uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 754 584
  • Obserwuję764
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 026 607

Albert Wojt - Szafirowe koniczynki

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :739.2 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

uzavrano
EBooki
A

Albert Wojt - Szafirowe koniczynki.pdf

uzavrano EBooki A Albert Wojt
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 51 osób, 50 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 158 stron)

Albert Wojt

SZAFIROWE KONICZYNKI Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Okładkę i strony tytułowe projektował Jerzy Rozwadowski Redaktor Wanda Włoszczak Redaktor techniczny Janusz Festur Korektor Krystyna Szczerbaczuk O Copyright bv Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej. Warszawa 1988 ( ISBN 83-11-07590-5 Wydanie I. Nakład 159 700 -t300 egz. Objętość 9,23 ark, wyd., 8.0 ark. druk. • Papier gazetowy 50 g, rola 84 cm. Oddano do składania w lutym 1983 r. Druk ukończono w czerwcu 198P r. Wojskowe Zakłady Graficzne im. A. Zawadzkiego w Warszawie. Zam. 1145 cena zł 180,— U-74 I Wysoki, barczysty blondyn o podejrzanie -krótko przyciętej czuprynie i bokserskim, spłaszczonym nosie pchnął ciężkie, oszklone drzwi „Fiołeczka”. W barze było duszno i tłoczno, len i ów ze stałych bywalców skinął przyjaźnie nowo przybyłemu, ktoś nawet wskazał zapraszającym gestem baterię charakterystycznych butelek- stojących na okupowanym przez siebie stoliku, blondyn nie dał się jednak skusić perspektywie pijackich dyskusji przy „małym jasnym”. Przez chwilę lustrował bacznym spojrzeniem obskurne wnętrze. Wreszcie ■znalazł, kogo szukał. W samym rogu, przy oknie, tkwił nad setką czystej i sałatką jarzynową drobny, trzy-dziestokilkuletni brunet o wystających kościach policzkowych i starannie ufryzowanych włosach. Jego ciemnowiśniowa kurtka z cielęcej skóry i wzorzysta koszula rodem z Pewexu zdawały się świadczyć, że trafił do „Fiołeczka” przypadkiem, a może raczej przez pomyłkę. 2 — Co tak późno? — Na widok blondyna podniósł się z miejsca. — Czekam już dobre pół godziny. — Zdarza się. — Nowo przybyły nawet nie myślał o usprawiedliwieniu. — Grunt, że

jestem. — Jeśli nie zależy ci na tej robocie, mogę poszukać kogoś innego. — Coś taki nerwowy, koleś? — Blondyn bez pytania sięgnął po setkę tamtego i wypił ją jednym haustem. — Skoro przyszedłem, znaczy, że skok mi leży. — Zgadzasz się na moje warunki? — Niech ci będzie. — Pamiętaj, że bierzesz tylko forsę i błyskotki. Dzielimy się fifty-fifty. Nie próbuj mnie wykołowac, bo dobrze wiem, ile czego stara trzyma w chałupie. — Spokojna głowa. — Zamki są solidne, ale w oknach nie ma krat — Z tym byłby najmniejszy problem. — Blondyn beznamiętnie wzruszył ramionami. — Powiedz lepiej, gdzie szukać złota, żebym nie musiał wywracać wszystkiego do góry nogami. — W saloniku na parterze stoi komódka na krzywych nóżkach. Wyłamiesz drzwiczki i po kłopocie. — Jeśli wszystko będzie tak, jak mówisz, cała robota nie zajmie mi nawet kwadransa. — I oto chodzi. — Jest tylko jeden szkopuł. — Mianowicie? — Skąd pewność, że nikt mnie nie nakryje? 6 — Stara mieszka sama i wieczorami nikt jej nie-, odwiedza. * — Takie babcie często cierpią na bezsenność. — Ale nie ta. Ona kładzie się spać zaraz po filmie w telewizji i do rana mógłbyś strzelać jej nad uchem z armaty. Zresztą sypialnia jest na piętrze, a salonik z komódką na parterze. Według mnie nie ma żadnego ryzyka. — Lepiej na zimne dmuchać. — Blondyn ciągle nie był przekonany. — Nie dałoby rady wyciągnąć gdzieś starej z domu? — Nie sądzę. — Czarny jak gdyby się zawahał. — A jeśli nawet, to mogłaby się kapnąć, co jest grane. — Czy ja wiem… — Czego ty, u diabła, się boisz?! W chałupie nie ma psa ani żadnego innego zwierza, bo stara kocha porządek, telefon stoi w przedpokoju, przy wejściu do saloniku, a sąsiedzi nie wtykają nosa w nie swoje sprawy. Gdyby nawet zdarzył się cud i stara wstała z wyrka, sto razy zdążysz uciec ze złotem. — Niby racja.

— Tylko żeby ci czasem nie strzeliło do^łowy coś jej zrobić! — Głos bruneta nagle stwardniał. — Jeśli starej choć włos z głowy spadnie… — W życiu! — Blondyn z rozmachem grzmotnął się w piersi. — Przecież mnie znasz nie od dziś. Wiesz, że nigdy nie pisałem się na mokrą robotę. — To powodzenia! W niedzielę zadzwoń do mnie i powiedz, jak ci poszło, tylko nie klep wszystkiego, bo diabli wiedzą, kto może podsłuchać. 2-. II 2 — Na miłość boską, zrób coś wreszcie z tym bydlakiem, bo w końcu kark mu przetrącę! Przecież on nadaje się tylko na łańcuch! — Amor, natychmiast oddaj panu kapec! W odpowiedzi jagdterier rozjazgotał się hałaśliwie. Jerzemu nie pozostawało nic innego, jak samemu odebrać swą własność. Klnąc na czym świat stoi ruszył do przedpokoju. Był już w progu, kiedy na stoliku przy łóżku rozdzwonił się telefon. Zawrócił/by podnieść słuchawkę, ubiegła go jednak Alicja. — Słucham, Bogojska. — Nie mogła stłumić ziewania. — Kto mówi? — To ja, Adam. — Głos Leszczyniaka, jak zwykle, brzmiał łagodnie i dźwięcznie. — Mam do ciebie prośbę. — O co chodzi? — Kiedy ostatnio byłaś u cioci Mięci? — W ubiegłą środę. — A nie wybrałabyś się do niej dzisiaj? — Stało się coś? — Alicja poczuła lekki niepokój. — Chyba nie ma powodu do paniki, ale telefonowaliśmy z Pawłem do cioci kilka razy i nikt nie podnosił słuchawki. — Dopiero dziewiąta. — Bogajska spojrzała na stojący przy łóżku budzik. — Pewno staruszka śpi jeszcze w najlepsze. — Może. Tylko że zwykle ciotka jest na nogach już od ósmej. — Skoro tak cię to niepokoi, to czemu sam nie 9 tMokry, zimny nos raz i cTrugi dotknął policzka drobnej, niespełna trzydziestoletniej blondynki. Alicja wzdrygnęła się, nie otworzyła jednak oczu. Amor, niezbyt rasowy jagdlerier, przez dłuższą chwilę spoglądał na śpiącą panią. W końcu, widząc że ta nie reaguje na jego zaczepki, wspiął się na tylne łapy i bezceremonialnie przejechał językiem po jej twarzy. Odepchnęła psa, spróbowała naciągnąć kołdrę na głowę, ale Amor ani myślał dac za wygraną. Jednym susem znalazł się na łóżku i bez namysłu szarpnął zębami

