował się pan zadzwonić...
- Najlepiej chyba będzie, jeśli osobiście wpadnę do komendy za
kilka dni - uciął Borkowski. - Przez ten czas zdążę się dokładniej
zorientować, w czym rzecz.
- Jak pan woli - ustąpił Stefański. - A skoro pracował pan w
milicji, to nie muszę chyba uprzedzać, do czego może
doprowadzić zabawa w Sherlocka Holmesa - na zakończenie nie
umiał powstrzymać się od uszczypliwej uwagi.
- Nie ma obawy!
W słuchawce rozległ się odrobinę nerwowy śmiech i po chwili
połączenie zostało przerwane.
- Mimo wszystko wariat! - mruknął do siebie porucznik. - Żeby
tylko nie było z tego jakiejś biedy - westchnął przesądnie.
Nie spiesząc się podszedł do okna i otworzył je na całą
szerokość. Świeży powiew orzeźwił go trochę i poprawił mu
humor. Przez kilkanaście sekund przyglądał się, jak krople
deszczu zapamiętale bębnią o parapet, aż wreszcie znudzony
wyjrzał na ulicę. O tej porze nie było tam prawie nikogo i tylko z
rzadka przejeżdżał koło komendy jakiś samochód, pryskając
spod kół fontannami wody.
Z zadumy wyrwał Stefańskiego niecierpliwy brzęk tele-
fonu. Tym razem dzwonił oficer dyżurny.
- Ty, Jasiu, zdaje się znasz nieźle angielski-zaczął bez
żadnych wstępów. - Koło Dworca Centralnego obrobili
jakiegoś Szweda, a chłopaki z dzielnicy za cholerę nie mogą
się z nim dogadać. Cała nadzieja w tobie...
- Spróbuję jakoś to załatwić - rzucił porucznik, nie tając
absolutnego braku zapału do powierzonej misji. - A swoją
drogą, że też komuś chciało się kraść w taką parszywą
pogodę - dodał ponuro.
III
Szary fiat 125p któryś raz z rzędu przemierzał wyludnione
żoliborskie ulice. Na dworze powoli zaczynało świtać, a i
deszcz prawie ustał.
Sierżant Snopek i kapral Jaworski nie mogli specjalnie
narzekać na służbę. W radiowozie było przytulnie, a w ciągu
nocy tylko dwa razy z niego wysiadali. Najpierw paru
gościom restauracji „Kosmos" zbytnio zagrały rozgrzane
alkoholem temperamenty, tak że dopiero perspektywa
pobytu w areszcie skłoniła ich do zaprzestania okładania się
pięściami. Później trzeba jeszcze było wytłumaczyć
„młodemu gniewnemu", że nie wolno wyrzucać rodziny z
mieszkania na ulicę i budzić sąsiadów potokami „mowy
wiązanej". Na szczęście po północy w całej dzielnicy
zapanował spokój. Teraz funkcjonariusze raz po raz zerkali
na zegarki, niecierpliwie licząc minuty dzielące ich od
powrotu do domu.
Przejeżdżali właśnie koło Lasku Bielańskiego, kiedy nagle
w świetle reflektorów zamajaczyła im czyjaś zgarbiona
sylwetka. Spóźniony przechodzień najwyraźniej nie życzył
sobie spotkania z milicją, bo na widok radiowozu gwałtownie
zawrócił i bez namysłu pobiegł w kierunku pobliskich zarośli.
- Dałbym głowę, że to Zgódka! - głośno zdziwił się Snopek.
- Co on, u diabła, robi tutaj po nocy?
- Przywidziało ci się, Mięciu - Jaworski z powątpiewaniem
pokręcił głową. - W taką pogodę psa by z domu nie wypędził,
a o ile wiem - Zgódka do rannych ptaszków ani miłośników
deszczu nie należy.
- Kiedy ja jestem pewny, że to on! - powtórzył sierżant z
uporem. - Cztery razy przymykałem nygusa za kradzieże,
więc zdążyłem się już napatrzeć na jego gębę.
- Gadanie! - parsknął śmiechem Jaworski. - A zresztą, co
za różnica, czy był to Zgódka, czy też ktoś inny? Czort z nim!
- obojętnie wzruszył ramionami.
Przez chwilę jechali w milczeniu, ale poczynione spos-
trzeżenie nie dawało jakoś Snopkowi spokoju. Dobrą minutę
zastanawiał się nad czymś intensywnie, aż wreszcie podjął
decyzję.
- Stań!
- Co jest? - kapral niepewnie poruszył się na swoim
siedzeniu.
- Wracamy, Zenek! - oświadczył sierżant stanowczo. -
Wszystko jedno, kto to był, ale trzeba zobaczyć, czego szukał
w lasku.
- Chyba zwariowałeś! Mięciu?! - żachnął się Jaworski. -
Akurat rozpędziłem się łazić po błocie tylko z tego powodu,
że jakiś wariat robił to parę minut wcześniej. Stara zmyłaby
mi głowę za uświniony mundur!
- Nie będzie aż tak źle! - Snopek usiłował udobruchać
kolegę z patrolu. - A sprawdzić trzeba - dodał twardo.
- Ciebie zawsze gdzieś nosi! - mruknął ze złością Jaworski.
- Zobaczysz, że kiedyś przykro się to skończy...
Kapral pewno pomstowałby jeszcze znacznie dłużej, ale
tymczasem zajechali na miejsce. Snopek nie czekając na
kolegę chwycił latarkę i wyskoczył z radiowozu. Chcąc nie
chcąc Jaworski wygramolił się również. Klnąc na czym świat
stoi, miał właśnie zamiar zagłębić się w zarośla, kiedy
sierżant chwycił go nagle za rękaw. Kilkanaście metrów
dalej, na skraju lasku leżał jakiś ciemny kształt.
Bez namysłu podeszli bliżej.
- Pijany? - z nadzieją w głosie szepnął Jaworski. - Musiał
zdrowo zatankować...
Snopek bez słowa skierował światło latarki na leżącego
mężczyznę. Niewysoki, tęgi, o starannie wygolonych poli-
czkach w niczym nie przypominał miejscowych pijaczków,
którym wszystko jedno, co zjedzą i gdzie się prześpią, byle
tylko dostać kieliszek wódki. Był porządnie ubrany, a więc do
biednych chyba nie należał. Sądząc na oko mógł mieć około
sześćdziesiątki. Zamknięte powieki wskazywały na to, że śpi,
ale w pozycji, w której leżał, było coś nienaturalnego.
Sierżant przyklęknął obok i starał się namacać puls, ledwo
jednak dotknął przegubu leżącego, po plecach przeszedł mu
dreszcz.
- Trup! - rzucił nieswoim głosem. - Trzeba dać znać
dyżurnemu!
Jaworski puścił się biegiem do radiowozu. Im szybciej
zawiadomi o wszystkim oficera dyżurnego w komendzie
dzielnicowej, tym większa będzie szansa powodzenia
ewentualnej akcji pościgowej.
Tymczasem Snopek tłumiąc ogarniające go obrzydzenie
zaczął metodycznie przeszukiwać ubranie mężczyzny.
Podświadomie przeczuwał, że nie znajdzie przy nim pie-
niędzy ani dokumentów, specjalnie nie był więc zaskoczony
brakiem portfela. W pewnym momencie poczuł pod palcami
coś lepkiego. Odruchowo cofnął rękę i podniósł ją do światła.
Nie omylił się - to była krew.
Nie minęły nawet dwie minuty, kiedy zasapany kapral był
z powrotem.
- Już jadą - oświadczył z wyraźną ulgą. - Mieszkania
Zgódki też zaraz ktoś przypilnuje... A co z nim? - zapytał,
wskazując na leżącego.
- Chyba oberwał nożem - odparł sierżant, podnosząc się
powoli z klęczek. - Specjaliści jeszcze dokładnie go sobie
obejrzą, ale na mój gust facet został wyprawiony na tamten
świat zupełnie niedawno.
- Widziałeś go kiedyś?
- Gdzie tam! - Snopek zdecydowanie potrząsnął głową. -
Diabli wiedzą, co to za jeden - bezradnie rozłożył ręce. -
Wyczyścili mu kieszenie, nawet jednego świstka nie
znalazłem.
- Kiepska sprawa...
- Nie jest jeszcze tak źle - zaoponował sierżant. - Głowę
daję, że to robota Zgódki! Jak dobrze pójdzie, za godzinę
będziemy mieli nygusa...
- Oby! - Jaworski nie podzielał jakoś optymizmu kolegi.
W kilka minut później na pustej o tej porze Marymonckiej
zaroiło się od mundurów. Błysnęły flesze, milicjanci zaczęli
wprawnie przetrząsać okoliczne zarośla... Snopek i Jaworski
nie zamierzali jednak czekać na wyniki oględzin. Za znacznie
pilniejsze uznali sprawdzenie, czy to rzeczywiście Zgódka
kręcił się niedawno w pobliżu.
Radiowóz zatrzymali przed samym wejściem do wysokiej
odrapanej kamienicy przy ulicy Gdańskiej. W bramie czekał
już na nich mocno zaspany dzielnicowy.
- Psa z kulawą nogą nie widziałem - ziewnął szeroko na
widok kolegów. - Nie wiem nawet, czy Zgódka jest u siebie...
Inna rzecz, że przyleciałem tutaj dopiero przed paroma
minutami - dodał jak gdyby na swoje usprawiedliwienie.
- Szkoda czasu, idziemy! - zadecydował Snopek. - Zaraz
wszystko będziemy wiedzieli.
Przeskakując po kilka stopni znaleźli się na trzecim
piętrze. Sierżant dobrze zapamiętał numer mieszkania i nie
oglądając się na dzielnicowego nacisnął dzwonek.
W środku przez dłuższą chwilę panowała kompletna cisza.
Dopiero kiedy Jaworski zaczął energicznie walić pięściami, w
przedpokoju zaszurały czyjeś kroki.
- Kto, do cholery?! - wychrypiał zapijaczony męski głos. -
To ty, Stasiek?
- Milicja! - krzyknął Jaworski, zanim Snopek zdążył mu w
tym przeszkodzić. - Otwierać!
Z mieszkania dobiegło funkcjonariuszy głośne prze-
kleństwo świadczące, że gospodarz ani myślał zastosować się
do polecenia. Z okropnym rumorem zaczął on ściągać do
przedpokoju jakieś sprzęty, chcąc najwyraźniej zabary-
kadować drzwi. Widać zamierzał zyskać trochę na czasie
przed wędrówką po gzymsach i dachach.
Milicjanci nie wahali się. Trzy kroki rozbiegu, silne
uderzenie ramieniem i wątłe drzwi z przeraźliwym trzaskiem
wyleciały z futryny. Zanim osłupiały gospodarz połapał się w
czym rzecz, miał już kajdanki na rękach.
