ALBERT WOJT
SZMARAGDOWY
KRUCYFIKS
WYDAWNICTWO MINISTERSTWA OBRONY NARODOWEJ • WARSZAWA • 1986
I
Jonathan Dembinsky z niekłamanym obrzydzeniem przełknął kolejny łyk ciepłej, luro-
watej whisky. Od blisko trzech godzin tkwił przy brudnym stoliku w obskurnym, motelowym
barze i gapił się przez dawno nie myte okno na zielono-pomarańczowy camping oznaczony
rzekomo szczęśliwym numerem siedem. Domek był już uwieczniony na kliszy kieszonkowe-
go aparatu fotograficznego, podobnie zresztą jak sportowy jaguar, jego mocno podtatusiały
właściciel i ruda niczym wiewiórka dama o wystających kościach policzkowych. Właśnie
zazdrosnemu mężowi owej damy zawdzięczał Jonathan dzisiejszą wycieczkę do motelu, nie
wspominając o spoczywającym w wewnętrznej kieszeni marynarki czeku na dwieście pięć-
dziesiąt dolarów. Analogiczna kwota mogła też stać się jego własnością w przypadku dosta-
rczenia zleceniodawcy przekonujących dowodów zdrady małżonki. Niestety okna pawilonu
numer siedem były zamknięte na głucho, a od środka zasłaniały je szczelne żaluzje i detektyw
nie miał możliwości dyskretnego sfotografowania grzesznej pary in flagranti. Forsowanie
drzwi przy użyciu wytrycha bądź siłą wiązałoby się z ryzykiem gwałtownej reakcji właścicie-
la motelu. W tej sytuacji Jonathanowi nie pozostawało nic innego, jak cierpliwie czekać, aż
damie i jej adoratorowi znudzą się amory, a potem sfotografować ich w momencie opuszcza-
nia campingu.
Prawdę powiedziawszy Dembinsky nigdy nie przepadał za śledzeniem niewiernych żon,
od dłuższego czasu tak się jednak składało, że musiał przyjąć z pocałowaniem ręki każde zle-
cone mu zadanie. Sam dobrze nie wiedział, czy wzrosła konkurencja, czy spadło zapotrzebo-
wanie na oferowane przez niego usługi, dość że bywały tygodnie, kiedy żaden klient nawet
nie zajrzał do klitki noszącej szumne miano biura a odnajmowanej za ciężkie pieniądze przy
jednej z głównych ulic Nowego Jorku. Nie raz już i nie dwa detektyw zastanawiał się nad
zwinięciem interesu i poszukaniem innego zajęcia ale w końcu zawsze trafiał się ktoś z mniej-
szym lub większym kłopotem, z którym sam nie umiał sobie poradzić, i z czekiem na kilka
dolarów
Gwałtowny łoskot otwieranych kopniakiem drzwi wyrwał Jonathana z zamyślenia.
Widok skórzanych kurtek policji stanowej nigdy nie nastrajał go optymistycznie. Teraz też
przeprowadził w duchu błyskawiczny rachunek sumienia, ale doszedł do wniosku, że tym
razem nikt nie powinien się do niego przyczepić. Miał właśnie zamiar spokojnie sięgnąć po
swoją whisky, kiedy przy stoliku zatrzymał się blisko dwumetrowy dryblas o twarzy żywo
przypominającej goryla.
— Wstań i połóż łapy na karku! — Ochrypły nie znoszący sprzeciwu głos mógł przy-
prawić o gęsią skórkę. — No, dalej!
Dembinsky bez słowa spełnił polecenie. Wiedział dobrze, że w takiej sytuacji żadne
protesty nie są wskazane.
— Coś ty za jeden? — Drugi z policjantów był nieco niższy, a wydatny brzuch i nalane
policzki nadawały mu niemal dobroduszny wygląd.
— W prawej, zewnętrznej kieszeni mam licencję i prawo jazdy — poinformował skwa-
pliwie.
— Prywatny szpicel? — Ten z twarzą goryla omal nie rozdarł Jonathanowi marynarki,
kiedy pakował mu rękę do kieszeni i wyciągał licencję detektywa. — Słyszałeś, Jack? Byle
pętak z Nowego Jorku wyobraża sobie, że bez pytania może węszyć po naszym terenie.
— Takie czasy, Bob, takie czasy. We łbach się ludziom poprzewracało.
— Teraz każdy lubi wtykać nos w nie swoje sprawy.
— I tak dobrze, że ten mały nie podskakuje.
— Tylko by spróbował!
Zarechotali głośnym, głupawym śmiechem i niższy w przypływie dobrego humoru
przyłożył Jonathanowi łokciem po żebrach. Detektyw omal nie stracił równowagi. Pierwszy
kontakt z miejscowymi stróżami prawa nie wypadł najlepiej, mogło być jednak i gorzej.
— Czego tu szukasz? — Bob rozsiadł się wygodnie na jednym z krzeseł przy stoliku
Jonathana.
— Jeden facet jest cholernie ciekaw, z kim jego żona przyprawia mu rogi.
— Przyjechałeś za babką zrobić jej kilka fotek?
— Zgadza się.
— Gdzie ona teraz jest?
— W siódemce. — Dembinsky skinął znacząco w kierunku kolorowego domku.
— A co powiesz o jej adoratorze?
— Na razie wiem tylko, że ma czerwonego jaguara.
— Wpisali się do księgi motelowej?
— Jako państwo Smith.
— Co ty na to, Jack? — Policjant o twarzy goryla jak gdyby odrobinę złagodniał.
— Diabli wiedzą. Może mały nie łże.
— Może...
Zamilkli. Dembinsky dyskretnie rozejrzał się po barze. Wizyta policjantów wypłoszyła
nielicznych amatorów lurowatej whisky i taniego piwa. Nawet barman zniknął gdzieś na
zapleczu.
— Mam pewien pomysł, szpiclu! — Bob nieoczekiwanie chwycił detektywa za klapę
marynarki i pociągnął ku sobie. — My wyświadczymy ci dwie przysługi, a ty postawisz nam
butelkę.
— To brzmi całkiem interesująco — Jonathanowi przemknęła myśl, że w gruncie rze-
czy sprawy nie układają się najgorzej. — Co miałbym za tę flaszkę?
— Przede wszystkim uzębienie w komplecie i nie uszkodzoną gębę.
— A poza tym?
— Moglibyśmy zajrzeć do tej siódemki i sprawdzić, czy twoja lalunia nie schowała pod
łóżkiem bomby atomowej. Gdybyś przy okazji cyknął sobie fotkę, to byłaby już tylko twoja
prywatna sprawa.
— Jesteście równe chłopaki! — Dembinsky aż zatarł ręce z zadowolenia. — Spróbuję
wydębić od barmana coś lepszego od tej lury. — Wymownym ruchem odsunął swoją szkla-
nkę.
— To chodźmy, bo gołąbki gotowe jeszcze wyfrunąć z gniazdka.
Bob ociężale podniósł się z miejsca i bez pośpiechu ruszył do wyjścia, a Jack już
całkiem przyjaźnie poklepał Jonathana po ramieniu Chwilę później wszyscy trzej znaleźli się
na motelowym parkingu. Dembinsky sięgnął do kieszeni po niewielki, mieszczący się w dło-
ni, aparat fotograficzny i odruchowo zerknął na licznik. Zostało jeszcze niemal pół błony, nie
musiał więc zmieniać kasety.
— Co to za aparat? — W głosie niższego z policjantów zabrzmiała drwina. — Na
fotkach pewno nie można nikogo rozpoznać.
— Nie stać mnie na lepszy.
— Może to i lepiej. Nie będziesz płakał po stracie...
Bob zarechotał głośno Jonathan podejrzliwie zerknął na niego, ale było już za późno.
Fachowo wymierzony cios w okolicę dołka pozbawił detektywa oddechu, a dwa kolejne, w
nos i szczękę, rzuciły go na ziemię. W rozpaczliwym odruchu zwinął się w kłębek i schował
głowę. Zaczął liczyć kopniaki. Pamiętał jeszcze piąty. Przy szóstym poleciał niczym kamień
na samo dno Wielkiego Kanionu.
II
Pamela Burger zdecydowanym ruchem zgasiła wypalonego do połowy papierosa.
Postanowiła, że nie będzie czekała nawet sekundy dłużej. Sięgnęła do torebki po puderniczkę,
by przytuszować liczne piegi na perkatym nosie, wielkim grzebieniem zaczesała rude włosy
bardziej na czoło i ruszyła do wyjścia. Gasiła właśnie światło w niespełna pięciometrowej
klitce, zwanej szumnie gabinetem, kiedy cichy brzęczyk poinformował ją, że ktoś otworzył
właśnie drzwi do poczekalni. Zjeżyła się niczym rozjuszona kotka.
— Nie dość, że od trzech tygodni nie płacisz mi ani centa, to jeszcze muszę wysiady-
wać w tej cholernej norze diabli wiedzą do której! — Rozpuściła język nie czekając na wej-
ście pryncypała. — Mam już tego po dziurki w nosie, rozumiesz?! Znajdź sobie inną frajerkę.
Ja zwijam manatki!
Odczekała chwilę, ale nikt nie przekroczył progu gabinetu. Z odrobiną niepokoju
pchnęła drzwi z dykty i mrożonego szkła. Na jednym z krzeseł stojących w mikroskopijnej
poczekalni siedział Dembinsky. Wyglądał, jakby przejechał po nim walec drogowy.
— Daj mi. szklaneczkę — wystękał
— Boże, co się stało?!
— Dwaj gliniarze pouczyli mnie, że nie należy wsadzać nosa w cudze sprawy.
— Nie rozumiem?
— Nigdy nie grzeszyłaś nadmiarem inteligencji! — westchnął z rezygnacją — Po
prostu policja z Hazleton uważa, że jeśli koleś miejscowego szeryfa ma ochotę kochać się z
panią Brandon, to ani mnie, ani staremu Brandonowi nic do tego. — Odruchowo przejechał
dłonią po obolałej i pokrwawionej twarzy, potem smętnie popatrzył na rozdarty rękaw skórza-
nej kurtki, by w końcu utkwić bezmyślne spojrzenie w sztywnej od błota nogawce spodni. —
Prawdę powiedziawszy sam nie wiem, jakim cudem stamtąd wróciłem. Tak mi dołożyli, że na
dobrą sprawę powinienem zakończyć jazdę na pierwszym przydrożnym drzewie.
— Biedaku...
— Przyniesiesz wreszcie tę whisky? Od pustej gadaniny jeszcze nikomu nie przestało
łupać w obolałej łepetynie.
Potulnie pobiegła do gabinetu, by po chwili wrócić ze szklanką wypełnioną w trzech
czwartych złocistym płynem. Detektyw wypił duszkiem i wymownym gestem poprosił o
jeszcze. Po drugiej porcji poczuł się znacznie lepiej. Wsunął do ust kostkę gumy do żucia i
wyprostował się na krześle.
— Ciekawe, czy stary Brandon będzie na tyle przyzwoity, by dołożyć mi choć ze dwie
setki za tę dzisiejszą historię? Muszę gościa zdrowo przycisnąć.
— Gdzieś koło południa pytał o ciebie jeden facet — przypomniała sobie sekretarka.
— Kto taki?
— Uciekinier ze wschodniej Europy, czy coś w tym rodzaju. Gadał niczym Murzyn z
buszu, niewiele z tego zrozumiałam, a nazwiska, gdyby nie wizytówka, w życiu bym nie
zapamiętała.
— Może Polak? — Dembinsky wyraźnie się ożywił.
— Diabli wiedzą. — Pamela wzruszyła ramionami. — Ja ich nie rozróżniam.
— Czego chciał?
— Jeśli o dziesiątej zajrzysz do baru naprzeciwko, to się dowiesz.
Jonathan zerknął na zegarek, który dziwnym trafem ominęły buty strażników prawa z
Hazleton. Do dwudziestej drugiej brakowało jeszcze trzech kwadransów, miał więc trochę
czasu na przygotowanie się do wyznaczonego spotkania. Dźwignął się z krzesła i pokuśtykał
do gabinetu. Pod wyszczerbioną szybą przykrywającą blat cokolwiek zdezelowanego biurka
tkwiła elegancka wizytówka. Detektyw sięgnął po nią i na jego twarzy pojawił się nikły
uśmieszek. Potencjalnym klientem okazał się niejaki Antoni Paszczyński.
Ponad pół godziny później Dembinsky już w czystej koszuli i z poklejoną plastrami
twarzą pchnął oszklone drzwi. baru mieszczącego się niemal naprzeciwko jego biura. W śro-
dku panował półmrok. Czerwone ściany, obicia i kotary w oknach nasuwały dość dwuzna-
czne skojarzenia, co nie przeszkadzało zupełnie obściskującej się w jednym z kątów parze ani
kiwającemu się nad zastawionym puszkami po piwie stolikiem brodatemu jegomościowi w
bliżej nie określonym wieku. Jonathan ulokował się na wysokim stołku przy barze i zamówił
podwójną whisky. Nie pozostawało mu nic innego, jak cierpliwie czekać.
Minął dobry kwadrans i w szklaneczce pokazało się dno. Dembinsky zerknął na stojące-
go tuż obok barmana i miał ochotę poprosić go o następną porcję, kiedy skrzypnęły drzwi i w
progu stanął wysoki, postawny mężczyzna koło pięćdziesiątki. Inteligentna twarz, drogie
ubranie i rzucająca się w oczy pewność siebie znamionowały kogoś zajmującego znacznie
wyższą pozycję od przeciętnego bywalca taniego lokalu.
— Mister Paszczyński? — domyślił się Jonathan, kiedy mężczyzna podszedł do baru.
— Miło mi pana poznać.
— Witam. — Dłoń tamtego była zimna niczym u nieboszczyka i miękka, jak gdyby
wyjęto z niej wszystkie kości. — Pan jest tym detektywem z przeciwka?
— We własnej osobie. — Dembinsky sięgnął po swą licencję. — Czym mogę panu
służyć?
— Może siądziemy? — Paszczyński nie czekając na odpowiedź ruszył do stolika w ką-
cie, a Jonathan wyjął barmanowi z ręki butelkę, zabrał dwie szklaneczki i bez słowa pomasze-
rował za potencjalnym klientem.
— Pewno widział mnie pan w zeszły piątek w telewizji? — Paszczyński uznał, że przed
przystąpieniem do rzeczy lepiej uświadomić detektywowi, z jak ważną osobą ma do czynie-
nia. — Mój wywiad szedł na wszystkie stany północno-wschodniego wybrzeża.
— Przykro mi, ale oglądam wyłącznie baseball, koszykówkę i kronikę policyjną —
Dembinsky napełnił obie szklaneczki i zachęcającym gestem podniósł swoją. — Polityka
mnie nie interesuje.
Paszczyński skrzywił się, jakby połknął na surowo dżdżownicę.
— Cóż, mogłem się tego spodziewać — bąknął, usiłując ukryć zmieszanie. — Wię-
kszość Polaków już w drugim pokoleniu zapomina o swym rodowodzie. Ale przecież pańskie
nazwisko...
— Gadanie! Gdybym nazywał się Ford czy Rockefeller, nie musiałbym zaraz być
milionerem.
— Mówi pan po polsku?
— Ojczulek, świeć panie nad jego duszą, zadbał o tę część mojej edukacji. — Jonathan
przeszedł na polski i okazało się, że świetnie sobie radzi. — A później ja sam zgłębiałem
subtelności tej pięknej, chociaż nie zawsze, mowy — dodał.
— A chciałby pan odwiedzić rodzinne kąty?
— Urodziłem się po tej stronie Atlantyku
— Rozmowa z panem nie należy do najłatwiejszych.
— Po prostu moje szare komórki potrzebują bodźca w postaci kilku zielonych papier-
ków.
— Rozumiem. — Paszczyński uśmiechnął się półgębkiem. — Czy pięćdziesiąt kawał-
ków wystarczy, by pański mózg zaczął sprawniej pracować?
Detektyw przez chwilę spoglądał na tamtego z niedowierzaniem.
— Pięćdziesiąt kawałków? — powtórzył.
— Ni mniej, ni więcej.
— To śmierdzi na odległość. — Wypita whisky błyskawicznie wywietrzała Jonathano-
wi z głowy, dzięki czemu jedyny logiczny wniosek nasunął się sam.
— Tylko trochę, panie Dembinsky, tylko trochę.
— Tyle płacą za podłożenie bomby albo wyprawienie kogoś na łono Abrahama.
— Za kogo, u diabła, mnie pan bierze? — W głosie Paszczyńskiego zabrzmiała niekła-
mana uraza. — Za gangstera czy zwariowanego terrorystę? Proszę przyjąć do wiadomości, że
w Polsce nie byłem byle kim. Szanowano mnie. poważano, cieszyłem się nieposzlakowaną
opinią!
— Czego pan właściwie ode mnie chce? — patetyczna przemowa tamtego nie zrobiła
większego wrażenia na detektywie.
— Już panu mówiłem, że chodzi o wyjazd do Polski.
— W jakim celu?
— Nieoczekiwany rozwój wypadków zmusił mnie do opuszczenia kraju w dużym po-
śpiechu. Nie zdążyłem zabrać wielu rzeczy stanowiących moją własność.
— A to, co zostało, skonfiskowały polskie władze?
— Nie wszystko. To i owo udało mi się schować.
— Teraz rozumiem. Pan chciałby, żebym za pięćdziesiąt kawałków zabawił się w prze-
mytnika?
— Niezupełnie — sprostował Paszczyński. — W przerzucie przez granicę pomogłaby
panu wskazana przeze mnie osoba. Pańskim zasadniczym zadaniem byłoby odzyskanie depo-
zytu.
— Innymi słowy, mam dopilnować, żeby w Polsce nikt nie wystawił pana do wiatru?
— Można to tak określić.
Umilkli. Jonathan przez dłuższą chwilę ważył usłyszane przed chwilą słowa. Wyprawa
do znanego jedynie ze słyszenia kraju przodków mogła ściągnąć na jego głowę całą masę tru-
dnych do przewidzenia kłopotów, z drugiej jednak strony perspektywa zarobienia pięćdziesię-
ciu tysięcy dolarów stanowiła nie lada pokusę. Ostatecznie uznał, że gra jest warta świeczki.
— Zgoda! — Skinął głową na znak, że przyjmuje zlecenie. — Będę dla pana pracował,
panie Paszczyński.
— Wiedziałem, że nie odmówi pan rodakowi.
— Pragnąłbym teraz usłyszeć coś bliższego na temat mojego zadania. — Dembinsky
wolał przystąpić do konkretów. — Przede wszystkim proszę mi powiedzieć, co i gdzie pan
schował.
— Zapewne słyszał pan o niebywałym rozkwicie kultury i sztuki w Polsce w szesna-
stym stuleciu?
— Prawdę powiedziawszy w ogóle niewiele wiem o Polsce.
— Trudno. Wyjaśnię panu rzeczy najistotniejsze. Z tego okresu — przystąpił do intere-
sującej go sprawy — zachowało się wiele cennych zabytków sztuki złotniczej Jednym z nich
był złoty krucyfiks wysadzany rubinami i szmaragdami. Historycy nie mogli się zgodzić co
do dokładnego czasu i miejsca powstania krucyfiksu, nie zdołali też ustalić, kto był jego
pierwszym właścicielem. Wiadomo tylko, że był własnością wielkich rodów magnackich, a
później przez blisko dwa stulecia przeleżał w ruinach jakiegoś zamczyska. Kilka lat temu stał
się on moją własnością.
Paszczyński sięgnął do kieszeni i położył przed detektywem duże, kolorowe zdjęcie.
Jonathan aż gwizdnął z podziwu. Wystarczył mu jeden rzut oka, by zorientować się, że wi-
dniejący na fotografii szesnastowieczny, bogato zdobiony krzyż wart jest majątek. Aby zdo-
być ten krucyfiks, warto było zainwestować kwotę nawet wielokrotnie wyższą niż obiecane
mu honorarium.
— Nie powiedział pan jeszcze, gdzie mógłbym zobaczyć krzyż w oryginale.
— Na jakiś miesiąc przed wyjazdem z Polski powierzyłem go serdecznemu przyjacielo-
wi z dawnych czasów, niejakiemu Tomaszowi Drawskiemu. Niestety Tomasz zmarł, a ja nie
wiem, co zrobił z krucyfiksem.
— Nie ma pan w Polsce nikogo, kto zechciałby panu pomóc?
— Zaprzyjaźniony adwokat, Adam Poniszyński, przez blisko rok czynił starania, by tra-
fić na jakiś ślad krucyfiksu. Sprawą zajmował się również mój kuzyn, Benedykt Sładkowski.
Niestety obaj nie mieli szczęścia.
— I pomyślał pan, żeby odnalezienie szmaragdowego krzyża powierzyć mojej skro-
mnej osobie?
— Otóż to.
— Czuję się zaszczycony, ale jest jeden problem.
— Mianowicie?
— Szczerze wątpię, czy polskie władze zechcą honorować moją licencję prywatnego
detektywa.
— Na to nie możemy liczyć. Musi pan pojechać do kraju incognito, najlepiej pod pozo-
rem odwiedzenia rodziny albo jako drobny businessman mający ochotę na założenie firmy
polonijnej. Zresztą niech pan sam ruszy głową. W końcu za to panu płacę.
III
Potężne podmuchy wiatru z przeraźliwym wyciem pędziły przez przełęcz tumany
śniegu. Leśniczy Pęczyna spróbował zrobić jeszcze kilka kroków, ale wiedział już, że dzisiaj
nie dokończy codziennego obchodu. Miał dosyć zmagania z wichurą, a nic nie zapowiadało
rychłej poprawy pogody. Raz po raz tracił równowagę lądował po pas w zaspach, śnieg
zalepiał mu usta i oczy, wciskał się za kołnierz i pod czapkę. Nie pozostawało nic innego, jak
dać za wygraną.
Leśniczy przystanął przy jakiejś rachityczne, jodełce i przez dłuższą chwilę wytężał
wzrok Dobrze wiedział, ze od ściany lasu dzieli go ni więcej niż pięćdziesiąt metrów, cóż,
kiedy z powodu zawiei nie widział dalej aniżeli na odległość wyciągniętej ręki. Mimo wszy-
stko postanowił zaryzykować Skręcił w prawo i ruszył w dół po niezbyt stromym stoku.
Pierwszych kilkanaście kroków przebył szczęśliwie, choć przyszło mu brnąć po kolana
w śniegu. Zgodnie z przewidywaniami dotarł do rozłożystej jodły, chwilę później zamajaczy-
ły przed nim kontury dwóch niższych, rosnących tuż przy sobie. Jeszcze parę metrów i nagle
stanął niezdecydowany. Teraz powinien mijać stary modrzew ze zwęglonym przez piorun
czubkiem. Nie dalej jak przedwczoraj widział drzewo rosnące na skraju niewielkiej rozpadli-
ny, ale dzisiaj nie było po nim nawet śladu.
Pęczyna posunął się o krok, potem przyklęknął, próbując sprawdzić nachylenie stoku.