za róg poduszki. — Poszedł! — Otworzyła wreszcie oczy. — No, już cię nie ma! — Zabierz stąd to bydlę! — Szczupły, muskularny mężczyzna o krótko przyciętej, szpakowatej Czuprynie podniósł się na łokciu i ziewnął niemiłosiernie. — Tyle razy ci mówiłem, żeby zamykać go na noc w kuchni. — Amor, na miejsce! — Alicja wymierzyła psu klapsa, który nawet przez najmniejszego ratlerka byłby odebrany jako pieszczota. — Całkiem ci się we łbie przewróciło! ” Pies zeskoczył na podłogę, wcisnął się za stojący pod oknem fotel, szarpnął zębami firankę i nieoczekiwanie znowu znalazł się na łóżku. Jerzy spróbował sięgnąć go ręką, ale Amor był już na fotelu, a moment później pochwyciwszy kapeć Jerzego z głuchym warkotem wypadł do przedpokoju. pojedziesz zobaczyć, co się stało? — Alicja najwyraźniej nie miała ochoty na wizytę u starszej pani. — Samochodem byłbyś za pół godziny, a ja jeszcze nie wstałam z łóżka. — O wpół do dziesiątej jestem umówiony z klientem. — W niedzielę? — Każdy dzień tygodnia jest dobry, gdy w grę wchodzi godziwy zarobek. — A Paweł? — On nie nadaje się do złożenia wizyty ciotce, a tym bardziej do jazdy samochodem. Z daleka widać, jak sobie wczoraj dogodził. — Powinien się leczyć. — Z pewnością, ale o tym pogadamy innym razem… To jak, kochanie, dasz się namówić? Ciocia Mięcia mieszka dwa kroki od ciebie… — Niech ci będzie, mecenasku! — Alicja wielokrotnie zdołała się już przekonać, że Leszczyniak nie ustąpi, nim nie dopnie swego. — Zjem śniadanie i zajrzę do ciotki. — Jesteś kochana! — Szkoda, że o tobie nie można tego powiedzieć… Odłożyła słuchawkę i spojrzała na stojącego obok Mareckiego. Wyglądał niczym chmura gradowa. — Gdzie ty się wybierasz, jeśli można wiedzieć? — zapytał gniewnie. • — Musimy wpaść na chwilkę do cioci Mięci. 10 — Musimy?! — Słowa Bogojskiej podziałały na niego jak płachta na byka. — Mieliśmy tę niedzielę spędzić we dwoje, a nie w towarzystwie zbzikowa-nej staruszki! — Jureczku…

— Rób co chcesz, ale mnie na wizytę u ciotki nie namówisz. — Benedykt nie był taki — odparła z wyrzutem. — Na pewno by ze mną poszedł. Marecki chciał coś odpowiedzieć, w ostatnim momencie roimyślił się jednak i tylko popatrzył na Alicję jakoś dziwnie. - Pójdziesz? — Cmoknęła go w policzek. — Najwyżej na pół godzinki… — A niech tam! Ale to będzie ostatni raz. Minęła dobra godzina, nim Bogojska i Marecki znaleźli się na ulicy. Szli w milczeniu, a Jerzy nawet nie próbował ukryć kiepskiego humoru. Alicja udawała, że tego nie dostrzega, choć dobrze wiedziała, . jak bardzo jej przyjaciel nie lubi wizyt u dobiegającej właśnie osiemdziesiątki Mieczysławy Płateckiej. Na domiar złego sama namówiła go, by wziąć ze sobą Amora. Marecki prowadził psa na smyczy, a ściślej rzecz biorąc udawał, że prowadzi, bowiem jagd-lerier nie zwracając na niego najmniejszej uwagi szarpał się na wszystkie strony i szczerzył zęby na każdego przechodnia. Skręcili w Dziennikarską i po chwili dotarli do Dy-gasińskiego. Jeszcze kilkadziesiąt kroków i znaleźli 110 się przed willą Płateckiej. Bogojska nacisnęła dzwonek przy furtce. Przez kilka sekund czekali cierpliwie, jednak w środku nikt nie zareagował. Alicja zamierzała ponownie zadzwonić, ale właśnie w tym momencie Amor kolejny już raz szarpnął się Mareckiemu i skoczył przednimi łapami na furtkę. O dziwo, ustąpiła bez żadnego oporu. — Ciotka znowu popsuła zamek magnetyczny — westchnęła Bogojska. Doczeka się kiedyś, że jąi okradną. Posypaną żwirem alejką podeszii do drzwi wejściowych. Były uchylone. Alicja spojrzała z niepokojem na Jerzego Ten bezradnie rozłożył ręce, nie wiedząc, co powiedzieć. Chciał ruszyć do] wejścia, gdy Amor ponownie przypomniał o swejj obecności. Tym razem szarpnął tak silnie, że w ręn ku zaskoczonego mężczyzny została tylko smycz z zerwanym karabińczykiem. Nim Jerzy zdołał za-l reagować, pies był już w willi. — To bydlę jeszcze ugryzie ciotkę! — Przerażona1 Bogojska wpadła za jagdterierem do przedpokoju. — Amor, Amor! Szerokie, oszklone drzwi po lewej stronie prowa-i dziły do salonu i stamtąd właśnie dochodziło głucha powarkiwanie niesfornego pupila Alicji. Stanęła w| progu i nagle poczuła, że robi się jej słab,o. Pośrodku, pokoju, na wzorzystym chińskim dywanie leżała sta-j ra kobieta. 12 iii Porucznik Michał Mazurek z^ciężkim westchnieniem podniósł się z klęczek. Odruchowo chciał otrzepać spodnie, rzuciwszy jednak okiem na utrzymany w idealnej czystości dywan, powstrzymał się od zbędnej czynności. — I co powiesz, stary? — spytał tęgiego, brodatego lekarza, który nadal tkwił pochylony

nad zwłokami — Nie żyje mniej więcej od dwunastu godzin — mruknął tamten. — Ściślej rzecz biorąc śmierć nastąpiła wczoraj, gdzieś między dwudziestą trzydzieści a dwudziestą dr ugą. — Co było przyczyną zgonu? — Zabójca uderzył biedaczkę czymś ciężkim w tył głowy. To wygląda na strzaskanie podstawy czaszki. — Nie znalazłeś innych obrażeń? — Otr-ymała tyikojedno uderzenie, brak też jakichkolwiek siadów opoiu z jej strony. Najwyraźniej n>e ipodziewała się ataku. — Drań musiał babcię zaskoizyć. — Oficer w zamyśleniu zmarszczył brwi. — A może to ona nakryła włamywacza, « ten chwycił, co było pod ręką, i rąbnął ją w głowę. —■ Tego już ci nie powiem, ja tylko stwierdzam fakty. Od rekonstrukcji wydarzeń jesteś ty. — Wiele mi nie pomogłeś. 4 Nie można oczywiście wykluczyć, że wyjdzie coś jeszcze podczas sekcji, ale prawdę powiedziawszy nie przypuszczam… — Patrzcie, co znalazłem w ogródku! — Do salo niku wkroczył z tryumfalną miną wysoki, barczysty chorąży. — Założę się, że tym właśnie pani Płatecka dostała po głowie. Wyciągnął z plastykowej torby masywną statuetkę wyobrażającą dyskobola na moment przed rzutem Na podstawie figurki widać było charakterystyczne rdzawe plamki. Bardzo prawdopodobne. — Lekarz pochylił się nad statuetką. — Uderzenie tą figurką musiałoby spowodować wł?śnie takie obrażenia, jakie stwier dziłem u denatki. Zresztą wszelkie wątpliwości powinny rozwiać badania mechanoskopijne… — Co z odciskami palców? — zainteresował się| Mazurek. — Z tym niestety krucho — westchnął Pozorski. Tyle ich, co kot napłakał, a co gorsza, wątpię, byj nadawały się do identyfikacji. — Szkoda. Sprawa byłaby wtedy jasna. — Nie narzekaj, mogło być gorzej. Porucznik chciał coś odpowiedzieć, ostateczni jednak wzruszył tylko ramionami. Obrzucił saloniki pobieżnym spojrzeniem. Funkcjonariusze, którzyfl przyjechali tu razem z nim, bez pośpiechu wykonywali swe zwykłe, rutynowe czynności. Jeden ogląda; właśnie przez lupę wyłamane drzwiczki zgrabn 14 komódki w stylu Ludwika XV, długi fotografował otwarte okno i przewróconą doniczkę na parapecie, trzeci sprawdzał, czy na drzwiach do przedpokoju nie zosfaty odciski