W mieszkaniu panował półmrok. Jaworski szybko od-
szukał kontakt. Okazało się jednak, że w przedpokoju
żarówka jest przepalona. Dopiero kiedy weszli dalej, można
było zapalić światło.
Wtedy z ust Snopka wyrwało się szpetne przekleństwo.
Dopiero teraz spostrzegł, że zamiast poszukiwanego Zgódki
zatrzymali jakiegoś zupełnie innego mężczyznę.
- Czego władza życzy względem uczciwego obywatela? -
zapytał tamten zadziornie. - Dawno już nikt mnie nie
odwiedzał z takim fasonem - spróbował zażartować.
Na moment w mieszkaniu zapanowało kłopotliwe mil-
czenie. Sierżant popatrzył niepewnie na dzielnicowego, a
później na kaprala. O dziwo ten ostatni wcale nie miał
speszonej miny.
- Dawno żeśmy się nie widzieli, pani Siparski - oświadczył
z uśmiechem. - Słyszałem, że na jesieni wyszedł pan z
pudła...?
- Niewinnie siedziałem! - na wszelki wypadek oświadczył
zatrzymany. - Ktoś złośliwie podrzucił mi fanty...
- Teraz też ktoś zostawił twoje wizytówki u jubilera? -
Jaworski wymownie wskazał na palce Siparskiego. - Znowu
przyjdzie trochę posiedzieć - dodał z wyraźnym zado-
woleniem.
- Czy to ten, za którym chłopaki z kryminalnego od
tygodnia ganiają po Warszawie? - Snopkowi natychmiast
poprawił się humor. - Kto by pomyślał, że nakryjemy nygusa
na kwadracie Zgódki...
Twarz Siparskiego poszarzała. Zrozumiał, że jego naj-
bliższa przyszłość maluje się w bardzo niewesołych barwach.
Kolejny wyrok za włamanie mógł przybrać zgoła
astronomiczne rozmiary.
- Panie władzo! To jakaś pomyłka. Ja wszystko wyjaśnię...
- Nie wątpię! - ironicznie zauważył Jaworski. - Tylko że
najpierw trzeba będzie zamienić cywilne ciuchy na
pasiaczek.
- Pan mi nie wierzy? - Siparski błagalnym gestem
wyciągnął ręce do Snopka. - Niech mnie pan puści...
- Zamiast przelewać z pustego w próżne, może byśmy tak
pogadali o Zgódce? - zaproponował niespodziewanie
sierżant. - Tak się akurat złożyło, że mam do niego bardzo
pilny interes.
- Staśka nie widziałem już chyba tydzień - odparł
niepewnie zatrzymany, starannie unikając badawczego
spojrzenia Snopka. - Zostawił mi klucze i poszedł gdzieś ,,w
Polskę"...
- Czyżby? - sierżant z niedowierzaniem pokręcił głową.
- Jak Boga kocham!
- I nie mówił, gdzie go szukać?
- Gdzie tam...
- Rusz no, człowieku, głową! - Snopek uśmiechnął się
zachęcająco do zatrzymanego. - To się może opłacić...
- A wyjdę? - w głosie Siparskiego zadźwięczała nuta
nadziei.
- Coś podobnego! Jeszcze mi taki warunki będzie stawiał! -
ryknął nagle sierżant, chwytając zatrzymanego za ramię. -
Zgódka odstawił mokrą robotę, więc uważaj, synu, żebym i
ciebie do niej nie przypasował! -oświadczył groźnie. - Chcesz
do końca życia siedzieć w pudle?!
- Ale ja nie mam z tym nic wspólnego! - Siparski aż
skurczył się z przerażenia.
- Więc gadaj, gdzie Zgódka?!
- Stasiek jest u swojej dziewczyny na Dziennikarskiej -
wykrztusił zatrzymany. - Panowie znacie Zośkę Wesołowską
- dodał z rezygnacją. - Ona też już miała sprawę...
- Nie łżesz?
- Żebym tak jutra nie doczekał! - teatralnym gestem
uderzył się w piersi. - Zgódka mówił mi przecież, że
zamelinuje się tam do końca tygodnia... Więc jak, panie
władzo? - spojrzał przymilnie na Snopka. - Pozwoli mi pan
pójść sobie?
- Kiedy odsiedzisz swoje, to czemu nie? - wzruszył
ramionami sierżant. - Ja ci kraść nie kazałem.
- Jedźcie po Zgódkę - zaproponował przyglądający się do
tej pory w milczeniu całemu zajściu dzielnicowy. - Ja już
przypilnuję łobuza, zanim chłopaki nie zabiorą go do
komendy.
Prawdę powiedziawszy Snopek i Jaworski byli ogromnie
wdzięczni koledze za taką propozycję. Korciło ich, żeby jak
najszybciej doprowadzić sprawę do końca.
Do świtu brakowało jeszcze niespełna godziny, kiedy
zatrzymali się przed niewielkim, cofniętym kilkanaście
metrów od ulicy domkiem. Drzwi o dziwo nie były za-
mknięte i funkcjonariusze bez przeszkód weszli do ciemnej
sionki. Minęli kuchnię nawet do niej nie zaglądając i znaleźli
się w obszernym, choć bardzo zagraconym pokoju. Pod
oknem na szerokim tapczanie spali w najlepsze mocno już
łysiejący mężczyzna w średnim wieku i dość młoda
dziewczyna.
- Pobudka, moje gołąbeczki! - hałaśliwie parsknął
śmiechem Jaworski. - Starczy tej miłości na dzisiaj!
Mężczyzna zerwał się na równe nogi, półprzytomnie
spojrzał na milicjantów i z rezygnacją usiadł na brzegu
tapczanu, mamrocząc coś niezrozumiale pod nosem. Dzie-
wczyna najwyraźniej nie była aż tak zmieszana niespo-
dziewaną wizytą. Ostentacyjnie podciągnęła kołdrę pod
brodę i rzuciła zaczepnie:
- Czego panowie od nas chcecie?! Jakim prawem we-
szliście tutaj?!
- Nie denerwuj się, Zośka- spokojnie odparł Snopek. - My
nie do ciebie...
- Jeszcze by tylko tego brakowało! - Wesołowska fuknęła
ze złością. - Jestem pełnoletnia i mogę sypiać z kim mi się
tylko podoba!
- Niestety, będziemy musieli zabrać twojego adoratora -
drwiąco oświadczył sierżant. - Zostaniesz w łóżku sama...
- Co takiego?! - Zgódka aż podskoczył na miejscu. - Za co?
- Jak zwykle: za niewinność... Narozrabiałeś, bracie.
- Przez całą noc nie wychodziłem z łóżka - stanowczo
zastrzegł się Zgódka. - Ona potwierdzi - z pewną siebie miną
skinął głową na dziewczynę.
- A skąd ty, mój złociutki, wiesz, że nam chodzi o dzisiej-
szą noc? - zasyczał jadowicie Snopek. - Przyśniło ci się, czy
byłeś u wróżki?
Mężczyzna bezradnie spojrzał na swoją towarzyszkę.
- Chciałem powiedzieć, że jestem czysty...
Na chwilę w pokoju zapanowało milczenie. Milicjanci
zaczęli bacznie rozglądać się dookoła. Stara, pękata szafa
była wyładowana po brzegi brudną bielizną i pustymi
butelkami. Kredens z wyłamanymi drzwiczkami zawierał
przede wszystkim jakieś słoiki i puszki po konserwach. Za to
najrozmaitsze talerze, szklanki i kubki walały się razem z
garnkami na sporym, kuchennym stole lub wręcz po kątach,
na podłodze...
W pewnym momencie sierżant przykucnął, żeby zajrzeć
pod łóżko i nagle uśmiechnął się z nie tajoną satysfakcją.
Zauważył tam parę niemiłosiernie zabłoconych, męskich
butów.
- Jeszcze mokre - mruknął ni to do siebie, ni to do Zgódki.
- Wczoraj padało - pośpiesznie wyjaśnił tamten. - Nie
zdążyły wyschnąć...
- A można wiedzieć, gdzie cię nosiło w taką pogodę? -
zainteresował się Snopek.
- Miałem to i owo do załatwienia na mieście...
- Między innymi w Lasku Bielańskim?
- Tam nie chodziłem...
- Ejże? - sierżant z niedowierzaniem pokręcił głową. -
Znaczy, że ja miewam halucynacje?
- Każdy się może pomylić - nieśmiało bąknął Zgódka.
- Owszem — niespodziewanie przytaknął Snopek. - Żeby
więc nie było już żadnych wątpliwości, oddamy te buty do
laboratorium. Chwała Bogu mamy ekspertów.
- Przy okazji porówna się podeszwy ze śladami, których
całe mnóstwo znaleźliśmy w lasku - Jaworski ochoczo wpadł
w ton sierżantowi. - Wszystko dokładnie wyjaśnimy, panie
Zgódka...
Mężczyzna nagle poczerwieniał na twarzy. Przez dłuższą
chwilę siedział bez ruchu, wpatrując się jak urzeczony w
swoje buty. Wreszcie zwiesił głowę z całkowitą rezygnacją.
- Jezu! - jęknął płaczliwie. - Po cholerę łaziłem w te
krzaki?!
IV
Porucznik Michał Mazurek był jeszcze bardzo zaspany,
kiedy przekraczał progi żoliborskiej komendy. Do trzeciej
nad ranem grał z przyjaciółmi w brydża, tak że dotąd kłębiły
mu się w głowie najwymyślniejsze licytacje i rozgrywki.
Usiadł ciężko za swoim biurkiem i z zazdrością rzucił
okiem na puste miejsce naprzeciwko. Kilka dni temu kolega
wyjechał na urlop i zapewne obce mu były teraz problemy
wczesnego wstawania po brzebałaganionej nocy...
Nagle skrzypnęły drzwi i do środka wkroczył naczelnik
wydziału dochodzeniowego, major Kłosiński. Jego mina
bynajmniej nie wróżyła pomyślnych wieści.
- Mamy ciekawą sprawę - zaanonsował na samym wstępie
cel swojej wizyty. - Przed świtem chłopaki znaleźli trupa na
Marymonckiej, koło Lasku Bielańskiego. Jak dotąd nie
wiemy, kto to taki, ale na szczęście drań, który pomógł mu
opuścić ten padół, jest już pod kluczem.
- Pijacka burda?
_ Trudno wyczuć. Będziesz to musiał dopiero ustalić.
- A może mi powiesz, kto pozałatwia te buble?! - porucznik
w nagłym przypływie energii poderwał się z miejsca i
otworzył zapakowaną po brzegi kasę pancerną. - Ostatnimi
czasy nie zapominasz jakoś o mnie - dodał zgryźliwie.