Poczuł na plecach zimny pot. Pamiętał, że kilkadziesiąt metrów dalej, z prawej strony, zaczy-
nała się przepaść. Gdyby teraz zabłądził, mógłby nie dożyć jutra. Po chwili wahania wstał i
skręcił nieco w lewo. Przeszedł dwa kroki i nagłe uderzenie wichury rzuciło go w śnieg. Nie-
zdarnie zaczął gramolić się z zaspy, ale lewa noga uwięzła mu pod czymś twardym. Miotając
soczyste przekleństwa odgarnął rękami śnieg. Odetchnął z wyraźną ulgą. Okazało się, że po-
szukiwany modrzew po prostu nie wytrzymał zawieruchy.
Niespełna kwadrans później Pęczyna dotarł do skraju lasu. Krzepkie świerki trzeszcząc
i stękając uginały się pod naporem wiatru, ale w porównaniu z otwartą przestrzenią przełęczy
było tu zaciszniej. Leśniczy przedarł się przez kilkumetrowy pas krzaków i dotarł do niezbyt
głębokiego wąwozu. Dnem biegła wąska, leśna droga. Teraz mógł już wracać do leśniczówki
nawet z zamkniętymi oczami.
Przez pierwsze pół kilometra wąwóz prowadził stromo w dół, potem droga skręciła w
lewo i spadek wyraźnie złagodniał. Jeszcze kilka minut marszu, kolejny zakręt, krótkie, choć
ostre podejście i Pęczyna znalazł się na sąsiednim zboczu. Gdyby nie lata spędzone w górach,
pewno przeżegnałby się ze zdumieniem. Panował tutaj idealny spokój i nic nie wskazywało
na to, by tuż obok, za górskim grzbietem, szalała zawierucha. Śnieg tutaj ledwo prószył, a
lekki wiaterek kojarzył się raczej z wiosenną pogodą niż ze środkiem zimy
Za kolejnym zakrętem leśniczy dotarł do rozległej polany Droga prowadziła jej górnym
skrajem, a poniżej gładki stok opadał stromo aż do koryta zamarzniętego teraz potoku. Dalej
zaczynał się dziki, poszarpany grzbiet, którym latem można było dotrzeć do uczęszczanej
przez turystów i wczasowiczów Przechyby.
Pęczyna przystanął, by nieco odpocząć. Niespełna półtora kilometra od niego, po dru-
giej stronie potoku, szalała zadymka, podobnie jak na pozostawionej za plecami przełęczy.
Zastanawiał się właśnie, czy przed leśniczówką śnieżyca nie dopadnie go znowu, kiedy nieo-
czekiwanie wiatr zmienił kierunek. Na polanie zaś kotłowało się niczym w piekle, ale mo-
ment wcześniej wichura odrzuciła śnieżną zasłonę z przeciwległego stoku. Dosłownie przez
mgnienie oka widoczna była schowana w głębokim załamaniu maleńka, zaniedbana chałupka
starego Grybuchy. Leśniczy najprawdopodobniej nie zwróciłby na nią uwagi, gdyby nie wy-
dobywający się z jednego z okien pióropusz ognia.
Śnieżny tuman znowu zasłonił wszystko, minęło jednak dobrych kilka sekund, nim
Pęczyna zdołał ruszyć się z miejsca. Chciał wierzyć że uległ przywidzeniu. Gdyby obejście
paliło się rzeczywiście, trudno byłoby nawet marzyć o jakiejkolwiek pomocy. Jedyna dostęp-
na zimą droga do chałupy liczyła z górą siedem kilometrów, a i tak nie przejechałby teraz
tamtędy żaden samochód. Leśniczy zdawał sobie sprawę, że na nic się nie zda jego wysiłek,
ale nie pozostawało mu nic innego, jak biec co sił w nogach do leśniczówki, a potem w kilku
chłopa spróbować dotrzeć do obejścia Grybuchy.
IV
Samolot miękko dotknął płyty lotniska. Jeszcze przez dłuższą chwilę basowo grzmiały
potężne silniki, a potem jasnowłosa stewardesa oznajmiła pasażerom, że wylądowali w Porcie
Lotniczym na Okęciu. Dembinsky bez pośpiechu ruszył do wyjścia. Na schodkach sięgnął go
mroźny, orzeźwiający powiew wiatru. Jonathan poczuł coś w rodzaju rozrzewnienia W końcu
pierwszy raz w życiu miał stanąć na ziemi przodków
Sympatyczna celniczka nawet nie zajrzała do walizki detektywa, za to wysoki,
ciemnowłosy oficer ze starannie przystrzyżonym wąsikiem długo obracał w ręku amerykański
paszport
— Pan do rodziny? — zapytał domyślnie.
— Raczej w interesach — sprostował Dembinsky. — Doszły mnie słuchy, że wasz rząd
zezwolił na zakładanie firm polonijnych. Przypadkowo mam trochę wolnych dolarów, przyje-
chałem więc zobaczyć, jaki tu można zrobić business.
— Reprezentuje pan branżę kosmetyczną czy dziewiarstwo?
— Farby i lakiery. — Jonathan sięgnął do kieszeni po jedną z zamówionych tuż przed
wyjazdem wizytówek.
— Lakierów brakuje na naszym rynku. - Oficer zdecydował się zwrócić paszport. —
Życzę panu, by już wkrótce mógł pan uruchomi swoją wytwórnię.
Na postoju taksówek uformowała się spora kolejka. Detektyw pomyślał, że będzie
musiał wynająć samochód, ale na razie nie pozostawało mu nic innego, jak cierpliwie czekać
Taksówki podjeżdżały rzadko i zdążył porządnie zmarznąć, nim przyszła jego kolej, toteż do
hotelu „Forum” dotarł w dość kiepskim humorze.
Wbrew negatywnym opiniom Paszczyńskiego o polskich hotelach pokój Jonathana był
ładny, łazienka przy nim czysta, a wyposażenie na zupełnie przyzwoitym poziomie. Detektyw
wziął prysznic, zmienił koszulę i miał właśnie zamiar zejść do restauracji na kolację, kiedy
jego wzrok padł na aparat telefoniczny. Przemknęła mu myśl, że na dobrą sprawę nic nie stoi
na przeszkodzie, by od razu przystąpić do realizacji zleconego zadania. Sięgnął po słuchawkę
i chwilę później uzyskał połączenie.
— Słucham, Sładkowski — Głos tamtego był nieprzyjemny, szorstki, jak gdyby zachry-
pnięty.
— Mówi Jonathan Dembinsky.
— Witam, witam! Antoni pisał mi, że pan przyjedzie.
— Moglibyśmy się dzisiaj spotkać?
— Nawet zaraz. Gdzie pan się zatrzymał?
— W „Forum”.
— Będę u pana mniej więcej za godzinę.
— Proszę mnie szukać w restauracji. Prawdę powiedziawszy jestem wściekle głodny.
— Jak pana poznam?
— Proszę się o to nie martwić. W Stanach przeglądałem album ze zdjęciami całej rodzi-
ny pana Antoniego.
Kwadrans później detektyw zjechał windą do restauracji. W sali było sporo gości, na
szczęście jednak nie miał większych kłopotów ze znalezieniem wolnego stolika. Zamówił coś
na chybił trafił, ledwie rzuciwszy okiem na menu, i ciekawie rozejrzał się po sali. Towarzy-
stwo było dość zróżnicowane. Najbardziej rzucały się w oczy dwie liczne, bardzo hałaśliwe i
najwyraźniej wrogo do siebie nastawione, grupy Arabów. Trzech młodych Murzynów
wytrwale wędrowało po sali, usiłując znaleźć nie tyle odpowiedni stolik, co chętne do zabawy
partnerki. Filigranowy Japończyk, czy Koreańczyk, z ożywieniem opowiadał coś wysokiej
blondynie „przy kości”. Kilka niebrzydkich przedstawicielek najstarszego zawodu świata spo-
kojnie oczekiwało na klientów. Inni goście jakoś nie zwrócili uwagi Jonathana, może z wyją-
tkiem drobnej dziewczęco wyglądającej szatynki w towarzystwie siwego, postawnego męż-
czyzny po pięćdziesiątce. Zastanawiał się przez chwilę, czy to córka z ojcem, przygodni
znajomi, czy tez nie najlepiej dobrana para, wkrótce jednak jego rozmyślania przerwał kelner,
który postawił przed nim sznycel z groszkiem i szklaneczkę whisky.
Dembinsky kończył właśnie posiłek, kiedy w sali pojawił się wysoki, nienaturalnie
chudy mężczyzna z pokaźną łysiną i rzadką, ryżawą bródką. Detektyw zapraszającym gestem
wskazał mu wolne krzesło przy swoim stoliku.
— Pan Sładkowski, jeśli się nie mylę — rzucił domyślnie.
— Jak pan widzi, jestem punktualny.
— Może od razu przystąpimy do rzeczy?
— Antoni zobowiązał mnie, żebym udzielił panu wszelkiej pomocy zarówno podczas
pańskich poszukiwań w kraju, jak i przy ewentualnym przerzucie krzyża przez granicę.
Proszę mną dysponować.
— Przede wszystkim chciałbym wiedzieć, w jakich okolicznościach Paszczyński po-
wierzył krucyfiks Drawskiemu?
— Akurat na ten temat nic nie mogę panu powiedzieć — Sładkowski uśmiechnął się
blado. — Antoni nie poinformował mnie o zamiarze przekazania komuś szmaragdowego
krzyża. Do ostatniej chwili byłem przekonany, że trzyma go w sejfie w swojej willi na Sady-
bie. Dopiero po wyjeździe Paszczyńskiego na Zachód zorientowałem się w sytuacji.
— Rozmawiał pan z Tomaszem Drawskim?
— Nie zdążyłem. Umarł, zanim Antoni upoważnił mnie do odbioru krucyfiksu.
— Czy to było zabójstwo?
— Zwyczajny zawał.
— Policja wdrożyła śledztwo?
— Niby po co? — W oczach Sładkowskiego pojawiło się nie ukrywane zdziwienie. —
Przecież Drawski umarł w szpitalu, a wcześniej chorował na serce.
— Nie chce mi się wierzyć, żeby przed śmiercią nie powiedział nikomu, gdzie szukać
szmaragdowego krucyfiksu
— Niestety, to zupełnie prawdopodobne. Ponoć zasłabł na ulicy i już nie odzyskał
przytomności.
— Czy mieszkał sam?
— Z siostrzeńcem, niejakim Alfredem Daleckim. Rozmawiałem z nim, ale zrobił wie-
lkie oczy, kiedy spytałem o złoty krzyż wysadzany drogimi kamieniami.
— Trzeba było rozejrzeć się po domu Drawskiego.
— Dalecki niezbyt przychylnie ustosunkował się do tego pomysłu. Ostatecznie wyraził
zgodę, choć prawdę powiedziawszy poszukiwania przeprowadziliśmy bardzo pobieżnie.
— Czyżby siostrzeńcowi Drawskiego nie zależało na odnalezieniu krucyfiksu?
— Tego nie wiem. W każdym razie zapewnił mnie, że w domu jego wuj na pewno nie
trzymał żadnych cennych rzeczy.
— Zadowolił się pan tym wyjaśnieniem?
— Nie miałem innego wyjścia
— Mógł pan w czasie jego nieobecności przetrząsnąć wszystkie kąty.
— Ależ szanowny panie! — Benedykt Sładkowski aż poczerwieniał z oburzenia. — Za
kogo pan mnie ma? Może w Stanach są inne zwyczaje, ale ja nie miąłem zamiaru bawić się
we włamywacza.
— W porządku! — Jonathan nie próbował podejmować dyskusji. — Nie chciałem pana
urazić. Załóżmy zresztą, że Drawski rzeczywiście nie trzymał krucyfiksu u siebie. Pozostaje
jednak pytanie, co z nim zrobił?
— Rozmawiałem z byłą żoną Tomasza, panią Lucyną, z jego młodszym bratem, a
nawet z przyjaciółką, którą Drawski zafundował sobie na stare lata. Dotarcie do tych osób
kosztowało mnie wiele zachodu, niestety nie dowiedziałem się od nich niczego. Między inny-
mi i z tego powodu napisałem Antoniemu, że powinien zaangażować jakiegoś fachowca.
— Najpierw zdecydowaliście się na miejscowego adwokata?
— Antoni znał Poniszyńskiego i życzył sobie, żebym się z nim skontaktował. Uważam
jednak, że nie był to najlepszy wybór.
— Gość nic nie zwojował?
— W każdym razie tak twierdzi.
— Czyżby miał pan powody, by mu nie ufać?
Sładkowski na moment zawahał się. Najwyraźniej nie wiedział, co odpowiedzieć. Z
kłopotu wybawił go kelner, który w nadziei na kolejne zamówienie stanął właśnie przy ich
stoliku.
— Co podać szanownym panom? — Ukłonił się nisko. — Jeśli panowie pozwolą, pole-
całbym...
— Dziękujemy — szorstko przerwał detektyw. — Należność za sznycel i whisky pro-
szę dopisać do mego rachunku.
Kelner popatrzył na Jonathana z nie ukrywaną urazą. Przez chwilę stał jeszcze w bezru-
chu, jak gdyby czekał na zmianę nierozsądnej decyzji, w końcu jednak odmaszerował maje-
statycznie w kierunku jednego z sąsiednich stolików. Dembinsky nie bacząc na konwenanse
podniósł się z miejsca.
— Jest pan wozem? — zapytał Sładkowskiego.
— Owszem.
— W takim razie pozwolę sobie skorzystać z pańskich usług.
— Bardzo proszę. — Wyraz twarzy Sładkowskiego świadczył wymownie, że nie jest
zachwycony pomysłem detektywa. — Może pan dysponować mną do woli.
— Pojedziemy do Poniszyńskiego, a potem chciałbym zobaczyć się z Daleckim.
— Nie za późno na takie nie zapowiadane wizyty? Minęła już dwudziesta.
— W Stanach o tej porze dopiero zaczyna się życie towarzyskie. Mam nadzieję, że u
was nie chodzi się spać z kurami.
Niespełna pól godziny później byli już na Saskiej Kępie. Sładkowski zaparkował swego
poloneza przed czteropiętrowym, przedwojennym domem przy Królowej Aldony. Poniszyń-
ski zajmował mieszkanie na pierwszym piętrze. Przez dobrą minutę dzwonili i stukali,
wreszcie drzwi otworzyły się i w progu stanął tęgi, barczysty mężczyzna o czerwonej, nalanej
twarzy.
— Kogo, u diabła, mi pan tu prowadzi?! — rzucił opryskliwie do Sładkowskiego. — Ile
razy mam panu powtarzać, że w domu nie prowadzę kancelarii adwokackiej i nie załatwiam
żadnych interesów?!
— Reprezentuję Antoniego Paszczyńskiego. — Dembinsky nie czekając na zaproszenie
wkroczył do przedpokoju. — O ile się nie mylę, to również pański klient.
— Klient, który nie płaci, to żaden klient — zaoponował adwokat. — Nie stać mnie na
to, bym świadczył usługi w czynie społecznym.
— Kto mówi o darmowym świadczeniu usług? — żachnął się Sładkowski. — Już zapo-
mniał pan, że przekazałem panu dwadzieścia tysięcy złotych?
— Cóż to jest dwadzieścia tysięcy? Tyle płaci mi byle sklepowa, żebym wybronił ją z
drobnego manka.
— Ja dałbym panu więcej — podchwycił Jonathan. — Oczywiście, jeśli dysponuje pan
jakimiś wartościowymi informacjami.
— Skoro rozmawiał pan ze Sładkowskim, powinien pan wiedzieć, że mnie już ta
sprawa nie interesuje.
— Niezależnie od ceny?
— Straciłem blisko rok na szukanie tego mitycznego krucyfiksu. Jeździłem w góry i na
wybrzeże, przepytywałem ludzi. Moim zdaniem krzyż został wywieziony z kraju albo przeto-
piony na obrączki.
— Może jednak czeka gdzieś na swego znalazcę.
— Szczerze wątpię.
— Mimo wszystko byłbym bardzo zobowiązany, gdyby mi pan przekazał zdobyte
nazwiska i adresy.
— Czemu nie? — Po twarzy Poniszyńskiego przemknął złośliwy uśmiech. — Policzę
panu po pięćdziesiąt dolarów od sztuki... I bierze pan wszystko, hurtem.
— Jeśli krucyfiksu faktycznie nie ma w Polsce, to setka wystarczy za całą listę.
— Pogadaliśmy sobie. — Adwokat wzruszył ramionami. — A teraz spływajcie stąd, bo
obrzydły mi wasze gęby!
— Nie tak ostro, drogi panie! — Detektyw nie dał wyprowadzić się z równowagi. — Ja
jeszcze nie skończyłem.
— Ale ja jestem u siebie i nie muszę znosić obecności intruzów.
— A jednak wrócimy jeszcze do tej rozmowy.
— Nic nowego ode mnie pan nie usłyszy.
Chwilę później dwaj mężczyźni znaleźli się na schodach, a za ich plecami drzwi mie-
szkania Poniszyńskiego zamknęły się z trzaskiem. Sładkowski w przeciwieństwie do Jonatha-
na nawet nie próbował ukryć, jak bardzo ubodło go za chowanie adwokata.
— Głupi cham! — warknął ze złością. - Wszystko, co ma, zawdzięcza Antoniemu. Co
za człowiek! Wystarczyło, że wiatr zawiał z innej strony, i natychmiast zapomniał o wdzię-
czności. A w ogóle to jak on nas potraktował!
— Albo kłamie, albo faktycznie nie udało mu się wpaść na trop krucyfiksu i musiał na
kimś wyładować złość z powodu niepowodzenia. Tak czy inaczej nie jesteśmy pożądanymi
gośćmi w jego domu.
— Pan wie, że nie miałem ochoty na tę wizytę.
— Czeka nas jeszcze druga.
— Zostawmy to na jutro. Mieszkam dwa kroki stąd, na Francuskiej, mam dobrą kawę i
jakąś butelczynę.,. Pan pewno zmęczony daleką podróżą, a ja chętnie posłuchałbym wieści ze
świata.
— Z przyjemnością skorzystam z zaproszenia, ale wolałbym najpierw rzucić okiem na
dom Drawskiego i pogadać z jego siostrzeńcem. Mam nadzieję, że to niedaleko?
Najwyżej kilkaset metrów. Dalecki Mieszka przy Krynicznej.
Wrócili do poloneza i kilka minut później zatrzymali się przed niezbyt okazałą, partero-
wą willą stojącą w niewielkim ogrodzie. Tym razem detektyw wysiadł sam. Przez dłuższą
chwilę lustrował dom i jego otoczenie uważnym spojrzeniem. Na świeżym śniegu pokrywają-
cym ścieżki w ogródku nie dostrzegł niczyich śladów, w oknach willi nie paliło się światło, a
o przedostaniu się na jej tyły nie było mowy, gdyż na przeszkodzie stały, tworzące jeden ciąg,
płoty sąsiednich posesji.
Dembinsky nacisnął dzwonek przy furtce. Zgodnie z jego przewidywaniami w środku
panowała cisza. Jonathan miał już zamiar wracać do samochodu, kiedy przemknęła mu myśl,
że nie powinien przegapić takiej okazji. Skinął Sładkowskiemu na pożegnanie i jak gdyby
nigdy nic pomaszerował ulicą przed siebie.
Krewniak Paszczyńskiego był domyślnym człowiekiem. Detektyw nie przeszedł nawet
piętnastu kroków, gdy silnik poloneza zawarczał basowo i po kilkunastu sekundach światła
pozycyjne wozu zniknęły za najbliższym rogiem. Dembinsky mógł już wrócić pod willę
Daleckiego. Znów doszedł do furtki, rozejrzał się czujnie dokoła i nie dostrzegłszy na ulicy
żywego ducha naprężył mięśnie i miękko niczym kot przesadził ogrodzenie.
Okna na tyłach willi były równie ciemne jak te od frontu Przez moment detektyw zasta-
nawiał się, czy nie skorzystać z któregoś z nich, ostatecznie jednak postanowił sprawdzić
zamki wąskiego zapasowego wejścia tuż przy rogu budynku. Wyciągnął z kieszeni gumowe
rękawiczki, niewielkie etui z podręcznym kompletem wytrychów i miniaturową latarkę.
Wsunął pierwszy z brzegu wytrych w dziurkę pod klamką i niemal natychmiast splunął z
pogardą. Zamek otworzyłoby nawet dziecko. Pokonanie prymitywnej zasuwki również nie
nastręczało żadnych trudności i pół minuty później Jonathan był już w środku.
Wnętrze willi nie wyglądało imponująco Trzy pokoje, coś pośledniego między holem a
salonem i spora kuchnia ze spiżarką oraz służbówką zajmowały nie więcej niż jakieś siedem-
dziesiąt pięć metrów kwadratowych. Również umeblowanie nie wskazywało na to, że
Drawski bądź Dalecki należeli do ludzi zamożnych.
Detektyw spenetrował pobieżnie kuchnię, sypialnię i salon, wreszcie zatrzymał się dłu-
żej w pokoju spełniającym niegdyś funkcje gabinetu. Obecny właściciel najwidoczniej w ogó-
le tu nie zaglądał, o czym świadczyły pajęczyny we wszystkich kątach i gruba warstwa kurzu
na sprzętach. Uwagę Jonathana zwróciło stare cokolwiek zdezelowane biurko. Podsunął sobie
ciężki, obity skórą fotel, usiadł i spróbował otworzyć jedną z szuflad. Nie stawiała oporu. W
środku znajdowało się mnóstwo nie wiedzieć po co gromadzonych rachunków za gaz światło,
telefon i ciepłą wodę, a także sporo pożółkłych ze starości paragonów i pokwitowań. Nie-
cierpliwie otworzył drugą szufladę. Leżały tu pedantycznie posegregowane listy. Na wszy-
stkich kopertach figurowało nazwisko Tomasza Drawskiego, za to nadawców można było
doliczyć się kilkudziesięciu. Detektyw zabrał się do wyrywkowego sprawdzania korespon-
dencji, ale i tym razem dość szybko dał za wygraną. Listy pochodziły z lat pięćdziesiątych i
sześćdziesiątych, nie mogły więc mieć żadnego związku ze szmaragdowym krucyfiksem.
Jeszcze przez dobry kwadrans Dembinsky przeglądał zawartość biurka, nim zorientował
się, że nie znajdzie tutaj niczego interesującego. W końcu wstał z fotela i podszedł do oszklo-
nej biblioteki. W świetle latarki przeczytał kilka tytułów widniejących na grzbietach książek i
nagle drgnął. Wyglądało na to, że ktoś zdjął z półek większą część książek, a potem byle jak
upchnął je z powrotem Na wszelki wypadek Jonathan wyjął kilka tomów, podejrzliwie
przyjrzał się tylnej ściance biblioteki, nic jednak nie wskazywało, by była tam jakaś skrytka.