czyichś palców — Chodź, Michał, do ogrodu — zaproponował chorąży. — Chciałbym ci. pokazać piękny odcisk prawego buta na klombie pod oknem. — Trzeba zrobić odlew. — O tym już pomyślałem… W każdym razie wiemy, którędy włamywacz dostał się do środka. — Czemu Płatecka, mieszkając sama, nie zamykała na noc okien? — Co chcesz, jest przecież koniec czerwca. Wyszli z willi i chwilę później znaleźli się przy owalnej grządce pod oknem saloniku. Oficer przez dobre pół minuty z niekłamaną- przyjemnością przyglądał się różnobarwnym tulipanom rosnącym wokół jakiegoś rzadko spotykanego, kwitnącego na liliowo krzewu. W końcu chciał już przyklęknąć przy odkrytym przez Pozorskiego śladzie, gdy kątem oka dostrzegł pod krzewem jakiś niewielki, błyszczący przedmiot. Odruchowo wyciągnął rękę, w ostatnim jednak momencie przypomniał sobie o niedbale wetkniętej do kieszeni gumowej rękawiczce. — Przecież to pilnik! — Chorąży roześmiał się radośnie. — Ale ty masz, bracie, oko! — Łobuz musiał go zgubić, kiedy właził przez okno. — Jeśli zostawił na pilniku odcisk choć jednego paluszka, jesteśmy w domu! 4 — Nie mów. h^ip. Minęło południe, kiedy Mazurek pizypomniał sobie o czekających na niego Bogojskiej i Mareckim. Z ciężkim sercem ruszył do kuchni. Siedzieli n< prostych, drewnianych taboretach, a chmura gęstego dymu i pokaźna sterta niedopałków świadczyły wymownie, że wypalili przynajmniej ze dwie paczki papierosów. Leżący na kolanach u swej pani Amoc warknął ostrzegawczo, o dziwo jednak zrezygnowa z dalszego manifestowania wrogich uczuć wobec porucznika Zeskoczył na podłogę i wcisnął się po: taboret Alicji. — To państwo znaleźliście zwłoki? — Oficer starał się nadać swernu głosowi możliwie łagodne brzmię nie. — Owszem — Bogojska nerwowo przełknęła śli nę. — Przyszliśmy do niej i właśnie… — Była pani krewną? — Niezupełnie. Widzi pan. jako małe dzieckt straciłam rodziców i wychowywała mnie nieżyjąci już siostra cioci Mięci, Alina. Starsza pani nie miała bliższej rodziny? — Są jeb/cze dwaj siosti żeńcy, Adam Pave Leszczyniakowie — Czy mogłaby pani podać mi ich adresy? — Obaj mieszkają na Sadybie, na Okrężne Zresztą zaraz tu będą jerzy telefonował do nid przed-kwadransem i powiedział, co się stało.

— Zaoszczędzili mi państwo drogi na drugi ko 4niec miasta — podziękował Mazurek. — A wracając do rzeczy, odniosłem wrażenie, że pani Płatecka była dość majętna. — Nawet bardzo — Nie orientuje się pani, czy trzymała w domu pieniądze lub biżuterię? — W komódce, w saloniku. — Pokazywała pani? — Widziałam kilka pierścionków i bransoletek, naszyjnik z pereł, szafirowe kolczyki w kształcie listków koniczyny… — Potrafiłaby pani dokładniej opisać te przedmioty? — Czy ja wiem? — Niepewnie potrząsnęła głową. — Może niektóre… — Bardzo by mi zależało. — W głosie porucznika zabrzmiała prośba. — Widzi pani, komódka w salo-hiku jest pusta. Najprawdopodobniej ten sam człowiek, który zabił panią Płatecka, zrabował również jej biżuterię. — Może lepiej niech pan zapyta Adama Leszczy-niaka. To adwokat, prowadził sprawy majątkowe cioci. — Nie orientuje się pani, ile mogła być warta ta biżuteria? — Chyba sporo. Same perły wyceniono kilka lat temu na jakieś pół miliona, a kolczyki podobno pochodzą z połowy ubiegłego stulecia. — Złapiecie, panowie, tego drania? — wtrącił się Marecki. — Szafirowe kdnK_..ynki — Zrobimy wszystko, co w naszej mocy — obiecał oficer. — A na razie dziękuję państwu. Alicja chciała chyba jeszcze coś dorzucić, w końcu jednak pociągnęła tylko nosem i sięgnęła po kolejnego papierosa. Mazurek wyszedł z kuchni. Stanął w otwartych drzwiach do ogrodu i ocierając pot z czoła spojrzał w niebo. Słońce prażyło w najlepsze, a drobne, białe chmurki przemierzające powoli nieboskłon nie miały zamiaru go przesłonić. Zrobiło się duszno i porucznik pomyślał, że w gruncie rzeczy niezbyt rozsądnie postąpił zamieniając się z kolegą na dyżury. W taką słoneczną niedzielę należało leżeć nad jakąś wodą, a nie zajmować się śledztwem w sprawie zabójstwa bogatej staruszki. Przed furtką zahamowała gwałtownie popielata łada. Moment później do ogrodu wkroczył wysoki, szczupły szatyn koło czterdziestki. Nerwowym ruchem wytarł, ręce w chusteczkę do nosa i nie oglądając się na podążającego za nim niezbyt pewnym krokiem nieco młodszego bruneta podszedł do oficera.