- Nie masz jeszcze czterdziestki, więc nic ci nie będzie -
zauważył Kłosiński z przekąsem. - Zresztą to prosta sprawa -
pocieszającym gestem poklepał Mazurka po ramieniu. -
Proponuję, żebyś pojechał zaraz na Marymoncką i
zorientował się w sytuacji. Potem dopilnujesz sekcji,
przesłuchasz Zgódkę i po krzyku.
- Zgódka ma trupa na sumieniu? - zdziwił się porucznik. -
Przecież to nie w jego stylu.
- Z takim starym kryminalistą nigdy nic nie wiadomo.
Zarobił już kilka wyroków za kradzieże, swoją karierę w
świecie przestępczym zaczął od rozboju z bronią w ręku,
czemu więc nie miałby w końcu stuknąć kogoś w czapę?
- Przyznał się?
- Nie żartuj! Dobrze, że nie kwestionuje swojego pobytu na
miejscu przestępstwa...
- To jeszcze niczego nie dowodzi - zasępił się Mazurek.
Gdybyśmy chociaż mieli jakiś przekonywający motyw, ale
tak,..
- Już twoja w tym głowa, żeby coś wygrzebać - uciął major.
- Postaraj się, byśmy mogli wystąpić jutro do prokuratora o
sankcję dla Zgódki. Powodzenia!
Parę minut później na biurku porucznika leżała nowiutka,
zielona obwoluta. W środku poza notatką Snopka i raportem
o zatrzymaniu Zgódki nie było nic więcej. Klnąc w duchu
przydzieloną mu właśnie sprawę oficer zerknął w okno. Na
dworze zaczynał właśnie siąpić deszcz.
- Szlag by trafił! - westchnął ponuro. - Stary wysyła mnie
na Marymoncką, a przyjmę każdy zakład, że chłopaki z
kryminalnego nie pominęli tam ani jednej trawki. Zmoknąć
zawsze zdążę - zdecydował po chwili wahania, starając się
usprawiedliwić przed samym sobą. -Najpierw trzeba pogadać
ze Zgódką. W zupełności wystarczy, jeżeli zobaczę Lasek
Bielański za jakąś godzinę...
Podejrzany wchodząc do pokoju Mazurka rozejrzał się
trwożnie dookoła. Bez sprzeciwu usiadł na wskazanym
krześle i nerwowo przygryzł wargi.
- Pan mnie już kiedyś posadził - zaczął niepewnie. -
Dostałem parę kalendarzy...
- Za włamanie do sklepu fotograficznego - przytaknął
porucznik. - Tym razem sprawa wygląda znacznie poważniej
- zauważył kwaśno. - Zabójstwo to nie kradzież.
- Jak Boga jedynego... to nie moja robota! - Zgódka z całej
siły uderzył się w piersi.
- Ejże? - milicjant ironicznie wydął wargi. - Przyznasz
chyba, że czwarta nad ranem nie jest najodpowiedniejszą
porą na spotkania towarzyskie, zwłaszcza w Lasku Bielań-
skim?
- Sam nie wiem, co mnie podkusiło, żeby tam łazić -
westchnął żałośnie przesłuchiwany. - Po wódce człowiek
głupieje i tyle! - dodał ze złością. - Zamiast wrócić do
ciepłego wyrka, zachciało mi się spacerów!
- Nie tak szybko - zastopował podejrzanego Mazurek. -
Opowiedz powolutku o wszystkim, co się wydarzyło ostatniej
nocy. Tylko bez blagi! - ostrzegawczo zmarszczył brwi. -
Masz śpiewać prawdę, jak na świętej spowiedzi!
Przez kilka sekund w pokoju panowało milczenie. Zgódka
niespokojnie poprawił się na krześle i parę razy chrząknął,
zanim zdecydował się odpowiedzieć.
- Gieniek Bieliński z Wrzeciona 17 miał wczoraj urodziny -
mruknął niechętnie - i zaprosił mnie na kieliszek... Zeszło się
nas tam kupę luda. Byli obaj Zburzyccy, Grzesiek Pakulski z
dziewczyną, Maciek Czajkowski z żoną - wyliczył jednym
tchem - i wielu innych. Nie wszystkich pamiętam - zastrzegł
się na wszelki wypadek, widząc błysk niezadowolenia w
oczach porucznika. - Nikt, rzecz jasna, nie przyszedł z
pustymi rękami. Bez połówki nie honor...
- Długo trwały te urodziny?
- Do samiuśkiego rana - zapewnił podejrzany. - Byłem na
dobrym rauszu, kiedy się żegnaliśmy i wpadło mi do głowy,
żeby podrałować do domu piechotą. Szedłem właśnie
Marymoncką koło lasku, aż tu nagle mnie przypiliło... Niby o
tej porze na ulicy żywej duszy nie uświadczysz, ale jakoś
głupio portki ściągać na widoku, więc polazłem w krzaki...
- A tyłka sobie po ciemku nie pokłułeś? - oficer nie mógł się
powstrzymać od uszczypliwej uwagi.
- Chciałem już wracać - ciągnął dalej Zgódka, udając że nie
dosłyszał słów milicjanta - kiedy dosłownie parę metrów ode
mnie zatrzymała się furgonetka. Jakichś dwóch facetów
wyciągnęło coś z tyłu i buch mi prawie pod nos - z
obrzydzeniem wzdrygnął się na samo wspomnienie. - Dech
mi zaparło, bo zaraz się kapnąłem, że to nieboszczyk!
- Napisałbyś, bracie, „Kobrę" - zażartował Mazurek-
zamiast opowiadać mi takie dyrdymały. Za chwilę pewno
jeszcze usłyszę, że tamci dwaj mieli czarne kapelusze i maski
na twarzach...
- Ja im się nie przyglądałem - odparł urażony do żywego
podejrzany. - Ze strachu znowu musiałem ściągać portki -
dodał z niepohamowaną złością. - Że też mnie podkusiło
łazić tamtędy po nocy!
- Lepiej zacznijmy wszystko jeszcze raz od początku -
zaproponował porucznik znudzonym głosem. - Zechciej tylko
przyjąć do wiadomości, że mam już dość wysłuchiwania
twoich bajeczek.
Ale ja mówię prawdę!
- Łżesz, aż się kurzy! - głos oficera zabrzmiał znacznie
ostrzej i twardziej. - Uważaj, bo przy twojej reputacji może
się to bardzo przykro skończyć.
- Kiedy Bóg mi świadkiem...
- Dlaczego go zabiłeś?! - huknął nagle milicjant. - Czy dla
tych paru złotych, które miał w portfelu? A może chodziło o
jakieś zadawnione porachunki? Gadaj prawdę, do jasnej
cholery!
- Jezus, Maria! - Zgódka z przerażeniem zerwał się z
krzesła. - Żeby mnie tak szlag trafił, jeśli kłamię! On już był
sztywny, kiedy go zobaczyłem! Nawet truposza palcem nie
tknąłem...
- Przecież ty nie masz alibi! - żachnął się Mazurek.
- Alibi? - podejrzany bezradnie podrapał się w głowę. -
Faktycznie nie mam - przyznał z rezygnacją. -Tylko, że ja nie
chcę wisieć za cudze grzechy!
- Twoich własnych też chyba wystarczy - uciął porucznik. -
A zresztą na głupotę nie ma lekarstwa...
Odprowadził Zgódkę do celi i chcąc nie chcąc ruszył na
ulicę Marymoncką. Tymczasem nie tylko nie przestało padać,
ale poranny kapuśniaczek przerodził się w solidną ulewę.
Niestety, nic nie wskazywało na rychłą poprawę pogody, tak
więc dalsza zwłoka w wyprawie na miejsce zbrodni nie miała
już większego sensu.
Milicjanci, których oficer zastał na skraju Lasku Bielań-
skiego, byli przemoczeni do suchej nitki. Całe szczęście, że
najwyraźniej kończyli już swoją robotę....
- Nie spieszyłeś się, Michał, do nas! - kierujący akcją
chorąży Pozorski bez entuzjazmu powitał kolegę. - Od
bladego świtu paprzę się w błocie, a jaśnie pan przychodzi na
gotowe!
- Jest chociaż coś ciekawego? - Mazurek udał, że nie
dosłyszał złośliwej uwagi.
- Nie za wiele - poinformował rzeczowo Pozorski. - Co
zresztą można zwojować w takich warunkach? - wskazał
znacząco na zachmurzone niebo.
Plon kilkugodzinnych poszukiwań faktycznie był raczej
mizerny. Przy samym chodniku znaleziono w trawie długopis
- reklamówkę ,,Varimexu", ale mógł go tutaj zgubić któryś z
przypadkowych przechodniów. Kilka niedopałków papiero-
sów również nie musiało mieć związku ze sprawą.
Porucznik nie spodziewał się wprawdzie rewelacji, ale był
trochę zawiedziony. W końcu nie natrafiono nawet na ślad
narzędzia, którym posłużył się morderca.
- Podrzuć te swoje skarby do laboratorium. Może eksperci
coś z nich wywróżą - mruknął bez specjalnego przekonania.
- Nie żartuj! - wzruszył ramionami Pozorski. - Pogonią
mnie z tym na cztery wiatry.
- Nigdy nie wiadomo, co się przyda w śledztwie...
- Jak chcesz - ustąpił chorąży. - Ostatecznie ty tu rządzisz...
Oficer na wszelki wypadek sam postanowił sprawdzić, czy
ekipa Pozorskiego czegoś nie przegapiła. Ruszył wolno
chodnikiem, rozglądając się bacznie dookoła, ale nie zau-
ważył niczego godnego uwagi. Nie pozostawało nic innego,
jak spenetrować krzaki na skraju lasku.
Bez wahania zagłębił się w gąszcz, ale już po paru
sekundach gorzko pożałował swego pomysłu. Prawie na-
tychmiast poczuł, że chlupoce mu w butach, a za kołnierz leje
się strumieniami woda. Wściekły wrócił na ulicę. W tej chwili
nie różnił się z wyglądu niczym od pozostałych
funkcjonariuszy.
- Nic tu po mnie! - rzucił ze złością chorążemu. - Jadę do
prosektorium.
Mazurek szybko się jednak rozmyślił. Przyszło mu do
głowy, że warto posłuchać, co ma do powiedzenia na temat
ostatniej nocy Bieliński. Kompan Zgódki również był częs-
tym „klientem” aresztu komendy w związku z chorobliwym
wprost upodobaniem do zawartości cudzych mieszkań.
Wprawdzie rzadko kiedy decydował się na rozmowę o
grzeszkach swoich kolegów, ale porucznik nie tracił nadziei.