Detektyw wrócił do salonu. Zaglądając tu poprzednio nie zainteresował się wiszącymi
na ścianie, potężnymi wieńcami jelenia, ale teraz coś go tknęło, by podejść do nich bliżej.
Delikatnie przejechał dłonią po rogu i nagiej czaszce. Wieńce niebezpiecznie zachybotały.
Przytrzymał je obiema rękami, żeby nie spadły, i rozejrzał się za jakimś krzesłem Chwilę
później piękne, myśliwskie trofeum leżało na dywanie. Dembinsky przyklęknął nad wieńca-
mi. Pierwotnie czaszka jelenia była przytwierdzona do szerokiego, rzeźbionego na brzegach
medalionu dwiema solidnymi śrubami, ale stosunkowo niedawno ktoś te śruby wyrwał i umo-
cował wieńce kawałkiem zwykłego drutu. Drut był na tyle miękki, że Jonathan zdołał odgiąć
ręką jego skręcone końce. Teraz mógł obejrzeć dokładnie wnętrze czaszki. Zgodnie z przewi-
dywaniami detektywa było ono puste. Choć nie, niezupełnie. W załomku kości tkwił maleńki
skrawek papieru, a ściślej biorąc rożek zwykłej, niebieskiej koperty.
Nagle, zupełnie nieoczekiwanie, nocną ciszę rozdarł ostry, przenikliwy dzwonek do
drzwi. Dembinsky zamarł w bezruchu. Upłynęło kilka sekund i dzwonek zabrzmiał pono-
wnie, tym razem już znacznie dłużej i jakby bardziej natarczywie. Jonathan schował rożek
koperty do małej, plastykowej torebeczki i zaczął spiesznie przytwierdzać wieńce do medalio-
nu. Na trzeci dzwonek prawie nie zwrócił uwagi. Jeszcze chwila i wieńce znalazły się na
swoim miejscu na ścianie.
Detektyw zerknął na zegarek. Właśnie mijała północ. Jak na polskie stosunki pora była
stanowczo zbyt późna na składanie wizyt. Widocznie nieoczekiwany gość zdał sobie z tego
sprawę, bo dzwonek milczał. Przez kilka minut Dembinsky nasłuchiwał jeszcze, ale uspoko-
jony panującą dookoła ciszą postanowił opuścić willę Daleckiego i wracać do hotelu. Wy-
mknął się przez tylne drzwi, zamknął wytrychem obydwa zamki i pobiegł chyłkiem do furtki.
Od strony ogródka zatrzask można było otworzyć po prostu klamką, nie musiał więc już
skakać przez ogrodzenie. Ostatni raz rozejrzał się dookoła i nie widząc w pobliżu nikogo bez
obawy wyszedł na ulicę.
Od najbliższego skrzyżowania dzieliło go niespełna piętnaście metrów, kiedy zza rogu
wytoczyło się trzech podejrzanie chwiejących się na nogach młodych ludzi. W pierwszym
momencie nie zwrócił na nich uwagi. Ostatecznie pijackie krzyki i przekleństwa brzmią dość
podobnie, niezależnie od szerokości geograficznej i języka. Zastanowił się dopiero, kiedy
jeden z chuliganów, który potknął się o krawężnik, zamiast runąć nosem w śnieg dziwnie ła-
two odzyskał równowagę. Jonathan chciał przyspieszyć kroku, ale w tej samej chwili chwycił
go za łokieć niezbyt wysoki, barczysty blondyn o spłaszczonym nosie.
— Te, frajer! — Od chłopaka powiało piwem, jego głos zabrzmiał jednak całkiem trze-
źwo. — Kopsnij szluga!
Detektywowi przemknęła myśl, że tamten umyślnie szuka zaczepki, jednak spróbował
uniknąć wiszącej na włosku awantury.
— Nie rozumiem cię, chłopie — powiedział spokojnie. — O co ci chodzi?
— Daj stówkę na piwo! — Z drugiej strony Jonathana pojawił się pryszczaty chudzielec
w czapce z daszkiem.
— Może być stówka.
— Lepiej dwie, jakeś taki dziany!
Za plecami detektywa zadudniły czyjeś ciężkie kroki. Zerknął ukradkiem do tyłu i
dostrzegł kolejnego typa o mocno podejrzanej fizjonomii. Teraz nie wahał się już ani przez
moment. Z półobrotu wymierzył blondynowi potężny cios w okolicę dołka, tamten zawył z
bólu i osunął się na kolana. Kopniak przeznaczony dla pryszczatego, choć znacznie mniej
precyzyjny, wystarczył, by przeciwnik stracił równowagę. Trzeci z chuliganów odskoczył jak
oparzony, a nadbiegający miał jeszcze do pokonania co najmniej ze dwadzieścia metrów.
Sytuacja nie przedstawiała się najgorzej, Jonathan uznał jednak, że lepiej wziąć nogi za pas.
Co sił puścił się w kierunku niezbyt odległej ulicy Francuskiej.
Po kilkunastu krokach nie zwalniając tempa obejrzał się za siebie. Napastnicy pędzili za
nim. Tylko powalony przed chwilą blondyn został nieco z tyłu, pozostali byli tuż-tuż. Przy-
spieszył jeszcze i po kilku sekundach mijał kolejne skrzyżowanie. Teraz od Francuskiej dzie-
liło go nie więcej niż jakieś sto pięćdziesiąt metrów. Z nadzieją popatrzył w tamtym kierunku,
spotkało go jednak rozczarowanie. Ulica wyglądała na równie pustą jak ta, którą uciekał
przed chuliganami.
Dembinsky zwolnił, jak gdyby brakowało mu oddechu. Moment później usłyszał tuż za
plecami dudnienie kroków najszybszego z goniących. Kątem oka dostrzegł niezbyt wysokie-
go, drobnego chłopaka z krótką pałką albo kawałkiem rurki w ręku. Ryzyko było spore, ale
Jonathan zdawał sobie sprawę, że nie ma innego wyjścia. Odwrócił się nagle, chwycił tamte-
go za ramię i ściągając ku sobie schylił głowę tak, by znalazła się na wysokości szczęki chło-
paka. Zderzenie omal nie zamroczyło detektywa, za to napastnik bez jakiegokolwiek odruchu
obrony zwalił się niczym kłoda na ziemię.
Dembinsky miał teraz przeciwko sobie trzech chuliganów Niestety, wszyscy byli uzbro-
jeni. W ręku pryszczatego zauważył brzytwę, niski, tęgi szatyn szykował się do ataku wyma-
chując sprężyną zakończoną ciężarkiem, a trzeci z przeciwników wyciągał właśnie zza pazu-
chy krótki nóż o szerokim ostrzu. Jonathan był bezbronny i nie miał innego wyjścia poza
ucieczką.
Powalony dopiero co chłopak zaczął dźwigać się na kolana. Szło mu to opornie, jednak
detektyw wolał nie czekać Co sił w nogach wyrwał do przodu i odległość dzielącą go od
Francuskiej pokonał w rekordowym tempie. Wybiegł na środek jezdni i nagle odetchnął z
ulgą. Ulicą nadjeżdżał jakiś maluch. Moment później samochód ostro przyhamował i prawe
drzwi otworzyły się przed detektywem.
— Niech pan wsiada! — Głos rudowłosej dziewczyny zabrzmiał ostro i zdecydowanie.
— Na co pan czeka!
Posłusznie wsunął się do środka. Nim zdążył zatrzasnąć drzwi, maluch wyrwał do przo-
du. zawadzając tylnym zderzakiem któregoś z chuliganów. Tamten runął jak długi na jezdnię,
ale ani prowadząca samochód dziewczyna, ani Jonathan nie obejrzeli się za siebie.
— Wybawiła mnie pani z nie lada opresji — wyznał szczerze. — Nie wiem, jak pani
dziękować.
— Ostatnimi czasy panowie tak zniewieścieli, że słaba płeć coraz częściej musi brać ich
w obronę — roześmiała się dźwięcznie. — A swoją drogą nigdy bym nie przypuszczała, że na
Saskiej Kępie grasują chuligani.
— Pani tu mieszka?
— Na Międzynarodowej.
— Miałem szczęście, że właśnie dzisiaj tak późno wracała pani do domu.
— Czasami zdarza mi się wracać jeszcze później.
— Prowadzi pani urozmaicone życie towarzyskie?
— Jak większość studentów.
— O, przepraszam! — uśmiechnął się rozbrajająco. — Nie przedstawiłem się jeszcze:
Jonathan Dembinsky.
— Polonus, który wrócił do starego kraju?
— Można to tak określić.
— Co pana skłoniło do przyjazdu?
— Interesy.
— Businessmani na ogół nie wdają się w nocne awantury z chuliganami.
— Nawet przez myśl mi nie przeszło, że mój spacer będzie miał taki finał.
— Lubi pan opowiadać bajeczki grzecznym dziewczynkom?
— Ależ panno. .
— Renata Morzyńska.
— Proszę mi wierzyć, panno Renato, że nie szukałem z nikim zaczepki.
— Prawdę powiedziawszy nie ma to dla mnie żadnego znaczenia. — Samochód przyha-
mował gwałtownie. — Musimy się pożegnać. Ja już jestem u siebie.
— Nie zaprosi mnie pani na herbatę?
— Nie należę do dziewczyn tracących głowę na widok gościa ze strefy dolarowej —
uśmiechnęła się ironicznie.
— Źle mnie pani zrozumiała. Nie miałem na myśli nic zdrożnego.
— Powiedzmy.
— A może umówilibyśmy się na jutro na obiad albo na kolację?
— Żałuję, ale chyba nic z tego nie będzie. Właśnie skończyłam egzaminy i zamierzam
wyjechać z Warszawy.
— Pani Renato..
— Trzymaj się, staruszku, i nie szukaj więcej guza po nocy!
V
Kierowca nerwowo zmienił bieg i dodał gazu. Silnik zawył na najwyższych obrotach,
gazik szarpnął do przodu, ale moment później koła zabuksowały w miejscu.
— Z tej zaspy już się nie wygrzebiemy. — Tęgi, wąsaty sierżant Wrzosek nie miał
nawet cienia złudzeń. — Dalej musimy iść piechotą.
— Mówi się trudno. — Porucznik Szydlik liczył dobrych dwadzieścia wiosen mniej od
kolegi i perspektywa marszu zawianą śniegiem górską drogą nie przerażała go zbytnio. —
Dyżurny w Nowym Sączu uprzedzał mnie zresztą, że tak będzie
— Niepotrzebnie pana do nas gonili. W końcu to nie pierwsza chałupa, która na tym
terenie poszła z dymem.
— To był pomysł komendanta, a z nim lepiej nie dyskutować.
— I tak dobrze, że już dzisiaj nie wieje. Myślałem, że trupem padnę, kiedy wczoraj
wieczorem musiałem się tu gramolić
Wysiedli z gazika i żwawo pomaszerowali wąską, świeżo wydeptaną w śniegu ścieżką.
Niespełna dwadzieścia minut później dotarli na miejsce. Kilku strażaków i dwóch miejsco-
wych funkcjonariuszy krzątało się przy stercie zwęglonych belek, spod których sterczał popę-
kany kikut glinianego komina. Pogorzelisko już całkiem wystygło. Szydlik podszedł bliżej i
przez dłuższą chwilę przyglądał się spalonej chałupie.
— Konia z rzędem temu, kto mi powie, jak doszło do pożaru — mruknął bardziej do
siebie niż do stojącego obok Wrzoska. — Zimą podczas zawieruchy...
— Pewno stary Grybucha pociągnął z nudów samogonu i po pijanemu stłukł lampę
naftową, a może zasnął z papierosem — podpowiedział sierżant.
— Znaleźliście zwłoki?
— Zdaje się, że chłopaki coś mają.
Wrzosek nie czekając na porucznika ruszył w stronę szczątków komina, gdzie dwóch
strażaków odsunęło właśnie jedną z belek i pochyliło się nad spalonym ciałem. Chwilę pó-
źniej przy zwłokach znalazł się również Szydlik
— Czy to na pewno jest ten Grybucha? — popatrzył pytająco na Wrzoska.
— Jeśli nie Grybucha, to kto? Przecież tu nikt oprócz niego nie mieszkał.
— Obawiam się, że tylko wróżka mogłaby zidentyfikować denata. Prawdę mówiąc
pierwszy raz w życiu widzę kogoś tak popalonego.
— Faktycznie, z gęby niewiele facetowi zostało — zgodził się sierżant. — Moim zda-
niem nie ma co szukać dziury w całym. To może być tylko Grybucha. Gdyby było tu jeszcze
kilka trupów, moglibyśmy się zastanawiać, ale tak...
— A niech tam! — ustąpił porucznik. — To znaczy, że identyfikację mielibyśmy z
głowy.
— Będzie sekcja?
— Oczywiście. Nie wiem tylko, czy w Nowym Sączu, czy szef każe zawieźć zwłoki do
Krakowa.
— Po co tyle zachodu? Przecież i tak sprawę się umorzy.
— Zanim to nastąpi, trzeba dopełnić wszystkich formalności, przeprowadzić eksperty-
zy, przesłuchać ludzi... A propos — przypomniał sobie Szydlik. — Kto dał znać o pożarze?
— Nasz leśniczy, Zenon Pęczyna. — Wrzosek wskazał porucznikowi stojącego nie
opodal, wysokiego, barczystego mężczyznę — Próbował zorganizować pomoc, ale na wiele
się to nie zdało.
Szydlik zostawił sierżanta przy zwłokach i bez pośpiechu ruszył ku leśniczemu. Chciał
poczęstować go papierosem, Pęczyna wolał jednak swą starą fajkę z wygiętym fantazyjnie
cybuchem. Przez chwilę spoglądali w milczeniu na krzątających się wśród szczątków spalo-
nej chałupy ludzi. W końcu porucznik zdecydował się przystąpić do rzeczy.
— Niech mi pan opowie, jak to właściwie było — zagadnął leśniczego.
— Wczoraj po południu poszedłem w góry. Na Kanarkówce złapała mnie śnieżyca.
Obszedłem stok i wracałem właśnie do leśniczówki, kiedy z Krzywej Polany zobaczyłem, że
pali się chałupa Grybuchy.
— Która mogła być wtedy godzina?
— Koło siedemnastej, może trochę wcześniej.
— Ile czasu zajęło panu zorganizowanie pomocy?
— Około godziny. Traf chciał, że w leśniczówce byli akurat Janek Majda i Adam
Nowacki. Posadziłem żonę do telefonu, żeby dała znać na posterunek, a sam poleciałem z
chłopakami do pożaru. Niestety, nic już nie mogliśmy zrobić, bo z chałupy zostało niewiele
więcej, niż jest teraz.
— Nie próbowaliście gasić?
— Próbowaliśmy, ale na próżno. Jakieś pół godziny po nas przyleciało tu jeszcze z
dziesięciu chłopa i też nie daliśmy rady. Byłaby inna rozmowa, gdyby mógł podjechać
beczkowóz. Samymi toporkami i łopatami takiego ognia się nie ugasi.
— Pan dobrze znał Grybuchę?
— Tego nie mogę powiedzieć. Ze starego był odludek. Przez tych dziesięć lat, odkąd
siedzę w Rytrze, najwyżej ze dwa albo trzy razy zajrzał do leśniczówki.
— Nie miał tu krewnych?
— Nie słyszałem.
— A może jakichś bliższych znajomych?
— Już prędzej wrogów. Jasiukiewicze z Roztoki pluli na samo wspomnienie o starym, a
Grąbce też odgrażali się, że mu kiedyś kura podłożą... To znaczy tylko tak, przy wódce. —
Pęczyna zbyt późno ugryzł się w język. — Nie na poważnie..
— Słyszał pan te groźby na własne uszy? — podchwycił oficer.
— Niby słyszałem.
— Kiedy?
— Z rok temu albo i więcej. Coś zgadało się w knajpie i stary Grąbiec, już dobrze przy-
truty, tak chlapnął językiem.
— Gdzie mieszkają ci Grąbce?
— Na samym dole, niedaleko stacji kolejowej.
— A ostatnio nikt z tej rodziny nie kręcił się koło leśniczówki albo koło chałupy Grybu-
chy?
— Uchowaj Boże.
— No dobrze. — Szydlik w zamyśleniu zmarszczył brwi. — Niech mi pan jeszcze
powie, czy w tych dniach, a może dawniej, ktoś odwiedzał Grybuchę?
— Gdzieżby tam... Chociaż zaraz — przypomniał. sobie leśniczy. — Latem pytał o
niego jakiś gość z Warszawy.
— Pamięta pan nazwisko?
— Facet się nie przedstawił. Zaparkował samochód pod leśniczówką, ja pokazałem mu
drogę i to wszystko.
VI
Na pierwszy rzut oka wypożyczony polonez sprawiał nie najgorsze wrażenie, a w miarę
nowoczesna sylwetka i wygodne wnętrze nawet zachęcały do jazdy. Dembinsky włączył
stacyjkę, wrzucił pierwszy bieg i puścił sprzęgło. Samochód ruszył, ale silnik zakrztusił się,
kilka razy szarpnął, a moment później omal nie zgasł. Jonathan pomyślał z niechęcią, że albo
trafił na kiepsko wyregulowany egzemplarz, albo rzeczywiście walory wozu kończą się na
jego ładnym wyglądzie.
Cały ranek spędził na studiowaniu planu Warszawy i teraz bez kłopotu trafił na Żoli-
borz. Lucyna Drawska mieszkała w jednym z bloków przy ulicy Stołecznej. Detektyw zapar-
kował samochód na podwórku, pomny ostrzeżeń Sładkowskiego starannie zamknął drzwi i
ruszył na klatkę schodową. Winda zawiozła go na czwarte piętro. Nacisnął dzwonek przy
drzwiach opatrzonych mosiężną tabliczką z wygrawerowanym nazwiskiem. Chwilę później
otworzyła mu szczupła, wysoka kobieta o starannie ułożonych platynowych włosach. Liczne
zmarszczki na szyi i widoczne mimo grubej warstwy pudru wory pod oczami zdradzały, że
dawno przekroczyła już pięćdziesiątkę, chociaż figury mogłaby jej jeszcze pozazdrościć
niejedna trzydziestolatka.
— Pan do mnie? — Zmierzyła nieoczekiwanego gościa nieufnym spojrzeniem.
— Jonathan Dembinsky, do usług! — Ukłonił się szarmancko. — Przywożę pani
pozdrowienia od Antoniego Paszczyńskiego.
— Proszę, niech pan wejdzie. — Otworzyła szerzej drzwi.
Znaleźli się w gustownie urządzonym, choć niezbyt obszernym pokoiku. Drawska
wskazała detektywowi miejsce na wersalce, a sama podeszła do stojącego w kącie barku.
— Czego pan się napije? Mam pliskę, polski winiak i whisky w nie najlepszym gatu-
nku.
— Jeśli nie sprawiłoby to pani różnicy, prosiłbym o wynalazek mądrych Szkotów.
Bez słowa nalała złocistego płynu do dwóch niewielkich szklaneczek i usiadła obok
Jonathana na wersalce. Nie czekając na dodatkową zachętę pociągnął spory łyk. Niestety pani
domu miała rację: whisky była równie podła jak w motelu pod Hazleton.
— Co się stało, że pan Antoni nagle przypomniał sobie o byłej żonie swego niedawno
zmarłego przyjaciela? — Drawska popatrzyła badawczo na Jonathana. — Kogo jak kogo, ale
jego trudno posądzać o tanie sentymenty.
— Prawdę powiedziawszy nie wymienił pani z nazwiska — sprostował detektyw.
— Nie rozumiem?
— Po prostu zlecił mi pewną delikatną misję, która wymaga licznych kontaktów z jego
bliższymi i dalszymi znajomymi.
— Pan mnie zaczyna intrygować. Czy dowiem się wreszcie, o co właściwie chodzi?
— Zacznijmy od pani stosunków z byłym mężem.
— Od daty naszego rozwodu, czyli od blisko dziesięciu lat, praktycznie nie istniały. Nie
byłam nawet na pogrzebie Tomasza.
— Czas nie zatarł dawnych uraz i pretensji?
— O zmarłych nie należy mówić źle, wobec czego proponowałabym zmienić temat.
— Drawski nie mógł być aż tak ciemnym typem, skoro niektórzy darzyli go niemal
bezgranicznym zaufaniem.
— Ma pan na myśli Paszczyńskiego?
— Właśnie.
— Znali się od dawna, jeszcze z czasów wspólnej działalności na ziemiach odzyska-
nych. Łączyły ich różne, nie zawsze kryształowo czyste, interesy. Tak już jest, że swój ciąg-
nie do swego.
— Pan Antoni wszedł w posiadanie pewnego, bardzo cennego przedmiotu... —
Dembinsky znacząco zawiesił głos.
— Słyszałam o tym Nazywał go szmaragdowym krucyfiksem.
— A oglądała go pani?
— Nie miałam okazji.
— Może przypadkiem obiło się pani o uszy, jakie były losy krucyfiksu po wyjeździe
Paszczyńskiego na Zachód?
— Wypytywał mnie już o to Sładkowski, ale ja nie mam pojęcia, co się z nim stało.
Podobno był wart grube miliony. Jeśli Antoni faktycznie dał go na przechowanie Tomaszowi,
mogło się zdarzyć, ze mojego byłego męża skusiła taka gratka. Niestety umarł i teraz już panu
nie powie, jak było naprawdę.
Dembinsky dopił swoją whisky i odruchowo sięgnął do kieszeni po kostkę gumy do żu-
cia. Słowa pani Lucyny dawały wiele do myślenia i upłynęła dłuższa chwila, nim zdecydował
się na kolejne pytanie.
— Czy Drawski miał jakichś przyjaciół?
— Takich samych hochsztaplerów jak on. Może zresztą po naszym rozwodzie poznał
kogoś uczciwego. Kto go tam wie...
— A czy któremuś ze znajomych powierzyłby krucyfiks Paszczyńskiego?
— Szczerze wątpię.
— Chyba nie będę już pani zabierał więcej czasu. — Jonathan podniósł się z wersalki.
— Przepraszam za najście.
— Niewiele dowiedział się pan ode mnie.
— Tak czy inaczej miło mi było panią poznać.
— Mnie również.
Detektyw ukłonił się Drawskiej i ruszył do wyjścia. Zamykała za nim drzwi, kiedy
zatrzymał się jeszcze na moment.
— Czy ten Poniszyński to dobry prawnik? — zapytał lekko, jak gdyby mimochodem.
— Potrzebny mi jakiś współpracownik znający polskie stosunki — skłamał gładko.
— Prowadził moją sprawę rozwodową — odparła. — Załatwił wszystko tak, jak chcia-
łam.
Wojciech Drawski mieszkał przy jednej z bocznych uliczek starego Żoliborza. Tym
razem Dembinsky stracił dobry kwadrans, nim trafił przed świeżo wyremontowany bliźniak z
pretensjonalnym, srebrnym świerkiem w miniaturowym ogródeczku przed wejściem. Otwo-
rzył mu niewysoki, tęgi mężczyzna po pięćdziesiątce.
