uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 758 580
  • Obserwuję767
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 028 277

Aleksander Makowski - Tropac Bin Ladena

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :3.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

uzavrano
EBooki
A

Aleksander Makowski - Tropac Bin Ladena.pdf

uzavrano EBooki A Aleksander Makowski
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 125 osób, 97 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 276 stron)

Spis treści Dedykacja Przedmowa Wstęp 1 Afganistan, lata dziewięćdziesiąte 2 Odnalezione stingery 3 Rozgrywki z CIA 4 Tropiąc Bin Ladena 5 Wrzesień 2001 6 Znowu w akcji 7 Zdrada Kilka refleksji na zakończenie Fotografie Przypisy Pamięci komendanta Ahmada Szaha Masuda, którego szanowałem i podziwiałem. Jego

afgański przyjaciel, doktor Abdullah Abdullah, powiedział o nim trafnie: „Był wszystkim. Przyjacielem. Przywódcą. Nauczycielem, który nie odgrywał roli nauczyciela”. Na przełomie lat 1999 i 2000 CIA prowadziła w Afganistanie tajną operację, której celem było ujęcie Usamy Bin Ladena1. Nadano jej szczególną wagę i objęto najwyższą klauzulą tajności. Nielicznych dziennikarzy amerykańskich, którzy mimo to trafili na ślad tej akcji, przekonano, że interes narodowy wymaga powstrzymania się od ujawniania jej w mediach. Operacja o kryptonimie „Jawbreaker” realizowana była we współpracy z walczącym z reżimem talibów Sojuszem Północnym pod dowództwem Ahmada Szaha Masuda, najsłynniejszego z afgańskich komendantów. Zbiegła się z prowadzonymi już od 1997 roku na terenie Afganistanu działaniami operacyjnymi polskiego wywiadu, częściowo finansowanymi przez CIA. Uzyskiwane przez polski wywiad informacje – dotyczące między innymi miejsc pobytu Bin Ladena, jego przemieszczania się na terenie Afganistanu oraz planowanych ataków terrorystycznych – trafiały do jej komórek analitycznych. Z informacji tych wynikało także, że Usama Bin Laden i kierownictwo talibów wiedzą o akcji CIA, w związku z czym szanse jej powodzenia były nikłe. Mimo to Agencja kontynuowała operację „Jawbreaker” w różnych formach aż do 2001 roku, to jest do chwili zamachu na Masuda dziewiątego września i zamachów z jedenastego września na World Trade Center w Nowym Jorku i Pentagon w Waszyngtonie. Pracując na rzecz Zarządu Wywiadu Urzędu Ochrony Państwa, realizowałem wspomniane wyżej działania operacyjne na terenie Afganistanu. Wpisywały się one w działania innych wywiadów, w tym CIA, które jednak nie zapobiegły tragedii. Po zamachach przeprowadzonych przez terrorystów Al-Kaidy jedenastego września 2001 roku Polska stała się członkiem koalicji antyterrorystycznej, a żołnierze Wojska Polskiego rozpoczęli wieloletnie misje w Afganistanie. W latach 2002-2006 na zlecenie Wojskowych Służb Informacyjnych realizowałem ponownie zadania wywiadowcze na terenie Afganistanu, tym razem służące ochronie interesów kontyngentu polskiego i armii sojuszniczych działających w tym kraju. Oznaczało to pośrednio kontynuację tropienia Bin Ladena. Książka niniejsza, poświęcona tej prawie dziesięcioletniej działalności wywiadowczej, jest próbą znalezienia odpowiedzi na gnębiące mnie do dziś pytanie: Czy można było uniknąć jedenastego września? Warszawa, wiosna 2012 Wstęp Genewa, wiosna 1993 Stałem nieopodal dworca kolejowego i od niechcenia paliłem papierosa. Czekałem cierpliwie na spotkanie z ludźmi, których wielu nazwałoby terrorystami, a inni – żołnierzami ugrupowania Bojownicy o Wolność Ulsteru. Ich kwalifikacja była mi obojętna, nie dotyczyła mojego zadania. Byłem eks-oficerem Departamentu I MSW w

randze pułkownika. W sierpniu 1990 roku zostałem bowiem negatywnie zweryfikowany i zwolniony ze służby. Wywiadem zajmowałem się od 1972 roku. Według opinii przyjaciół, niegdysiejszych przeciwników i przyszłych wrogów byłem w tym dobry. Od kilkunastu miesięcy brałem udział – teraz już jako wolny strzelec – w skomplikowanej grze operacyjnej Zarządu Wywiadu Urzędu Ochrony Państwa i brytyjskich służb specjalnych, wymierzonej w irlandzkie organizacje terrorystyczne. Posługiwałem się fałszywymi dokumentami fałszywej tożsamości. Dla Irlandczyków byłem handlarzem broni z Europy Wschodniej, u którego zakontraktowali kontener karabinów AK, pistoletów maszynowych Glauberyt, materiałów wybuchowych i tym podobnych narzędzi pracy. Dzisiejsze spotkanie było jednym z ważniejszych etapów operacji. Miałem otrzymać pieniądze za przygotowany do spedycji kontener broni – dwieście tysięcy dolarów. W tym biznesie obowiązuje zasada stuprocentowej przedpłaty. Albo ktoś akceptuje te reguły, albo nie ma dealu. Przekazanie kasy oznaczałoby, że koledzy terroryści chwycili przynętę i że można ich dalej rozgrywać – inicjatywa byłaby po naszej stronie. Z Irlandczykami spotykałem się już parę razy. W branży nielegalnego handlu bronią nie było zwyczaju wymiany wizytówek. Nikt się nie rwał do obszernej prezentacji. Ustalenie prawdziwej tożsamości moich rozmówców miało więc duże znaczenie. Brytyjczycy uporali się z tym szybko i sprawnie, bo, jak się okazało, obaj panowie, z którymi miałem przyjemność, byli dobrze znani w irlandzkim środowisku terrorystów. Młodszy miał na koncie kilka zabójstw, starszy kilkanaście. Jeden i drugi uczestniczyli w przesłuchaniach członków swej organizacji podejrzanych o zdradę lub też osób postronnych posądzonych o wysługiwanie się Brytyjczykom. Na ogół wyglądało to tak, że przesłuchujący zachęcał podejrzanego do zwierzeń, biorąc po cegle do każdej ręki i uderzając z obu stron w lewe lub prawe kolano, aż do momentu, gdy poza krzykiem i jękami usłyszał coś ciekawego lub doszedł do wniosku, że delikwent nic nie wie. Udział w takich przesłuchaniach był dla członków organizacji swoistym testem lojalności. Według Brytyjczyków nasi Irlandczycy zdali ten test celująco. Twardzi, niebezpieczni ludzie. Oficerowie służb brytyjskich, z którymi realizowałem operację, zaczęli więc nalegać, aby spotkanie genewskie było obstawiane przez doświadczonych żołnierzy Special Air Service (SAS). Nie zgodziłem się na taką ochronę. – Posłuchaj, Aleks – argumentował brytyjski oficer prowadzący. – Jeżeli w łańcuszku naszych działań było gdzieś jakieś słabsze ogniwo lub coś im się w tobie nie spodobało i nabrali podejrzeń, to pchną cię kosą i rozpłyną się we mgle, zanim zdążymy mrugnąć. – To ty posłuchaj – ripostowałem. – Kalkuluję na chłodno ryzyko. Z grubsza wiem, co robię, i nic mi nie podpowiada, że popełniłem błąd. Brałem udział w wielu akcjach na ulicy i mogłem się przekonać, że taką operację najszybciej pali obstawa, która ma cię ubezpieczać, lub obserwacja, która rejestruje przebieg spotkania. Ktoś popełni błąd, wybije się na tle otoczenia…