Blok przy ulicy Wrzeciono był bliźniaczo podobny do
sąsiednich, ale oficer nie miał kłopotów z odnalezieniem
właściwego adresu. Niestety za drzwiami mieszkania na
pierwszym piętrze panowała kompletna cisza. Milicjant
przez dłuższą chwilę bezskutecznie dzwonił i stukał. Wy-
glądało na to, że w środku nie ma nikogo.
Chciał już zrezygnować, kiedy skrzypnęły sąsiednie drzwi i
na klatkę schodową wyjrzała drobna, siedemdzie-
sięcioparoletnia kobiecina.
- Pan do kogo? - zapytała podejrzliwie.
- Do pana Bielińskiego - wyjaśnił Mazurek, skwapliwie
wyciągając z kieszeni legitymację. - Mam bardzo pilną
sprawę...
- Znowu coś narozrabiał? - ucieszyła się sąsiadka. - Z nim
to tak zawsze - stwierdziła z nie ukrywaną satysfakcją. -
Skaranie boskie! Ale kiedy prosiłam dzielnicowego, żeby
wpakował łobuza za kratki, to usłyszałam tylko, że panowie
nie macie dowodów...
- Nie wie pani przypadkiem, gdzie mógłbym go znaleźć? -
porucznik uznał, że lepiej nie informować staruszki o celu
swojej wizyty.
- Pojęcia nie mam! - pokręciła głową z wyraźnym żalem. -
Przez całą noc były tam takie hałasy, że nawet oka nie
mogłam zmrużyć. Uciszyło się dopiero nad ranem...
- U Bielińskiego tak często?
- Prawie codziennie - stwierdziła ponuro. - Piją na umór,
wykrzykują ordynarnie, że aż uszy puchną...
- O której wyszedł dzisiaj z domu?
- Powiem panu, że nie zauważyłam. Byłam taka zmęczona
po tych nocnych hałasach, że trochę przysnęłam...
Kobieta najwyraźniej miała ochotę ponarzekać jeszcze na
sąsiada i jego znajomych, ale oficer doszedł do wniosku, że te
informacje zbyt wiele mu nie pomogą. Pożegnał się grzecznie
i postanowił przed wizytą w Zakładzie Medycyny Sądowej
I Miarowo do tej pory turkoczące koła straciły nagle rytm, cienko zapiszczały hamulce i wrocławski pociąg zatrzymał się u kresu swojej trasy. Jerzy Sumiński machinalnie zerknął na zegarek. Jak na panujące na kolei zwyczaje opóźnienie było jeszcze w granicach przyzwoitości. Rozkład jazdy przewidywał przybycie pociągu na stację Warszawa Wschodnia niespełna pół godziny wcześniej. Hałaśliwy tłum pasażerów wysypał się na peron i szybko zaczął znikać w wyjściach. Sumiński wysiadł jako jeden z ostatnich. Po prostu nie miał się dokąd śpieszyć. W rodzinnym Wrocławiu zostawił krewnych, przyjaciół, znajomych, a tutaj nie znał prawie nikogo. I pomyśleć, że jeszcze parę dni temu cieszył się z powrotu do swojego miasta. Co za licho podkusiło go, żeby zaraz wyjeżdżać do Warszawy; zwłaszcza że miesiące spędzone niegdyś w stolicy zapisały się niezbyt przyjemnie w jego pamięci... Minął pomieszczenia dworcowe i wolnym krokiem ruszył w kierunku przystanku tramwajowego. Na policzkach poczuł pierwsze krople deszczu, a jednocześnie ostry podmuch wiatru uprzytomnił mu, że wrześniowe wieczory bywają dość chłodne. Pomyślał z goryczą, że przyciasna, kupiona dobrych kilka lat temu marynareczka stanowi raczej kiepską ochronę jak na tę porę roku. Zatrzymał się niezdecydowany, co robić dalej. Perspektywa wędrówki po mieście podczas deszczu nie była zbyt zachęcająca, ale moknąć na miejscu również nie miał ochoty. Szczęśliwym trafem w chwilę później na przystanku zatrzymał się jakiś tramwaj. Bez wahania Jerzy wskoczył do środka. Przez kilka minut znudzonym wzrokiem przyglądał się mijanym ulicom. Nagle na jednym z domów zauważył niewielki neon, zapraszający do restauracji „Niedźwiadek". Przypomniał sobie, że od paru godzin nie miał nic w ustach i wyskoczywszy z
tramwaju na najbliższym przystanku biegiem ruszył z powrotem. Rozpadało się już na dobre, zanim więc dotarł na miejsce, zdążył przemoknąć do suchej nitki. Wewnątrz panował typowy dla takich spelunek zaduch. Odór alkoholu mieszał się z zapachem ludzkiego potu i zawiewającą z kuchni spalenizną, a papierosowy dym kłębił się w każdym kącie ciasnej salki. Przeciskając się do upatrzonego stolika Sumiński poczuł na sobie badawcze i raczej niechętne spojrzenia. Prawdę powiedziawszy specjalnie go to nawet nie zdziwiło. Zdawał sobie sprawę, że bywalcy tego „przybytku" w większości dobrze się znali, a on był tutaj po prostu obcy. Co gorsza - bardzo zwracał na siebie uwagę swoim wyglądem. Barczystych, mierzących z górą sto dziewięćdziesiąt centymetrów blondynów o podejrzanie krótko przyciętych czuprynach nie spotyka się w końcu co pięć minut. Usiadł koło jakiegoś starszego, łysego jak kolano mężczyzny, który sądząc z wyglądu po wypiciu jeszcze jednego, a najwyżej dwóch kieliszków powinien wylądować pod stolikiem. Tamten obrzucił Jerzego nieufnym spojrzeniem, ale widząc przyjaźnie wyciągniętą paczkę sportów natychmiast się rozpogodził. - Ziutek jestem! - wybełkotał z wyraźnym trudem. - Przechylimy, koleś, po małym? Sumiński bez ceregieli przystał na propozycję, zwłaszcza że świeżo poznany kompan zamówił na zakąskę po porcji kiełbasy na gorąco. Przy bardzo ograniczonych własnych funduszach grzechem byłoby przecież pogardzić zakrapianą kolacją na cudzy koszt. Parę minut później na stoliku pojawiła się półlitrówka z zawartością o temperaturze żywo przypominającej zupę i dwa talerzyki z jakąś sałatką zamiast spodziewanej kiełbasy. Kelner nie raczył bąknąć nawet pół słowa wyjaśnienia, przezornie od razu zainkasował całą należność i ulotnił się gdzieś bez śladu. Ziutek nie zdradzając większego zainteresowania dla zakąski niecierpliwie sięgnął po kieliszek. Bez zmrużenia oka przełknął wódkę i po chwili nabrał zwykłej w takich wypadkach ochoty do zwierzeń.
- Zasrane życie! - zaczął płaczliwie. - Stara w domu dobrego słowa nie powie, ostatniego zaskórniaka z kieszeni wygrzebie, a jeszcze i dzieciaki napuszcza. Nawet tej ostatniej pociechy potrafi pożałować - szerokim gestem wskazał półlitrówkę. - Doczeka się kiedyś, rura, że wy- grzmocę ją za wszystkie czasy! Do sądnego dnia popamięta, gangrena! - Jak chłop baby nie bije, to w niej wątroba gnije! - przytaknął Jerzy bez specjalnego przekonania. - A żebyś wiedział! - zapalił się tamten. - Z babami trzeba ostro, bo inaczej wlezie taka człowiekowi na głowę i... - Nie martw się, bracie. Jeszcze utemperujesz swoją, starą! - Pokażę jej, kurwie... - No, to zdrówko! Wypili i Ziutek znowu zaczął coś bełkotać pod nosem, ale Sumiński nie zwracał już na niego uwagi. Ze zdziwieniem spostrzegł, że przy sąsiednim stoliku usiadła całkiem przystojna i nie najgorzej ubrano brunetka. Miała koło trzydziestki i nie wyglądała raczej na prostytutkę; jej obecność w tej brudnej i dusznej salce mogła być dla każdego zaskoczeniem. Kobiecie towarzyszyło dwóch mężczyzn. Jeden tęgi, czerwony na twarzy, z lekko siniejącym nosem nie różnił się niczym od innych bywalców „Niedźwiadka". Drugi, znacznie starszy, o mocno posiwiałych skroniach siedział sztywno na krześle, krzywiąc się przez cały czas, jak gdyby pobyt tutaj sprawiał mu nieopisaną przykrość. Jerzy przez dłuższą chwilę taksował całą trójkę bacznym spojrzeniem, ale kiedy na ich stoliku, tak jak i na większości innych, spostrzegł pólitrówkę, stracił swoje zainteresowanie dla sąsiadów. Odwrócił się do Ziutka i stwierdził ze szczerym współczuciem, że ostatni kieliszek najwyraźniej nie posłużył dopiero co poznanemu kompanowi, który nieoczekiwanie zmarkotniał i stracił ochotę do dalszej rozmowy. Ziutek przez dobrych kilka minut bez słowa wpatrywał się w sufit. Wreszcie podjął widać decyzję, że najwyższy czas wracać w domowe pielesze, bo zdecydowanym ruchem wstał i zataczając się ruszył
do wyjścia. Sumiński został sam. Na razie wolał nie myśleć, co będzie, kiedy „Niedźwiadek" zamknie swoje podwoje. Nalał sobie wódki i znudzonym wzrokiem zaczął wodzić po salce. Jakiś pijak przewrócił się właśnie na samym środku, co wywołało powszechną wesołość Ktoś z towarzystwa okupującego stolik przy wejściu grzmotnął pięścią w blat, aż szkło posypało się na podłogę. Długowłosy młody człowiek z uporem, ale bez przysłowiowego łutu szczęścia, usiłował napluć do ustawionej kilka kroków od niego szklanki. - Ciekawe, ile razy w ciągu każdego wieczora zagląda tutaj milicja? - mruknął Jerzy do siebie. - Połowa towarzystwa już teraz kwalifikuje się do „żłobka”. Tylko patrzeć, jak zagrają temperamenty... Tymczasem siedzący przy sąsiednim stoliku mężczyźni pożegnali się z kobietą i ruszyli do wyjścia. O lepszej okazji trudno było nawet marzyć. Oczywiście Sumiński nie mógł mieć pewności, czy nieznajoma przyjmie jego towarzystwo z aplauzem, ale w przypadku uwieńczenia ewentualnej akcji powodzeniem automatycznie odpadłyby kłopoty z noclegiem, a może nawet i z zakwaterowaniem przez kilka najbliższych dni. Po krótkim wahaniu postanowił spróbować szczęścia, w tej samej jednak chwili stwierdził ze złością, że ubiegł go jakiś niski, pryszczaty chłopak. Tamten bez ceregieli przysiadł się do kobiety i zaczął jej coś z ożywieniem opowiadać. Podrywacz nie przypadł nieznajomej do gustu. Wzruszyła tylko ramionami i odwróciła się do niego tyłem, dając niedwuznacznie do zrozumienia, że nie życzy sobie takiego towarzystwa. Każdy inny wróciłby jak niepyszny do swojego stolika, pryszczaty chłopak nie myślał jednak rezygnować. Co gorsza, chwilę później przyszli mu w sukurs dwaj niezbyt pewnie trzymający się na nogach kompani. Zniecierpliwiona kobieta rzuciła coś gniewnie natrętom, ale ci skwitowali to tylko hałaśliwym, pijackim śmie- chem. Nieznajoma znowu chciała coś powiedzieć, ale pryszczaty bezceremonialnie porwał ją z krzesła i posadził sobie na kolanach. Poczerwieniała z gniewu i bez namysłu uderzyła go w twarz.