— Sładkowski uprzedzał mnie, że pan wpadnie — powitał Jonathana. — Zresztą on też
powinien tu dzisiaj zajrzeć.
— O której?
— Nie umawialiśmy się konkretnie.
— W każdym razie zna pan cel mojej wizyty?
— Owszem — potwierdził Drawski. — Słyszałem, że chodzi o ten nieszczęsny krucy-
fiks... Ale może pozwoli pan do środka. Nie wypada trzymać pod drzwiami gościa zza ocea-
nu.
Weszli do widnego, nowocześnie urządzonego pokoju. Gospodarz sięgnął do barku po
pękate szklaneczki z zielonego szkła i butelkę Johnie Walkera. Detektyw nie mógł powstrzy-
mać uśmiechu, zaraz jednak przypomniał sobie, że ostrzegano go, iż warszawska milicja dro-
gowa jest w tym punkcie mało tolerancyjna. Przez chwilę łamał się w sobie, ale pokusa była
zbyt silna. Ostatecznie zdecydował się na kompromis.
— Dla mnie tylko połówkę — poprosił. — Pan rozumie, jestem wozem.
— Odrobina whisky jeszcze nikomu nie zaszkodziła.
— Wasza milicja ma inne zdanie na ten temat, a ja zaliczyłem już dzisiaj szklaneczkę.
— Na cudzoziemca będą patrzeć przez palce.
— Nigdy nie wiadomo.
— Tak czy inaczej, za pomyślność! — Drawski podał gościowi pełną szklaneczkę i
zachęcającym gestem podniósł swoją. — Za odnalezienie szmaragdowego krucyfiksu.
— A propos — podchwycił detektyw. — Z pewnością słyszał pan ze pański brat otrzy-
mał go od Paszczyńskiego na przechowanie?
— Dowiedziałem się o tym dopiero po śmierci Tomasza.
— Nie może być
— Prawdę powiedziawszy nie znałem nikogo równie dyskretnego jak on. Ilekroć popro-
siłem go o dochowanie tajemnicy, zawsze miałem pewność, że nie puści pary z gęby.
— Jak układały się wasze stosunki?
— Nie mogę narzekać. Brat pomagał mi finansowo, załatwił synowi pięcioletni kon-
trakt w Libii, a ja dzięki niemu zostałem dyrektorem liczącego się przedsiębiorstwa.
— Wynika z tego, że pan Tomasz był nie lada figurą.
— Do stycznia tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego roku faktycznie mógł wiele. Potem
poszedł w odstawkę. Po prostu wysłano go na wcześniejszą emeryturę.
— Niespełna godzinę temu widziałem się z panią Lucyną Drawską.
— To było nieudane małżeństwo. Dobrze, że w końcu zdecydowali się na rozwód.
— Słyszałem, że pański brat znalazł sobie inną towarzyszkę życia.
— Ma pan na myśli Ankę Waligórską? — Drawski uśmiechnął się z wyraźnym zakło-
potaniem. — Na dobrą sprawę mogłaby być jego córką.
— Długo żyli ze sobą?
— Coś ze dwa lata
— Jak się poznali?
— Przez naszego siostrzeńca, Alfreda Daleckiego. Krążyły nawet plotki, że Tomasz
odbił mu Ankę, ale Fredek nigdy tego nie potwierdził.
— Teraz Dalecki mieszka w willi pańskiego brata.
— Tomasz zapisał mu ją w testamencie. Wziął chłopaka do siebie zaraz po śmierci
matki i traktował jak rodzonego syna. Z górą dwadzieścia lat żyli pod jednym dachem, myślę
więc, że nikt nie powinien kwestionować prawa Daleckiego do tej willi.
— Waligórska nie zgłaszała żadnych pretensji?
— Nic o tym nie wiem — stwierdził dyrektor. — Zresztą i jej została niezła „pamiątka”
po zmarłym przyjacielu — dorzucił z przekąsem. — Brat zostawił jej swoją daczę w Zegrzy-
nku.
— Przy okazji chciałbym tam zajrzeć.
— Teraz, w zimie? — zdziwił się gospodarz. — Ale skoro pan sobie życzy...
— Jak tam trafić?
— Narysuję panu.
Drawski wziął z regału blok listowy i na jednym z arkusików zaznaczył cały zespół
letnich domków wraz z drogą dojazdową do szosy warszawskiej. Detektyw obejrzał plan,
podziękował i złożywszy kartkę schował ją do portfela.
— Wracając do Daleckiego — postanowił skończyć raz zaczęty temat — czy mógłby
mi pan powiedzieć, czym on się właściwie zajmuje?
— Alfred twierdzi, że jest dziennikarzem, ja jednak nie wiem, czy stale współpracuje z
jakimś konkretnym pismem.
Dembinsky chciał jeszcze o coś zapytać dyrektora, ale w przedpokoju ostro zadźwięczał
dzwonek. Drawski ruszył, żeby otworzyć, i chwilę później w pokoju pojawił się Sładkowski.
— Widzę, że nie marnuje pan czasu — wesoło powitał Jonathana. — Czy chociaż
pańskie śledztwo posuwa się naprzód?
— Prawdę powiedziawszy, drepczę w miejscu — przyznał detektyw. — Nie mam
żadnego punktu zaczepienia.
— Może we trójkę wymyślimy coś sensownego. Przecież taka kupa złota nie mogła
zniknąć bez śladu. Nawet jeśli krucyfiks został przetopiony...
— Mecenas Poniszyński wspomniał, że podczas prowadzenia poszukiwań wyjeżdżał z
Warszawy — przerwał Dembinsky. — Prawdopodobnie zorientował się, że krzyż został
gdzieś wywieziony.
— Znam faceta — stwierdził Sładkowski — i jestem pewien, że nic panu nie powie,
chyba że pan słono zapłaci.
— Z drugiej strony, gdyby faktycznie zdobył istotne informacje, sam odnalazłby szma-
ragdowy krucyfiks, a mając go w swoich rękach zażądałby bajońskiej sumy jako honorarium
albo raczej odstępne — wtrącił Drawski
— Zna pai mecenasa?
— O tyle, o ile, ale pan Sładkowski wiele mi o nim opowiadał
— Ach prawda! — kuzyn Paszczyńskiego nagle stuknął się w czoło. — Byłbym zapo-
mniał. Umówiłem pana na dzisiaj z Waligórską — zwrócił się do Jonathana. — Przyszło mi
do głowy, że zechce pan z nią porozmawiać.
— Dobrze pan zrobił
— Dziewczyna będzie w „Hawanie” o dziewiętnastej.
— Innymi słowy muszę się pospieszyć. — Detektyw zerknął na zegarek. — Kobiety nie
lubią czekać.
— Pojedziemy moim wozem czy pańskim?
— Jeśli nie ma pan nic przeciw temu, wolałbym randkę bez przyzwoitki.
— Pańska wola! — Sładkowski porozumiewawczo przymrużył oko. — Muszę zresztą
przyznać, że pani Ania jest wyjątkowo atrakcyjną dziewczyną.
— W takim razie wolno mi mieć nadzieję, że nie będzie to stracony wieczór. Nawet
jeśli niczego się nie dowiem...
Już na schodach prowadzących do kawiarni „Hawana” powitały detektywa ostre dźwię-
ki dyskotekowego przeboju. Zostawił w szatni kurtkę i zaczął rozglądać się po tonącej w
nastrojowym półmroku sali. Przy jednym ze stolików, pod ścianą, naprzeciwko wejścia do-
strzegł zgrabną, platynową blondynkę w modnym wdzianku. Bez namysłu podszedł bliżej.
Miała poniżej trzydziestki i zgodnie z zapowiedzią Sładkowskiego wyglądała nadzwyczaj
atrakcyjnie.
— Przepraszam za spóźnienie. — Uśmiechnął się rozbrajająco. — Mam nadzieję, że nie
czekała pani zbyt długo.
— Pięć minut — odparła z odrobiną nagany, ale bez przesadnej pretensji w głosie.
— Ogromnie mi przykro, ale nie zdążyłem jeszcze poznać Warszawy i pomyliłem ulice.
— Tym razem panu wybaczę.
— Czego się pani napije?
— Zamówiłam już kawę i koniak. — Skinęła kształtną główką w kierunku nadchodzą-
cej właśnie kelnerki. — Dla pana to samo.
— Jest pani bardzo miła.
— Nie zawsze i nie dla wszystkich.
Jonathan odczekał, aż kelnerka ustawi na stoliku filiżanki z kawą i kieliszki.
— Pani zdrowie! — Już zdążył zapomnieć, że polska milicja jest znacznie mniej tole-
rancyjna dla kierowców niż policja za oceanem.
— Wypijmy raczej za powodzenie pańskiej misji.
— Sładkowski poinformował panią, po co przysłał mnie Paszczyński?
— Benedykt to dusza człowiek, ale okropny plotkarz. Myślę, że wie już o panu pół
Warszawy.
— Szczerze wątpię, czy przy takiej reklamie zdołam cokolwiek załatwić.
— Chyba że ktoś panu pomoże.
— Na przykład kto?
— Tomasz Drawski miał za życia wielu przyjaciół.
— I jedną przyjaciółkę.
— Sładkowski panu powiedział?
— A któż by inny?
— Zgadza się — przyznała bez cienia żenady. — Żyłam przez dwa lata z Tomaszem i
zapewniam pana, że nie było nam wcale najgorzej.
— Z panią każdy czułby się jak w raju — zauważył pół żartem, pół serio. — Ja pewnie
też...
— Czy to propozycja?
— Moglibyśmy spróbować.
— Pan żartuje, a ja chciałabym porozmawiać poważnie.
— O naszej przyszłości?
— Raczej o szmaragdowym krucyfiksie.
— Pani widziała ten krzyżyk?
— Waży dobre dwa kilo i wart jest miliony.
— W jakich okolicznościach trafił do rąk Paszczyńskiego?
— Podobno krucyfiks był przeznaczony do zbiorów odbudowywanego Zamku Warsza-
wskiego. Póki zamku nie wykończono, pan Antoni „wypożyczył” sobie krzyż, i tak już zosta-
ło.
— W tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym pierwszym roku przed swoim wyjazdem do
Stanów powierzył krucyfiks pani przyjacielowi.
— Zgadza się.
— Co było dalej?
— Tomasz dostał zawału i umarł nie zdążywszy nikogo upoważnić do pieczy nad
depozytem Paszczyńskiego. Wszyscy rzucili się na poszukiwania, ale, jak dotąd, nikt krzyża
nie znalazł.
— Pani też szukała?
— To niezbyt bezpieczna zabawa, zwłaszcza dla samotnej kobiety.
— Trzeba było się zwrócić do mecenasa Poniszyńskiego.
— Niech pan nawet nie wspomina tego obleśnego typa!
— Krucyfiksem interesował się również Sładkowski.
— Już panu mówiłam, że to plotkarz.
— A Dalecki?
— W życiu nie widziałam gorszego hochsztaplera.
— Czy i o mnie ma pani równie kiepską opinię?
— Dopiero pana poznałam, za wcześnie więc na wystawianie cenzurki — wyznała z
rozbrajającą szczerością. — Inna rzecz, że od znajomych, którzy bywali za oceanem, wiele
słyszałam o ludziach pańskiej profesji. Rzadko kto wyrażał się o was w superlatywach.
— W końcu i tak będzie pani musiała zaryzykować. Oczywiście, jeśli zechce pani coko-
lwiek uzyskać za posiadane i przekazane mi informacje.
— A ile pan by mi zaoferował?
— To zależy.
— Myślę, że wiem, dokąd Tomasz wywiózł krucyfiks. Miejscowość jest niewielka i
ktoś tak doświadczony jak pan nie miałby trudności z odnalezieniem konkretnego adresu.
— No cóż — zamyślił się detektyw. — Gdyby wiadomość była pewna, zarobiłaby pani
pięćset dolarów, ale przed sprawdzeniem mógłbym dać najwyżej setkę.
— Wolne żarty! — Zatrzepotała niewiarygodnie długimi rzęsami. — Ta informacja jest
warta dziesięć razy tyle!
— Może dla Poniszyńskiego albo dla jego znajomków. Ale do nich nie ma pani podo-
bno zaufania.
— Została mi jeszcze wizyta w Urzędzie Spraw Wewnętrznych.
— Wtedy nie zarobiłaby pani ani grosza.
— Pan również.
— Boże, co za dziewczyna! — Dembinsky z niedowierzaniem potrząsnął głową. — Z
buzi istny anioł, a targuje się jak przekupka.
— Więc jak? — Wzięła Jonathana za rękę i przymilnie popatrzyła w oczy. — Nie
oszuka mnie pan?
Jeszcze jeden kuszący uśmiech Waligórskiej i detektyw poczuł, że mięknie. Co gorsza
platynowe włosy i śliczna buzia dziewczyny zaczynały z wolna zajmować zgoła nienależne
im miejsce w jego myślach.
— Niech ci będzie — ustąpił. — Jeśli znajdziemy krucyfiks, dostaniesz te swoje pięć
tysięcy.
— Nie pożałujesz, kochanie! — Nachyliła się ku niemu i lekko musnęła wargami jego
policzek.
— Jesteś cudowna! — Objął ją ramieniem i chciał pocałować w usta, ale uchyliła się
zręcznie.
— Coś taki niecierpliwy? — Filuternie pogroziła mu palcem. — Na wszystko przyjdzie
pora. Najpierw musimy zakończyć sprawę krucyfiksu.
— Zamieniam się w słuch.
— Na jesieni tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego pierwszego Drawski wyjechał na
kilka dni w góry. Był okropnie tajemniczy, nikomu nic nie chciał powiedzieć. Dopiero po
powrocie udało mi się od niego wyciągnąć, że był w Rytrze.
— Gdzie to jest?
— Niedaleko Piwnicznej, w województwie nowosądeckim.
— Wspominałaś, że to okropna dziura.
— Bez przesady. Jest tam kilka domów wczasowych, dochodzi kolej... Myślę, że bez
problemu znaleźlibyśmy jakieś lokum.
— Jutro zwijamy manatki i w drogę — zadecydował detektyw. — A dzisiaj chętnie
bym zobaczył, jak mieszkasz.
VII
— Dzień dobry, pani Grąbcowa! — Sierżant! Wrzosek zasalutował w progu kuchni. —
Co dobrego u pani?
— Jakoś się żyje, panie kochany, jakoś się żyje. — Niska, tęga kobieta o czerwonej,
spoconej twarzy odstawiła koszyk z obieranymi właśnie ziemniakami i wytarła ręce o fartuch.
— Mąż w domu?
— A gdzieżby tam. Pojechał do Nowego Sącza w sprawie węgla. Przydział jest, a węgli
nie ma. Jeszcze trochę i nie będzie na czym zupy ugotować.
— Ciężka zima, to i nie dowożą wszystkiego na czas.
— Jednym nie dowożą, a drudzy mają, czego dusza zapragnie — burknęła ze złością.
— U takich Majdów całe podwórko węglem zawalone, a ich przydział przecież o połowę
mniejszy od naszego. I gdzie tu sprawiedliwość, panie Wrzosek, gdzie tu sprawiedliwość?
— Janek Majda zdrowo się poparzył przy tym pożarze chałupy starego Grybuchy — jak
gdyby nigdy nic zauważył sierżant. — Pół Rytra poszło wtedy gasić.
— Gasili, gasili, a i tak wszystko się spaliło.
— Od was nie widziałem nikogo.
— Kto by leciał taki kawał drogi? Toż to od naszej chałupy z dziesięć kilometrów Albo
i więcej.
— Poza tym wasz stary nigdy nie lubił Grybuchy.
— Może lubił, a może nie lubił — odparła wymijająco. — Ja tam między nich nie
wchodziłam.
— Wacek i Franek też mu kiedyś szyby wytłukli.
— Takie dawne dzieje pan wypomina? Wacek zdążył szkołę skończyć, a Franek już po
wojsku.
— Nie zastałem starego, to chociaż z którymś z synów chciałbym pogadać.
— Źle pan dzisiaj trafił, panie Wrzosek. Wacek pojechał na dwa dni do chrzestnych do
Piwnicznej, a Franek siedzi u narzeczonej w Krynicy.
— A w niedzielę, kiedy się paliło, wszystkie chłopy były w domu?
— Pewno że tak — potwierdziła skwapliwie. — Żaden nawet nosa nie wyściubił z cha-
łupy.
— To ja już pójdę. — Sierżant zrezygnował z dalszego przepytywania Grąbcowej. —
Do widzenia.
Gospodyni nawet nie próbowała zatrzymywać funkcjonariusza. Skinął jej na pożegna-
nie, zatrzasnął za sobą drzwi i bez pośpiechu pomaszerował szosą spełniającą zarazem fun-
kcję głównej ulicy Rytra. Zastanawiał się właśnie, czy zajrzeć jeszcze dzisiaj do Jasiukiewi-
czów, kiedy tuż obok niego przyhamował gwałtownie milicyjny gazik. Chwilę później na
zaśnieżone pobocze wyskoczył porucznik Szydlik.
— Był pan u Grąbców? — zapytał, wskazując domyślnie na pobliską chałupę.
— Wypadało.
— Dowiedział się pan czego?
— Stara Grąbcowa twierdzi, że mąż i synowie siedzieli w niedzielę w domu.
— Mówi prawdę?
— Diabli ją wiedzą, ale czy ma to jakiekolwiek znaczenie?
— Nawet nie domyśla się pan jakie!
— Widzę, że zwojował pan więcej ode mnie.
— Wyniki sekcji przeszły moje najśmielsze oczekiwania. Czy pan wie, co ustalili
krakowscy eksperci?
— Czy w ogóle można cokolwiek ustalić krojąc zwęglonego trupa?
— Po pierwsze, okazało się, że zanim denat się spalił, ktoś mu przyłożył po głowie, aż
pękła czaszka.
— Żartuje pan?!
— A po drugie, najprawdopodobniej to wcale nie są zwłoki Grybuchy. — Wrzosek w
osłupieniu wytrzeszczył oczy i przez kilka sekund nie mógł wykrztusić słowa. — Grybucha
miał koło siedemdziesiątki — ciągnął dalej Szydlik — tymczasem eksperci orzekli, że denat
znaleziony w pogorzelisku nie dożył nawet trzydziestu pięciu.
— Jeśli to nie Grybucha, to kto? — wybąkał sierżant.
— Nie mam pojęcia. Biegli próbowali zdaktyloskopować zwłoki, ale ich wysiłki nie na
wiele się zdały. Obiecali mi, że na podstawie cech antropologicznych czaszki odtworzą obrys
twarzy denata. To jednak musi potrwać. Na razie pozostała nam do dyspozycji mosiężna
klamra od paska do spodni, która oparła się działaniu płomieni. Jest dość charakterystyczna,
więc może ktoś ją rozpozna.
— A co stało się ze starym? Przecież nie wyparował.
— Sprawa cholernie się skomplikowała — przyznał Szydlik. — Mamy zabójstwo i
najprawdopodobniej podpalenie, a nie wiemy, kto jest sprawcą ani kto ofiarą.
— Co robimy?
— Najpierw trzeba zajrzeć do Jasiukiewiczów, a potem się pomyśli.
Wsiedli do gazika i po kilku minutach byli już w części Rytra zwanej Roztoką. Czekał
ich jeszcze półkilometrowy marsz bardzo stromą zupełnie nieprzejezdną o tej porze roku
drogą. Przebrnęli jakieś sto pięćdziesiąt metrów, kiedy z. przeciwka wyłoniła się zwalista
sylwetka Michała Jasiukiewicza.
— Witam władzę! — Sięgnął do czapki na widok funkcjonariuszy. — Dokąd to Bóg
prowadzi?
— Prawdę powiedziawszy, do was, panie Michale — odparł Wrzosek. — Mamy do
pogadania.
— Wybaczcie, ale ja muszę do autobusu. Kobita mi zaniemogła i trzeba jej przywieźć
lekarstwo.
— Jedzie pan do Nowego Sącza? — podchwycił Szydlik.
— Może wystarczy do Starego. Tam też jest apteka.
— A. syn został w domu?
— Gdzieżby tam! — Jasiukiewicz wzruszył ramionami z wyraźną złością. — Matka
obchodzi Józka tyle co zeszłoroczny śnieg. Z samego rana gdzieś poleciał i pewno nie wróci
aż późną nocą.
— Siedzi w knajpie, czy włóczy się z kolesiami?
— Diabli go wiedzą.
— Wczoraj też tak latał jak kot z pęcherzem?
— Nie inaczej
— A w niedzielę?
— I w niedzielę, i w sobotę, i w zeszły piątek. Od Nowego Roku prawie go nie widuję.
Czasem to mnie strach bierze, żeby się w co nie wplątał, ale przecież chłopak za duży, by go
pasem wyłoić.
— Słyszeliście o tym pożarze u starego Grybuchy? — porucznik zmienił temat.
— Co miałem nie słyszeć. — Jasiukiewicz jakby odrobinę się stropił.
— Okropne nieszczęście.
— Ano nieszczęście. Podobno z chałupy tylko węgle zostały.
— Zwłoki też były popalone, że ani poznać.
— Dobrze, że tam nie poszedłem, boby mnie zaraz zemdliło od takiego widoku.
— Nie lubiliście Grybuchy?
Ostatnie pytanie podziałało na gospodarza niczym chlaśnięcie biczem. Poczerwieniał na
twarzy i zaczął nerwowo rozglądać się na boki. Wyglądało to tak, jakby szukał jakiejś kryjó-
wki.
— A nie lubiłem! — wysapał wreszcie. — Gdyby nie był taki stary, dawno bym mu
kości porachował.
— Co on wam zawinił?
— Nieważne. — Jasiukiewicz ostentacyjnie splunął pod nogi. — Zresztą on już w gro-
bie, to i wszystkie urazy czas zapomnieć.
— Tak mówicie?
— Mówię, co myślę. Ale na mnie już czas. Muszę lecieć, bo mi autobus ucieknie.
Wyminął funkcjonariuszy i szybkim krokiem pomaszerował w kierunku szosy. Popa-
trzyli na siebie znacząco.
— Niech mi pan powie, dlaczego rodziny Grąbców i Jasiukiewiczów nie lubiły Grybu-
chy? — zagadnął Szydlik. — Co tu jest grane?
— Stare dzieje. — Sierżant w zamyśleniu zmarszczył brwi. — Mnie tu jeszcze nie było,
kiedy Grybucha latał po okolicy z opaską na rękawie i karabinem w garści. Ludzie gadają, że
władza uderzyła mu do głowy. Temu i owemu niesłusznie dokuczył, aż w pięćdziesiątym szó-
stym wyrzucili go z milicji.
— Teraz rozumiem. Miejscowy naród jest pamiętliwy.
— Myślę, że dobrze byłoby poszukać Józka albo któregoś z młodszych Grąbców. Może
dowiedzielibyśmy się czegoś ciekawego.
— Jasiukiewiczową na razie zostawimy w spokoju?
— Jakoś nie miałbym sumienia denerwować chorej kobiety.