i wielomiesięczny wysiłek idzie na marne. Wtedy nie ma winnych, ale my wszyscy budzimy się z ręką w nocniku. Niech lepiej każdy odpowiada za swój odcinek. Wiem, co robię. Nie jestem ani bohaterem, ani głupcem, ani tym bardziej głupim bohaterem. – No dobra, Aleks. Ale obiecaj, że nie będziesz też martwym bohaterem – zażartował Anglik. – You’ve got a deal. Zaczął padać deszcz. Niedopałek papierosa rozmiękał w kałuży u moich stóp. Irlandczycy spóźniali się już kilkanaście minut. Zakładałem, że po prostu stoją gdzieś nieopodal i obserwują mnie, próbując wyłowić w otoczeniu coś nienaturalnego. Coś, co by im podpowiedziało, że harmonia tego miejsca jest zakłócona. Na przykład faceta w źle założonej kurtce, która nie kryje konturu kamizelki kuloodpornej, pistoletu, noża i Bóg wie jakiego jeszcze arsenału. Nie ma obstawy, nie ma niepokoju. Komfort psychiczny w akcji na ulicy jest najważniejszy. W przemieszczającym się tłumie wyłowiłem sylwetkę młodego Irlandczyka zmierzającego w moją stronę. Szedł powoli i spokojnie, nie rozglądał się na boki, ale spojrzeniem omiatał systematycznie okolicę. Nieźle wyszkolony, zawodowy konspirator. – Hi, miło cię widzieć. Wszystko okay? – zapytał, ściskając mi mocno rękę na powitanie. – Hi, u mnie wszystko gra – odparłem. – A u was? – Jesteśmy gotowi. Może pójdziemy do pubu niedaleko i pogaworzymy przy piwku – zaproponował. – Czemu nie? Prowadź. Zacząłem analizować sytuację. Sam fakt, że zjawili się na miejscu spotkania, dobrze wróżył. Scenariusz optymalny byłby taki, że starszy czeka w pubie z forsą. Średni – że starszy czeka, ale bez forsy, bo jej nie zebrali, i będę słuchał zapewnień, że zrobią to za miesiąc. Najgorszy – że nabrali podejrzeń i coś knują. Ale co? Z kalkulacji ryzyka wynikało, że martwy Polak jest im w Genewie niepotrzebny. Poza tym takie rzeczy dzieją się tylko na filmach. Mogliby mnie zabrać w miejsce, gdzie czekają dwie cegły, ale to też raczej filmowa sytuacja. Przestałem więc analizować, zwłaszcza że doszliśmy do pubu. Drogę zapamiętałem bardzo dokładnie. Pub był irlandzki. Pomyślałem sobie, że faceci muszą mieć obcykane wszystkie irlandzkie puby w Europie. Godzina była wczesna, więc w knajpie było w miarę luźno. Przy narożnym stoliku siedział starszy Irlandczyk i uważnie obserwował otoczenie. Uśmiechnął się na mój widok i ręką wskazał krzesło obok. – All the best, mate – przywitał się. – Świetnie, że się wyrobiłeś na nasze spotkanie. Czego się napijesz? – Guinnessa, rzecz jasna, dużego.

– To mi się podoba! – zaśmiał się i posłał młodego po piwo. Pomyślałem, że zaczynam lubić kolegów Irlandczyków, bo już dawno nikt tak nie cieszył się na mój widok. – Pogadajmy o interesach. – Okay. – Pod stołem stoi walizeczka z forsą. Jest w niej równowartość dwustu tysięcy dolarów w banknotach pięćdziesięcio – i stufuntowych. Powoli wyjmę ją spod stołu i lekko otworzę, byś mógł zerknąć i pomacać, że nie ma lipy. Wyjmiesz kartkę papieru, która leży na wierzchu, i zaczniesz czytać. Na niby. Będzie wyglądało, że załatwiamy jakiś biznes. Jasne i proste? – Jak pierdolenie – odpowiedziałem. – Dobre – zaśmiał się. – Jesteś w porządku. Z charakterystyk, które sporządzili Brytyjczycy, wynikało, że starszy Irlandczyk ma zasłużoną opinię kobieciarza i lubi świntuszyć. Wchodząc w jego styl, tworzyłem atmosferę wzajemnego zaufania. Wyciągnął walizeczkę i położył przed sobą. Wrócił młodszy Irlandczyk z trzema dużymi guinnessami. Stuknęliśmy się szklanicami i wypiliśmy po dużym łyku. Młody wyjął papierosy, odruchowo mnie poczęstował i podał ogień z zapalniczki. Wziąłem papierosa, przypaliłem i zerknąłem na starszego Irlandczyka, który zacisnął pięści na walizeczce z banknotami. Kątem oka patrzył na mnie. I on, i ja wiedzieliśmy, że młody popełnił błąd. Nie zapytał, czy palę, a na poprzednich spotkaniach nie paliłem. Wtedy nikt nikogo nie częstował papierosami, bo wszyscy byliśmy mocno zajęci oceną i rozszyfrowywaniem drugiej strony. Dziś, czekając na nich, wyrzuciłem niedopałek co najmniej pięć minut przed pojawieniem się młodego Irlandczyka. Widział mnie więc palącego wcześniej, zanim podszedł. Słusznie zakładałem, że przed spotkaniem będą lustrować mnie z ukrycia. – Skąd wiesz, że palę? – zapytałem spokojnie. Nie chodziło o to, aby młodego upokorzyć i utrzeć mu nosa. Musiałem jednak wykazać, że jestem czujny i nie pozwolę się wykołować. Punktowanie każdego, nawet najmniejszego błędu drugiej strony jest jedną z metod udowodnienia swojej siły i sprytu. Powstrzymuje przeciwnika przed wykonaniem fałszywego ruchu. Takimi zasadami rządzą się tego typu spotkania. Zanim młodszy Irlandczyk zdążył coś powiedzieć, odezwał się starszy. – Czujny jesteś. To dobrze. A on jest młody, ale się szybko uczy. Chcesz zobaczyć kasę, czy mam ją zabrać? – A chcesz, żebym kontener sprzedał gdzieś w Afryce? – zapytałem z uśmiechem. – Dobre. Kawalarz z ciebie, lubię to – zaśmiał się i lewą ręką poklepał mnie po ramieniu, a prawą wykonał szybki, gwałtowny ruch, jakby chciał dźgnąć mnie w brzuch. Nie patrzył w moją stronę, ale obejmował wzrokiem całą salę. Młody też lustrował wszystkich