Chłopak zmęłł w ustach przekleństwo i gwałtownie odepchnął kobietę, tak że upadła na podłogę. Sumiński nie zastanawiał się już ani sekundy. W dwóch susach dopadł pryszczatego i wymierzył mu potężny cios w szczękę. Tamten zdążył tylko jęknąć i razem z krzesłem poleciał na sąsiedni stolik. Musiał bardzo dotkliwie odczuć skutki uderzenia, bo w pierwszej chwili nawet nie próbował się podnieść. Jerzy był święcie przekonany, że świadkowie zajścia nabrali do niego dostatecznego respektu i szarmancko wyciągnął rękę do nieznajomej, aby pomóc jej wstać, kiedy niespodziewanie opadli go koledzy powalonego rywala. Dosłownie w ostatnim momencie uchylił się przed potężnym kopniakiem z lewej strony, ale ciosu w okolicę prawego ucha nie był już w stanie uniknąć. Błyskawicznie zrobił półobrót i uderzył kantem dłoni jednego z napastników w kark. Tamten wrzasnął przeraźliwie z bólu, ale nauczony przykrym doświadczeniem Sumiński wolał nie ryzykować i profilaktycznie chwycił do ręki krzesło. Prawdę powiedziawszy uczynił to w samą porę, bo drugi kompan pryszczatego obtłukł właśnie dno butelki o kant stołu i tak uzbrojony szykował się do ataku. Ruszyli na siebie prawie równocześnie, ale w tej samej chwili osadził ich na miejscu zachrypnięty głos: - Chłopaki! Gliny! Wkraczających do salki funkcjonariuszy powitało zło- wrogie milczenie. Dowodzący patrolem korpulentny sierżant wcale się tym nie stropił. Badawczym spojrzeniem zlustrował obecnych i bez namysłu ruszył w kierunku gramolącego się z ziemi pryszczatego chłopaka. - Upadłeś, synku? - zagadnął z nie tajoną ironią. - A może ktoś ci pomógł? - Tak jakoś... - wyjąkał tamten, patrząc ze strachem na milicjanta. - Wypiło się kapkę za dużo... - I rączki poszły w ruch? - domyślnie zauważył sierżant. - Ależ skąd, panie władzo! - żywo zaoponował chłopak. - Tutaj nie było żadnej draki.
- Wolisz, Skoczek, żebyśmy pogadali w komendzie? - wzruszył ramionami funkcjonariusz. - Ciekawe, czy znajdzie się cela, w której jeszcze nie siedziałeś... - Jezus, Maria! Za co?! Pryszczaty błagalnie złożył ręce, sierżant nie myślał jednak wdawać się z nim w dyskusję. Jego uwagę zwrócił już zresztą kto inny... Sumiński dosłownie w ostatniej chwili zdążył wrócić do swojego stolika. Nalał sobie kieliszek wódki, wypił go jednym haustem i z pozorną obojętnością wlepił wzrok w przeciwległą ścianę. W rzeczywistości myślał z niepokojem, że każdy przechodzień mógł bez trudu zaobserwować przez szybę, co się działo w „Niedźwiadku". Na wszelki wypadek wolał nie patrzeć ani na niedawnych przeciwników, ani w stronę milicjantów. Zwłaszcza kontakt z tymi ostatnimi mógł należeć do nie najprzyjemniejszych... - A pan co ma do powiedzenia? - niespodziewanie zagrzmiał mu nad. uchem stanowczy głos sierżanta. - To pan wpakował Skoczka pod stolik. - Ja tu nikogo nie znam, panie władzo - zaprzeczył gwałtownie Jerzy. - Nie miałem powodu, żeby wdawać się z kimś w awantury... - Fakt, że widzę tu pana po raz pierwszy - przyznał cierpko milicjant - ale krasnoludki powiedziały mi, że coś tu nie gra. Niech no pan pokaże swój dowód... Sumiński niechętnie sięgnął po stary, wysłużony portfel. Otwierając go poczuł, że mimo woli czerwienieje na twarzy i nie może opanować drżenia rąk. W dowodzie osobistym tkwiła złożona we czworo kartka. Było już, niestety, za późno, żeby ją wyrzucić czy choćby gdzieś schować... - No, teraz jesteśmy w domu! - ucieszył się sierżant, starannie rozprostowując urzędowy druk. - Szanowny pan niedawno ukończył trzyletnie wczasy w Strzelcach Opolskich i zamiast wrócić grzecznie do Wrocławia, przyjechał do nas na gościnne występy. Początek rzeczywiście ze wszech miar udany! - dodał sarkastycznie, wskazując na poturbowanego Skoczka. - Nie rozumiem, o czym pan mówi! - odparł Jerzy ze złością. -
Odsiedziałem swoje co do minuty i teraz jak każdy mogę robić, co mi się podoba. A to, że ktoś upadł na stolik i nabił sobie guza, wcale nie musi mnie interesować! - Tak pan uważa? - milicjant ironicznie wydął wargi. - Nie można przecież przez całe życie gnębić człowieka tylko dlatego, że kiedyś powinęła mu się noga. - Święte słowa, tylko nie na temat... - Pan chyba żartuje... - Teraz będę poważny! - sierżant nagle zmarszczył brwi. - Nie znasz jeszcze naszego aresztu?... - Pan chce mnie zamknąć? - Sumiński poczuł nieprzyjemny ucisk w gardle. - Za co? - Za niewinność! II Porucznik Jan Stefański sennym wzrokiem wpatrywał się w okno. Na dworze lało, jak z cebra. Prawdę powiedziawszy zdążył się już przyzwyczaić do tego widoku. Dwutygodniowe wczasy w Jastarni zamiast na plaży spędził w świetlicy przed telewizorem albo po prostu w łóżku u siebie w pokoju, próżno oczekując, by deszcz chociaż na chwilę przestał padać. Nie bez odrobiny satysfakcji pomyślał, że z dwojga złego lepiej już w taką pogodę mieć dyżur w komendzie niż marnować urlop. Tutaj istniała przynajmniej możliwość, że służba przebiegnie spokojnie i nie będzie trzeba nigdzie wyściubiać nosa. Tymczasem jeszcze trzy dni temu w Jastarni klął na czym świat stoi i w bezsilnej złości wygrażał zachmurzonym niebiosom pięściami. Nagle na biurku hałaśliwie rozdzwonił się telefon. - Nie miała baba kłopotu! - westchnął smętnie Stefański. Z ciężkim sercem wyciągnął rękę po słuchawkę. Zbliżała się północ, a o tej porze mógł dzwonić tylko oficer dyżurny albo któryś z szefów. Perspektywa wyprawy w zadeszczony „teren” stawała się niepokojąco bliska.
- Mówi Borkowski - zahrobotało niewyraźnie w słuchawce. - Czy zastałem majora Wojtysława? - Kogo? - w pierwszym momencie porucznik nie bardzo mógł się połapać, o co chodzi. - Naczelnika Wojtysława - uparcie powtórzył tamten. - Telefonowałem do domu, ale tam nikt nie podnosił słuchawki, więc pomyślałem, że jest może w komendzie... - Panie kochany! - roześmiał się Stefański. - Major Wojtysław jest już chwała Bogu od roku na emeryturze. Osobiście bardzo wątpię, żeby tęsknił za Pałacem Mostowskich... - Na emeryturze? - w głosie Borkowskiego zadźwięczał wyraźny zawód. - No tak - dodał ponuro - lat nie ubywa... - Sądząc z odrobinę spóźnionej pory - zażartował porucznik - ma pan jakąś pilną sprawę do kogoś z milicji. Zamieniam się w słuch i jeśli trzeba, służę swoją pomocą- zaproponował. - Obawiam się, że nie skorzystam! - odparł tamten niezbyt grzecznie. - Skoro Wojtysław już u was nie pracuje, to chyba będę musiał sam sobie poradzić. - A może jednak? - nie ustępował Stefański. - W Pałacu Mostowskich jest wielu godnych następców pana majora... - Niech się pan nie gniewa, ale kiedy jeszcze pracowałem w milicji, nigdy jakoś nie trafiały mi do przekonania te wasze współczesne metody śledcze - ostatnie słowa Borkowski wypowiedział z widocznym przekąsem. - Jeden Wojtysław nie oglądał się na kartoteki i ekspertów, a po prostu szedł często „za nosem”... - Przyznaję, że intuicja też jest ważna w naszym fachu - zgodził się porucznik, ale raczej bez zbytniego entuzjazmu. - To brzmi całkiem rozsądnie. - Dziękuję za komplement, ale może wreszcie usłyszę, o co panu chodzi? Stefański pomału zaczynał tracić cierpliwość. Podczas swojej pracy w milicji zdążył się wprawdzie przyzwyczaić do dziwnych telefonów, ale w środku nocy nie miał nastroju do żartów czy abstrakcyjnych dyskusji. Prawdę mówiąc, gdyby Borkowski nie dopytywał się o emerytowanego naczelnika, wziąłby go pewno za zwykłego dowcipnisia i bez ceregieli odłożył słuchawkę.