Bez pośpiechu wrócili do gazika i zjechali w dół, do szosy nowosądeckiej. Jeszcze kilka
minut i znaleźli się w Zajeździe Ryterskim, stojącym nad samym Popradem. W sporej, w mia-
rę widnej i przestronnej sali nie było jeszcze zbyt wielu gości. Porucznik popatrzył pytająco
na Wrzoska, a ten bez słowa ruszył w stronę siedzącego samotnie, łysawego mężczyzny koło
trzydziestki.
— Dzień dobry, panie Majda! Jak ręka?
— Szlag by ją trafił! — odburknął zagadnięty. — Boli, cholera, że trudno wytrzymać.
Strzeliłem sobie dwie pięćdziesiątki, ale jakoś nie pomogło. Że też mnie diabeł podkusił
lecieć do tego ognia!
— Do wesela się zagoi.
— Mam nadzieję.
— A nie widział pan, przypadkiem, Józka Jasiukiewicza? — Mina Wrzoska była tak
obojętna, jakby nie przywiązywał żadnej wagi do odpowiedzi Majdy.
— Był tu z godzinę temu.
— Sam?
— Z Maćkiem Rydzykiem. Przewrócili połówkę i pojechali do Nowego Sącza.
— Mówili po co?
— Józek chwalił się, że poznał tam jakieś dwie klawe dziewuchy. Obiecywał Maćkowi
dobrą zabawę.
— Wynika z tego, że wrócą dopiero rano.
ALBERT WOJT SZMARAGDOWY KRUCYFIKS WYDAWNICTWO MINISTERSTWA OBRONY NARODOWEJ • WARSZAWA • 1986
I Jonathan Dembinsky z niekłamanym obrzydzeniem przełknął kolejny łyk ciepłej, luro- watej whisky. Od blisko trzech godzin tkwił przy brudnym stoliku w obskurnym, motelowym barze i gapił się przez dawno nie myte okno na zielono-pomarańczowy camping oznaczony rzekomo szczęśliwym numerem siedem. Domek był już uwieczniony na kliszy kieszonkowe- go aparatu fotograficznego, podobnie zresztą jak sportowy jaguar, jego mocno podtatusiały właściciel i ruda niczym wiewiórka dama o wystających kościach policzkowych. Właśnie zazdrosnemu mężowi owej damy zawdzięczał Jonathan dzisiejszą wycieczkę do motelu, nie wspominając o spoczywającym w wewnętrznej kieszeni marynarki czeku na dwieście pięć- dziesiąt dolarów. Analogiczna kwota mogła też stać się jego własnością w przypadku dosta- rczenia zleceniodawcy przekonujących dowodów zdrady małżonki. Niestety okna pawilonu numer siedem były zamknięte na głucho, a od środka zasłaniały je szczelne żaluzje i detektyw nie miał możliwości dyskretnego sfotografowania grzesznej pary in flagranti. Forsowanie drzwi przy użyciu wytrycha bądź siłą wiązałoby się z ryzykiem gwałtownej reakcji właścicie- la motelu. W tej sytuacji Jonathanowi nie pozostawało nic innego, jak cierpliwie czekać, aż damie i jej adoratorowi znudzą się amory, a potem sfotografować ich w momencie opuszcza- nia campingu. Prawdę powiedziawszy Dembinsky nigdy nie przepadał za śledzeniem niewiernych żon, od dłuższego czasu tak się jednak składało, że musiał przyjąć z pocałowaniem ręki każde zle- cone mu zadanie. Sam dobrze nie wiedział, czy wzrosła konkurencja, czy spadło zapotrzebo- wanie na oferowane przez niego usługi, dość że bywały tygodnie, kiedy żaden klient nawet nie zajrzał do klitki noszącej szumne miano biura a odnajmowanej za ciężkie pieniądze przy jednej z głównych ulic Nowego Jorku. Nie raz już i nie dwa detektyw zastanawiał się nad zwinięciem interesu i poszukaniem innego zajęcia ale w końcu zawsze trafiał się ktoś z mniej- szym lub większym kłopotem, z którym sam nie umiał sobie poradzić, i z czekiem na kilka dolarów Gwałtowny łoskot otwieranych kopniakiem drzwi wyrwał Jonathana z zamyślenia. Widok skórzanych kurtek policji stanowej nigdy nie nastrajał go optymistycznie. Teraz też przeprowadził w duchu błyskawiczny rachunek sumienia, ale doszedł do wniosku, że tym razem nikt nie powinien się do niego przyczepić. Miał właśnie zamiar spokojnie sięgnąć po swoją whisky, kiedy przy stoliku zatrzymał się blisko dwumetrowy dryblas o twarzy żywo przypominającej goryla. — Wstań i połóż łapy na karku! — Ochrypły nie znoszący sprzeciwu głos mógł przy- prawić o gęsią skórkę. — No, dalej! Dembinsky bez słowa spełnił polecenie. Wiedział dobrze, że w takiej sytuacji żadne protesty nie są wskazane. — Coś ty za jeden? — Drugi z policjantów był nieco niższy, a wydatny brzuch i nalane policzki nadawały mu niemal dobroduszny wygląd. — W prawej, zewnętrznej kieszeni mam licencję i prawo jazdy — poinformował skwa- pliwie. — Prywatny szpicel? — Ten z twarzą goryla omal nie rozdarł Jonathanowi marynarki, kiedy pakował mu rękę do kieszeni i wyciągał licencję detektywa. — Słyszałeś, Jack? Byle pętak z Nowego Jorku wyobraża sobie, że bez pytania może węszyć po naszym terenie. — Takie czasy, Bob, takie czasy. We łbach się ludziom poprzewracało. — Teraz każdy lubi wtykać nos w nie swoje sprawy. — I tak dobrze, że ten mały nie podskakuje. — Tylko by spróbował!
Zarechotali głośnym, głupawym śmiechem i niższy w przypływie dobrego humoru przyłożył Jonathanowi łokciem po żebrach. Detektyw omal nie stracił równowagi. Pierwszy kontakt z miejscowymi stróżami prawa nie wypadł najlepiej, mogło być jednak i gorzej. — Czego tu szukasz? — Bob rozsiadł się wygodnie na jednym z krzeseł przy stoliku Jonathana. — Jeden facet jest cholernie ciekaw, z kim jego żona przyprawia mu rogi. — Przyjechałeś za babką zrobić jej kilka fotek? — Zgadza się. — Gdzie ona teraz jest? — W siódemce. — Dembinsky skinął znacząco w kierunku kolorowego domku. — A co powiesz o jej adoratorze? — Na razie wiem tylko, że ma czerwonego jaguara. — Wpisali się do księgi motelowej? — Jako państwo Smith. — Co ty na to, Jack? — Policjant o twarzy goryla jak gdyby odrobinę złagodniał. — Diabli wiedzą. Może mały nie łże. — Może... Zamilkli. Dembinsky dyskretnie rozejrzał się po barze. Wizyta policjantów wypłoszyła nielicznych amatorów lurowatej whisky i taniego piwa. Nawet barman zniknął gdzieś na zapleczu. — Mam pewien pomysł, szpiclu! — Bob nieoczekiwanie chwycił detektywa za klapę marynarki i pociągnął ku sobie. — My wyświadczymy ci dwie przysługi, a ty postawisz nam butelkę. — To brzmi całkiem interesująco — Jonathanowi przemknęła myśl, że w gruncie rze- czy sprawy nie układają się najgorzej. — Co miałbym za tę flaszkę? — Przede wszystkim uzębienie w komplecie i nie uszkodzoną gębę. — A poza tym? — Moglibyśmy zajrzeć do tej siódemki i sprawdzić, czy twoja lalunia nie schowała pod łóżkiem bomby atomowej. Gdybyś przy okazji cyknął sobie fotkę, to byłaby już tylko twoja prywatna sprawa. — Jesteście równe chłopaki! — Dembinsky aż zatarł ręce z zadowolenia. — Spróbuję wydębić od barmana coś lepszego od tej lury. — Wymownym ruchem odsunął swoją szkla- nkę. — To chodźmy, bo gołąbki gotowe jeszcze wyfrunąć z gniazdka. Bob ociężale podniósł się z miejsca i bez pośpiechu ruszył do wyjścia, a Jack już całkiem przyjaźnie poklepał Jonathana po ramieniu Chwilę później wszyscy trzej znaleźli się na motelowym parkingu. Dembinsky sięgnął do kieszeni po niewielki, mieszczący się w dło- ni, aparat fotograficzny i odruchowo zerknął na licznik. Zostało jeszcze niemal pół błony, nie musiał więc zmieniać kasety. — Co to za aparat? — W głosie niższego z policjantów zabrzmiała drwina. — Na fotkach pewno nie można nikogo rozpoznać. — Nie stać mnie na lepszy. — Może to i lepiej. Nie będziesz płakał po stracie... Bob zarechotał głośno Jonathan podejrzliwie zerknął na niego, ale było już za późno. Fachowo wymierzony cios w okolicę dołka pozbawił detektywa oddechu, a dwa kolejne, w nos i szczękę, rzuciły go na ziemię. W rozpaczliwym odruchu zwinął się w kłębek i schował głowę. Zaczął liczyć kopniaki. Pamiętał jeszcze piąty. Przy szóstym poleciał niczym kamień na samo dno Wielkiego Kanionu.
II Pamela Burger zdecydowanym ruchem zgasiła wypalonego do połowy papierosa. Postanowiła, że nie będzie czekała nawet sekundy dłużej. Sięgnęła do torebki po puderniczkę, by przytuszować liczne piegi na perkatym nosie, wielkim grzebieniem zaczesała rude włosy bardziej na czoło i ruszyła do wyjścia. Gasiła właśnie światło w niespełna pięciometrowej klitce, zwanej szumnie gabinetem, kiedy cichy brzęczyk poinformował ją, że ktoś otworzył właśnie drzwi do poczekalni. Zjeżyła się niczym rozjuszona kotka. — Nie dość, że od trzech tygodni nie płacisz mi ani centa, to jeszcze muszę wysiady- wać w tej cholernej norze diabli wiedzą do której! — Rozpuściła język nie czekając na wej- ście pryncypała. — Mam już tego po dziurki w nosie, rozumiesz?! Znajdź sobie inną frajerkę. Ja zwijam manatki! Odczekała chwilę, ale nikt nie przekroczył progu gabinetu. Z odrobiną niepokoju pchnęła drzwi z dykty i mrożonego szkła. Na jednym z krzeseł stojących w mikroskopijnej poczekalni siedział Dembinsky. Wyglądał, jakby przejechał po nim walec drogowy. — Daj mi. szklaneczkę — wystękał — Boże, co się stało?! — Dwaj gliniarze pouczyli mnie, że nie należy wsadzać nosa w cudze sprawy. — Nie rozumiem? — Nigdy nie grzeszyłaś nadmiarem inteligencji! — westchnął z rezygnacją — Po prostu policja z Hazleton uważa, że jeśli koleś miejscowego szeryfa ma ochotę kochać się z panią Brandon, to ani mnie, ani staremu Brandonowi nic do tego. — Odruchowo przejechał dłonią po obolałej i pokrwawionej twarzy, potem smętnie popatrzył na rozdarty rękaw skórza- nej kurtki, by w końcu utkwić bezmyślne spojrzenie w sztywnej od błota nogawce spodni. — Prawdę powiedziawszy sam nie wiem, jakim cudem stamtąd wróciłem. Tak mi dołożyli, że na dobrą sprawę powinienem zakończyć jazdę na pierwszym przydrożnym drzewie. — Biedaku... — Przyniesiesz wreszcie tę whisky? Od pustej gadaniny jeszcze nikomu nie przestało łupać w obolałej łepetynie. Potulnie pobiegła do gabinetu, by po chwili wrócić ze szklanką wypełnioną w trzech czwartych złocistym płynem. Detektyw wypił duszkiem i wymownym gestem poprosił o jeszcze. Po drugiej porcji poczuł się znacznie lepiej. Wsunął do ust kostkę gumy do żucia i wyprostował się na krześle. — Ciekawe, czy stary Brandon będzie na tyle przyzwoity, by dołożyć mi choć ze dwie setki za tę dzisiejszą historię? Muszę gościa zdrowo przycisnąć. — Gdzieś koło południa pytał o ciebie jeden facet — przypomniała sobie sekretarka. — Kto taki? — Uciekinier ze wschodniej Europy, czy coś w tym rodzaju. Gadał niczym Murzyn z buszu, niewiele z tego zrozumiałam, a nazwiska, gdyby nie wizytówka, w życiu bym nie zapamiętała. — Może Polak? — Dembinsky wyraźnie się ożywił. — Diabli wiedzą. — Pamela wzruszyła ramionami. — Ja ich nie rozróżniam. — Czego chciał? — Jeśli o dziesiątej zajrzysz do baru naprzeciwko, to się dowiesz. Jonathan zerknął na zegarek, który dziwnym trafem ominęły buty strażników prawa z Hazleton. Do dwudziestej drugiej brakowało jeszcze trzech kwadransów, miał więc trochę czasu na przygotowanie się do wyznaczonego spotkania. Dźwignął się z krzesła i pokuśtykał do gabinetu. Pod wyszczerbioną szybą przykrywającą blat cokolwiek zdezelowanego biurka
tkwiła elegancka wizytówka. Detektyw sięgnął po nią i na jego twarzy pojawił się nikły uśmieszek. Potencjalnym klientem okazał się niejaki Antoni Paszczyński. Ponad pół godziny później Dembinsky już w czystej koszuli i z poklejoną plastrami twarzą pchnął oszklone drzwi. baru mieszczącego się niemal naprzeciwko jego biura. W śro- dku panował półmrok. Czerwone ściany, obicia i kotary w oknach nasuwały dość dwuzna- czne skojarzenia, co nie przeszkadzało zupełnie obściskującej się w jednym z kątów parze ani kiwającemu się nad zastawionym puszkami po piwie stolikiem brodatemu jegomościowi w bliżej nie określonym wieku. Jonathan ulokował się na wysokim stołku przy barze i zamówił podwójną whisky. Nie pozostawało mu nic innego, jak cierpliwie czekać. Minął dobry kwadrans i w szklaneczce pokazało się dno. Dembinsky zerknął na stojące- go tuż obok barmana i miał ochotę poprosić go o następną porcję, kiedy skrzypnęły drzwi i w progu stanął wysoki, postawny mężczyzna koło pięćdziesiątki. Inteligentna twarz, drogie ubranie i rzucająca się w oczy pewność siebie znamionowały kogoś zajmującego znacznie wyższą pozycję od przeciętnego bywalca taniego lokalu. — Mister Paszczyński? — domyślił się Jonathan, kiedy mężczyzna podszedł do baru. — Miło mi pana poznać. — Witam. — Dłoń tamtego była zimna niczym u nieboszczyka i miękka, jak gdyby wyjęto z niej wszystkie kości. — Pan jest tym detektywem z przeciwka? — We własnej osobie. — Dembinsky sięgnął po swą licencję. — Czym mogę panu służyć? — Może siądziemy? — Paszczyński nie czekając na odpowiedź ruszył do stolika w ką- cie, a Jonathan wyjął barmanowi z ręki butelkę, zabrał dwie szklaneczki i bez słowa pomasze- rował za potencjalnym klientem. — Pewno widział mnie pan w zeszły piątek w telewizji? — Paszczyński uznał, że przed przystąpieniem do rzeczy lepiej uświadomić detektywowi, z jak ważną osobą ma do czynie- nia. — Mój wywiad szedł na wszystkie stany północno-wschodniego wybrzeża. — Przykro mi, ale oglądam wyłącznie baseball, koszykówkę i kronikę policyjną — Dembinsky napełnił obie szklaneczki i zachęcającym gestem podniósł swoją. — Polityka mnie nie interesuje. Paszczyński skrzywił się, jakby połknął na surowo dżdżownicę. — Cóż, mogłem się tego spodziewać — bąknął, usiłując ukryć zmieszanie. — Wię- kszość Polaków już w drugim pokoleniu zapomina o swym rodowodzie. Ale przecież pańskie nazwisko... — Gadanie! Gdybym nazywał się Ford czy Rockefeller, nie musiałbym zaraz być milionerem. — Mówi pan po polsku? — Ojczulek, świeć panie nad jego duszą, zadbał o tę część mojej edukacji. — Jonathan przeszedł na polski i okazało się, że świetnie sobie radzi. — A później ja sam zgłębiałem subtelności tej pięknej, chociaż nie zawsze, mowy — dodał. — A chciałby pan odwiedzić rodzinne kąty? — Urodziłem się po tej stronie Atlantyku — Rozmowa z panem nie należy do najłatwiejszych. — Po prostu moje szare komórki potrzebują bodźca w postaci kilku zielonych papier- ków. — Rozumiem. — Paszczyński uśmiechnął się półgębkiem. — Czy pięćdziesiąt kawał- ków wystarczy, by pański mózg zaczął sprawniej pracować? Detektyw przez chwilę spoglądał na tamtego z niedowierzaniem. — Pięćdziesiąt kawałków? — powtórzył. — Ni mniej, ni więcej.
— To śmierdzi na odległość. — Wypita whisky błyskawicznie wywietrzała Jonathano- wi z głowy, dzięki czemu jedyny logiczny wniosek nasunął się sam. — Tylko trochę, panie Dembinsky, tylko trochę. — Tyle płacą za podłożenie bomby albo wyprawienie kogoś na łono Abrahama. — Za kogo, u diabła, mnie pan bierze? — W głosie Paszczyńskiego zabrzmiała niekła- mana uraza. — Za gangstera czy zwariowanego terrorystę? Proszę przyjąć do wiadomości, że w Polsce nie byłem byle kim. Szanowano mnie. poważano, cieszyłem się nieposzlakowaną opinią! — Czego pan właściwie ode mnie chce? — patetyczna przemowa tamtego nie zrobiła większego wrażenia na detektywie. — Już panu mówiłem, że chodzi o wyjazd do Polski. — W jakim celu? — Nieoczekiwany rozwój wypadków zmusił mnie do opuszczenia kraju w dużym po- śpiechu. Nie zdążyłem zabrać wielu rzeczy stanowiących moją własność. — A to, co zostało, skonfiskowały polskie władze? — Nie wszystko. To i owo udało mi się schować. — Teraz rozumiem. Pan chciałby, żebym za pięćdziesiąt kawałków zabawił się w prze- mytnika? — Niezupełnie — sprostował Paszczyński. — W przerzucie przez granicę pomogłaby panu wskazana przeze mnie osoba. Pańskim zasadniczym zadaniem byłoby odzyskanie depo- zytu. — Innymi słowy, mam dopilnować, żeby w Polsce nikt nie wystawił pana do wiatru? — Można to tak określić. Umilkli. Jonathan przez dłuższą chwilę ważył usłyszane przed chwilą słowa. Wyprawa do znanego jedynie ze słyszenia kraju przodków mogła ściągnąć na jego głowę całą masę tru- dnych do przewidzenia kłopotów, z drugiej jednak strony perspektywa zarobienia pięćdziesię- ciu tysięcy dolarów stanowiła nie lada pokusę. Ostatecznie uznał, że gra jest warta świeczki. — Zgoda! — Skinął głową na znak, że przyjmuje zlecenie. — Będę dla pana pracował, panie Paszczyński. — Wiedziałem, że nie odmówi pan rodakowi. — Pragnąłbym teraz usłyszeć coś bliższego na temat mojego zadania. — Dembinsky wolał przystąpić do konkretów. — Przede wszystkim proszę mi powiedzieć, co i gdzie pan schował. — Zapewne słyszał pan o niebywałym rozkwicie kultury i sztuki w Polsce w szesna- stym stuleciu? — Prawdę powiedziawszy w ogóle niewiele wiem o Polsce. — Trudno. Wyjaśnię panu rzeczy najistotniejsze. Z tego okresu — przystąpił do intere- sującej go sprawy — zachowało się wiele cennych zabytków sztuki złotniczej Jednym z nich był złoty krucyfiks wysadzany rubinami i szmaragdami. Historycy nie mogli się zgodzić co do dokładnego czasu i miejsca powstania krucyfiksu, nie zdołali też ustalić, kto był jego pierwszym właścicielem. Wiadomo tylko, że był własnością wielkich rodów magnackich, a później przez blisko dwa stulecia przeleżał w ruinach jakiegoś zamczyska. Kilka lat temu stał się on moją własnością. Paszczyński sięgnął do kieszeni i położył przed detektywem duże, kolorowe zdjęcie. Jonathan aż gwizdnął z podziwu. Wystarczył mu jeden rzut oka, by zorientować się, że wi- dniejący na fotografii szesnastowieczny, bogato zdobiony krzyż wart jest majątek. Aby zdo- być ten krucyfiks, warto było zainwestować kwotę nawet wielokrotnie wyższą niż obiecane mu honorarium. — Nie powiedział pan jeszcze, gdzie mógłbym zobaczyć krzyż w oryginale. — Na jakiś miesiąc przed wyjazdem z Polski powierzyłem go serdecznemu przyjacielo-
wi z dawnych czasów, niejakiemu Tomaszowi Drawskiemu. Niestety Tomasz zmarł, a ja nie wiem, co zrobił z krucyfiksem. — Nie ma pan w Polsce nikogo, kto zechciałby panu pomóc? — Zaprzyjaźniony adwokat, Adam Poniszyński, przez blisko rok czynił starania, by tra- fić na jakiś ślad krucyfiksu. Sprawą zajmował się również mój kuzyn, Benedykt Sładkowski. Niestety obaj nie mieli szczęścia. — I pomyślał pan, żeby odnalezienie szmaragdowego krzyża powierzyć mojej skro- mnej osobie? — Otóż to. — Czuję się zaszczycony, ale jest jeden problem. — Mianowicie? — Szczerze wątpię, czy polskie władze zechcą honorować moją licencję prywatnego detektywa. — Na to nie możemy liczyć. Musi pan pojechać do kraju incognito, najlepiej pod pozo- rem odwiedzenia rodziny albo jako drobny businessman mający ochotę na założenie firmy polonijnej. Zresztą niech pan sam ruszy głową. W końcu za to panu płacę. III Potężne podmuchy wiatru z przeraźliwym wyciem pędziły przez przełęcz tumany śniegu. Leśniczy Pęczyna spróbował zrobić jeszcze kilka kroków, ale wiedział już, że dzisiaj nie dokończy codziennego obchodu. Miał dosyć zmagania z wichurą, a nic nie zapowiadało rychłej poprawy pogody. Raz po raz tracił równowagę lądował po pas w zaspach, śnieg zalepiał mu usta i oczy, wciskał się za kołnierz i pod czapkę. Nie pozostawało nic innego, jak dać za wygraną. Leśniczy przystanął przy jakiejś rachityczne, jodełce i przez dłuższą chwilę wytężał wzrok Dobrze wiedział, ze od ściany lasu dzieli go ni więcej niż pięćdziesiąt metrów, cóż, kiedy z powodu zawiei nie widział dalej aniżeli na odległość wyciągniętej ręki. Mimo wszy- stko postanowił zaryzykować Skręcił w prawo i ruszył w dół po niezbyt stromym stoku. Pierwszych kilkanaście kroków przebył szczęśliwie, choć przyszło mu brnąć po kolana w śniegu. Zgodnie z przewidywaniami dotarł do rozłożystej jodły, chwilę później zamajaczy- ły przed nim kontury dwóch niższych, rosnących tuż przy sobie. Jeszcze parę metrów i nagle stanął niezdecydowany. Teraz powinien mijać stary modrzew ze zwęglonym przez piorun czubkiem. Nie dalej jak przedwczoraj widział drzewo rosnące na skraju niewielkiej rozpadli- ny, ale dzisiaj nie było po nim nawet śladu. Pęczyna posunął się o krok, potem przyklęknął, próbując sprawdzić nachylenie stoku. Poczuł na plecach zimny pot. Pamiętał, że kilkadziesiąt metrów dalej, z prawej strony, zaczy- nała się przepaść. Gdyby teraz zabłądził, mógłby nie dożyć jutra. Po chwili wahania wstał i skręcił nieco w lewo. Przeszedł dwa kroki i nagłe uderzenie wichury rzuciło go w śnieg. Nie- zdarnie zaczął gramolić się z zaspy, ale lewa noga uwięzła mu pod czymś twardym. Miotając soczyste przekleństwa odgarnął rękami śnieg. Odetchnął z wyraźną ulgą. Okazało się, że po- szukiwany modrzew po prostu nie wytrzymał zawieruchy. Niespełna kwadrans później Pęczyna dotarł do skraju lasu. Krzepkie świerki trzeszcząc i stękając uginały się pod naporem wiatru, ale w porównaniu z otwartą przestrzenią przełęczy było tu zaciszniej. Leśniczy przedarł się przez kilkumetrowy pas krzaków i dotarł do niezbyt głębokiego wąwozu. Dnem biegła wąska, leśna droga. Teraz mógł już wracać do leśniczówki
nawet z zamkniętymi oczami. Przez pierwsze pół kilometra wąwóz prowadził stromo w dół, potem droga skręciła w lewo i spadek wyraźnie złagodniał. Jeszcze kilka minut marszu, kolejny zakręt, krótkie, choć ostre podejście i Pęczyna znalazł się na sąsiednim zboczu. Gdyby nie lata spędzone w górach, pewno przeżegnałby się ze zdumieniem. Panował tutaj idealny spokój i nic nie wskazywało na to, by tuż obok, za górskim grzbietem, szalała zawierucha. Śnieg tutaj ledwo prószył, a lekki wiaterek kojarzył się raczej z wiosenną pogodą niż ze środkiem zimy Za kolejnym zakrętem leśniczy dotarł do rozległej polany Droga prowadziła jej górnym skrajem, a poniżej gładki stok opadał stromo aż do koryta zamarzniętego teraz potoku. Dalej zaczynał się dziki, poszarpany grzbiet, którym latem można było dotrzeć do uczęszczanej przez turystów i wczasowiczów Przechyby. Pęczyna przystanął, by nieco odpocząć. Niespełna półtora kilometra od niego, po dru- giej stronie potoku, szalała zadymka, podobnie jak na pozostawionej za plecami przełęczy. Zastanawiał się właśnie, czy przed leśniczówką śnieżyca nie dopadnie go znowu, kiedy nieo- czekiwanie wiatr zmienił kierunek. Na polanie zaś kotłowało się niczym w piekle, ale mo- ment wcześniej wichura odrzuciła śnieżną zasłonę z przeciwległego stoku. Dosłownie przez mgnienie oka widoczna była schowana w głębokim załamaniu maleńka, zaniedbana chałupka starego Grybuchy. Leśniczy najprawdopodobniej nie zwróciłby na nią uwagi, gdyby nie wy- dobywający się z jednego z okien pióropusz ognia. Śnieżny tuman znowu zasłonił wszystko, minęło jednak dobrych kilka sekund, nim Pęczyna zdołał ruszyć się z miejsca. Chciał wierzyć że uległ przywidzeniu. Gdyby obejście paliło się rzeczywiście, trudno byłoby nawet marzyć o jakiejkolwiek pomocy. Jedyna dostęp- na zimą droga do chałupy liczyła z górą siedem kilometrów, a i tak nie przejechałby teraz tamtędy żaden samochód. Leśniczy zdawał sobie sprawę, że na nic się nie zda jego wysiłek, ale nie pozostawało mu nic innego, jak biec co sił w nogach do leśniczówki, a potem w kilku chłopa spróbować dotrzeć do obejścia Grybuchy. IV Samolot miękko dotknął płyty lotniska. Jeszcze przez dłuższą chwilę basowo grzmiały potężne silniki, a potem jasnowłosa stewardesa oznajmiła pasażerom, że wylądowali w Porcie Lotniczym na Okęciu. Dembinsky bez pośpiechu ruszył do wyjścia. Na schodkach sięgnął go mroźny, orzeźwiający powiew wiatru. Jonathan poczuł coś w rodzaju rozrzewnienia W końcu pierwszy raz w życiu miał stanąć na ziemi przodków Sympatyczna celniczka nawet nie zajrzała do walizki detektywa, za to wysoki, ciemnowłosy oficer ze starannie przystrzyżonym wąsikiem długo obracał w ręku amerykański paszport — Pan do rodziny? — zapytał domyślnie. — Raczej w interesach — sprostował Dembinsky. — Doszły mnie słuchy, że wasz rząd zezwolił na zakładanie firm polonijnych. Przypadkowo mam trochę wolnych dolarów, przyje- chałem więc zobaczyć, jaki tu można zrobić business. — Reprezentuje pan branżę kosmetyczną czy dziewiarstwo? — Farby i lakiery. — Jonathan sięgnął do kieszeni po jedną z zamówionych tuż przed wyjazdem wizytówek. — Lakierów brakuje na naszym rynku. - Oficer zdecydował się zwrócić paszport. — Życzę panu, by już wkrótce mógł pan uruchomi swoją wytwórnię.