— Adwokat Adam Leszczyniak — przedstawił się wyraźnie. — jestem, a właściwie byłem, siostrzeńcem Mieczysławy Płateckiej. — Dobrze, że pan przyjechał. — Mazurek wyciągnął rękę na powitanie. — Pomyśleliśmy z bratem, że to nasz obowiązek. — Pan Paweł Leszczyniak? — domyślił się porucznik, witając bruneta.” — Dzień dobry. — Głos tamtego zabrzmiał cicho i słabo. — O śmierci pani Płateckiej już panowie wiecie. — Oficer uznał, że lepiej od razu przystąpić do rzeczy. — Została ona zamordowana i obrabowana. Jak ustaliłem, zginęły jej kosztowności. Gdybym miał ich dokładny opis, łatwiej by mi było ująć sprawcę. — Nie tak dawno pomagałem ciotce przy sporządzaniu testamentu — rzeczowo wyjaśnił Adam Leszczyniak. — Dokument został złożony w zespole adwokackim. Wraz z nim znajduje się tam wykaz biżuterii ciotki. — Czy mógłbym otrzymać ten wykaz? — Oczywiście! Jutro zrobię odpis i dostarczę go panu do biura. — Jak pan sądzi, ile warte były te kosztowności? — Biorąc pod uwagę aktualne ceny rynkowe, przynajmniej ze dwa miliony. — Złodziej się obłowił. — Z tego co wiem, ciotka miała jeszcze około dwustu pięćdziesięciu tysięcy w gotówce. — Nie trzymała pieniędzy w banku? — Niestety, nie ufała tego typu instytucjom. — A szkoda… Panowie często odwiedzaliście ciotkę? — Mazurek zmienił temat. — Staraliśmy się z bratem, żeby co trzy lub cztery dni któryś z nas wpadł choć na godzinkę. Poza tym dość często zaglądała do stai uszki Alicja. — Prócz waszej trójki nikt do starszej pani nie przychodził? SI9 — Czasem wychowanka jej zmarłej już przyjaciółki Danuta Ładyńska, czasem doktor Bobrowski, czasem któraś z sąsiadek… I, oczywiście, sprzątaczka. — Można wiedzieć, kto to taki? — Jadwiga Murasiowa, mieszka dwa kroki stąd, na . Mickiewicza. Sam ją ciotce poleciłem i mogę ręczyć, że to uczciwa kobieta. — W każdym razie na noc pani Płatecka zawsze zostawała sama? — Owszem. — I wszyscy o tym wiedzieli? — Nie stanowiło to tajemnicy.

— Podobnie jak stan majątkowy pańskiej ciotki… — Panie poruczniku! — Leszczyniak pokiwał głową. — Wystarczyło przecież spojrzeć na tę willę! — Niby prawda. — O, jesteś już, Adam! — za plecami oficera pojawiła się Bogojska. — I Paweł przyjechał… Widzieliście ciocię? Boże, jakie to wszystko okropne! IV Porucznik Mazurek kolejny raz pochylił się nad wykazem biżuterii zrabowanej Mieczysławie Płateckiej. Było tego kilkanaście pozycji, przy każdej figurowała waga i rodzaj próby, a w paru przypadkach również króciutki opis. Oficer zastanawiał się właśnie nad szansami odzyskania kosztowności, kiedy trzasnęły drzwi i do pokoju wpadł podekscytowany Pozorski. — Michał, chyba mamy drania! — zawołał od samego progu. — Eksperci orzekli, że odcisk kciuka na pilniku nadaje się do identyfikacji i znaleźli drugi, bliźniaczy, w naszej kartotece. — A jednak! — Mazurek aż podskoczył. — Znaczy, że babcię załatwił któryś z naszych dobrych znajomych. — Niejaki Franciszek Drzewiecki. — Zaraz, zaraz, chyba coś mi świta. Dwa albo trzy lata temu miał sprawę o włamanie. — Zgadza się. — Ale on powinien jeszcze siedzieć. — Zapomniałeś o amnestii? Poza tym gość dobrze się sprawował i puścili go warunkowo przed siedmioma miesiącami. — Masz jego aktualny adres? — Zameldowany jest u wuja na Potockiej. — To tak jak wtedy, kiedy wsadzałem go za kratki — przypomniał sobie oficer. — A zatem szkoda czasu. Bierzemy wóz i jedziemy. — Aha! Uzyskałem jeszcze jedną informację — już w progu dorzucił chorąży. — Chociaż w obecnej sytuacji to chyba bez znaczenia… — Wal. bo potem się zapomni. — W sobotę, koło dwudziestej trzeciej, na ulicy Promyka, a więc w bezpośrednim sąsiedztwie willi Płateckiej, był legitymowany niejaki Jan Klusik. oP — Znam dobrze tego ptaszka i myślę, że nie warto zawracać sobie nim głowy. — Mazurek lekceważąco machnął ręką. —

Przynajmniej na razie… Niespełna trzy kwadranse później zatrzymali służbowego fiata przed szarą przedwojenną kamienicą. Ciemna klatka schodowa najwyraźniej od wieków nie widziała szczotki ani mokrej szmaty, ze ścian odpadała wielkimi płatami farba bliżej nieokreślonego koloru, a metalowa balustrada trzymała się schodów chyba już tylko z przyzwyczajenia. Wdrapali się na ostatnie piętro, Mazurek odnalazł właściwe drzwi i energicznie zapukał. Po chwili otworzył im niewysoki drobny mężczyzna o pomarszczonej twarzy i rzadkich, siwych włosach. Przy zgniłozielonej koszuli brakowało mu połowy guzików, a połatane spodnie ledwo trzymały się na wysłużonym pasku. — Pan Ryczyński? — Oficer z niedowierzaniem pokręcił głową. — We własnej osobie — przytaknął tamten suchym, świszczącym głosem. — Pan porucznik mnie nie poznaje? — Poznaję, poznaję — żywo zaoponował Mazurek. — Tylko… — Trochę się zmieniłem przez te trzy lata — dopowiedział Ryczyński. — No cóż, starość nie radość, a ostatnimi czasy nie najlepiej mi się wiodło. — Chyba pan nie siedział? — Przez ostatnich dziesięć lat nie widziałem kicia od środka — oburzył się Ryczyński. — Oczywiście, jeśli nie liczyć wizyt u Franciszka… Widzi pan, paluszki już nie te i musiałem się wycofać — dorzucił z rozbrajającą szczerością. — A samej renty na wiele nie starczy. — Drzewiecki panu nie pomaga? — Po wyjściu z pudła miał puste kieszenie, a teraz prawie się nie widujemy. — Nie mieszka już u pana? — Od dwóch miesięcy. — A nie wie pan, gdzie mógłbym go znaleźć? — Znowu macie na niego haka? — domyślił się Ryczyński. — Szkoda chłopca, nie zdążył nacieszyć się wolnością po ostatniej odsiadce. — To jeszcze nic pewnego. — Mazurek nie zdobył się na to, by powiedzieć prawdę staremu człowiekowi. — Po prostu musimy przesłuchać pańskiego siostrzeńca. — Oczywiście, oczywiście. — Mina Raczyńskiego świadczyła wymownie, że chociaż potakuje, nie wierzy porucznikowi. — Powiem mu przy okazji… — Kiedy się pan go spodziewa? — Może wpadnie dzisiaj wieczorem, a może dopiero za tydzień. — Nie wie pan, gdzie Drzewiecki teraz mieszka? — Mazurek powtórzył zadane już wcześniej pytanie. — Podobno przygadał sobie dziewczynę z chatą i do niej się przeniósł.