- Właściwie to rozmowa nie na telefon - w głosie tamtego można było wyczuć wahanie. - Sprawa jest bardzo poważna, a ja nie mam jeszcze wystarczających dowodów... - Za pozwoleniem - przerwał mu milicjant - ale skoro już zdecydował się pan zadzwonić... - Najlepiej chyba będzie, jeśli osobiście wpadnę do komendy za kilka dni - uciął Borkowski. - Przez ten czas zdążę się dokładniej zorientować, w czym rzecz. - Jak pan woli - ustąpił Stefański. - A skoro pracował pan w milicji, to nie muszę chyba uprzedzać, do czego może doprowadzić zabawa w Sherlocka Holmesa - na zakończenie nie umiał powstrzymać się od uszczypliwej uwagi. - Nie ma obawy! W słuchawce rozległ się odrobinę nerwowy śmiech i po chwili połączenie zostało przerwane. - Mimo wszystko wariat! - mruknął do siebie porucznik. - Żeby tylko nie było z tego jakiejś biedy - westchnął przesądnie. Nie spiesząc się podszedł do okna i otworzył je na całą szerokość. Świeży powiew orzeźwił go trochę i poprawił mu humor. Przez kilkanaście sekund przyglądał się, jak krople deszczu zapamiętale bębnią o parapet, aż wreszcie znudzony wyjrzał na ulicę. O tej porze nie było tam prawie nikogo i tylko z rzadka przejeżdżał koło komendy jakiś samochód, pryskając spod kół fontannami wody. Z zadumy wyrwał Stefańskiego niecierpliwy brzęk tele- fonu. Tym razem dzwonił oficer dyżurny. - Ty, Jasiu, zdaje się znasz nieźle angielski-zaczął bez żadnych wstępów. - Koło Dworca Centralnego obrobili jakiegoś Szweda, a chłopaki z dzielnicy za cholerę nie mogą się z nim dogadać. Cała nadzieja w tobie... - Spróbuję jakoś to załatwić - rzucił porucznik, nie tając absolutnego braku zapału do powierzonej misji. - A swoją drogą, że też komuś chciało się kraść w taką parszywą pogodę - dodał ponuro.
III Szary fiat 125p któryś raz z rzędu przemierzał wyludnione żoliborskie ulice. Na dworze powoli zaczynało świtać, a i deszcz prawie ustał. Sierżant Snopek i kapral Jaworski nie mogli specjalnie narzekać na służbę. W radiowozie było przytulnie, a w ciągu nocy tylko dwa razy z niego wysiadali. Najpierw paru gościom restauracji „Kosmos" zbytnio zagrały rozgrzane alkoholem temperamenty, tak że dopiero perspektywa pobytu w areszcie skłoniła ich do zaprzestania okładania się pięściami. Później trzeba jeszcze było wytłumaczyć „młodemu gniewnemu", że nie wolno wyrzucać rodziny z mieszkania na ulicę i budzić sąsiadów potokami „mowy wiązanej". Na szczęście po północy w całej dzielnicy zapanował spokój. Teraz funkcjonariusze raz po raz zerkali na zegarki, niecierpliwie licząc minuty dzielące ich od powrotu do domu. Przejeżdżali właśnie koło Lasku Bielańskiego, kiedy nagle w świetle reflektorów zamajaczyła im czyjaś zgarbiona sylwetka. Spóźniony przechodzień najwyraźniej nie życzył sobie spotkania z milicją, bo na widok radiowozu gwałtownie zawrócił i bez namysłu pobiegł w kierunku pobliskich zarośli. - Dałbym głowę, że to Zgódka! - głośno zdziwił się Snopek. - Co on, u diabła, robi tutaj po nocy? - Przywidziało ci się, Mięciu - Jaworski z powątpiewaniem pokręcił głową. - W taką pogodę psa by z domu nie wypędził, a o ile wiem - Zgódka do rannych ptaszków ani miłośników deszczu nie należy. - Kiedy ja jestem pewny, że to on! - powtórzył sierżant z uporem. - Cztery razy przymykałem nygusa za kradzieże, więc zdążyłem się już napatrzeć na jego gębę. - Gadanie! - parsknął śmiechem Jaworski. - A zresztą, co za różnica, czy był to Zgódka, czy też ktoś inny? Czort z nim! - obojętnie wzruszył ramionami.
Przez chwilę jechali w milczeniu, ale poczynione spos- trzeżenie nie dawało jakoś Snopkowi spokoju. Dobrą minutę zastanawiał się nad czymś intensywnie, aż wreszcie podjął decyzję. - Stań! - Co jest? - kapral niepewnie poruszył się na swoim siedzeniu. - Wracamy, Zenek! - oświadczył sierżant stanowczo. - Wszystko jedno, kto to był, ale trzeba zobaczyć, czego szukał w lasku. - Chyba zwariowałeś! Mięciu?! - żachnął się Jaworski. - Akurat rozpędziłem się łazić po błocie tylko z tego powodu, że jakiś wariat robił to parę minut wcześniej. Stara zmyłaby mi głowę za uświniony mundur! - Nie będzie aż tak źle! - Snopek usiłował udobruchać kolegę z patrolu. - A sprawdzić trzeba - dodał twardo. - Ciebie zawsze gdzieś nosi! - mruknął ze złością Jaworski. - Zobaczysz, że kiedyś przykro się to skończy... Kapral pewno pomstowałby jeszcze znacznie dłużej, ale tymczasem zajechali na miejsce. Snopek nie czekając na kolegę chwycił latarkę i wyskoczył z radiowozu. Chcąc nie chcąc Jaworski wygramolił się również. Klnąc na czym świat stoi, miał właśnie zamiar zagłębić się w zarośla, kiedy sierżant chwycił go nagle za rękaw. Kilkanaście metrów dalej, na skraju lasku leżał jakiś ciemny kształt. Bez namysłu podeszli bliżej. - Pijany? - z nadzieją w głosie szepnął Jaworski. - Musiał zdrowo zatankować... Snopek bez słowa skierował światło latarki na leżącego mężczyznę. Niewysoki, tęgi, o starannie wygolonych poli- czkach w niczym nie przypominał miejscowych pijaczków, którym wszystko jedno, co zjedzą i gdzie się prześpią, byle tylko dostać kieliszek wódki. Był porządnie ubrany, a więc do biednych chyba nie należał. Sądząc na oko mógł mieć około sześćdziesiątki. Zamknięte powieki wskazywały na to, że śpi, ale w pozycji, w której leżał, było coś nienaturalnego. Sierżant przyklęknął obok i starał się namacać puls, ledwo
jednak dotknął przegubu leżącego, po plecach przeszedł mu dreszcz. - Trup! - rzucił nieswoim głosem. - Trzeba dać znać dyżurnemu! Jaworski puścił się biegiem do radiowozu. Im szybciej zawiadomi o wszystkim oficera dyżurnego w komendzie dzielnicowej, tym większa będzie szansa powodzenia ewentualnej akcji pościgowej. Tymczasem Snopek tłumiąc ogarniające go obrzydzenie zaczął metodycznie przeszukiwać ubranie mężczyzny. Podświadomie przeczuwał, że nie znajdzie przy nim pie- niędzy ani dokumentów, specjalnie nie był więc zaskoczony brakiem portfela. W pewnym momencie poczuł pod palcami coś lepkiego. Odruchowo cofnął rękę i podniósł ją do światła. Nie omylił się - to była krew. Nie minęły nawet dwie minuty, kiedy zasapany kapral był z powrotem. - Już jadą - oświadczył z wyraźną ulgą. - Mieszkania Zgódki też zaraz ktoś przypilnuje... A co z nim? - zapytał, wskazując na leżącego. - Chyba oberwał nożem - odparł sierżant, podnosząc się powoli z klęczek. - Specjaliści jeszcze dokładnie go sobie obejrzą, ale na mój gust facet został wyprawiony na tamten świat zupełnie niedawno. - Widziałeś go kiedyś? - Gdzie tam! - Snopek zdecydowanie potrząsnął głową. - Diabli wiedzą, co to za jeden - bezradnie rozłożył ręce. - Wyczyścili mu kieszenie, nawet jednego świstka nie znalazłem. - Kiepska sprawa... - Nie jest jeszcze tak źle - zaoponował sierżant. - Głowę daję, że to robota Zgódki! Jak dobrze pójdzie, za godzinę będziemy mieli nygusa... - Oby! - Jaworski nie podzielał jakoś optymizmu kolegi. W kilka minut później na pustej o tej porze Marymonckiej zaroiło się od mundurów. Błysnęły flesze, milicjanci zaczęli wprawnie przetrząsać okoliczne zarośla... Snopek i Jaworski
nie zamierzali jednak czekać na wyniki oględzin. Za znacznie pilniejsze uznali sprawdzenie, czy to rzeczywiście Zgódka kręcił się niedawno w pobliżu. Radiowóz zatrzymali przed samym wejściem do wysokiej odrapanej kamienicy przy ulicy Gdańskiej. W bramie czekał już na nich mocno zaspany dzielnicowy. - Psa z kulawą nogą nie widziałem - ziewnął szeroko na widok kolegów. - Nie wiem nawet, czy Zgódka jest u siebie... Inna rzecz, że przyleciałem tutaj dopiero przed paroma minutami - dodał jak gdyby na swoje usprawiedliwienie. - Szkoda czasu, idziemy! - zadecydował Snopek. - Zaraz wszystko będziemy wiedzieli. Przeskakując po kilka stopni znaleźli się na trzecim piętrze. Sierżant dobrze zapamiętał numer mieszkania i nie oglądając się na dzielnicowego nacisnął dzwonek. W środku przez dłuższą chwilę panowała kompletna cisza. Dopiero kiedy Jaworski zaczął energicznie walić pięściami, w przedpokoju zaszurały czyjeś kroki. - Kto, do cholery?! - wychrypiał zapijaczony męski głos. - To ty, Stasiek? - Milicja! - krzyknął Jaworski, zanim Snopek zdążył mu w tym przeszkodzić. - Otwierać! Z mieszkania dobiegło funkcjonariuszy głośne prze- kleństwo świadczące, że gospodarz ani myślał zastosować się do polecenia. Z okropnym rumorem zaczął on ściągać do przedpokoju jakieś sprzęty, chcąc najwyraźniej zabary- kadować drzwi. Widać zamierzał zyskać trochę na czasie przed wędrówką po gzymsach i dachach. Milicjanci nie wahali się. Trzy kroki rozbiegu, silne uderzenie ramieniem i wątłe drzwi z przeraźliwym trzaskiem wyleciały z futryny. Zanim osłupiały gospodarz połapał się w czym rzecz, miał już kajdanki na rękach. W mieszkaniu panował półmrok. Jaworski szybko od- szukał kontakt. Okazało się jednak, że w przedpokoju żarówka jest przepalona. Dopiero kiedy weszli dalej, można było zapalić światło. Wtedy z ust Snopka wyrwało się szpetne przekleństwo.