Na postoju taksówek uformowała się spora kolejka. Detektyw pomyślał, że będzie musiał wynająć samochód, ale na razie nie pozostawało mu nic innego, jak cierpliwie czekać Taksówki podjeżdżały rzadko i zdążył porządnie zmarznąć, nim przyszła jego kolej, toteż do hotelu „Forum” dotarł w dość kiepskim humorze. Wbrew negatywnym opiniom Paszczyńskiego o polskich hotelach pokój Jonathana był ładny, łazienka przy nim czysta, a wyposażenie na zupełnie przyzwoitym poziomie. Detektyw wziął prysznic, zmienił koszulę i miał właśnie zamiar zejść do restauracji na kolację, kiedy jego wzrok padł na aparat telefoniczny. Przemknęła mu myśl, że na dobrą sprawę nic nie stoi na przeszkodzie, by od razu przystąpić do realizacji zleconego zadania. Sięgnął po słuchawkę i chwilę później uzyskał połączenie. — Słucham, Sładkowski — Głos tamtego był nieprzyjemny, szorstki, jak gdyby zachry- pnięty. — Mówi Jonathan Dembinsky. — Witam, witam! Antoni pisał mi, że pan przyjedzie. — Moglibyśmy się dzisiaj spotkać? — Nawet zaraz. Gdzie pan się zatrzymał? — W „Forum”. — Będę u pana mniej więcej za godzinę. — Proszę mnie szukać w restauracji. Prawdę powiedziawszy jestem wściekle głodny. — Jak pana poznam? — Proszę się o to nie martwić. W Stanach przeglądałem album ze zdjęciami całej rodzi- ny pana Antoniego. Kwadrans później detektyw zjechał windą do restauracji. W sali było sporo gości, na szczęście jednak nie miał większych kłopotów ze znalezieniem wolnego stolika. Zamówił coś na chybił trafił, ledwie rzuciwszy okiem na menu, i ciekawie rozejrzał się po sali. Towarzy- stwo było dość zróżnicowane. Najbardziej rzucały się w oczy dwie liczne, bardzo hałaśliwe i najwyraźniej wrogo do siebie nastawione, grupy Arabów. Trzech młodych Murzynów wytrwale wędrowało po sali, usiłując znaleźć nie tyle odpowiedni stolik, co chętne do zabawy partnerki. Filigranowy Japończyk, czy Koreańczyk, z ożywieniem opowiadał coś wysokiej blondynie „przy kości”. Kilka niebrzydkich przedstawicielek najstarszego zawodu świata spo- kojnie oczekiwało na klientów. Inni goście jakoś nie zwrócili uwagi Jonathana, może z wyją- tkiem drobnej dziewczęco wyglądającej szatynki w towarzystwie siwego, postawnego męż- czyzny po pięćdziesiątce. Zastanawiał się przez chwilę, czy to córka z ojcem, przygodni znajomi, czy tez nie najlepiej dobrana para, wkrótce jednak jego rozmyślania przerwał kelner, który postawił przed nim sznycel z groszkiem i szklaneczkę whisky. Dembinsky kończył właśnie posiłek, kiedy w sali pojawił się wysoki, nienaturalnie chudy mężczyzna z pokaźną łysiną i rzadką, ryżawą bródką. Detektyw zapraszającym gestem wskazał mu wolne krzesło przy swoim stoliku. — Pan Sładkowski, jeśli się nie mylę — rzucił domyślnie. — Jak pan widzi, jestem punktualny. — Może od razu przystąpimy do rzeczy? — Antoni zobowiązał mnie, żebym udzielił panu wszelkiej pomocy zarówno podczas pańskich poszukiwań w kraju, jak i przy ewentualnym przerzucie krzyża przez granicę. Proszę mną dysponować. — Przede wszystkim chciałbym wiedzieć, w jakich okolicznościach Paszczyński po- wierzył krucyfiks Drawskiemu? — Akurat na ten temat nic nie mogę panu powiedzieć — Sładkowski uśmiechnął się blado. — Antoni nie poinformował mnie o zamiarze przekazania komuś szmaragdowego krzyża. Do ostatniej chwili byłem przekonany, że trzyma go w sejfie w swojej willi na Sady-
bie. Dopiero po wyjeździe Paszczyńskiego na Zachód zorientowałem się w sytuacji. — Rozmawiał pan z Tomaszem Drawskim? — Nie zdążyłem. Umarł, zanim Antoni upoważnił mnie do odbioru krucyfiksu. — Czy to było zabójstwo? — Zwyczajny zawał. — Policja wdrożyła śledztwo? — Niby po co? — W oczach Sładkowskiego pojawiło się nie ukrywane zdziwienie. — Przecież Drawski umarł w szpitalu, a wcześniej chorował na serce. — Nie chce mi się wierzyć, żeby przed śmiercią nie powiedział nikomu, gdzie szukać szmaragdowego krucyfiksu — Niestety, to zupełnie prawdopodobne. Ponoć zasłabł na ulicy i już nie odzyskał przytomności. — Czy mieszkał sam? — Z siostrzeńcem, niejakim Alfredem Daleckim. Rozmawiałem z nim, ale zrobił wie- lkie oczy, kiedy spytałem o złoty krzyż wysadzany drogimi kamieniami. — Trzeba było rozejrzeć się po domu Drawskiego. — Dalecki niezbyt przychylnie ustosunkował się do tego pomysłu. Ostatecznie wyraził zgodę, choć prawdę powiedziawszy poszukiwania przeprowadziliśmy bardzo pobieżnie. — Czyżby siostrzeńcowi Drawskiego nie zależało na odnalezieniu krucyfiksu? — Tego nie wiem. W każdym razie zapewnił mnie, że w domu jego wuj na pewno nie trzymał żadnych cennych rzeczy. — Zadowolił się pan tym wyjaśnieniem? — Nie miałem innego wyjścia — Mógł pan w czasie jego nieobecności przetrząsnąć wszystkie kąty. — Ależ szanowny panie! — Benedykt Sładkowski aż poczerwieniał z oburzenia. — Za kogo pan mnie ma? Może w Stanach są inne zwyczaje, ale ja nie miąłem zamiaru bawić się we włamywacza. — W porządku! — Jonathan nie próbował podejmować dyskusji. — Nie chciałem pana urazić. Załóżmy zresztą, że Drawski rzeczywiście nie trzymał krucyfiksu u siebie. Pozostaje jednak pytanie, co z nim zrobił? — Rozmawiałem z byłą żoną Tomasza, panią Lucyną, z jego młodszym bratem, a nawet z przyjaciółką, którą Drawski zafundował sobie na stare lata. Dotarcie do tych osób kosztowało mnie wiele zachodu, niestety nie dowiedziałem się od nich niczego. Między inny- mi i z tego powodu napisałem Antoniemu, że powinien zaangażować jakiegoś fachowca. — Najpierw zdecydowaliście się na miejscowego adwokata? — Antoni znał Poniszyńskiego i życzył sobie, żebym się z nim skontaktował. Uważam jednak, że nie był to najlepszy wybór. — Gość nic nie zwojował? — W każdym razie tak twierdzi. — Czyżby miał pan powody, by mu nie ufać? Sładkowski na moment zawahał się. Najwyraźniej nie wiedział, co odpowiedzieć. Z kłopotu wybawił go kelner, który w nadziei na kolejne zamówienie stanął właśnie przy ich stoliku. — Co podać szanownym panom? — Ukłonił się nisko. — Jeśli panowie pozwolą, pole- całbym... — Dziękujemy — szorstko przerwał detektyw. — Należność za sznycel i whisky pro- szę dopisać do mego rachunku. Kelner popatrzył na Jonathana z nie ukrywaną urazą. Przez chwilę stał jeszcze w bezru- chu, jak gdyby czekał na zmianę nierozsądnej decyzji, w końcu jednak odmaszerował maje- statycznie w kierunku jednego z sąsiednich stolików. Dembinsky nie bacząc na konwenanse
podniósł się z miejsca. — Jest pan wozem? — zapytał Sładkowskiego. — Owszem. — W takim razie pozwolę sobie skorzystać z pańskich usług. — Bardzo proszę. — Wyraz twarzy Sładkowskiego świadczył wymownie, że nie jest zachwycony pomysłem detektywa. — Może pan dysponować mną do woli. — Pojedziemy do Poniszyńskiego, a potem chciałbym zobaczyć się z Daleckim. — Nie za późno na takie nie zapowiadane wizyty? Minęła już dwudziesta. — W Stanach o tej porze dopiero zaczyna się życie towarzyskie. Mam nadzieję, że u was nie chodzi się spać z kurami. Niespełna pól godziny później byli już na Saskiej Kępie. Sładkowski zaparkował swego poloneza przed czteropiętrowym, przedwojennym domem przy Królowej Aldony. Poniszyń- ski zajmował mieszkanie na pierwszym piętrze. Przez dobrą minutę dzwonili i stukali, wreszcie drzwi otworzyły się i w progu stanął tęgi, barczysty mężczyzna o czerwonej, nalanej twarzy. — Kogo, u diabła, mi pan tu prowadzi?! — rzucił opryskliwie do Sładkowskiego. — Ile razy mam panu powtarzać, że w domu nie prowadzę kancelarii adwokackiej i nie załatwiam żadnych interesów?! — Reprezentuję Antoniego Paszczyńskiego. — Dembinsky nie czekając na zaproszenie wkroczył do przedpokoju. — O ile się nie mylę, to również pański klient. — Klient, który nie płaci, to żaden klient — zaoponował adwokat. — Nie stać mnie na to, bym świadczył usługi w czynie społecznym. — Kto mówi o darmowym świadczeniu usług? — żachnął się Sładkowski. — Już zapo- mniał pan, że przekazałem panu dwadzieścia tysięcy złotych? — Cóż to jest dwadzieścia tysięcy? Tyle płaci mi byle sklepowa, żebym wybronił ją z drobnego manka. — Ja dałbym panu więcej — podchwycił Jonathan. — Oczywiście, jeśli dysponuje pan jakimiś wartościowymi informacjami. — Skoro rozmawiał pan ze Sładkowskim, powinien pan wiedzieć, że mnie już ta sprawa nie interesuje. — Niezależnie od ceny? — Straciłem blisko rok na szukanie tego mitycznego krucyfiksu. Jeździłem w góry i na wybrzeże, przepytywałem ludzi. Moim zdaniem krzyż został wywieziony z kraju albo przeto- piony na obrączki. — Może jednak czeka gdzieś na swego znalazcę. — Szczerze wątpię. — Mimo wszystko byłbym bardzo zobowiązany, gdyby mi pan przekazał zdobyte nazwiska i adresy. — Czemu nie? — Po twarzy Poniszyńskiego przemknął złośliwy uśmiech. — Policzę panu po pięćdziesiąt dolarów od sztuki... I bierze pan wszystko, hurtem. — Jeśli krucyfiksu faktycznie nie ma w Polsce, to setka wystarczy za całą listę. — Pogadaliśmy sobie. — Adwokat wzruszył ramionami. — A teraz spływajcie stąd, bo obrzydły mi wasze gęby! — Nie tak ostro, drogi panie! — Detektyw nie dał wyprowadzić się z równowagi. — Ja jeszcze nie skończyłem. — Ale ja jestem u siebie i nie muszę znosić obecności intruzów. — A jednak wrócimy jeszcze do tej rozmowy. — Nic nowego ode mnie pan nie usłyszy. Chwilę później dwaj mężczyźni znaleźli się na schodach, a za ich plecami drzwi mie- szkania Poniszyńskiego zamknęły się z trzaskiem. Sładkowski w przeciwieństwie do Jonatha-
na nawet nie próbował ukryć, jak bardzo ubodło go za chowanie adwokata. — Głupi cham! — warknął ze złością. - Wszystko, co ma, zawdzięcza Antoniemu. Co za człowiek! Wystarczyło, że wiatr zawiał z innej strony, i natychmiast zapomniał o wdzię- czności. A w ogóle to jak on nas potraktował! — Albo kłamie, albo faktycznie nie udało mu się wpaść na trop krucyfiksu i musiał na kimś wyładować złość z powodu niepowodzenia. Tak czy inaczej nie jesteśmy pożądanymi gośćmi w jego domu. — Pan wie, że nie miałem ochoty na tę wizytę. — Czeka nas jeszcze druga. — Zostawmy to na jutro. Mieszkam dwa kroki stąd, na Francuskiej, mam dobrą kawę i jakąś butelczynę.,. Pan pewno zmęczony daleką podróżą, a ja chętnie posłuchałbym wieści ze świata. — Z przyjemnością skorzystam z zaproszenia, ale wolałbym najpierw rzucić okiem na dom Drawskiego i pogadać z jego siostrzeńcem. Mam nadzieję, że to niedaleko? Najwyżej kilkaset metrów. Dalecki Mieszka przy Krynicznej. Wrócili do poloneza i kilka minut później zatrzymali się przed niezbyt okazałą, partero- wą willą stojącą w niewielkim ogrodzie. Tym razem detektyw wysiadł sam. Przez dłuższą chwilę lustrował dom i jego otoczenie uważnym spojrzeniem. Na świeżym śniegu pokrywają- cym ścieżki w ogródku nie dostrzegł niczyich śladów, w oknach willi nie paliło się światło, a o przedostaniu się na jej tyły nie było mowy, gdyż na przeszkodzie stały, tworzące jeden ciąg, płoty sąsiednich posesji. Dembinsky nacisnął dzwonek przy furtce. Zgodnie z jego przewidywaniami w środku panowała cisza. Jonathan miał już zamiar wracać do samochodu, kiedy przemknęła mu myśl, że nie powinien przegapić takiej okazji. Skinął Sładkowskiemu na pożegnanie i jak gdyby nigdy nic pomaszerował ulicą przed siebie. Krewniak Paszczyńskiego był domyślnym człowiekiem. Detektyw nie przeszedł nawet piętnastu kroków, gdy silnik poloneza zawarczał basowo i po kilkunastu sekundach światła pozycyjne wozu zniknęły za najbliższym rogiem. Dembinsky mógł już wrócić pod willę Daleckiego. Znów doszedł do furtki, rozejrzał się czujnie dokoła i nie dostrzegłszy na ulicy żywego ducha naprężył mięśnie i miękko niczym kot przesadził ogrodzenie. Okna na tyłach willi były równie ciemne jak te od frontu Przez moment detektyw zasta- nawiał się, czy nie skorzystać z któregoś z nich, ostatecznie jednak postanowił sprawdzić zamki wąskiego zapasowego wejścia tuż przy rogu budynku. Wyciągnął z kieszeni gumowe rękawiczki, niewielkie etui z podręcznym kompletem wytrychów i miniaturową latarkę. Wsunął pierwszy z brzegu wytrych w dziurkę pod klamką i niemal natychmiast splunął z pogardą. Zamek otworzyłoby nawet dziecko. Pokonanie prymitywnej zasuwki również nie nastręczało żadnych trudności i pół minuty później Jonathan był już w środku. Wnętrze willi nie wyglądało imponująco Trzy pokoje, coś pośledniego między holem a salonem i spora kuchnia ze spiżarką oraz służbówką zajmowały nie więcej niż jakieś siedem- dziesiąt pięć metrów kwadratowych. Również umeblowanie nie wskazywało na to, że Drawski bądź Dalecki należeli do ludzi zamożnych. Detektyw spenetrował pobieżnie kuchnię, sypialnię i salon, wreszcie zatrzymał się dłu- żej w pokoju spełniającym niegdyś funkcje gabinetu. Obecny właściciel najwidoczniej w ogó- le tu nie zaglądał, o czym świadczyły pajęczyny we wszystkich kątach i gruba warstwa kurzu na sprzętach. Uwagę Jonathana zwróciło stare cokolwiek zdezelowane biurko. Podsunął sobie ciężki, obity skórą fotel, usiadł i spróbował otworzyć jedną z szuflad. Nie stawiała oporu. W środku znajdowało się mnóstwo nie wiedzieć po co gromadzonych rachunków za gaz światło, telefon i ciepłą wodę, a także sporo pożółkłych ze starości paragonów i pokwitowań. Nie- cierpliwie otworzył drugą szufladę. Leżały tu pedantycznie posegregowane listy. Na wszy- stkich kopertach figurowało nazwisko Tomasza Drawskiego, za to nadawców można było
doliczyć się kilkudziesięciu. Detektyw zabrał się do wyrywkowego sprawdzania korespon- dencji, ale i tym razem dość szybko dał za wygraną. Listy pochodziły z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, nie mogły więc mieć żadnego związku ze szmaragdowym krucyfiksem. Jeszcze przez dobry kwadrans Dembinsky przeglądał zawartość biurka, nim zorientował się, że nie znajdzie tutaj niczego interesującego. W końcu wstał z fotela i podszedł do oszklo- nej biblioteki. W świetle latarki przeczytał kilka tytułów widniejących na grzbietach książek i nagle drgnął. Wyglądało na to, że ktoś zdjął z półek większą część książek, a potem byle jak upchnął je z powrotem Na wszelki wypadek Jonathan wyjął kilka tomów, podejrzliwie przyjrzał się tylnej ściance biblioteki, nic jednak nie wskazywało, by była tam jakaś skrytka. Detektyw wrócił do salonu. Zaglądając tu poprzednio nie zainteresował się wiszącymi na ścianie, potężnymi wieńcami jelenia, ale teraz coś go tknęło, by podejść do nich bliżej. Delikatnie przejechał dłonią po rogu i nagiej czaszce. Wieńce niebezpiecznie zachybotały. Przytrzymał je obiema rękami, żeby nie spadły, i rozejrzał się za jakimś krzesłem Chwilę później piękne, myśliwskie trofeum leżało na dywanie. Dembinsky przyklęknął nad wieńca- mi. Pierwotnie czaszka jelenia była przytwierdzona do szerokiego, rzeźbionego na brzegach medalionu dwiema solidnymi śrubami, ale stosunkowo niedawno ktoś te śruby wyrwał i umo- cował wieńce kawałkiem zwykłego drutu. Drut był na tyle miękki, że Jonathan zdołał odgiąć ręką jego skręcone końce. Teraz mógł obejrzeć dokładnie wnętrze czaszki. Zgodnie z przewi- dywaniami detektywa było ono puste. Choć nie, niezupełnie. W załomku kości tkwił maleńki skrawek papieru, a ściślej biorąc rożek zwykłej, niebieskiej koperty. Nagle, zupełnie nieoczekiwanie, nocną ciszę rozdarł ostry, przenikliwy dzwonek do drzwi. Dembinsky zamarł w bezruchu. Upłynęło kilka sekund i dzwonek zabrzmiał pono- wnie, tym razem już znacznie dłużej i jakby bardziej natarczywie. Jonathan schował rożek koperty do małej, plastykowej torebeczki i zaczął spiesznie przytwierdzać wieńce do medalio- nu. Na trzeci dzwonek prawie nie zwrócił uwagi. Jeszcze chwila i wieńce znalazły się na swoim miejscu na ścianie. Detektyw zerknął na zegarek. Właśnie mijała północ. Jak na polskie stosunki pora była stanowczo zbyt późna na składanie wizyt. Widocznie nieoczekiwany gość zdał sobie z tego sprawę, bo dzwonek milczał. Przez kilka minut Dembinsky nasłuchiwał jeszcze, ale uspoko- jony panującą dookoła ciszą postanowił opuścić willę Daleckiego i wracać do hotelu. Wy- mknął się przez tylne drzwi, zamknął wytrychem obydwa zamki i pobiegł chyłkiem do furtki. Od strony ogródka zatrzask można było otworzyć po prostu klamką, nie musiał więc już skakać przez ogrodzenie. Ostatni raz rozejrzał się dookoła i nie widząc w pobliżu nikogo bez obawy wyszedł na ulicę. Od najbliższego skrzyżowania dzieliło go niespełna piętnaście metrów, kiedy zza rogu wytoczyło się trzech podejrzanie chwiejących się na nogach młodych ludzi. W pierwszym momencie nie zwrócił na nich uwagi. Ostatecznie pijackie krzyki i przekleństwa brzmią dość podobnie, niezależnie od szerokości geograficznej i języka. Zastanowił się dopiero, kiedy jeden z chuliganów, który potknął się o krawężnik, zamiast runąć nosem w śnieg dziwnie ła- two odzyskał równowagę. Jonathan chciał przyspieszyć kroku, ale w tej samej chwili chwycił go za łokieć niezbyt wysoki, barczysty blondyn o spłaszczonym nosie. — Te, frajer! — Od chłopaka powiało piwem, jego głos zabrzmiał jednak całkiem trze- źwo. — Kopsnij szluga! Detektywowi przemknęła myśl, że tamten umyślnie szuka zaczepki, jednak spróbował uniknąć wiszącej na włosku awantury. — Nie rozumiem cię, chłopie — powiedział spokojnie. — O co ci chodzi? — Daj stówkę na piwo! — Z drugiej strony Jonathana pojawił się pryszczaty chudzielec w czapce z daszkiem. — Może być stówka. — Lepiej dwie, jakeś taki dziany!