obecnych, próbując odnotować najmniejszą reakcję tłumu na coś, co wyglądało jak pchnięcie nożem. Ale reakcji nie było. Nie mogło być. – Zadowolony? – zapytałem, patrząc w oczy starszemu. Uśmiechnął się szeroko. Bez słowa wziął walizeczkę, położył sobie na kolanach i lekko uchylił wieko. – Wyjmij kartkę z wierzchu i sprawdź pieniądze – zasugerował uprzejmie. Wyjąłem kartkę. W walizce były równo poukładane pliki banknotów pięćdziesięcio – i stufuntowych. Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami. Sprawdziłem kilka plików, czy zawierają rzeczywiście banknoty, a nie makulaturę. Na kartce były dwa adresy. – Pierwszy to ten, pod który ma dotrzeć kontener – wyjaśnił starszy – a drugi to adres najlepszego burdelu w tym mieście. Bzyknij sobie na nasz koszt, kurs wymiany funta do dolara jest dla ciebie korzystny. – Zaczął się śmiać, jakby opowiedział dobry kawał. Nagle spoważniał. – Kiedy dostaniemy towar? – Pojutrze nadam kontener. Dojazd do portu i rejs zajmą jakieś dwa tygodnie. Mamy łączność, więc będę cię informował na bieżąco, okay? – Dobra. Liczymy na ciebie – powiedział z naciskiem starszy. Złożyłem i schowałem kartkę, dopiłem piwo, wziąłem walizeczkę z forsą i uścisnąłem ręce obu Irlandczyków. – To biegnę pod drugi adres – rzuciłem na pożegnanie. – Nie przeruchaj całej walizki – zarechotał starszy. Brytyjczycy nie pozwolą – miałem ochotę odpowiedzieć. Wyszedłem z pubu i lekko uśmiechnąłem się sam do siebie. Dla takich chwil żyje oficer operacyjny służby specjalnej. Nawet były oficer. Nic nie zastąpi tej adrenaliny i przeżyć związanych z realizacją operacji wywiadowczej na obcym terenie, gdy ma się do czynienia z trudnym przeciwnikiem. Za mniej więcej godzinę byłem umówiony w jednej z galerii handlowych z brytyjskim wywiadowcą, któremu miałem przekazać walizeczkę z pieniędzmi… albo złe wieści, gdyby Irlandczycy nawalili. Rozpocząłem trasę sprawdzeniową, którą uprzednio pieczołowicie opracowałem. Tak jak nauczali w szkole szpiegów na Mazurach. Musiałem być pewien, że Irlandczycy nie puścili za mną obserwacji, czyli ogona, jak to się mówi w branży. Trasa sprawdzeniowa musi trwać dwie, trzy godziny i wszystko powinno być w pełni zalegendowane. Oficer nie może pokazać, że się sprawdza, bo obserwacja, wietrząc spotkanie, już go nie odpuści. Nawet kosztem dekonspiracji. Dlatego budowanie i przygotowywanie takiej trasy to mozolne zajęcie. Każde wejście gdziekolwiek – do sklepu, hotelu, urzędu, parku – musi mieć powód, czyli legendę. Chodzenie przez trzy godziny po ulicach jest bez sensu. Trasa musi być urozmaicona i mieć punkty wyjścia spod obserwacji – właściwe i zapasowe. Bo przecież jeśli się idzie na spotkanie z agentem, trzeba kiedyś tę obserwację zgubić. Bez względu na to, czy faktycznie była, czy nie, należy spod niej wyjść w sposób, który wyklucza możliwość dalszej inwigilacji, ale

jednocześnie pozostawia obserwację w przekonaniu, że to ona zgubiła figuranta. W dobie nowoczesnej techniki wszystko jest bardziej skomplikowane. Ale nie da się prowadzić człowieka wyłącznie kamerami czy z wykorzystaniem podrzutek. Czynnik ludzki zawsze musi być uwzględniany. Upewniwszy się, że w pobliżu nie ma policjanta, przebiegłem na czerwonym świetle, złapałem przejeżdżającą taksówkę i po dziesięciu minutach znalazłem się w innej części miasta. Godzinę później byłem pewien, że jestem czysty. Brytyjczycy znali moją trasę sprawdzeniową i przygotowali parę punktów kontrobserwacji, by się upewnić, że nikt za mną nie idzie. Gdyby były wątpliwości, mój brytyjski łącznik nie wyszedłby na spotkanie i realizowalibyśmy wariant zapasowy. Ale tak się nie stało. Anglik czekał w umówionym miejscu w galerii handlowej. Siedział na jednej z ławek i palił papierosa. Gdy zauważył mnie z walizeczką w ręku, jego twarz się rozjaśniła. Przysiadłem się, postawiłem walizeczkę między nami, wyjąłem papierosa i poprosiłem o ogień. Mocno się zaciągnąłem. – Punkty kontrobserwacji meldowały, że jesteś czysty – poinformował mnie brytyjski oficer. – Też tak myślę. Nic podejrzanego nie zauważyłem. Ten dżentelmen z gazetą za nami to twój? – Dyskretnym ruchem głowy wskazałem na krótko ostrzyżonego, mocno zbudowanego młodego mężczyznę stojącego nieopodal i czytającego „Le Monde”. – Mój. Ten drugi przy wejściu też. Rozumiem, Aleks, że mogę ci pogratulować? – zapytał. – Możesz nam pogratulować – odpowiedziałem. – Jest kasa, adres docelowy dla kontenera. Przechodzimy do kolejnej fazy. – Super. Nie wiesz, jak bardzo się cieszę. To duża sprawa. Spojrzałem na swojego rozmówcę. Na chwilę opuścił go flegmatyczny, na poły nonszalancki sposób bycia, tak charakterystyczny dla oficera brytyjskiego wywiadu. Facet wydawał się autentycznie uradowany. Ta operacja musiała być dla nich niezwykle ważna. – Cieszę się, że mogłem pomóc wywiadowi Jej Królewskiej Mości. Do usług. – Słuchaj, Aleks. Biorę walizkę i biegnę do swoich zdeponować zawartość i zdać wstępny raport. Ty idź do hotelu i odpręż się, a ja wpadnę po ciebie za parę godzin. Warto chyba uczcić ten sukces. – Okay, do zobaczenia. Brytyjczyk wziął walizkę i skierował się do wyjścia. W pewnej odległości za nim ruszył młody człowiek, który przed chwilą czytał gazetę, i jego kolega. Byli to żołnierze SAS. Obstawa. Dopaliłem papierosa i udałem się do hotelu. Wszedłem do baru i zamówiłem podwójny gin z tonikiem. A później jeszcze jeden. Rzadko kiedy drinki lepiej smakowały. Alkohol powoli rozchodził się po ciele. Znikało napięcie, a w jego miejsce pojawiało się przyjemne uczucie ciepła.