Dopiero teraz spostrzegł, że zamiast poszukiwanego Zgódki zatrzymali jakiegoś zupełnie innego mężczyznę. - Czego władza życzy względem uczciwego obywatela? - zapytał tamten zadziornie. - Dawno już nikt mnie nie odwiedzał z takim fasonem - spróbował zażartować. Na moment w mieszkaniu zapanowało kłopotliwe mil- czenie. Sierżant popatrzył niepewnie na dzielnicowego, a później na kaprala. O dziwo ten ostatni wcale nie miał speszonej miny. - Dawno żeśmy się nie widzieli, pani Siparski - oświadczył z uśmiechem. - Słyszałem, że na jesieni wyszedł pan z pudła...? - Niewinnie siedziałem! - na wszelki wypadek oświadczył zatrzymany. - Ktoś złośliwie podrzucił mi fanty... - Teraz też ktoś zostawił twoje wizytówki u jubilera? - Jaworski wymownie wskazał na palce Siparskiego. - Znowu przyjdzie trochę posiedzieć - dodał z wyraźnym zado- woleniem. - Czy to ten, za którym chłopaki z kryminalnego od tygodnia ganiają po Warszawie? - Snopkowi natychmiast poprawił się humor. - Kto by pomyślał, że nakryjemy nygusa na kwadracie Zgódki... Twarz Siparskiego poszarzała. Zrozumiał, że jego naj- bliższa przyszłość maluje się w bardzo niewesołych barwach. Kolejny wyrok za włamanie mógł przybrać zgoła astronomiczne rozmiary. - Panie władzo! To jakaś pomyłka. Ja wszystko wyjaśnię... - Nie wątpię! - ironicznie zauważył Jaworski. - Tylko że najpierw trzeba będzie zamienić cywilne ciuchy na pasiaczek. - Pan mi nie wierzy? - Siparski błagalnym gestem wyciągnął ręce do Snopka. - Niech mnie pan puści... - Zamiast przelewać z pustego w próżne, może byśmy tak pogadali o Zgódce? - zaproponował niespodziewanie sierżant. - Tak się akurat złożyło, że mam do niego bardzo pilny interes. - Staśka nie widziałem już chyba tydzień - odparł
niepewnie zatrzymany, starannie unikając badawczego spojrzenia Snopka. - Zostawił mi klucze i poszedł gdzieś ,,w Polskę"... - Czyżby? - sierżant z niedowierzaniem pokręcił głową. - Jak Boga kocham! - I nie mówił, gdzie go szukać? - Gdzie tam... - Rusz no, człowieku, głową! - Snopek uśmiechnął się zachęcająco do zatrzymanego. - To się może opłacić... - A wyjdę? - w głosie Siparskiego zadźwięczała nuta nadziei. - Coś podobnego! Jeszcze mi taki warunki będzie stawiał! - ryknął nagle sierżant, chwytając zatrzymanego za ramię. - Zgódka odstawił mokrą robotę, więc uważaj, synu, żebym i ciebie do niej nie przypasował! -oświadczył groźnie. - Chcesz do końca życia siedzieć w pudle?! - Ale ja nie mam z tym nic wspólnego! - Siparski aż skurczył się z przerażenia. - Więc gadaj, gdzie Zgódka?! - Stasiek jest u swojej dziewczyny na Dziennikarskiej - wykrztusił zatrzymany. - Panowie znacie Zośkę Wesołowską - dodał z rezygnacją. - Ona też już miała sprawę... - Nie łżesz? - Żebym tak jutra nie doczekał! - teatralnym gestem uderzył się w piersi. - Zgódka mówił mi przecież, że zamelinuje się tam do końca tygodnia... Więc jak, panie władzo? - spojrzał przymilnie na Snopka. - Pozwoli mi pan pójść sobie? - Kiedy odsiedzisz swoje, to czemu nie? - wzruszył ramionami sierżant. - Ja ci kraść nie kazałem. - Jedźcie po Zgódkę - zaproponował przyglądający się do tej pory w milczeniu całemu zajściu dzielnicowy. - Ja już przypilnuję łobuza, zanim chłopaki nie zabiorą go do komendy. Prawdę powiedziawszy Snopek i Jaworski byli ogromnie wdzięczni koledze za taką propozycję. Korciło ich, żeby jak najszybciej doprowadzić sprawę do końca.
Do świtu brakowało jeszcze niespełna godziny, kiedy zatrzymali się przed niewielkim, cofniętym kilkanaście metrów od ulicy domkiem. Drzwi o dziwo nie były za- mknięte i funkcjonariusze bez przeszkód weszli do ciemnej sionki. Minęli kuchnię nawet do niej nie zaglądając i znaleźli się w obszernym, choć bardzo zagraconym pokoju. Pod oknem na szerokim tapczanie spali w najlepsze mocno już łysiejący mężczyzna w średnim wieku i dość młoda dziewczyna. - Pobudka, moje gołąbeczki! - hałaśliwie parsknął śmiechem Jaworski. - Starczy tej miłości na dzisiaj! Mężczyzna zerwał się na równe nogi, półprzytomnie spojrzał na milicjantów i z rezygnacją usiadł na brzegu tapczanu, mamrocząc coś niezrozumiale pod nosem. Dzie- wczyna najwyraźniej nie była aż tak zmieszana niespo- dziewaną wizytą. Ostentacyjnie podciągnęła kołdrę pod brodę i rzuciła zaczepnie: - Czego panowie od nas chcecie?! Jakim prawem we- szliście tutaj?! - Nie denerwuj się, Zośka- spokojnie odparł Snopek. - My nie do ciebie... - Jeszcze by tylko tego brakowało! - Wesołowska fuknęła ze złością. - Jestem pełnoletnia i mogę sypiać z kim mi się tylko podoba! - Niestety, będziemy musieli zabrać twojego adoratora - drwiąco oświadczył sierżant. - Zostaniesz w łóżku sama... - Co takiego?! - Zgódka aż podskoczył na miejscu. - Za co? - Jak zwykle: za niewinność... Narozrabiałeś, bracie. - Przez całą noc nie wychodziłem z łóżka - stanowczo zastrzegł się Zgódka. - Ona potwierdzi - z pewną siebie miną skinął głową na dziewczynę. - A skąd ty, mój złociutki, wiesz, że nam chodzi o dzisiej- szą noc? - zasyczał jadowicie Snopek. - Przyśniło ci się, czy byłeś u wróżki? Mężczyzna bezradnie spojrzał na swoją towarzyszkę. - Chciałem powiedzieć, że jestem czysty... Na chwilę w pokoju zapanowało milczenie. Milicjanci
zaczęli bacznie rozglądać się dookoła. Stara, pękata szafa była wyładowana po brzegi brudną bielizną i pustymi butelkami. Kredens z wyłamanymi drzwiczkami zawierał przede wszystkim jakieś słoiki i puszki po konserwach. Za to najrozmaitsze talerze, szklanki i kubki walały się razem z garnkami na sporym, kuchennym stole lub wręcz po kątach, na podłodze... W pewnym momencie sierżant przykucnął, żeby zajrzeć pod łóżko i nagle uśmiechnął się z nie tajoną satysfakcją. Zauważył tam parę niemiłosiernie zabłoconych, męskich butów. - Jeszcze mokre - mruknął ni to do siebie, ni to do Zgódki. - Wczoraj padało - pośpiesznie wyjaśnił tamten. - Nie zdążyły wyschnąć... - A można wiedzieć, gdzie cię nosiło w taką pogodę? - zainteresował się Snopek. - Miałem to i owo do załatwienia na mieście... - Między innymi w Lasku Bielańskim? - Tam nie chodziłem... - Ejże? - sierżant z niedowierzaniem pokręcił głową. - Znaczy, że ja miewam halucynacje? - Każdy się może pomylić - nieśmiało bąknął Zgódka. - Owszem — niespodziewanie przytaknął Snopek. - Żeby więc nie było już żadnych wątpliwości, oddamy te buty do laboratorium. Chwała Bogu mamy ekspertów. - Przy okazji porówna się podeszwy ze śladami, których całe mnóstwo znaleźliśmy w lasku - Jaworski ochoczo wpadł w ton sierżantowi. - Wszystko dokładnie wyjaśnimy, panie Zgódka... Mężczyzna nagle poczerwieniał na twarzy. Przez dłuższą chwilę siedział bez ruchu, wpatrując się jak urzeczony w swoje buty. Wreszcie zwiesił głowę z całkowitą rezygnacją. - Jezu! - jęknął płaczliwie. - Po cholerę łaziłem w te krzaki?!
IV Porucznik Michał Mazurek był jeszcze bardzo zaspany, kiedy przekraczał progi żoliborskiej komendy. Do trzeciej nad ranem grał z przyjaciółmi w brydża, tak że dotąd kłębiły mu się w głowie najwymyślniejsze licytacje i rozgrywki. Usiadł ciężko za swoim biurkiem i z zazdrością rzucił okiem na puste miejsce naprzeciwko. Kilka dni temu kolega wyjechał na urlop i zapewne obce mu były teraz problemy wczesnego wstawania po brzebałaganionej nocy... Nagle skrzypnęły drzwi i do środka wkroczył naczelnik wydziału dochodzeniowego, major Kłosiński. Jego mina bynajmniej nie wróżyła pomyślnych wieści. - Mamy ciekawą sprawę - zaanonsował na samym wstępie cel swojej wizyty. - Przed świtem chłopaki znaleźli trupa na Marymonckiej, koło Lasku Bielańskiego. Jak dotąd nie wiemy, kto to taki, ale na szczęście drań, który pomógł mu opuścić ten padół, jest już pod kluczem. - Pijacka burda? _ Trudno wyczuć. Będziesz to musiał dopiero ustalić. - A może mi powiesz, kto pozałatwia te buble?! - porucznik w nagłym przypływie energii poderwał się z miejsca i otworzył zapakowaną po brzegi kasę pancerną. - Ostatnimi czasy nie zapominasz jakoś o mnie - dodał zgryźliwie. - Nie masz jeszcze czterdziestki, więc nic ci nie będzie - zauważył Kłosiński z przekąsem. - Zresztą to prosta sprawa - pocieszającym gestem poklepał Mazurka po ramieniu. - Proponuję, żebyś pojechał zaraz na Marymoncką i zorientował się w sytuacji. Potem dopilnujesz sekcji, przesłuchasz Zgódkę i po krzyku. - Zgódka ma trupa na sumieniu? - zdziwił się porucznik. - Przecież to nie w jego stylu. - Z takim starym kryminalistą nigdy nic nie wiadomo. Zarobił już kilka wyroków za kradzieże, swoją karierę w świecie przestępczym zaczął od rozboju z bronią w ręku, czemu więc nie miałby w końcu stuknąć kogoś w czapę? - Przyznał się?