Za plecami detektywa zadudniły czyjeś ciężkie kroki. Zerknął ukradkiem do tyłu i dostrzegł kolejnego typa o mocno podejrzanej fizjonomii. Teraz nie wahał się już ani przez moment. Z półobrotu wymierzył blondynowi potężny cios w okolicę dołka, tamten zawył z bólu i osunął się na kolana. Kopniak przeznaczony dla pryszczatego, choć znacznie mniej precyzyjny, wystarczył, by przeciwnik stracił równowagę. Trzeci z chuliganów odskoczył jak oparzony, a nadbiegający miał jeszcze do pokonania co najmniej ze dwadzieścia metrów. Sytuacja nie przedstawiała się najgorzej, Jonathan uznał jednak, że lepiej wziąć nogi za pas. Co sił puścił się w kierunku niezbyt odległej ulicy Francuskiej. Po kilkunastu krokach nie zwalniając tempa obejrzał się za siebie. Napastnicy pędzili za nim. Tylko powalony przed chwilą blondyn został nieco z tyłu, pozostali byli tuż-tuż. Przy- spieszył jeszcze i po kilku sekundach mijał kolejne skrzyżowanie. Teraz od Francuskiej dzie- liło go nie więcej niż jakieś sto pięćdziesiąt metrów. Z nadzieją popatrzył w tamtym kierunku, spotkało go jednak rozczarowanie. Ulica wyglądała na równie pustą jak ta, którą uciekał przed chuliganami. Dembinsky zwolnił, jak gdyby brakowało mu oddechu. Moment później usłyszał tuż za plecami dudnienie kroków najszybszego z goniących. Kątem oka dostrzegł niezbyt wysokie- go, drobnego chłopaka z krótką pałką albo kawałkiem rurki w ręku. Ryzyko było spore, ale Jonathan zdawał sobie sprawę, że nie ma innego wyjścia. Odwrócił się nagle, chwycił tamte- go za ramię i ściągając ku sobie schylił głowę tak, by znalazła się na wysokości szczęki chło- paka. Zderzenie omal nie zamroczyło detektywa, za to napastnik bez jakiegokolwiek odruchu obrony zwalił się niczym kłoda na ziemię. Dembinsky miał teraz przeciwko sobie trzech chuliganów Niestety, wszyscy byli uzbro- jeni. W ręku pryszczatego zauważył brzytwę, niski, tęgi szatyn szykował się do ataku wyma- chując sprężyną zakończoną ciężarkiem, a trzeci z przeciwników wyciągał właśnie zza pazu- chy krótki nóż o szerokim ostrzu. Jonathan był bezbronny i nie miał innego wyjścia poza ucieczką. Powalony dopiero co chłopak zaczął dźwigać się na kolana. Szło mu to opornie, jednak detektyw wolał nie czekać Co sił w nogach wyrwał do przodu i odległość dzielącą go od Francuskiej pokonał w rekordowym tempie. Wybiegł na środek jezdni i nagle odetchnął z ulgą. Ulicą nadjeżdżał jakiś maluch. Moment później samochód ostro przyhamował i prawe drzwi otworzyły się przed detektywem. — Niech pan wsiada! — Głos rudowłosej dziewczyny zabrzmiał ostro i zdecydowanie. — Na co pan czeka! Posłusznie wsunął się do środka. Nim zdążył zatrzasnąć drzwi, maluch wyrwał do przo- du. zawadzając tylnym zderzakiem któregoś z chuliganów. Tamten runął jak długi na jezdnię, ale ani prowadząca samochód dziewczyna, ani Jonathan nie obejrzeli się za siebie. — Wybawiła mnie pani z nie lada opresji — wyznał szczerze. — Nie wiem, jak pani dziękować. — Ostatnimi czasy panowie tak zniewieścieli, że słaba płeć coraz częściej musi brać ich w obronę — roześmiała się dźwięcznie. — A swoją drogą nigdy bym nie przypuszczała, że na Saskiej Kępie grasują chuligani. — Pani tu mieszka? — Na Międzynarodowej. — Miałem szczęście, że właśnie dzisiaj tak późno wracała pani do domu. — Czasami zdarza mi się wracać jeszcze później. — Prowadzi pani urozmaicone życie towarzyskie? — Jak większość studentów. — O, przepraszam! — uśmiechnął się rozbrajająco. — Nie przedstawiłem się jeszcze: Jonathan Dembinsky. — Polonus, który wrócił do starego kraju?
— Można to tak określić. — Co pana skłoniło do przyjazdu? — Interesy. — Businessmani na ogół nie wdają się w nocne awantury z chuliganami. — Nawet przez myśl mi nie przeszło, że mój spacer będzie miał taki finał. — Lubi pan opowiadać bajeczki grzecznym dziewczynkom? — Ależ panno. . — Renata Morzyńska. — Proszę mi wierzyć, panno Renato, że nie szukałem z nikim zaczepki. — Prawdę powiedziawszy nie ma to dla mnie żadnego znaczenia. — Samochód przyha- mował gwałtownie. — Musimy się pożegnać. Ja już jestem u siebie. — Nie zaprosi mnie pani na herbatę? — Nie należę do dziewczyn tracących głowę na widok gościa ze strefy dolarowej — uśmiechnęła się ironicznie. — Źle mnie pani zrozumiała. Nie miałem na myśli nic zdrożnego. — Powiedzmy. — A może umówilibyśmy się na jutro na obiad albo na kolację? — Żałuję, ale chyba nic z tego nie będzie. Właśnie skończyłam egzaminy i zamierzam wyjechać z Warszawy. — Pani Renato.. — Trzymaj się, staruszku, i nie szukaj więcej guza po nocy! V Kierowca nerwowo zmienił bieg i dodał gazu. Silnik zawył na najwyższych obrotach, gazik szarpnął do przodu, ale moment później koła zabuksowały w miejscu. — Z tej zaspy już się nie wygrzebiemy. — Tęgi, wąsaty sierżant Wrzosek nie miał nawet cienia złudzeń. — Dalej musimy iść piechotą. — Mówi się trudno. — Porucznik Szydlik liczył dobrych dwadzieścia wiosen mniej od kolegi i perspektywa marszu zawianą śniegiem górską drogą nie przerażała go zbytnio. — Dyżurny w Nowym Sączu uprzedzał mnie zresztą, że tak będzie — Niepotrzebnie pana do nas gonili. W końcu to nie pierwsza chałupa, która na tym terenie poszła z dymem. — To był pomysł komendanta, a z nim lepiej nie dyskutować. — I tak dobrze, że już dzisiaj nie wieje. Myślałem, że trupem padnę, kiedy wczoraj wieczorem musiałem się tu gramolić Wysiedli z gazika i żwawo pomaszerowali wąską, świeżo wydeptaną w śniegu ścieżką. Niespełna dwadzieścia minut później dotarli na miejsce. Kilku strażaków i dwóch miejsco- wych funkcjonariuszy krzątało się przy stercie zwęglonych belek, spod których sterczał popę- kany kikut glinianego komina. Pogorzelisko już całkiem wystygło. Szydlik podszedł bliżej i przez dłuższą chwilę przyglądał się spalonej chałupie. — Konia z rzędem temu, kto mi powie, jak doszło do pożaru — mruknął bardziej do siebie niż do stojącego obok Wrzoska. — Zimą podczas zawieruchy... — Pewno stary Grybucha pociągnął z nudów samogonu i po pijanemu stłukł lampę naftową, a może zasnął z papierosem — podpowiedział sierżant. — Znaleźliście zwłoki?
— Zdaje się, że chłopaki coś mają. Wrzosek nie czekając na porucznika ruszył w stronę szczątków komina, gdzie dwóch strażaków odsunęło właśnie jedną z belek i pochyliło się nad spalonym ciałem. Chwilę pó- źniej przy zwłokach znalazł się również Szydlik — Czy to na pewno jest ten Grybucha? — popatrzył pytająco na Wrzoska. — Jeśli nie Grybucha, to kto? Przecież tu nikt oprócz niego nie mieszkał. — Obawiam się, że tylko wróżka mogłaby zidentyfikować denata. Prawdę mówiąc pierwszy raz w życiu widzę kogoś tak popalonego. — Faktycznie, z gęby niewiele facetowi zostało — zgodził się sierżant. — Moim zda- niem nie ma co szukać dziury w całym. To może być tylko Grybucha. Gdyby było tu jeszcze kilka trupów, moglibyśmy się zastanawiać, ale tak... — A niech tam! — ustąpił porucznik. — To znaczy, że identyfikację mielibyśmy z głowy. — Będzie sekcja? — Oczywiście. Nie wiem tylko, czy w Nowym Sączu, czy szef każe zawieźć zwłoki do Krakowa. — Po co tyle zachodu? Przecież i tak sprawę się umorzy. — Zanim to nastąpi, trzeba dopełnić wszystkich formalności, przeprowadzić eksperty- zy, przesłuchać ludzi... A propos — przypomniał sobie Szydlik. — Kto dał znać o pożarze? — Nasz leśniczy, Zenon Pęczyna. — Wrzosek wskazał porucznikowi stojącego nie opodal, wysokiego, barczystego mężczyznę — Próbował zorganizować pomoc, ale na wiele się to nie zdało. Szydlik zostawił sierżanta przy zwłokach i bez pośpiechu ruszył ku leśniczemu. Chciał poczęstować go papierosem, Pęczyna wolał jednak swą starą fajkę z wygiętym fantazyjnie cybuchem. Przez chwilę spoglądali w milczeniu na krzątających się wśród szczątków spalo- nej chałupy ludzi. W końcu porucznik zdecydował się przystąpić do rzeczy. — Niech mi pan opowie, jak to właściwie było — zagadnął leśniczego. — Wczoraj po południu poszedłem w góry. Na Kanarkówce złapała mnie śnieżyca. Obszedłem stok i wracałem właśnie do leśniczówki, kiedy z Krzywej Polany zobaczyłem, że pali się chałupa Grybuchy. — Która mogła być wtedy godzina? — Koło siedemnastej, może trochę wcześniej. — Ile czasu zajęło panu zorganizowanie pomocy? — Około godziny. Traf chciał, że w leśniczówce byli akurat Janek Majda i Adam Nowacki. Posadziłem żonę do telefonu, żeby dała znać na posterunek, a sam poleciałem z chłopakami do pożaru. Niestety, nic już nie mogliśmy zrobić, bo z chałupy zostało niewiele więcej, niż jest teraz. — Nie próbowaliście gasić? — Próbowaliśmy, ale na próżno. Jakieś pół godziny po nas przyleciało tu jeszcze z dziesięciu chłopa i też nie daliśmy rady. Byłaby inna rozmowa, gdyby mógł podjechać beczkowóz. Samymi toporkami i łopatami takiego ognia się nie ugasi. — Pan dobrze znał Grybuchę? — Tego nie mogę powiedzieć. Ze starego był odludek. Przez tych dziesięć lat, odkąd siedzę w Rytrze, najwyżej ze dwa albo trzy razy zajrzał do leśniczówki. — Nie miał tu krewnych? — Nie słyszałem. — A może jakichś bliższych znajomych? — Już prędzej wrogów. Jasiukiewicze z Roztoki pluli na samo wspomnienie o starym, a Grąbce też odgrażali się, że mu kiedyś kura podłożą... To znaczy tylko tak, przy wódce. — Pęczyna zbyt późno ugryzł się w język. — Nie na poważnie..
— Słyszał pan te groźby na własne uszy? — podchwycił oficer. — Niby słyszałem. — Kiedy? — Z rok temu albo i więcej. Coś zgadało się w knajpie i stary Grąbiec, już dobrze przy- truty, tak chlapnął językiem. — Gdzie mieszkają ci Grąbce? — Na samym dole, niedaleko stacji kolejowej. — A ostatnio nikt z tej rodziny nie kręcił się koło leśniczówki albo koło chałupy Grybu- chy? — Uchowaj Boże. — No dobrze. — Szydlik w zamyśleniu zmarszczył brwi. — Niech mi pan jeszcze powie, czy w tych dniach, a może dawniej, ktoś odwiedzał Grybuchę? — Gdzieżby tam... Chociaż zaraz — przypomniał. sobie leśniczy. — Latem pytał o niego jakiś gość z Warszawy. — Pamięta pan nazwisko? — Facet się nie przedstawił. Zaparkował samochód pod leśniczówką, ja pokazałem mu drogę i to wszystko. VI Na pierwszy rzut oka wypożyczony polonez sprawiał nie najgorsze wrażenie, a w miarę nowoczesna sylwetka i wygodne wnętrze nawet zachęcały do jazdy. Dembinsky włączył stacyjkę, wrzucił pierwszy bieg i puścił sprzęgło. Samochód ruszył, ale silnik zakrztusił się, kilka razy szarpnął, a moment później omal nie zgasł. Jonathan pomyślał z niechęcią, że albo trafił na kiepsko wyregulowany egzemplarz, albo rzeczywiście walory wozu kończą się na jego ładnym wyglądzie. Cały ranek spędził na studiowaniu planu Warszawy i teraz bez kłopotu trafił na Żoli- borz. Lucyna Drawska mieszkała w jednym z bloków przy ulicy Stołecznej. Detektyw zapar- kował samochód na podwórku, pomny ostrzeżeń Sładkowskiego starannie zamknął drzwi i ruszył na klatkę schodową. Winda zawiozła go na czwarte piętro. Nacisnął dzwonek przy drzwiach opatrzonych mosiężną tabliczką z wygrawerowanym nazwiskiem. Chwilę później otworzyła mu szczupła, wysoka kobieta o starannie ułożonych platynowych włosach. Liczne zmarszczki na szyi i widoczne mimo grubej warstwy pudru wory pod oczami zdradzały, że dawno przekroczyła już pięćdziesiątkę, chociaż figury mogłaby jej jeszcze pozazdrościć niejedna trzydziestolatka. — Pan do mnie? — Zmierzyła nieoczekiwanego gościa nieufnym spojrzeniem. — Jonathan Dembinsky, do usług! — Ukłonił się szarmancko. — Przywożę pani pozdrowienia od Antoniego Paszczyńskiego. — Proszę, niech pan wejdzie. — Otworzyła szerzej drzwi. Znaleźli się w gustownie urządzonym, choć niezbyt obszernym pokoiku. Drawska wskazała detektywowi miejsce na wersalce, a sama podeszła do stojącego w kącie barku. — Czego pan się napije? Mam pliskę, polski winiak i whisky w nie najlepszym gatu- nku. — Jeśli nie sprawiłoby to pani różnicy, prosiłbym o wynalazek mądrych Szkotów. Bez słowa nalała złocistego płynu do dwóch niewielkich szklaneczek i usiadła obok Jonathana na wersalce. Nie czekając na dodatkową zachętę pociągnął spory łyk. Niestety pani
domu miała rację: whisky była równie podła jak w motelu pod Hazleton. — Co się stało, że pan Antoni nagle przypomniał sobie o byłej żonie swego niedawno zmarłego przyjaciela? — Drawska popatrzyła badawczo na Jonathana. — Kogo jak kogo, ale jego trudno posądzać o tanie sentymenty. — Prawdę powiedziawszy nie wymienił pani z nazwiska — sprostował detektyw. — Nie rozumiem? — Po prostu zlecił mi pewną delikatną misję, która wymaga licznych kontaktów z jego bliższymi i dalszymi znajomymi. — Pan mnie zaczyna intrygować. Czy dowiem się wreszcie, o co właściwie chodzi? — Zacznijmy od pani stosunków z byłym mężem. — Od daty naszego rozwodu, czyli od blisko dziesięciu lat, praktycznie nie istniały. Nie byłam nawet na pogrzebie Tomasza. — Czas nie zatarł dawnych uraz i pretensji? — O zmarłych nie należy mówić źle, wobec czego proponowałabym zmienić temat. — Drawski nie mógł być aż tak ciemnym typem, skoro niektórzy darzyli go niemal bezgranicznym zaufaniem. — Ma pan na myśli Paszczyńskiego? — Właśnie. — Znali się od dawna, jeszcze z czasów wspólnej działalności na ziemiach odzyska- nych. Łączyły ich różne, nie zawsze kryształowo czyste, interesy. Tak już jest, że swój ciąg- nie do swego. — Pan Antoni wszedł w posiadanie pewnego, bardzo cennego przedmiotu... — Dembinsky znacząco zawiesił głos. — Słyszałam o tym Nazywał go szmaragdowym krucyfiksem. — A oglądała go pani? — Nie miałam okazji. — Może przypadkiem obiło się pani o uszy, jakie były losy krucyfiksu po wyjeździe Paszczyńskiego na Zachód? — Wypytywał mnie już o to Sładkowski, ale ja nie mam pojęcia, co się z nim stało. Podobno był wart grube miliony. Jeśli Antoni faktycznie dał go na przechowanie Tomaszowi, mogło się zdarzyć, ze mojego byłego męża skusiła taka gratka. Niestety umarł i teraz już panu nie powie, jak było naprawdę. Dembinsky dopił swoją whisky i odruchowo sięgnął do kieszeni po kostkę gumy do żu- cia. Słowa pani Lucyny dawały wiele do myślenia i upłynęła dłuższa chwila, nim zdecydował się na kolejne pytanie. — Czy Drawski miał jakichś przyjaciół? — Takich samych hochsztaplerów jak on. Może zresztą po naszym rozwodzie poznał kogoś uczciwego. Kto go tam wie... — A czy któremuś ze znajomych powierzyłby krucyfiks Paszczyńskiego? — Szczerze wątpię. — Chyba nie będę już pani zabierał więcej czasu. — Jonathan podniósł się z wersalki. — Przepraszam za najście. — Niewiele dowiedział się pan ode mnie. — Tak czy inaczej miło mi było panią poznać. — Mnie również. Detektyw ukłonił się Drawskiej i ruszył do wyjścia. Zamykała za nim drzwi, kiedy zatrzymał się jeszcze na moment. — Czy ten Poniszyński to dobry prawnik? — zapytał lekko, jak gdyby mimochodem. — Potrzebny mi jakiś współpracownik znający polskie stosunki — skłamał gładko. — Prowadził moją sprawę rozwodową — odparła. — Załatwił wszystko tak, jak chcia-
łam. Wojciech Drawski mieszkał przy jednej z bocznych uliczek starego Żoliborza. Tym razem Dembinsky stracił dobry kwadrans, nim trafił przed świeżo wyremontowany bliźniak z pretensjonalnym, srebrnym świerkiem w miniaturowym ogródeczku przed wejściem. Otwo- rzył mu niewysoki, tęgi mężczyzna po pięćdziesiątce. — Sładkowski uprzedzał mnie, że pan wpadnie — powitał Jonathana. — Zresztą on też powinien tu dzisiaj zajrzeć. — O której? — Nie umawialiśmy się konkretnie. — W każdym razie zna pan cel mojej wizyty? — Owszem — potwierdził Drawski. — Słyszałem, że chodzi o ten nieszczęsny krucy- fiks... Ale może pozwoli pan do środka. Nie wypada trzymać pod drzwiami gościa zza ocea- nu. Weszli do widnego, nowocześnie urządzonego pokoju. Gospodarz sięgnął do barku po pękate szklaneczki z zielonego szkła i butelkę Johnie Walkera. Detektyw nie mógł powstrzy- mać uśmiechu, zaraz jednak przypomniał sobie, że ostrzegano go, iż warszawska milicja dro- gowa jest w tym punkcie mało tolerancyjna. Przez chwilę łamał się w sobie, ale pokusa była zbyt silna. Ostatecznie zdecydował się na kompromis. — Dla mnie tylko połówkę — poprosił. — Pan rozumie, jestem wozem. — Odrobina whisky jeszcze nikomu nie zaszkodziła. — Wasza milicja ma inne zdanie na ten temat, a ja zaliczyłem już dzisiaj szklaneczkę. — Na cudzoziemca będą patrzeć przez palce. — Nigdy nie wiadomo. — Tak czy inaczej, za pomyślność! — Drawski podał gościowi pełną szklaneczkę i zachęcającym gestem podniósł swoją. — Za odnalezienie szmaragdowego krucyfiksu. — A propos — podchwycił detektyw. — Z pewnością słyszał pan ze pański brat otrzy- mał go od Paszczyńskiego na przechowanie? — Dowiedziałem się o tym dopiero po śmierci Tomasza. — Nie może być — Prawdę powiedziawszy nie znałem nikogo równie dyskretnego jak on. Ilekroć popro- siłem go o dochowanie tajemnicy, zawsze miałem pewność, że nie puści pary z gęby. — Jak układały się wasze stosunki? — Nie mogę narzekać. Brat pomagał mi finansowo, załatwił synowi pięcioletni kon- trakt w Libii, a ja dzięki niemu zostałem dyrektorem liczącego się przedsiębiorstwa. — Wynika z tego, że pan Tomasz był nie lada figurą. — Do stycznia tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego roku faktycznie mógł wiele. Potem poszedł w odstawkę. Po prostu wysłano go na wcześniejszą emeryturę. — Niespełna godzinę temu widziałem się z panią Lucyną Drawską. — To było nieudane małżeństwo. Dobrze, że w końcu zdecydowali się na rozwód. — Słyszałem, że pański brat znalazł sobie inną towarzyszkę życia. — Ma pan na myśli Ankę Waligórską? — Drawski uśmiechnął się z wyraźnym zakło- potaniem. — Na dobrą sprawę mogłaby być jego córką. — Długo żyli ze sobą? — Coś ze dwa lata — Jak się poznali? — Przez naszego siostrzeńca, Alfreda Daleckiego. Krążyły nawet plotki, że Tomasz odbił mu Ankę, ale Fredek nigdy tego nie potwierdził. — Teraz Dalecki mieszka w willi pańskiego brata. — Tomasz zapisał mu ją w testamencie. Wziął chłopaka do siebie zaraz po śmierci