Wieczorem Brytyjczycy urządzali uroczystą kolację w bardzo dobrej restauracji po drugiej stronie granicy, we Francji. Nie kryli zadowolenia. Zakończenie operacji przebiegło zgodnie z planem. Kontener z bronią wypłynął w listopadzie 1993 roku z Gdyni na statku „Inowrocław” i został przejęty przez brytyjskie służby specjalne w jednym z angielskich portów. Udanej operacji osobiście pogratulowali mi minister Andrzej Milczanowski i generał Gromosław Czempiński. Łącznik wywiadu brytyjskiego przekazał mi miły dowód uznania: wspomnienia Margaret Thatcher z jej osobistą dedykacją. Była premier Wielkiej Brytanii napisała: To Aleksander with all good wishes. Dlaczego wybrano właśnie ją, choć nie była już premierem? Uchodziła za najwybitniejszego żyjącego polityka brytyjskiego i zaliczała się do ścisłej czołówki najbardziej znanych osobistości świata. Od czasu wojny o Falklandy była idolem brytyjskiej społeczności wywiadowczej i wojskowej. Anglicy, gdy chcieli, zawsze potrafili zdobyć się na wyrafinowanie. Czy operacja spełniła swój cel? Od rejsu „Inowrocławia” nie słyszałem, aby jakaś organizacja terrorystyczna próbowała kupić kontener broni w Polsce. 1 Afganistan, lata dziewięćdziesiąte Rozpisany przez Ministerstwo Obrony Narodowej w 1993 roku przetarg na kierowaną rakietę przeciwpancerną do helikoptera bojowego Huzar, która miała być jego głównym orężem, wszedł w czwarty rok. Wraz z przyjaciółmi ze spółki Impart wspierałem wysiłki pewnego uczestnika przetargu, izraelskiej firmy Rafael, należącej do najbardziej znanych producentów technologii rakietowej na świecie. Ich rakieta typu powietrze-powietrze, Python-4, służąca do zwalczania myśliwców przeciwnika, to absolutny fenomen w swojej klasie. Wchodziła w skład uzbrojenia najbardziej rozwiniętych armii świata, w tym US Air Force. Do przetargu w Polsce Rafael zgłosił rakietę przeciwpancerną NT-D o zasięgu sześciu kilometrów, kierowaną światłowodem lub działającą w konwencji „wystrzel i zapomnij”. Gdy usłyszałem o niej po raz pierwszy, brzmiało to dla mnie jak bajka. Tak też było odbierane przez znaczną część polskich wojskowych, którzy za plecami Izraelczyków, mniej lub bardziej dyskretnie, pukali się w czoło. Uwierzyć w tę bajkę można dopiero w momencie, gdy w pilnie strzeżonych laboratoriach Rafaela widzi się szpulę z nawiniętym światłowodem o długości sześciu kilometrów, niczym gigantyczny kołowrót z żyłką na ryby, a następnie obserwuje się test z odpaleniem rakiety NT-D z helikoptera bojowego typu Cobra na poligonie w środku pustyni. Światłowód łączy monitor celowniczy z systemem minikamer i komputerów w głowicy rakiety. Im bliżej celu, tym wyraźniej widzą go systemy naprowadzające helikopter i rakiety. Kamery fotografują cel, a komputery rejestrują go w pamięci. Następuje zamknięcie – lock-in – celu, który już się nie wymknie, nawet jeśli spróbuje schować się za mur lub naturalną przeszkodę terenu. NT-D leci bowiem trajektorią eliptyczną i razi z góry w najmniej zasłoniętą pancerzem część czołgu. Celowniczy odcina światłowód, rakieta zmierza do celu w konwencji „wystrzel i

zapomnij” i trafia zgodnie z założeniem. Głównym konkurentem Rafaela był amerykański koncern Lockheed Martin z przeciwpancerną rakietą Hellfire, od trzydziestu lat będącą w uzbrojeniu wielu armii świata i – jak twierdzili Amerykanie – sprawdzoną podczas wojny w Zatoce Perskiej. Tam jednak hellfire’y, naprowadzane laserem, czyli wiązką światła, spisywały się różnie. Pustynne tumany kurzu czy zapory dymne stawiane przez broniący się czołg, obecnie już automatycznie, gdy jego systemy wykryją namierzanie laserem, okazały się przeszkodą nie do pokonania. Polscy decydenci, rozdarci między koniecznością głaskania nowego Wielkiego Brata a możliwością zakupu rzeczywiście nowoczesnego uzbrojenia od Izraelczyków, zrobili to, co wydawało się najmniej szkodliwe – odłożyli decyzję w czasie. Było to na rękę koncernowi Lockheed Martin, bo budowa polskiego śmigłowca bojowego Huzar z supernowoczesną rakietą NT-D stworzyłaby broń dwukrotnie tańszą niż najtańszy amerykański helikopter Cobra z przestarzałą rakietą Hellfire kierowaną przez często niedowidzący laser. Powstałaby groźna konkurencja. Pewnego słonecznego marcowego przedpołudnia 1997 roku, gdy podczas kolejnego spotkania w kawiarni hotelu Victoria rozmawialiśmy o zawieszeniu przetargu, nagle otrzymałem telefon, który znacząco zmienił moje życie, mój sposób patrzenia na bieg spraw tego świata i mój w nim udział. Dzwonił do mnie przyjaciel Rudolf Skowroński, główny udziałowiec i założyciel firmy Inter Commerce, deweloper związany blisko z Carrefourem, francuskim gigantem w dziedzinie hipermarketów. W tym czasie, dzięki znakomitej, dającej ogromne zyski współpracy z tą siecią, Inter Commerce parł naprzód jak burza, a Rudolf znajdował się w pierwszej trzydziestce listy najbogatszych Polaków według tygodnika „Wprost”. I oto dzwonił do mnie z pytaniem, które zadał z właściwą sobie prostolinijnością takim tonem, jakby interesowała go pogoda na jutro: Czy za dwa, trzy tygodnie nie wybrałbym się z nim w sprawach biznesowych do Afganistanu na spotkanie z komendantem Masudem? Rudolfa znałem od lat. Słynął z niekonwencjonalnych przedsięwzięć gospodarczych, które starał się uporczywie – niekiedy daremnie – wprowadzać w życie. Usłyszawszy jego pytanie, zdałem sobie sprawę, że mój wyjazd do Afganistanu jest już dla niego faktem, a samo pytanie – czystą retoryką. W ciągu tych kilku sekund, zanim udzieliłem mu twierdzącej odpowiedzi, zastanawiałem się, co ja w ogóle wiem o Afganistanie i komendancie Ahmadzie Szahu Masudzie, słynnym Lwie Pandższeru, bohaterze wojny partyzanckiej z okupacyjną armią radziecką, toczącego obecnie wojnę na śmierć i życie z reżimem talibów. Co nieco wiedziałem. W drugiej połowie lat sześćdziesiątych, gdy chodziłem do Western High School w Waszyngtonie, zaprzyjaźniłem się z Chalilem Malikjarem, synem ówczesnego ambasadora Afganistanu w Stanach Zjednoczonych. Miałem wtedy szesnaście lat, a Chalil był o dwa lata starszy. Przypadliśmy sobie do gustu. Może było to wynikiem jakiejś dobrej