22 K — Nie pytał go pan, gdzie jest to mieszkanie? — Jakoś się nie złożyło. — Nie chce pan nam pomóc;, panie Ryczyński! — westchnął oficer. — Szkoda. — Może napijecie się, panowie, herbatki? — Wuj Drzewieckiego udał, że nie dosłyszał ostatniej uwagi Mazurka. — Wprawdzie cieniutka, emerycka, ale zawsze… Podziękowali i z kwaśnymi minami wrócili do swego fiata. Perspektywy śledztwa nie wyglądały już tak różowo, jak przed godziną. — Co teraz? — Pozorski spojrzał pytająco na kolegę. — Wracamy, czy masz jakiś pomysł? — Po poprzednim włamaniu Drzewiecki zawiózł fanty do Bielińskiego — przypomniał sobie porucznik. — Stary paser wyłgał się wtedy, ale kto wie, czy teraz nie będziemy mieli więcej szczęścia. Jasny, nowoczesny blok przy ulicy Klaudyny sprawiał na pierwszy rzut oka całkiem korzystne wrażenie. Zrzedły im jednak miny, gdy okazało się, że na skutek jakiejś awarii żadna z wind nie działa i na siódme piętro trzeba wdrapywać się na własnych nogach. Klnąc na czym świat stoi i dysząc niczym miechy kowalskie dotarli w końcu do celu. Drzwi otworzyła im wysoka, postawna blondynka. Ubrana była we wzorzystą bluzkę i modne spodnie rodem z Pewexu, a jej niebrzydką, choć nieco lalkowatą twarz zdobiły bursztynowe klipsy wielkości gołębiego jaja. 2f>— Panowie do kogo? — Zmierzyła przybyłych nieprzyjaznym spojrzeniem. — O co chodzi? — Zastaliśmy obywatela Bielińskiego? — Mazurek sięgnął po legitymację. — Właśnie bie rze prysznic. — W głosie blondynki zabrzmiało niezdecydowanie. — Na nasze przyjęcie nie musi zakładać garnituru. Więc jak, wpuści nas pani do środka? — Proszę bardzo. — Z wyraźną niechęcią otworzyła szerzej drzwi. — Poczekajcie, panowie, minutkę. Zaraz powiem Zbyszkowi, że ma gości. Znaleźli się w niezbyt obszernym, nawet jak na nowoczesne budownictwo, pokoiku i przysiedli na starej, cokolwiek zdezelowanej wersalce. Równie nienowy regał, odrapany stolik i czarno-biały telewizor nie świadczyły o zbytniej zamożności właściciela, co kłóciło się jakoś z wyglądem jego przyjaciółki. Zdążyli sięgnąć po papierosy, kiedy w progu stanął tęgi, barczysty mężczyzna koło pięćdziesiątki. Mokre włosy, które skąpym wianuszkiem otaczały pokaźną łysinę, i gruby, wiśniowy szlafrok wskazywały, że zgodnie z twierdzeniem blondynki faktycznie dopiero

co wyszedł spod prysznica. — Witam, witam kochaną władzę! — Z fałszywą radością zwrócił się do przybyłych. — Czemu zawdzięczam tak miłą wizytę szanownych panów? — Przyszliśmy zapytać jak zdrówko, panie Bieliński? — Dziękuję, jakoś nie narzekam. 23* — Pan dalej na rencie? — Tym razem w pytaniu porucznika zabrzmiała wyraźna ironia. — Przez ten mój kręgosłup mam drugą grupę. — Paser nawet się nie zająknął. — Fizycznej robocie nie poradzę, a do umysłowej z czterema klasami mnie nie wezmą. — Wystarcza panu do pierwszego? — Jak widać. — Bieliński bezczelnym gestem potoczył ręką po pokoju. — Mieszkanko lokatorskie, trochę starych gratów… — A nie dorabia pan… w starym fachu? — Uchowaj, Boże! — Gospodarz oburzył się na takie posądzenie. — Moje grzechy należą już do zamierzchłej przeszłości. — Innymi słowy nie ma pan żadnego powodu, by kryć sprawki dawnych znajomych z półświatka? — Absolutnie. — W takim razie możemy porozmawiać o Franku Drzewieckim? — To on nie siedzi! — Zdziwienie Bielińskiego wypadło jakoś niezbyt naturalnie. — Przecież dopie ro co zafasował cztery kalendarze. — Niech pan tylko nie mówi, że nie widział się ostatnio z Franciszkiem! — wtrącił się Pozorski. — Dobrze wiemy, że to nieprawda! — Ależ, panowie… — Uważajcie, Bieliński! — Mazurek nieoczekiwa nie podniósł głos. — My cholernie nie lubimy łga rzy! Posłuchaj, człowieku — dodał już spokojnie — 26 ^ Ja tu w grę wchodzi mokra robota. W co ty się pakujesz?! Ostatnie słowa Mazurka wprost przeraziły Bielińskiego. Twarz mu poszarzała, na czole pojawiły się kropelki potu, oczy niemal wyszły z orbit. Stał nieruchomo i łapał powietrze otwartymi ustami. — Ja nie mam z tym nic wspólnego! — wychrypiał |wreszcie. — Ten bydlak nic mi nie powiedział.

— Kiedy się widzieliście? — Porucznik uznał, że [należy kuć żelazo póki gorące. — Ostatni raz był u mnietydzień temu. — Szykował skok? — Tak zrozumiałem. — Miał przynieść fanty? — Panie władzo… — Jeszcze do was nie dotarło, że współudział w tabójstwie to nie to samo co zwykła paserka?! — Ma pan rację. — Bieliński już nawet nie pró-wwał oponować. — W końcu Franciszkowi towa-zystwo na stryku niepotrzebne. — Więc co miał przynieść? — Nie mówił konkretnie, ale spodziewał się trafić ochę błyskotek. — Gdzie i kiedy planował robotę? — O takie rzeczy się nie pyta. — Paser spojrzał i oficera niemal z wyrzutem. — Niby prawda, ale przecież znaliście się nie od tzoraj. — W interesach to nic nie znaczy. 27 & — Mimo wszystko spiobujcie sobie przypom nieć. — Głos Mazurka wyraźnie złagodniał. Drzewiecki nie wspomniał przypadkiem o willi r Dygasińskiego albo mieszkającej samotnie babci? — Dygasińskiego? — Bieliński w zamyśleń zmarszczył brwi. — Gdzie to jest? — Na Żoliborzu, między ogródkami działkowym Krasińskiego i Mickiewicza. — Od biedy mogłoby pasować. Franciszek cc nawijał, że nie będzie miał daleko na tę robotę. — A propos — przypomniał sobie porucznik. Gdzie ten Drzewiecki ostatnio się zamelinował? — Wzięła go do siebie Anka Woźnicka. — Ty razem paser bez wahania zaspokoił ciekawość ofic ra. — Co to za jedna? — Klawa szprycha! — Bieliński obleśnie obli; wargi. — Chłopy leca na nią, że hejl — Znacie jej adres? — Musicie, panowie, pojechać na Piaski, na chanowskiego. — Chyba coś mi świta — wtrącił się Pozorski Kiedyś miałem już z nią do czynienia. Szary, niewysoki blok wyglądał zupełnie przy woicie. W pierwszym odruchu chcieli zaparkow fiata przed samym wejściem, ostatecznie postanów jednak -odjechać jakieś sto