- Nie żartuj! Dobrze, że nie kwestionuje swojego pobytu na miejscu przestępstwa... - To jeszcze niczego nie dowodzi - zasępił się Mazurek. Gdybyśmy chociaż mieli jakiś przekonywający motyw, ale tak,.. - Już twoja w tym głowa, żeby coś wygrzebać - uciął major. - Postaraj się, byśmy mogli wystąpić jutro do prokuratora o sankcję dla Zgódki. Powodzenia! Parę minut później na biurku porucznika leżała nowiutka, zielona obwoluta. W środku poza notatką Snopka i raportem o zatrzymaniu Zgódki nie było nic więcej. Klnąc w duchu przydzieloną mu właśnie sprawę oficer zerknął w okno. Na dworze zaczynał właśnie siąpić deszcz. - Szlag by trafił! - westchnął ponuro. - Stary wysyła mnie na Marymoncką, a przyjmę każdy zakład, że chłopaki z kryminalnego nie pominęli tam ani jednej trawki. Zmoknąć zawsze zdążę - zdecydował po chwili wahania, starając się usprawiedliwić przed samym sobą. -Najpierw trzeba pogadać ze Zgódką. W zupełności wystarczy, jeżeli zobaczę Lasek Bielański za jakąś godzinę... Podejrzany wchodząc do pokoju Mazurka rozejrzał się trwożnie dookoła. Bez sprzeciwu usiadł na wskazanym krześle i nerwowo przygryzł wargi. - Pan mnie już kiedyś posadził - zaczął niepewnie. - Dostałem parę kalendarzy... - Za włamanie do sklepu fotograficznego - przytaknął porucznik. - Tym razem sprawa wygląda znacznie poważniej - zauważył kwaśno. - Zabójstwo to nie kradzież. - Jak Boga jedynego... to nie moja robota! - Zgódka z całej siły uderzył się w piersi. - Ejże? - milicjant ironicznie wydął wargi. - Przyznasz chyba, że czwarta nad ranem nie jest najodpowiedniejszą porą na spotkania towarzyskie, zwłaszcza w Lasku Bielań- skim? - Sam nie wiem, co mnie podkusiło, żeby tam łazić - westchnął żałośnie przesłuchiwany. - Po wódce człowiek głupieje i tyle! - dodał ze złością. - Zamiast wrócić do
ciepłego wyrka, zachciało mi się spacerów! - Nie tak szybko - zastopował podejrzanego Mazurek. - Opowiedz powolutku o wszystkim, co się wydarzyło ostatniej nocy. Tylko bez blagi! - ostrzegawczo zmarszczył brwi. - Masz śpiewać prawdę, jak na świętej spowiedzi! Przez kilka sekund w pokoju panowało milczenie. Zgódka niespokojnie poprawił się na krześle i parę razy chrząknął, zanim zdecydował się odpowiedzieć. - Gieniek Bieliński z Wrzeciona 17 miał wczoraj urodziny - mruknął niechętnie - i zaprosił mnie na kieliszek... Zeszło się nas tam kupę luda. Byli obaj Zburzyccy, Grzesiek Pakulski z dziewczyną, Maciek Czajkowski z żoną - wyliczył jednym tchem - i wielu innych. Nie wszystkich pamiętam - zastrzegł się na wszelki wypadek, widząc błysk niezadowolenia w oczach porucznika. - Nikt, rzecz jasna, nie przyszedł z pustymi rękami. Bez połówki nie honor... - Długo trwały te urodziny? - Do samiuśkiego rana - zapewnił podejrzany. - Byłem na dobrym rauszu, kiedy się żegnaliśmy i wpadło mi do głowy, żeby podrałować do domu piechotą. Szedłem właśnie Marymoncką koło lasku, aż tu nagle mnie przypiliło... Niby o tej porze na ulicy żywej duszy nie uświadczysz, ale jakoś głupio portki ściągać na widoku, więc polazłem w krzaki... - A tyłka sobie po ciemku nie pokłułeś? - oficer nie mógł się powstrzymać od uszczypliwej uwagi. - Chciałem już wracać - ciągnął dalej Zgódka, udając że nie dosłyszał słów milicjanta - kiedy dosłownie parę metrów ode mnie zatrzymała się furgonetka. Jakichś dwóch facetów wyciągnęło coś z tyłu i buch mi prawie pod nos - z obrzydzeniem wzdrygnął się na samo wspomnienie. - Dech mi zaparło, bo zaraz się kapnąłem, że to nieboszczyk! - Napisałbyś, bracie, „Kobrę" - zażartował Mazurek- zamiast opowiadać mi takie dyrdymały. Za chwilę pewno jeszcze usłyszę, że tamci dwaj mieli czarne kapelusze i maski na twarzach... - Ja im się nie przyglądałem - odparł urażony do żywego podejrzany. - Ze strachu znowu musiałem ściągać portki -
dodał z niepohamowaną złością. - Że też mnie podkusiło łazić tamtędy po nocy! - Lepiej zacznijmy wszystko jeszcze raz od początku - zaproponował porucznik znudzonym głosem. - Zechciej tylko przyjąć do wiadomości, że mam już dość wysłuchiwania twoich bajeczek. Ale ja mówię prawdę! - Łżesz, aż się kurzy! - głos oficera zabrzmiał znacznie ostrzej i twardziej. - Uważaj, bo przy twojej reputacji może się to bardzo przykro skończyć. - Kiedy Bóg mi świadkiem... - Dlaczego go zabiłeś?! - huknął nagle milicjant. - Czy dla tych paru złotych, które miał w portfelu? A może chodziło o jakieś zadawnione porachunki? Gadaj prawdę, do jasnej cholery! - Jezus, Maria! - Zgódka z przerażeniem zerwał się z krzesła. - Żeby mnie tak szlag trafił, jeśli kłamię! On już był sztywny, kiedy go zobaczyłem! Nawet truposza palcem nie tknąłem... - Przecież ty nie masz alibi! - żachnął się Mazurek. - Alibi? - podejrzany bezradnie podrapał się w głowę. - Faktycznie nie mam - przyznał z rezygnacją. -Tylko, że ja nie chcę wisieć za cudze grzechy! - Twoich własnych też chyba wystarczy - uciął porucznik. - A zresztą na głupotę nie ma lekarstwa... Odprowadził Zgódkę do celi i chcąc nie chcąc ruszył na ulicę Marymoncką. Tymczasem nie tylko nie przestało padać, ale poranny kapuśniaczek przerodził się w solidną ulewę. Niestety, nic nie wskazywało na rychłą poprawę pogody, tak więc dalsza zwłoka w wyprawie na miejsce zbrodni nie miała już większego sensu. Milicjanci, których oficer zastał na skraju Lasku Bielań- skiego, byli przemoczeni do suchej nitki. Całe szczęście, że najwyraźniej kończyli już swoją robotę.... - Nie spieszyłeś się, Michał, do nas! - kierujący akcją chorąży Pozorski bez entuzjazmu powitał kolegę. - Od bladego świtu paprzę się w błocie, a jaśnie pan przychodzi na
gotowe! - Jest chociaż coś ciekawego? - Mazurek udał, że nie dosłyszał złośliwej uwagi. - Nie za wiele - poinformował rzeczowo Pozorski. - Co zresztą można zwojować w takich warunkach? - wskazał znacząco na zachmurzone niebo. Plon kilkugodzinnych poszukiwań faktycznie był raczej mizerny. Przy samym chodniku znaleziono w trawie długopis - reklamówkę ,,Varimexu", ale mógł go tutaj zgubić któryś z przypadkowych przechodniów. Kilka niedopałków papiero- sów również nie musiało mieć związku ze sprawą. Porucznik nie spodziewał się wprawdzie rewelacji, ale był trochę zawiedziony. W końcu nie natrafiono nawet na ślad narzędzia, którym posłużył się morderca. - Podrzuć te swoje skarby do laboratorium. Może eksperci coś z nich wywróżą - mruknął bez specjalnego przekonania. - Nie żartuj! - wzruszył ramionami Pozorski. - Pogonią mnie z tym na cztery wiatry. - Nigdy nie wiadomo, co się przyda w śledztwie... - Jak chcesz - ustąpił chorąży. - Ostatecznie ty tu rządzisz... Oficer na wszelki wypadek sam postanowił sprawdzić, czy ekipa Pozorskiego czegoś nie przegapiła. Ruszył wolno chodnikiem, rozglądając się bacznie dookoła, ale nie zau- ważył niczego godnego uwagi. Nie pozostawało nic innego, jak spenetrować krzaki na skraju lasku. Bez wahania zagłębił się w gąszcz, ale już po paru sekundach gorzko pożałował swego pomysłu. Prawie na- tychmiast poczuł, że chlupoce mu w butach, a za kołnierz leje się strumieniami woda. Wściekły wrócił na ulicę. W tej chwili nie różnił się z wyglądu niczym od pozostałych funkcjonariuszy. - Nic tu po mnie! - rzucił ze złością chorążemu. - Jadę do prosektorium. Mazurek szybko się jednak rozmyślił. Przyszło mu do głowy, że warto posłuchać, co ma do powiedzenia na temat ostatniej nocy Bieliński. Kompan Zgódki również był częs- tym „klientem” aresztu komendy w związku z chorobliwym
wprost upodobaniem do zawartości cudzych mieszkań. Wprawdzie rzadko kiedy decydował się na rozmowę o grzeszkach swoich kolegów, ale porucznik nie tracił nadziei. Blok przy ulicy Wrzeciono był bliźniaczo podobny do sąsiednich, ale oficer nie miał kłopotów z odnalezieniem właściwego adresu. Niestety za drzwiami mieszkania na pierwszym piętrze panowała kompletna cisza. Milicjant przez dłuższą chwilę bezskutecznie dzwonił i stukał. Wy- glądało na to, że w środku nie ma nikogo. Chciał już zrezygnować, kiedy skrzypnęły sąsiednie drzwi i na klatkę schodową wyjrzała drobna, siedemdzie- sięcioparoletnia kobiecina. - Pan do kogo? - zapytała podejrzliwie. - Do pana Bielińskiego - wyjaśnił Mazurek, skwapliwie wyciągając z kieszeni legitymację. - Mam bardzo pilną sprawę... - Znowu coś narozrabiał? - ucieszyła się sąsiadka. - Z nim to tak zawsze - stwierdziła z nie ukrywaną satysfakcją. - Skaranie boskie! Ale kiedy prosiłam dzielnicowego, żeby wpakował łobuza za kratki, to usłyszałam tylko, że panowie nie macie dowodów... - Nie wie pani przypadkiem, gdzie mógłbym go znaleźć? - porucznik uznał, że lepiej nie informować staruszki o celu swojej wizyty. - Pojęcia nie mam! - pokręciła głową z wyraźnym żalem. - Przez całą noc były tam takie hałasy, że nawet oka nie mogłam zmrużyć. Uciszyło się dopiero nad ranem... - U Bielińskiego tak często? - Prawie codziennie - stwierdziła ponuro. - Piją na umór, wykrzykują ordynarnie, że aż uszy puchną... - O której wyszedł dzisiaj z domu? - Powiem panu, że nie zauważyłam. Byłam taka zmęczona po tych nocnych hałasach, że trochę przysnęłam... Kobieta najwyraźniej miała ochotę ponarzekać jeszcze na sąsiada i jego znajomych, ale oficer doszedł do wniosku, że te informacje zbyt wiele mu nie pomogą. Pożegnał się grzecznie i postanowił przed wizytą w Zakładzie Medycyny Sądowej