chemii, a może tego, że obaj otrzymaliśmy tradycyjne wykształcenie w brytyjskiej szkole podstawowej lat pięćdziesiątych, na której tle amerykańska szkoła średnia była miłym miejscem spotkań towarzyskich, a nie – niestety – kuźnią intelektów. Codziennie rano Chalil wysiadał przed szkołą z cadillaca ambasady Afganistanu, poczekawszy, aż kierowca otworzy mu drzwi, i w nienagannie skrojonym garniturze z londyńskiej Saville Row, z równie nienagannie dobranym krawatem i w koszuli z kołnierzykiem spiętym złotą spinką, podążał na spotkanie ze swoim polskim kumplem. Loja Dżirga2, premier Daud, buzkaszi3, Hindukusz, Kabul, Kandahar, zawiłości plemiennych stosunków – wszystko to, i więcej, po paru miesiącach wzajemnego obcowania stało mi się znajome. Podobnie jak wyłaniający się z opowiadań Chalila obraz Afganistanu – kraju waśni plemiennych i klanowych, odwiecznej walki o władzę, krwawej zemsty, zdrady, podstępu i tak charakterystycznej dla tego regionu świata bezwzględności. Im więcej zatem myślałem o propozycji Rudolfa, tym bardziej wydawała mi się nęcąca i intrygująca. Oczyma wyobraźni znów spożywałem znakomite specjały kuchni afgańskiej przygotowywane przez kucharza ambasady afgańskiej w Waszyngtonie, którą pod częstą nieobecność ojca faktycznie zarządzał Chalil jako najstarszy męski potomek i w której urządzał coś, co stosownie do słownictwa tamtych lat można by nazwać prywatkami. Specjały afgańskie, podlewane młodzieżowymi porcjami polskiej wódki, cementowały moją wiedzę o Afganistanie i przyjaźń z Chalilem. Następnego dnia spotkałem się z Rudolfem. Od początku lat dziewięćdziesiątych Inter Commerce z powodzeniem robił interesy w Rosji. Miał swoje firmy w Moskwie i Petersburgu. Szło dobrze. Nadarzyła się okazja pójścia dalej na wschód. Przedstawiciele Masuda krążyli po Polsce, szukając kontaktów w zakresie handlu bronią i szmaragdami oraz druku pieniędzy. Przez łańcuszek życzliwych ludzi trafili do Inter Commerce. – Oleczku – cieszył się Rudolf – to jakby stworzone dla ciebie i dla mnie. Ty jesteś starym szpiegiem, a ja wygą biznesu. I obydwaj lubimy przygody. Broń, pieniądze i szmaragdy. Marzenie! Karierę szpiega – czy, jak kto woli, oficera wywiadu – rozpocząłem w 1972 roku, podejmując od razu po studiach prawniczych na UW pracę w Departamencie I (wywiad) Ministerstwa Spraw Wewnętrznych PRL. Miałem wtedy dwadzieścia jeden lat i widziałem w tym początek wielkiej przygody. Skończyła się ona w połowie 1990 roku, gdy zostałem negatywnie zweryfikowany przez komisję pod kierownictwem mojego obecnego przyjaciela, mecenasa, ministra i pułkownika, Wojciecha Brochwicza. W wywiadzie oceniono tak jedynie dwie osoby: mnie i Wiesława Bednarza, późniejszego prezesa spółki Konsalnet, powszechnie znanej i szanowanej firmy w zakresie bezpieczeństwa biznesu. Wiesiek i ja byliśmy naczelnikami Wydziału XI Departamentu I MSW4. Wbrew obiegowym opiniom Wydział XI i jego naczelnicy nie zajmowali się prześladowaniem opozycji demokratycznej, lecz ustalaniem, kto ją finansuje, czyli dociekaniem, skąd opozycja ma kasę. Wydział odnosił znaczne sukcesy i po pewnym czasie stałem się znawcą mechanizmów finansowania struktur Solidarności w kraju i za granicą. Wybitnym ekspertem od tych operacji jest Robert Gates, były szef CIA i wieloletni sekretarz obrony w administracji prezydentów George’a W. Busha i Baracka Obamy.

Zanim zdążyłem wylądować na bruku, Rudolf Skowroński spytał mnie, czy nie chciałbym pracować z nim w Inter Commerce. Zrobił to niby mimochodem, nonszalancko i jednocześnie tak, jak gdyby to jemu zależało na zatrudnieniu mnie w swojej firmie. Rozumiałem, że chce wyświadczyć mi przysługę. Dla jego biznesu moje umiejętności nie miały bowiem specjalnego znaczenia. Mimo to w swojej ofercie akcentował zysk, jaki mogłaby osiągnąć jego firma, gdybym zgodził się w niej pracować. Między mężczyznami ceni się takie gesty: Tak naprawdę to zysk miałem ja. Przede wszystkim uniknąłem żmudnego i być może upokarzającego szukania pracy. Dodatkowo zyskałem doświadczonego mentora w nowej dziedzinie życia. Przez pięć lat pracy w Inter Commerce nauczyłem się od Rudolfa podstaw budowy gospodarki rynkowej w Polsce, a także zrozumiałem, co służy, a co nie służy rozwojowi i zyskom prywatnej firmy. On sam tę niezwykle cenną wiedzę zdobył przez lata praktyki zapoczątkowanej za młodu w przysłowiowym handlu kapustą. Jeszcze za komuny, w czasie studiów – nie chcąc żyć marnie i szaro, jak większość ludzi dookoła – szukał sposobów na efektywne zarabianie pieniędzy. Mimo że pochodził z inteligenckiej rodziny i studiował prawo, nie gardził fizyczną, prostą i mało dochodową pracą. Szybko wyszukiwał żyzne obszary gospodarki socjalistycznej, które można było z pożytkiem dla siebie zagospodarować, jeśli tylko wykazało się kreatywną inwencją. Interesy (handel, rzemiosło) tak go wciągnęły, że ku rozpaczy rodziny przerwał studia. Dalszą naukę pobierał w szybkich abcugach od połowy lat osiemdziesiątych, budując z sukcesem i w zawrotnym tempie firmy w Polsce, Niemczech i Rosji. Po pięciu latach współpracy rozstaliśmy się w 1995 roku, lecz pozostaliśmy przyjaciółmi. Ciągnęło mnie do moich korzeni. Mając możliwość porzucenia deweloperki na rzecz zajęcia się sprzedażą rakiet przeciwpancernych, skorzystałem z okazji. Teraz, gdy przetarg został zawieszony na kołku, przyjąłem egzotyczną propozycję Rudolfa z radością. Znowu mogliśmy działać razem. Przez następne kilka dni odbyliśmy szereg spotkań z ludźmi Masuda przebywającymi w Polsce. Organizowali nasz wyjazd do Afganistanu. A my chcieliśmy jak najwięcej wiedzieć o zapotrzebowaniach naszych potencjalnych afgańskich klientów. Perspektywa negocjacji z samym komendantem Masudem była przy tym niezwykle intrygująca. Na nasze pytania, jak mamy się przygotować na to spotkanie, otrzymywaliśmy ciągle tę samą odpowiedź, że wszystko wyjaśni sam Wódz. To nam miało wystarczyć. My jednak zabraliśmy się – każdy na swój sposób – do odrabiania pracy domowej. Jak mnie uczono w szkole szpiegów, założyłem teczkę obiektową „Azja Środkowa”, z głównymi podobiektami: a) Afganistan, Tadżykistan, Uzbekistan, Pakistan, Turkmenistan; b) cele USA i Rosji w regionie; c) Masud, talibowie, mułła Omar, Usama Bin Laden. Na początek przeczytałem świetną książkę brytyjskiego autora Petera Hopkirka Wielka gra 5. Obraz współczesnej Azji Środkowej i Afganistanu rzeczywiście przypominał pole wielkiej gry, jaką w XIX wieku toczyły o ten region imperium rosyjskie i imperium