metrów dalej. Wró< piechotą, znaleźli na liście lokatorów interesuj; ich nazwisko i bez pośpiechu ruszyli na drugie ~ iro. Mazurek lekko nacisnął dzwonek Ze środka dobiegła króciutka, skoczna melodyjka, ale nikt na nią nie zareagował. Porucznik odczekał chwilę i ponownie zadzwonił, niestety i tym razem bez skutku. — Gdzieś ich poniosło — westchnął Pozorski. — Na to\vygląda. — Co robimy? — Musimy na nich poczekać. V — Dobrze, Alu, że przyszłaś! — Adam Leszczyniak uśmiechnął się przyjaźnie do Bogojskiej. — Musimy to i owo omówić. — Masz problemy ż załatwieniem pogrzebu? — westchnęła domyślnie. — O ile pamiętam, ciocię Madzię pochowaliśmy na ostatnim miejscu w grobowcu Płateckich, a w takich przypadkach każą czekać z pogłębieniem grobu dziesięć lat albo i dłużej. — O to niech cię głowa nie boli — zbagatelizował prawe. — Dałem w łapę, komu trzeba, i miejsce się 7na!azło. — Chwała Bogu. Cioci bardzo zależało, żeby po-hować ją razem z siostrami. Weszli do gabinetu adwokata. W głębokim, obi-ym skórą fotelu siedział Paweł Leszczyniak. Na wi-iok Alicji wstał, by się przywitać. Obrzuciła go nie-hętnym spojrzeniem i chciała już rzucić jakąś 7 uszczypliwą uwagę, w ostatnim momencie pohamowała się jednak. Bez słowa zajęła miejsce na staj romodnej, szerokiej sofie i sięgnęła po papierosa. — Pogrzeb załatwiłem na czwartek — Adam przyj stąpił do rzeczy. — Myślę, że do tego czasu wydadzj nam ciało. — Telefonowałeś do Wrocławia, do wujka Mai ka? — Ja to zrobię — zadeklarował się Paweł. — Innj rzecz, że od rozwodu z matką nie utrzymywał z ni mi żadnych kontaktów. Szczerze wątpię, żeby przj jechał. — Po cioci Mięci i tak nie dziedziczy, więc obej dziemy się bez niego — podchwycił adwokat. A propos, skoro jesteśmy tu we trójkę, zapoznał was z testamentem. — Jeszcze nie było pogrzebu. — Na twarzy Bj gojskiej pojawiła się dezaprobata. — Tak nie możni — Coś taka przesądna? — Paweł wzruszył rami nami. — Ciotce i tak już wszystko jedno. — Osobiście nie widzę w tym nic zdrożnego dorzucił Adam. — W końcu milicja nie

czekając pogrzeb ciotki zaczęła grzebać w jej sprawach m; jątk owych. — Skoro obaj tak uważacie… Adwokat spiesznie, jakby się bał, że ktoś go chce powstrzymać, podszedł do swego biurka i z je< nej z szuflad wydostał niewielką, szarą kopei Rozerwał ją i podał Alicji arkusik zapisany nierój nym, ręcznym pismem. — Masz, przeczytaj — mruknął jakoś niezręcznie. — Ja znam treść, bo ciotka sporządzała testament w mojej obecności. — Rozumiem, że powtórzyłeś wszystko Pawłowi? — Przed chwilą… Chyba nie uwierzyła w ostatnie słowa Adama, powstrzymała się jednak od komentarza. Bez pośpiechu, jak gdyby z wahaniem, wzięła arkusik i przez dłuższą chwilę obracała go w ręku. Wreszcie zaczęła czytać. W miarę jak przebiegała wzrokiem poszczególne postanowienia dokumentu, policzki jej pokrywały się niezdrowym, ciemnym rumieńcem. Na koniec, nie panując nad sobą, cisnęła testament na podłogę. — Jasna cholera! Można by pomyśleć, że ten bandyta specjalnie zrabował ciotce wszystko, co mi zapisała1! — Może milicja złapie bandytę i odzyska biżuterię — bąknął adwokat. — Obiecanki cacanki… — Przykro mi, kochanie, ale przecież to nie moja wina, że twoją część schedy diabli wzięli. — Czekaj, Adam! — Paweł niespodziewanie wstał z fotela i podszedł do brata. — W końcu ciotka podzieliła wszystko, co miała, między naszą trójkę. — Willę zapisała nam dwóm, po połowie, a złoto Alicji — przytaknął adwokat. — Każdy z nas ma własną chałupę, więc domek trzeba będzie sprzedać. - Do czego zmierzasz? “8 — Jeśli biżuteria się nie znajdzie, proponowałbym odpalić Ali po dwieście, no, dwieście pięćdziesią patoli. My zbytnio nie zbiedniejemy, a dziewczynii się należy. — Serio mówisz? — W głosie Adama zabrzmiałi niedowierzanie. — Skąd u ciebie taki przypłyv uczuć rodzinnych? — Masz coś przeciwko temu? — Ależ skąd! — zreflektował się adwokat. —Uważam, że pomysł jest całkiem dobry. — Dziękuję. — Bogojska zdołała już zapanow.t nad sobą. — To bardzo ładnie z waszej strony. — Kto jak kto, ale my zawsze się dogadamy. -Adam z radością zatarł ręce. — W końcu, rodzina.., — To jedną sprawę mamy z głowy — podsunie wał Paweł.

— Została jeszcze Murasiowa — przypomnij sobie Alicja. — Ciocia zapisała jej cukiernicę, patenj komplet sztućców i sto tysięcy w gotówce. — Nie rozumiem, na cholerę byle sprzątać a przedwojenne srebra! — Paweł żywo zaprotestowa — Nawet się na nich nie pozna. Moim zdaniem ni leżałoby babę wybadać, czy ciotka czegoś jej n obiecywała, a jeśli nawet, to zawsze możemy powiJ dzieć, że srebra zniknęły razem z biżuterią. — Daj spokój! — Adwokat zbagatelizował sprj wę. — To nie żadne srebra, tylko frażety, w dodatk w nie najlepszym stanie. Nie warto się o nie kłócid — Cukiernica jest u mnie. W ubiegłym tygodni złamał się zawias przy wieczku i ciotka prosiła, z.< bym oddał do naprawy. Nawet umówiłem się już z kolesiem, który ma mi to zrobić. — Naprawdę tak ci zależy na tym rupieciu? — Owszem. — Cóż, ostatecznie my nie musimy wiedzieć, co stało się z cukiernicą — ustąpił Adam. — Jak myślisz, Alicjo? — Pal diabli cukiernicę — machnęła ręką. — Gorzej, że wraz z biżuterią zginęły pieniądze ciotki, a Murasiowa stu tysięcy nie podaruje. — Proponuję składkę. — Adwokat na moment zawiesił głos. — Wypadnie po trzydzieści trzy patole na głowę. — Jeżeli już mamy składać się we trójkę, to chyba proporcjonalnie do udziału w schedzie po ciotce. — Paweł znowu wziął stronę Bogojskiej. — Powiedzmy: my dwaj po czterdzieści pięć tysięcy, a Alicja symboliczną dychę. — Zgoda — Adam nie dyskutował. — Niech tak będzie. — To daj po kielichu. Najwyższy czas przepłukać gardło. Adwokat bez dodatkowej zachęty podszedł do ukrytego w rogu gabinetu barku i sięgnął po charakterystyczną, czworokątną butelkę. — Może być Johnnie Walker? — zapytał: — Jasne! — Paweł wyraźnie się ucieszył. — Poproszę podwójną i bez lodu. — Dla mnie tylko troszeczkę — zastrzegła się Alicja. — Jestem wozem. — Jedno drugiemu nie przeszkadza. 3 — Szafirowe koniczynki 8 32 — Mimo wszystko wolałabym nie ryzykować. Adam napełnił niewielkie szklaneczki z grubego,’ zielonego szkła. Paweł skwapliwie chwycił pierwszd z brzegu i z dwornym ukłonem podał ją Bogojskiej. Uśmiechnęła się