matki i traktował jak rodzonego syna. Z górą dwadzieścia lat żyli pod jednym dachem, myślę więc, że nikt nie powinien kwestionować prawa Daleckiego do tej willi. — Waligórska nie zgłaszała żadnych pretensji? — Nic o tym nie wiem — stwierdził dyrektor. — Zresztą i jej została niezła „pamiątka” po zmarłym przyjacielu — dorzucił z przekąsem. — Brat zostawił jej swoją daczę w Zegrzy- nku. — Przy okazji chciałbym tam zajrzeć. — Teraz, w zimie? — zdziwił się gospodarz. — Ale skoro pan sobie życzy... — Jak tam trafić? — Narysuję panu. Drawski wziął z regału blok listowy i na jednym z arkusików zaznaczył cały zespół letnich domków wraz z drogą dojazdową do szosy warszawskiej. Detektyw obejrzał plan, podziękował i złożywszy kartkę schował ją do portfela. — Wracając do Daleckiego — postanowił skończyć raz zaczęty temat — czy mógłby mi pan powiedzieć, czym on się właściwie zajmuje? — Alfred twierdzi, że jest dziennikarzem, ja jednak nie wiem, czy stale współpracuje z jakimś konkretnym pismem. Dembinsky chciał jeszcze o coś zapytać dyrektora, ale w przedpokoju ostro zadźwięczał dzwonek. Drawski ruszył, żeby otworzyć, i chwilę później w pokoju pojawił się Sładkowski. — Widzę, że nie marnuje pan czasu — wesoło powitał Jonathana. — Czy chociaż pańskie śledztwo posuwa się naprzód? — Prawdę powiedziawszy, drepczę w miejscu — przyznał detektyw. — Nie mam żadnego punktu zaczepienia. — Może we trójkę wymyślimy coś sensownego. Przecież taka kupa złota nie mogła zniknąć bez śladu. Nawet jeśli krucyfiks został przetopiony... — Mecenas Poniszyński wspomniał, że podczas prowadzenia poszukiwań wyjeżdżał z Warszawy — przerwał Dembinsky. — Prawdopodobnie zorientował się, że krzyż został gdzieś wywieziony. — Znam faceta — stwierdził Sładkowski — i jestem pewien, że nic panu nie powie, chyba że pan słono zapłaci. — Z drugiej strony, gdyby faktycznie zdobył istotne informacje, sam odnalazłby szma- ragdowy krucyfiks, a mając go w swoich rękach zażądałby bajońskiej sumy jako honorarium albo raczej odstępne — wtrącił Drawski — Zna pai mecenasa? — O tyle, o ile, ale pan Sładkowski wiele mi o nim opowiadał — Ach prawda! — kuzyn Paszczyńskiego nagle stuknął się w czoło. — Byłbym zapo- mniał. Umówiłem pana na dzisiaj z Waligórską — zwrócił się do Jonathana. — Przyszło mi do głowy, że zechce pan z nią porozmawiać. — Dobrze pan zrobił — Dziewczyna będzie w „Hawanie” o dziewiętnastej. — Innymi słowy muszę się pospieszyć. — Detektyw zerknął na zegarek. — Kobiety nie lubią czekać. — Pojedziemy moim wozem czy pańskim? — Jeśli nie ma pan nic przeciw temu, wolałbym randkę bez przyzwoitki. — Pańska wola! — Sładkowski porozumiewawczo przymrużył oko. — Muszę zresztą przyznać, że pani Ania jest wyjątkowo atrakcyjną dziewczyną. — W takim razie wolno mi mieć nadzieję, że nie będzie to stracony wieczór. Nawet jeśli niczego się nie dowiem... Już na schodach prowadzących do kawiarni „Hawana” powitały detektywa ostre dźwię-
ki dyskotekowego przeboju. Zostawił w szatni kurtkę i zaczął rozglądać się po tonącej w nastrojowym półmroku sali. Przy jednym ze stolików, pod ścianą, naprzeciwko wejścia do- strzegł zgrabną, platynową blondynkę w modnym wdzianku. Bez namysłu podszedł bliżej. Miała poniżej trzydziestki i zgodnie z zapowiedzią Sładkowskiego wyglądała nadzwyczaj atrakcyjnie. — Przepraszam za spóźnienie. — Uśmiechnął się rozbrajająco. — Mam nadzieję, że nie czekała pani zbyt długo. — Pięć minut — odparła z odrobiną nagany, ale bez przesadnej pretensji w głosie. — Ogromnie mi przykro, ale nie zdążyłem jeszcze poznać Warszawy i pomyliłem ulice. — Tym razem panu wybaczę. — Czego się pani napije? — Zamówiłam już kawę i koniak. — Skinęła kształtną główką w kierunku nadchodzą- cej właśnie kelnerki. — Dla pana to samo. — Jest pani bardzo miła. — Nie zawsze i nie dla wszystkich. Jonathan odczekał, aż kelnerka ustawi na stoliku filiżanki z kawą i kieliszki. — Pani zdrowie! — Już zdążył zapomnieć, że polska milicja jest znacznie mniej tole- rancyjna dla kierowców niż policja za oceanem. — Wypijmy raczej za powodzenie pańskiej misji. — Sładkowski poinformował panią, po co przysłał mnie Paszczyński? — Benedykt to dusza człowiek, ale okropny plotkarz. Myślę, że wie już o panu pół Warszawy. — Szczerze wątpię, czy przy takiej reklamie zdołam cokolwiek załatwić. — Chyba że ktoś panu pomoże. — Na przykład kto? — Tomasz Drawski miał za życia wielu przyjaciół. — I jedną przyjaciółkę. — Sładkowski panu powiedział? — A któż by inny? — Zgadza się — przyznała bez cienia żenady. — Żyłam przez dwa lata z Tomaszem i zapewniam pana, że nie było nam wcale najgorzej. — Z panią każdy czułby się jak w raju — zauważył pół żartem, pół serio. — Ja pewnie też... — Czy to propozycja? — Moglibyśmy spróbować. — Pan żartuje, a ja chciałabym porozmawiać poważnie. — O naszej przyszłości? — Raczej o szmaragdowym krucyfiksie. — Pani widziała ten krzyżyk? — Waży dobre dwa kilo i wart jest miliony. — W jakich okolicznościach trafił do rąk Paszczyńskiego? — Podobno krucyfiks był przeznaczony do zbiorów odbudowywanego Zamku Warsza- wskiego. Póki zamku nie wykończono, pan Antoni „wypożyczył” sobie krzyż, i tak już zosta- ło. — W tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym pierwszym roku przed swoim wyjazdem do Stanów powierzył krucyfiks pani przyjacielowi. — Zgadza się. — Co było dalej? — Tomasz dostał zawału i umarł nie zdążywszy nikogo upoważnić do pieczy nad depozytem Paszczyńskiego. Wszyscy rzucili się na poszukiwania, ale, jak dotąd, nikt krzyża
nie znalazł. — Pani też szukała? — To niezbyt bezpieczna zabawa, zwłaszcza dla samotnej kobiety. — Trzeba było się zwrócić do mecenasa Poniszyńskiego. — Niech pan nawet nie wspomina tego obleśnego typa! — Krucyfiksem interesował się również Sładkowski. — Już panu mówiłam, że to plotkarz. — A Dalecki? — W życiu nie widziałam gorszego hochsztaplera. — Czy i o mnie ma pani równie kiepską opinię? — Dopiero pana poznałam, za wcześnie więc na wystawianie cenzurki — wyznała z rozbrajającą szczerością. — Inna rzecz, że od znajomych, którzy bywali za oceanem, wiele słyszałam o ludziach pańskiej profesji. Rzadko kto wyrażał się o was w superlatywach. — W końcu i tak będzie pani musiała zaryzykować. Oczywiście, jeśli zechce pani coko- lwiek uzyskać za posiadane i przekazane mi informacje. — A ile pan by mi zaoferował? — To zależy. — Myślę, że wiem, dokąd Tomasz wywiózł krucyfiks. Miejscowość jest niewielka i ktoś tak doświadczony jak pan nie miałby trudności z odnalezieniem konkretnego adresu. — No cóż — zamyślił się detektyw. — Gdyby wiadomość była pewna, zarobiłaby pani pięćset dolarów, ale przed sprawdzeniem mógłbym dać najwyżej setkę. — Wolne żarty! — Zatrzepotała niewiarygodnie długimi rzęsami. — Ta informacja jest warta dziesięć razy tyle! — Może dla Poniszyńskiego albo dla jego znajomków. Ale do nich nie ma pani podo- bno zaufania. — Została mi jeszcze wizyta w Urzędzie Spraw Wewnętrznych. — Wtedy nie zarobiłaby pani ani grosza. — Pan również. — Boże, co za dziewczyna! — Dembinsky z niedowierzaniem potrząsnął głową. — Z buzi istny anioł, a targuje się jak przekupka. — Więc jak? — Wzięła Jonathana za rękę i przymilnie popatrzyła w oczy. — Nie oszuka mnie pan? Jeszcze jeden kuszący uśmiech Waligórskiej i detektyw poczuł, że mięknie. Co gorsza platynowe włosy i śliczna buzia dziewczyny zaczynały z wolna zajmować zgoła nienależne im miejsce w jego myślach. — Niech ci będzie — ustąpił. — Jeśli znajdziemy krucyfiks, dostaniesz te swoje pięć tysięcy. — Nie pożałujesz, kochanie! — Nachyliła się ku niemu i lekko musnęła wargami jego policzek. — Jesteś cudowna! — Objął ją ramieniem i chciał pocałować w usta, ale uchyliła się zręcznie. — Coś taki niecierpliwy? — Filuternie pogroziła mu palcem. — Na wszystko przyjdzie pora. Najpierw musimy zakończyć sprawę krucyfiksu. — Zamieniam się w słuch. — Na jesieni tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego pierwszego Drawski wyjechał na kilka dni w góry. Był okropnie tajemniczy, nikomu nic nie chciał powiedzieć. Dopiero po powrocie udało mi się od niego wyciągnąć, że był w Rytrze. — Gdzie to jest? — Niedaleko Piwnicznej, w województwie nowosądeckim. — Wspominałaś, że to okropna dziura.
— Bez przesady. Jest tam kilka domów wczasowych, dochodzi kolej... Myślę, że bez problemu znaleźlibyśmy jakieś lokum. — Jutro zwijamy manatki i w drogę — zadecydował detektyw. — A dzisiaj chętnie bym zobaczył, jak mieszkasz. VII — Dzień dobry, pani Grąbcowa! — Sierżant! Wrzosek zasalutował w progu kuchni. — Co dobrego u pani? — Jakoś się żyje, panie kochany, jakoś się żyje. — Niska, tęga kobieta o czerwonej, spoconej twarzy odstawiła koszyk z obieranymi właśnie ziemniakami i wytarła ręce o fartuch. — Mąż w domu? — A gdzieżby tam. Pojechał do Nowego Sącza w sprawie węgla. Przydział jest, a węgli nie ma. Jeszcze trochę i nie będzie na czym zupy ugotować. — Ciężka zima, to i nie dowożą wszystkiego na czas. — Jednym nie dowożą, a drudzy mają, czego dusza zapragnie — burknęła ze złością. — U takich Majdów całe podwórko węglem zawalone, a ich przydział przecież o połowę mniejszy od naszego. I gdzie tu sprawiedliwość, panie Wrzosek, gdzie tu sprawiedliwość? — Janek Majda zdrowo się poparzył przy tym pożarze chałupy starego Grybuchy — jak gdyby nigdy nic zauważył sierżant. — Pół Rytra poszło wtedy gasić. — Gasili, gasili, a i tak wszystko się spaliło. — Od was nie widziałem nikogo. — Kto by leciał taki kawał drogi? Toż to od naszej chałupy z dziesięć kilometrów Albo i więcej. — Poza tym wasz stary nigdy nie lubił Grybuchy. — Może lubił, a może nie lubił — odparła wymijająco. — Ja tam między nich nie wchodziłam. — Wacek i Franek też mu kiedyś szyby wytłukli. — Takie dawne dzieje pan wypomina? Wacek zdążył szkołę skończyć, a Franek już po wojsku. — Nie zastałem starego, to chociaż z którymś z synów chciałbym pogadać. — Źle pan dzisiaj trafił, panie Wrzosek. Wacek pojechał na dwa dni do chrzestnych do Piwnicznej, a Franek siedzi u narzeczonej w Krynicy. — A w niedzielę, kiedy się paliło, wszystkie chłopy były w domu? — Pewno że tak — potwierdziła skwapliwie. — Żaden nawet nosa nie wyściubił z cha- łupy. — To ja już pójdę. — Sierżant zrezygnował z dalszego przepytywania Grąbcowej. — Do widzenia. Gospodyni nawet nie próbowała zatrzymywać funkcjonariusza. Skinął jej na pożegna- nie, zatrzasnął za sobą drzwi i bez pośpiechu pomaszerował szosą spełniającą zarazem fun- kcję głównej ulicy Rytra. Zastanawiał się właśnie, czy zajrzeć jeszcze dzisiaj do Jasiukiewi- czów, kiedy tuż obok niego przyhamował gwałtownie milicyjny gazik. Chwilę później na zaśnieżone pobocze wyskoczył porucznik Szydlik. — Był pan u Grąbców? — zapytał, wskazując domyślnie na pobliską chałupę. — Wypadało. — Dowiedział się pan czego?
— Stara Grąbcowa twierdzi, że mąż i synowie siedzieli w niedzielę w domu. — Mówi prawdę? — Diabli ją wiedzą, ale czy ma to jakiekolwiek znaczenie? — Nawet nie domyśla się pan jakie! — Widzę, że zwojował pan więcej ode mnie. — Wyniki sekcji przeszły moje najśmielsze oczekiwania. Czy pan wie, co ustalili krakowscy eksperci? — Czy w ogóle można cokolwiek ustalić krojąc zwęglonego trupa? — Po pierwsze, okazało się, że zanim denat się spalił, ktoś mu przyłożył po głowie, aż pękła czaszka. — Żartuje pan?! — A po drugie, najprawdopodobniej to wcale nie są zwłoki Grybuchy. — Wrzosek w osłupieniu wytrzeszczył oczy i przez kilka sekund nie mógł wykrztusić słowa. — Grybucha miał koło siedemdziesiątki — ciągnął dalej Szydlik — tymczasem eksperci orzekli, że denat znaleziony w pogorzelisku nie dożył nawet trzydziestu pięciu. — Jeśli to nie Grybucha, to kto? — wybąkał sierżant. — Nie mam pojęcia. Biegli próbowali zdaktyloskopować zwłoki, ale ich wysiłki nie na wiele się zdały. Obiecali mi, że na podstawie cech antropologicznych czaszki odtworzą obrys twarzy denata. To jednak musi potrwać. Na razie pozostała nam do dyspozycji mosiężna klamra od paska do spodni, która oparła się działaniu płomieni. Jest dość charakterystyczna, więc może ktoś ją rozpozna. — A co stało się ze starym? Przecież nie wyparował. — Sprawa cholernie się skomplikowała — przyznał Szydlik. — Mamy zabójstwo i najprawdopodobniej podpalenie, a nie wiemy, kto jest sprawcą ani kto ofiarą. — Co robimy? — Najpierw trzeba zajrzeć do Jasiukiewiczów, a potem się pomyśli. Wsiedli do gazika i po kilku minutach byli już w części Rytra zwanej Roztoką. Czekał ich jeszcze półkilometrowy marsz bardzo stromą zupełnie nieprzejezdną o tej porze roku drogą. Przebrnęli jakieś sto pięćdziesiąt metrów, kiedy z. przeciwka wyłoniła się zwalista sylwetka Michała Jasiukiewicza. — Witam władzę! — Sięgnął do czapki na widok funkcjonariuszy. — Dokąd to Bóg prowadzi? — Prawdę powiedziawszy, do was, panie Michale — odparł Wrzosek. — Mamy do pogadania. — Wybaczcie, ale ja muszę do autobusu. Kobita mi zaniemogła i trzeba jej przywieźć lekarstwo. — Jedzie pan do Nowego Sącza? — podchwycił Szydlik. — Może wystarczy do Starego. Tam też jest apteka. — A. syn został w domu? — Gdzieżby tam! — Jasiukiewicz wzruszył ramionami z wyraźną złością. — Matka obchodzi Józka tyle co zeszłoroczny śnieg. Z samego rana gdzieś poleciał i pewno nie wróci aż późną nocą. — Siedzi w knajpie, czy włóczy się z kolesiami? — Diabli go wiedzą. — Wczoraj też tak latał jak kot z pęcherzem? — Nie inaczej — A w niedzielę? — I w niedzielę, i w sobotę, i w zeszły piątek. Od Nowego Roku prawie go nie widuję. Czasem to mnie strach bierze, żeby się w co nie wplątał, ale przecież chłopak za duży, by go pasem wyłoić.
— Słyszeliście o tym pożarze u starego Grybuchy? — porucznik zmienił temat. — Co miałem nie słyszeć. — Jasiukiewicz jakby odrobinę się stropił. — Okropne nieszczęście. — Ano nieszczęście. Podobno z chałupy tylko węgle zostały. — Zwłoki też były popalone, że ani poznać. — Dobrze, że tam nie poszedłem, boby mnie zaraz zemdliło od takiego widoku. — Nie lubiliście Grybuchy? Ostatnie pytanie podziałało na gospodarza niczym chlaśnięcie biczem. Poczerwieniał na twarzy i zaczął nerwowo rozglądać się na boki. Wyglądało to tak, jakby szukał jakiejś kryjó- wki. — A nie lubiłem! — wysapał wreszcie. — Gdyby nie był taki stary, dawno bym mu kości porachował. — Co on wam zawinił? — Nieważne. — Jasiukiewicz ostentacyjnie splunął pod nogi. — Zresztą on już w gro- bie, to i wszystkie urazy czas zapomnieć. — Tak mówicie? — Mówię, co myślę. Ale na mnie już czas. Muszę lecieć, bo mi autobus ucieknie. Wyminął funkcjonariuszy i szybkim krokiem pomaszerował w kierunku szosy. Popa- trzyli na siebie znacząco. — Niech mi pan powie, dlaczego rodziny Grąbców i Jasiukiewiczów nie lubiły Grybu- chy? — zagadnął Szydlik. — Co tu jest grane? — Stare dzieje. — Sierżant w zamyśleniu zmarszczył brwi. — Mnie tu jeszcze nie było, kiedy Grybucha latał po okolicy z opaską na rękawie i karabinem w garści. Ludzie gadają, że władza uderzyła mu do głowy. Temu i owemu niesłusznie dokuczył, aż w pięćdziesiątym szó- stym wyrzucili go z milicji. — Teraz rozumiem. Miejscowy naród jest pamiętliwy. — Myślę, że dobrze byłoby poszukać Józka albo któregoś z młodszych Grąbców. Może dowiedzielibyśmy się czegoś ciekawego. — Jasiukiewiczową na razie zostawimy w spokoju? — Jakoś nie miałbym sumienia denerwować chorej kobiety. Bez pośpiechu wrócili do gazika i zjechali w dół, do szosy nowosądeckiej. Jeszcze kilka minut i znaleźli się w Zajeździe Ryterskim, stojącym nad samym Popradem. W sporej, w mia- rę widnej i przestronnej sali nie było jeszcze zbyt wielu gości. Porucznik popatrzył pytająco na Wrzoska, a ten bez słowa ruszył w stronę siedzącego samotnie, łysawego mężczyzny koło trzydziestki. — Dzień dobry, panie Majda! Jak ręka? — Szlag by ją trafił! — odburknął zagadnięty. — Boli, cholera, że trudno wytrzymać. Strzeliłem sobie dwie pięćdziesiątki, ale jakoś nie pomogło. Że też mnie diabeł podkusił lecieć do tego ognia! — Do wesela się zagoi. — Mam nadzieję. — A nie widział pan, przypadkiem, Józka Jasiukiewicza? — Mina Wrzoska była tak obojętna, jakby nie przywiązywał żadnej wagi do odpowiedzi Majdy. — Był tu z godzinę temu. — Sam? — Z Maćkiem Rydzykiem. Przewrócili połówkę i pojechali do Nowego Sącza. — Mówili po co? — Józek chwalił się, że poznał tam jakieś dwie klawe dziewuchy. Obiecywał Maćkowi dobrą zabawę. — Wynika z tego, że wrócą dopiero rano.