brytyjskie. Ale lektura książek historycznych nie wystarczyła. Odbyłem wiele rozmów ze specjalistami od Azji Środkowej i Afganistanu z zaprzyjaźnionych wywiadów. Sytuacja nie przedstawiała się dobrze dla kontrahenta, z którym mieliśmy się spotkać. Masud był w opałach. Ludzie, którzy mnie znali i lubili, powiedzieli otwarcie: – Aleks, daj sobie spokój z Masudem. To trup. Kwestia czasu. On i jego mudżahedini destabilizują sytuację w Afganistanie i blokują dużą kasę, którą mogliby wyjąć faceci od ropy i gazu. Przeszkadzają Amerykanom. Zapytałem, którym Amerykanom. Odpowiedź przyszła błyskawicznie. – Wszystkim. Federalnym, prywatnym i tym mieszanym. Rzeczywistość afgańska w tamtym czasie była skomplikowana i nieprzewidywalna. Na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych XX wieku z Afganistanu wycofywały się dwa imperia: rosyjskie, wtedy jeszcze radzieckie, okupujące Afganistan, oraz amerykańskie – zaangażowane na tym terytorium poprzez sojusznika, Pakistan, który wspierał Afgańczyków w walce przeciwko Rosjanom. Dla Rosji odwrót z Afganistanu nie był pierwszyzną. Już raz w podboju tego regionu Rosja zaliczyła klęskę, choć w znacznie łagodniejszej formie. Było to w XIX wieku. W tym samym stuleciu z Afganistanu dwukrotnie wycofywało się także imperium brytyjskie. Pierwsza wojna zakończyła się masakrą brytyjskich czerwonych kurtek, druga – połowicznym zwycięstwem. To nauczyło Brytyjczyków szacunku dla waleczności Afgańczyków. Obydwa mocarstwa przyswoiły sobie w tamtym stuleciu olbrzymią wiedzę o kraju i jego mieszkańcach. Ze względu na położenie Afganistan był od wieków narażony na podboje i dominację obcych mocarstw pilnujących swoich interesów w Azji Środkowej. Jako przedsionek Iranu, a nade wszystko Indii, stanowił dla Brytyjczyków strefą buforową przed Rosją. Rosjanie natomiast, okupując Afganistan, chronili swoje interesy w tej strefie, przez którą szły ważne szlaki handlowe. Kraj był łatwym łupem: nie mając do drugiej połowy XIX wieku ani ukształtowanej państwowości, ani silnej gospodarki czy wojska, stanowił praktycznie zlepek zwaśnionych plemion, krainę gospodarczo zacofaną. Amerykanie zainteresowali się tym regionem późno. Dopiero wejście wojsk radzieckich do Afganistanu na początku lat osiemdziesiątych XX wieku zwróciło ich uwagę. Pakistan, główny sojusznik Amerykanów w tym regionie, podniósł głośny alarm. Pakistanowi nigdy nie było obojętne, co się działo w Afganistanie. Marzeniem każdego z kolejnych rządów w Islamabadzie było utworzenie w Kabulu takiego rządu, który zapewniłby Pakistanowi potrzebną w starciach z Indiami głębię strategiczną. Opanowanie Afganistanu przez Związek Radziecki, jednego z liczących się sojuszników Indii, było dla Pakistańczyków szokiem.

Ziszczał się ich najgorszy scenariusz – realna możliwość walki na dwa fronty. Tym chętniej udostępniali walczącym z Rosjanami i ich reżimem w Kabulu mudżahedinom swoje terytorium, obozy szkoleniowe, instruktorów, uzbrojenie i wiedzę wojskową. Do akcji włączyli się Amerykanie. Kiedy wojną w Afganistanie zaczęła kierować CIA, Pakistańczycy odetchnęli, ale potrafili też wykorzystać nadarzającą się sposobność, by maksymalnie kontrolować rozwój sytuacji. To oni byli głównymi pośrednikami pomiędzy CIA a komendantami mudżahedinów. Wielomiliardowa rzeka dolarów rządu amerykańskiego, jaka popłynęła w latach osiemdziesiątych na wspieranie zbrojnego wysiłku Afgańczyków w walce z Rosjanami, wielokrotnie rozlewała się według wskazówek pakistańskich służb specjalnych i pakistańskiej armii. Oczywiście Pakistańczycy i Amerykanie mieli wśród afgańskich bojowników bardziej i mniej lubianych komendantów. Postawili głównie na Gulbuddina Hekmatjara, chętnego do współpracy przywódcę partyzanckiego, który w związku z tym zawsze mógł liczyć na szczodrość swoich sojuszników. Masud, równie waleczny i ceniony dowódca, cieszył się mniejszym poparciem. Zapewne ze względu na cele, jakie głosił – ustanowienie niezależnego Afganistanu bez podporządkowywania się obcym mocarstwom, w tym Pakistanowi. Masud, urodzony w 1953 roku, zdolny absolwent akademii wojskowej, walczył przeciwko obcemu najeźdźcy, Związkowi Radzieckiemu, od początku jego inwazji na Afganistan. Wykazał się męstwem, zdolnościami taktycznymi w walce partyzanckiej oraz – i to było w dużej mierze decydujące dla powstania jego legendy – umiejętnością organizowania nowoczesnego, zdyscyplinowanego i oddanego sprawie wojska. Bardzo wcześnie, bo mając czterdzieści lat, współtworzył rząd w wyzwolonym Afganistanie, a później będzie jedynym poważnym antagonistą ruchu, wokół którego skupią się siły terrorystyczne Usamy Bin Ladena. Był głęboko wierzącym muzułmaninem osadzonym w afgańskiej tradycji, a jednocześnie człowiekiem otwartym na postęp i przeciwnym ekstremalnemu fundamentalizmowi. Na terenach przez niego zarządzanych panowały porządek, demokracja i wolność6. Mimo męstwa Afgańczyków, wysiłków pakistańskiej Inter-Services Intelligence (ISI) – wszechpotężnego wywiadu wojskowego, CIA i góry pieniędzy dżihad przeciwko Rosjanom przez wiele lat nie odnosił sukcesów. Przyjęta przez Rosjan taktyka szerokiego zastosowania helikopterów bojowych Mi-24 – latających czołgów, z których wysadzano w górach w pobliżu kryjówek mudżahedinów desanty rosyjskiego specnazu – okazała się zatrważająco skuteczna. Nadlatujący na wysokości kilku metrów Mi-24, nachylony dziobem ku dołowi w pozycji do ataku, uzbrojony w zestaw różnego typu rakiet i ciężkiej broni maszynowej, miał ogromną siłę rażenia. Na wieluset metrach kwadratowych atakowanej powierzchni nikt nie pozostawał przy życiu. Zwrot w wojnie dokonał się, gdy Amerykanie znaleźli receptę na Mi-24. Okazała się nią najnowszej generacji rakieta przeciwlotnicza krótkiego zasięgu, do pięciu kilometrów – Stinger. Około dwóch tysięcy stingerów, udostępnionych mudżahedinom w wyniku osobistej decyzji prezydenta Ronalda Reagana w 1986 roku, dokonało przełomu w tej wojnie. Gdy