mimowolnie. — Potrafisz być miły, kiedy nie łykasz tych swoich prochów. — Kiedyś z tym skończę — zapewnił. — Sam widzę, że tak trzeba. Aha; kochanie, mam jeszcze ma-| lenką prośbę… — O co chodzi? — Czy twój kochaś mógłby skontaktować mnie zj Kubackim? Widzisz, spodziewam się kontroli. VI Mazurek ziewnął przeciągle. Na dworze szarzało, tu i ówdzie zaczynały ćwierkać pierwsze wróblej dookoła nie było jednak widać żywego ducha. Porucznik pomyślał ze złością, że zamiast siedzieć przea całą noc w radiowozie, lepiej było wyspać się wd| własnym łóżku. Zaklął szpetnie pod nosem, przeirH knął wzrokiem po równych szeregach ciemnych okien w niewysokim bloku, przez moment spogląda! bezmyślnie na chrapiącego w najlepsze Pozorskiego] w końcu zerknął w lusterko. Nagle drgnął. W Koj chanowskiego skręcał właśnie jaskrawozielony ford sierra. Silnik zawył na wysokich obrotach, zapiszczą-] ły opony, wóz nabrał gwałtownie prędkości, by pc niespełna dwustu metrach przyhamować z fasonem przed obserwowanym przez oficera blokiem. Przez dobre pół minuty nic się nie działo. W końcu z forda wysiadła drobna, długowłosa blondynka w wieczorowej sukience, a chwilę później wysoki, szpakowaty mężczyzna w jasnym garniturze. Objęli się wpół i bez pośpiechu ruszyli do wejścia na klatkę schodową. Oboje musieli być pod niezłą datą, bo zataczali się od jednej strony chodnika na drugą. Mazurek bezceremonialnie potrząsnął chorążego za ramię. — Co się stało? — Pozorski otrzeźwiał niemal natychmiast. — Ptaszki wróciły do gniazdka? — Mówiłeś, że znasz Ankę Woźnicką. — Pytanie! — To zerknij na tę małą. Towarzysz blondynki najwyraźniej nabrał ochoty, by ją pocałować, i para z forda zatrzymała się w drzwiach wiodących do holu. Chorąży spojrzał posłusznie w tamtym kierunku i na jego wąsatej twarzy pojawił się szeroki uśmiech. — Jasne, że ona — rzucił półgłosem. — Szkoda że ten jej kawaler to nie Drzewiecki — westchnął porucznik. — Pewno podłapała klienta i taszczy go na chatę — domyślił się Pozorski. — Gdzie ich zdejmujemy, tu czy w mieszkaniu? — Nie ma co robić widowiska na ulicy — zadecydował oficer. — Lepiej załatwić sprawę

w czterech ścianach. -“■ ■■ . r n w o j i t w y i b i O . m a 9 35 Kiedy Woźnicka ze swoim przyjacielem weszła w końcu na klatkę schodową. Mazurek wysiadł ‘z fiata. Poczekał, aż Pozorski zamknie drzwi wozu, i nie oglądając się na towarzysza ruszył w kierunkuj interesującego ich mieszkania. Chwilę później zna^ leźli się pod znanymi już sobie drzwiami. Oficeł energicznie nacisnął dzwonek. Raz i drugi zadźwięJ czała skoczna melodyjka, nim szczęknęła otwierani zasuwa i w progu pojawiła się Woźnicka. Sukienka zdążyła już zamienić na półprzezroczysty szlafro czek i o nocnej eskapadzie świadczył jedynie nieci rozmazany makijaż. V, — Co jest? — Wionęła szeroką gamą wypityi trunków. — Kto was tu prosił? — Nie poznajemy starych znajomych? — Pozors’ wysunął się przed porucznika i nie czekając na z i proszenie wkroczył do przedpokoju. — Nieładni* Aneczko, bardzo nieładnie! •— Pan władza? — Prawie wytizeźwiała. — Chcielibyśmy o tym i, owym pogawędzić. — Koniecznie teraz? — Zerknęła niepewnie nj drzwi prowadzące do pokoju. — Nie można by ted przełożyć? — Nie przychodzilibyśmy o tak wczesnej porie — Ale ja… nie jestem sama. — Nie szkodzi. — Po twarzy chorążego przein knął nikły uśmieszek. — Kawaler, jeśli kocha, poczel ka. — To nie byle kto — konfidencjonalnie zniżył głos. — Powiem panom w zaufaniu… — Aniu, co z tobą?! — z głębi mieszkania dobiegł pełen zniecierpliwienia męski głos. — Kto ci tam dupę zawraca?! — Już idę, kochanie. — Przyłażą tacy, diabli wiedzą o której, i człowiekowi spokoju nie dają. — W progu pojawił się właściciel forda, był tylko w spodniach i podkoszulku, a w ręku trzymał szklaneczkę z jakimś trunkiem. — Nie możesz ich odesłać do diabła? — Milicja. — Mazurek beznamiętnym gestem wyciągnął legitymację. — Przy okazji, byłbym zobowiązany, gdyby pan zechciał okazać swoje dokumenty. — Co takiego?! — Mężczyzna aż poczerwieniał ze złości. — Ja sobie wypraszam! Wy nie wiecie, kim jesiem! — Nie wiemy — zgodził się porucznik. — I jeśli nie dowiemy się tego na miejscu, spróbujemy sprawę wyjaśnić u nas, w Urzędzie Spraw Wewnętrznych.

Chyba poskutkowało. Właściciel forda cofnął się do pokoju i chwilę później wrócił już w koszuli i z marynarką pod pachą. — Bandurski jestem — warknął, podając oficerowi dowód osobisty. — Arkadiusz Bandurski. — Zapiszemy… — Po co zaraz zapisywać? — Gość Wożnickiej całkiem spuścił z tonu. — Tę panią poznałem przypadkowo, jestem u niej pierwszy raz w życiu. 9 — Muszę pana zmartwić, ale pani Anna czasem bywa na bakier z prawem. — Nie miałem o tym zielonego pojęcia. — Od jak dawna się znacie? — Od kilku godzin. Spotkaliśmy się w „Adrii”, kilka drinków, jeden, drugi taniec i pan rozumie… — Takie jest życie. — Oficer westchnął ciężko i spojrzał na Bandurskiego z dobrze udanym współczuciem. — Dar pan się podpuścić. — Właśnie. • — Woźnicka była w „Adrii” sama czy w liczniejszym towarzystwie? — Z koleżanką, też blondynką, tylka taką trochę przy kości. — Zna pan jej nazwisko? — Nibyskąd? Przecież nie pytałem. — Cóż, to byłoby wszystko. — Mazurek zwrócił dokumenty właścicielowi luksusowego wozu. — To by znaczyło, że jestem wolny? — Bandurski spiesznie nałożył marynarkę i zaczął wiązać krawat. — Prawdę powiedziawszy, pragnąłbym zaczerpnąć świeżego powietrza. — Mam nadzieję, że jeśli się znowu spotkamy, to I w przyjemniejszych okolicznościach. — Kłaniam się panom! — Fajans! — Woźnicka nawet nie próbowała ukryć rozczarowania i złości. — Miałam trafić na tej II znajomości kupę szmalu, a wyszło, że pół nocy tyra- I łam za frajer. Chwalił się, pętak, kto to nie on,H a przed wami o mało w portki nie zrobił. Szlag by go trafił! — Ryzyko zawodowe. — Porucznik ani myślał współczuć prostytutce. — Trzeba było znaleźć lepszego klienta. — To wszystko przez was! Po co przyszliście? — Nie domyśla się pani? — Niby skąd! — Może jeszcze pani powie, że nie słyszała, co zrobił Drzewiecki.

— Chodzi o Franciszka? — Nie wydaje mi się, żeby miał brata. — A więc to jego szukacie — zrozumiała wreszcie. — Ktoś doniósł, że Franciszek spał u mnie zeszłej nocy, i stąd ta wizyta. — Otóż to. — Ale przecież teraz go u mnie nie ma. — Może jeszcze wróci. — Nie sądzę. Mówił, że ma kłopoty. Chciał wyjechać z Warszawy. — Dokąd? — Gdzieś na wybrzeże, chyba do Trójmiasta, ale nie dam głowy. — Kto będzie wiedział dokładniej? — Najprędzej adwokat Drzewieckiego. Franciszek wybierał się do niego, do zespołu. — Zna pani jego nazwisko? — Jasne — uśmiechnęła się mimowolnie. — To mecenas Adam Leszczyniak. 10 Do siódmej brakowało jeszcze kwadransa, kiedy służbowy fiat Mazurka i Pozorskiego zatrzymał się przed okazałym, piętrowym bliźniakiem przy jednej z wąskich uliczek Sadyby. Sporych rozmiarów metalowa tabliczka przy furtce informowała, że’mieszka tu adwokat Adam Leszczyniak. Porucznik nacisnął dzwonek i chwilę później cichy brzęczyk oznajmił przybyłym, że mogą wejść. Gospodarz nawet nie próbował taić zaskoczenia nieoczekiwaną wizytą. Jeszcze nie ogolony i w piżamie poprosił gości do gabinetu. — Nie myślałem, że panowie tak wcześnie zaczynacie pracę — zagadnął uśmiechając się zdawkowo. — Można wiedzieć, co panów do mnie sprowadza? — Pragnąłbym dowiedzieć się czegoś o jednymi z pańskich klientów. — Mazurek uznał, że lepiej od razu przystąpić do rzeczy. — O kogo chodzi? — Przypomina pan sobie niejakiego Franciszka Drzewieckiego? — Drzewiecki? — Adwokat zmarszczył brwi i przez dłuższą chwilę trwał w milczeniu. — Ach, prawda! — przypomniał sobie wreszcie. •— Broniłem go w. sprawie o włamanie, a przed kilkoma miesiącami uzyskałem dla niego warunkowe zwolnienie. — Co mógłby pan o nim powiedzieć? — Dość typowy przedstawiciel warszawskiego’ półświatka, choć, mówiąc prawdę, widziałem wieluj 10

znacznie bardziej zdemoralizowanych. Gdyby stworzyć Franciszkowi odpowiednie warunki, może nie wróciłby na drogę przestępstwa. — Obawiam się, że jest pan zbytnim optymistą. — Czyżby Drzewiecki znowu popadł w kolizję z prawem? — A pan o tym nie wie? — porucznik udał zdziwienie. — Przecież pański klient był wczoraj u pana w zespole adwokackim — zaryzykował blef. — To znaczy, że ma pecha. — Leszczyniak uśmiechnął się blado. — Akurat wczoraj nie mogłem przyjść na dyżur. Pan rozumie: sprawy rodzinne… — Niewykluczone, że Drzewiecki jeszcze spróbuje skontaktować się z panem. — Jeśli tak uczyni, a faktycznie ma coś na sumie-‘ niu, spróbuję go nakłonić, by dobrowolnie zgłosił si£ do Urzędu Spraw Wewnętrznych. — Nie sądzę, żeby pana posłuchał. — Niby dlaczego? — Tym razem w grę wchodzi coś więcej niż zwykłe włamanie. — Zaraz, zaraz! — Adwokat obrzucił bacznym spojrzeniem porucznika, po czym przeniósł wzrok na chorążego. — Przecież panowie prowadzicie śledztwo w sprawie mojej tragicznie zmarłej ciotki! — Zgadzj się. — I podejrzewacie Drzewieckiego?! Ależ to absurd! Nigdy w to nie uwierzę. 41 VII 42 Minęło dobrych kilka minut, nim Franciszek odważył się ruszyć z miejsca. Z duszą na ramieniu wszedł na klatkę schodową. Tu nie wytrzymał i w kilku susach znalazł się na drugim piętrze. Nerwowo nacisnął dzwonek. Woźnicka otworzyła mu niemal natychmiast. — Gliny cię szukają! —; rzuciła zduszonym szeptem. — Byli tu. — Wiem, widziałem ich przed blokiem. — Bezceremonialnie odepchnął Ankę, wsunął się do przedpokoju i zatrzasnął za sobą drzwi. — Jeden z nich to ten, który ostatnio wrzucił mnie za kratki. — Jasna cholera! — Co mówili? — Nic takiego. Chcieli tylko wiedzieć, gdzie jesteś. — A ty?

— Udałam głupią. Kazałam im pytać o ciebie twojego adwokata, a potem pojechać nad morze. — Po pioruna wysłałaś ich do Leszczyniaka? — Coś musiałam powiedzieć, żeby mi dali spokój. A zresztą nie bój bidy. Ten mecenas, to cholernie cwana papuga, nie da się podejść. — Mam nadzieję. — Gorzej, że oni mogą tu wrócić. — Jak amen w pacierzu. — Drzewiecki odruchowo zniżył głos. — Rany boskie, przecież oni mnie w końcu złapią! — zgrzytnął zębami. — Złapią i powieszą! Drzewiecki ciężko powłócząc nogami skręcił w Kochanowskiego. Poranne słońce świeciło ostro, ale miasto nie rozbudziło się jeszcze i ulice były puste. Na widok bloku, w którym mieszkała Woźnicka, Franciszek podświadomie przyspieszył kroku, natychmiast jednak zreflektował się, zwolnił i po chwili przystanął przy zamkniętym o tej porze kiosku. Uważnym spojrzeniem zlustrował zaparkowane w pobliżu samochody, potem przez kilka sekund wpatrywał się w wejście na klatkę schodową. W końcu uznał, że droga wolna, i miał właśnie zamiar ruszyć dalej, gdy z bloku wyszli dwaj ubrani po cywilnemu mężczyźni. Drzewiecki poczuł na plecach nieprzyjemny dreszcz. Mógłby przysiąc, że jednego z nich już kiedyś widział, i to w niezbyt przyjemnych dla siebie okolicznościach… Nie spuszczał wzroku z idących szybkim krokiem mężczyzn, którzy zmierzali w kierunku zaparkowanego w pobliżu szarego fiata. W chwilę później zazgrzytał silnik i wóz zaczął nabierać prędkości. Drzewiecki najchętniej puściłby się co sił w nogach do ślepej ucieczki, w ostatnim momencie zdał sobie jednak sprawę, że byłby to początek końca. Przylgnął do ściany kiosku i zamarł w bezruchu. Niczym na zwolnionym filmie widział, jak samochód przejeżdża tuż obok, oddala się w stronę najbliższego skrzyżowania, w końcu skręca. 11’* — Przestań się wreszcie mazgaić! — Chwyciła go za rękę i pociągnęła do pokoju. — Co ty, baba czy chłop?! — Ale co ja mam robić? Co robić? — powtórzył płaczliwie. — Aneczko, kochana, pomóż! Popatrzyła na Franciszka spod oka. Doszła do wniosku, że rozkleił się zupełnie, że nie potrafi wziąć się w garść. Przez chwilę zastanawiała się co robić. W końcu sięgnęła do regału po niepełną butelkę czystej i dwie szklanki. Sobie nalała ledwo na dno, reszta przypadła Drzewieckiemu. — Masz, wypij! — Uśmiechnęła się zachęcająco. — To ci dobrze zrobi. Bez zastanowienia chwycił szklankę i jednym haustem wypił jej zawartość. Woźnicka