jednego dnia mudżahedini strącili za pomocą stingerów cztery rosyjskie helikoptery, a następnego dnia kolejne, Rosjanie uziemili całą swoją flotę, partyzanci afgańscy zaś odzyskali niezbędną manewrowość i wygrali dżihad. Na początku lat dziewięćdziesiątych Rosjanie wycofali swoje wojska, a Amerykanie – zainteresowanie i wsparcie. Odwrót Rosjan i Amerykanów pozostawił w Afganistanie próżnię polityczną. Brakowało silnego przywódcy, który potrafiłby trwale wszystkich zjednoczyć wokół mądrej koncepcji rozwoju Afganistanu. Przez kilka lat starał się tę próżnię wypełnić reżim Nadżibullaha, spadkobiercy poprzednich rządów wspieranych przez Rosjan. Na tle swoich poprzedników – Nura Mohammeda Tarakiego, Hafizullaha Amina czy Babraka Karmala – Nadżibullah nie wypadał najgorzej. Ten urodzony w 1947 roku Pasztun z plemienia Ghilzai był z wykształcenia lekarzem, a z zamiłowania rewolucjonistą. Zanim został prezydentem, piastował – za czasów radzieckiej okupacji – stanowisko ambasadora Afganistanu w Teheranie i przez sześć lat szefował KhAD – afgańskiej służbie bezpieczeństwa, która infiltrowała co się dało w Afganistanie i poza jego granicami, a także kontrolowała Gwardię Narodową i doborowe jednostki wojska. Jak mi później opowiadali ludzie Masuda, najbardziej opornych przeciwników wywożono do bazy czołgów pod Kabulem, gdzie ich rozjeżdżano – starannie, bez pośpiechu i pieczołowicie. Pozbawiony wsparcia Rosjan Nadżibullah poddał Kabul na przełomie kwietnia i maja 1992 roku mudżahedinom, a sam otrzymał azyl w przedstawicielstwie ONZ w Kabulu. Od tej pory Afganistan znalazł się pod kierownictwem politycznym Burhanuddina Rabbaniego i dowództwem charyzmatycznego komendanta Ahmada Szaha Masuda. Pakistańska ISI, która od lat było państwem w państwie i miała de facto wyłączność na prowadzenie polityki afgańskiej, próbowała skaptować Masuda. On jednak nie należał do ludzi, których można sobie podporządkować. Miał klarowną wizję niezależnego, postępowego Afganistanu i dążył do jej realizacji. Wiedział, że ISI zależy na słabej władzy w jego kraju, na kłótniach między przywódcami, którymi byłoby łatwo manipulować. ISI postawiła zatem na swojego starego przyjaciela Gulbuddina Hekmatjara, który szybko rzucił wyzwanie Masudowi. Dla rozwinięcia sporu wystarczyło sięgnąć po stare antagonizmy religijno-plemienne. Masud był Tadżykiem, reprezentantem mniejszości. Hekmatjar był Pasztunem. Ci zaś stanowili większość nie tylko w Afganistanie, ale i w Pakistanie. Doszło do starć. Wojska Masuda siłą usunęły wojowników Hekmatjara z pałacu prezydenckiego i budynku Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Zaczęło się piekło afgańskiej wojny domowej, którą pogłębiał podział na Pasztunów i reprezentantów pozostałych plemion. Rozbita została jedność mudżahedinów. Prezydent Rabbani próbował godzić zwaśnione strony, które przekształciły Kabul w pole bitwy. Ginęły tysiące ludzi. Zlokalizowana na obrzeżach miasta artyleria Hekmatjara ostrzeliwała pozycje wojsk Masuda w centrum. Narastało przerażenie, ale i wściekłość kabulczyków, gdyż nawet przez dziesięć lat okupacji radzieckiej stolica nigdy nie była miejscem walk. Rabbani namówił Masuda do rezygnacji ze stanowiska ministra obrony, a Hekmatjara – by przyjął stanowisko premiera. Ale te roszady niewiele zmieniły. Wojska pozostały na

swoich pozycjach w pełnej gotowości bojowej. Nie lepiej działo się w prowincjach. O ile Rabbani i Masud sprawowali kontrolę nad północno-wschodnią częścią kraju zamieszkaną przez Tadżyków oraz nad Heratem na zachodzie, o tyle pasztuńskie południe pogrążyło się w chaosie i anarchii. Rządzili lokalni komendanci i watażkowie dbający jedynie o własne interesy. Na granicach terenów, na których panowali, zainstalowali punkty kontrolne, by jak za czasów feudalnych ściągać myto z podróżnych. Drugie co do wielkości miasto Afganistanu, Kandahar, liczące według różnych źródeł od czterystu pięćdziesięciu do siedmiuset tysięcy mieszkańców, było przez pewien czas podzielone między trzech komendantów. Plenił się zwykły bandytyzm, między innymi za sprawą grasujących po kraju uzbrojonych wojowników zakończonego dżihadu przeciwko Rosjanom. Walczono o pieniądze, towary, kobiety i młodych chłopców7. Chaos i bezprawie nie mogły trwać długo w kraju o tak ważnym położeniu geopolitycznym. W 1994 roku Pakistańczycy zaczęli tracić cierpliwość. Zarówno gospodarka, jak i potężna mafia przemytnicza niczym powietrza potrzebowały otwarcia bezpośrednich, bezpiecznych lądowych szlaków handlowych do byłych republik radzieckich w Azji Środkowej. W grę wchodziły poważne interesy i ogromne pieniądze. Ale dopóki na północy wojska Masuda, czyli siły uznanego już przez ONZ rządu Afganistanu, ścierały się z żołnierzami Hekmatjara, a na południu szerzył się bandytyzm, żadne szlaki nie mogły funkcjonować. Tysiące tirów stało unieruchomione, a przewóz setek tysięcy ton kontrabandy, które via Pakistan mogły trafiać do całej Azji i przynosić krocie wszystkim zainteresowanym, pozostawał w sferze marzeń. Stabilny Afganistan był też potrzebny biznesmenom ze znacznie bardziej intratnej branży – gazowej i paliwowej. Od początku lat dziewięćdziesiątych w sąsiednim Turkmenistanie działała firma Bridas, drugi co do wielkości producent gazu naturalnego w Argentynie, a w produkcji ropy naftowej – trzeci lub czwarty. Szef korporacji, Carlos Bulgheroni, stał się z czasem częstym gościem prezydenta Turkmenistanu, Saparmurada Nijazowa, i zaczął kierować swą uwagę dalej na wschód. Jego kalkulacja była prosta. Turkmenistan leżał na ogromnych złożach gazu. Bridas eksploatował jedno z największych pól. Pakistan nie posiadał żadnych własnych zasobów gazu naturalnego lub ropy. Cóż więc prostszego niż pociągnąć gazociąg z turkmeńskich złóż do Pakistanu? Oczywiście przez terytorium Afganistanu. Bridas miał duże doświadczenie w budowie i eksploatacji gazociągów. Potrzebował więc – i nie tylko on – stabilnego Afganistanu, bezpieczeństwa dla szlaków handlowych i rurociągów. W poszukiwaniu silniejszego ugrupowania niż to, któremu przewodził Hekmatjar, Pakistan zaczął wspierać raczkujący ruch talibów, młodych nauczycieli religii, którzy w swoich wioskach zbrojnie zwalczali rozbój. Coraz więcej prowincji zwracało się do nich z prośbą o interwencję i ochronę przed anarchią. Tworzyła się nowa armia partyzancka, która na terenach ochranianych wprowadzała rygorystyczne zasady życia zgodne z Koranem8. Największym poplecznikiem talibów w Pakistanie był generał Nasrullah

Babar, emerytowany minister spraw wewnętrznych. Ruch talibów pierwotnie zawiązał się w rejonie Maiwandu z inicjatywy około trzydziestu byłych studentów szkół koranicznych. Przewodził mu trzydziestoparoletni wiejski mułła Mohammad Omar. Większość założycieli walczyła w dżihadzie przeciwko Rosjanom, jednak rozczarowana i zdegustowana chaosem i bezprawiem, jakie przyniosły rządy mudżahedinów, powróciła do szkół koranicznych – medres. Na pograniczu afgańsko- pakistańskim działały setki takich szkół, w których studiowały dziesiątki tysięcy Afgańczyków, Pakistańczyków i Beludżów. Tradycyjny islam propagowany przez talibów znalazł żywy oddźwięk wśród konserwatywnych Pasztunów umęczonych korupcją, gwałtami i rabunkami lokalnych watażków. Podobało się proste i zrozumiałe dla wszystkich posłanie przywrócenia pokoju, pasztuńskich wartości religijnych i moralnych. Nośność haseł talibów sprawiała, że prawie wszyscy komendanci i watażkowie przekazywali im władzę bez walki. Jedynie w prowincji Helmand, gdzie stawką był handel opium w regionie, lokalny gubernator Ghaffar Achunzadeh stawiał bardziej zacięty opór. Talibowie szybko go jednak przekupili i podporządkowali sobie, pozostawiając mu część handlu opium i wskazując na poparcie, jakie ich idee mają wśród ludności prowincji. W październiku 1994 roku grupy uzbrojonych talibów rozbiły punkt kontrolny mudżahedinów Hekmatjara na drodze ze Spin Boldak do Kandaharu. Miesiąc później, na początku listopada, talibowie zdobyli Kandahar, stolicę południowego Afganistanu, a do końca stycznia 1995 roku kontrolowali już prowincje Oruzgan, Zabol i Helmand. Zaczął się zwycięski marsz, który pod koniec lat dziewięćdziesiątych dał talibom panowanie nad 85 procentami powierzchni Afganistanu i uczynił przedmiotem poważnych rozważań kwestię międzynarodowego uznania ich reżimu. Uporawszy się z południem kraju, talibowie ruszyli na północ, na Kabul. Szybko zdobyli miasta Ghazni i Majdanszahr. To ostatnie leży około trzydziestu kilometrów na południowy zachód od Kabulu. Hekmatjar musiał się wycofać, bo inaczej znalazłby się w pułapce pomiędzy siłami talibów a wojskami Masuda. Masud w tym czasie unikał walki z talibami. Chciał najpierw rozprawić się z szyickimi Hazarami komendanta Mazariego i Uzbekami generała Dostuma, którzy blokowali część Kabulu. Grając na zwłokę, rozpoczął negocjacje z dowódcami talibskimi. Tymczasem jego służby wywiadowcze ustalały, w jakim stopniu talibowie uzależnieni są od Pakistańczyków. Masud nie zapomniał, że to ISI zainspirowała Hekmatjara do otwartej rebelii przeciwko niemu i prezydentowi Rabbaniemu. Pięć lat po odzyskaniu wolności Afganistan nadal był pogrążony w totalnym chaosie i bratobójczych walkach pomiędzy przeróżnymi ugrupowaniami. Ludność coraz bardziej pragnęła spokoju i poczucia bezpieczeństwa. Szóstego marca 1995 roku Masud rozpoczął krwawą rozprawę ze swoimi przeciwnikami, kolejno rozbijając Hazarów, talibów, a na końcu ludzi Dostuma. W walkach zginął Mazari, a winą za jego śmierć Hazarowie obarczyli talibów, stając się odtąd ich zaprzysięgłymi wrogami.

Talibowie zostali odrzuceni od Kabulu, a Masud zaczął niepodzielnie panować w stolicy. Ugrupowania Hekmatjara, Mazariego i Dostuma wycofały się na peryferie. Ale na zachodzie talibowie odnosili sukcesy. W kwietniu uderzyli na Herat, gdzie wojskami rządowymi dowodził słynny komendant Ismail Chan. Zostali odparci, ale kosztem dużych strat mudżahedinów. W połowie 1995 roku obie strony – Masud i talibowie – kontrolowały mniej więcej po osiem-dziewięć prowincji. I wtedy Ismail Chan, jeden z najbardziej doświadczonych dowódców w okresie dżihadu, były oficer armii afgańskiej, popełnił fatalny w skutkach błąd. Rozpoczął ofensywę przeciwko talibom, niebezpiecznie rozciągając siły i linie zaopatrzenia. Zawierzył błędnym informacjom, że przeciwnik jest w rozsypce. Tymczasem talibowie w błyskawicznych kontratakach na początku września 1995 roku zajęli Herat. Sukces ten zawdzięczali nie tylko błędowi Chana. Mieli również silne wsparcie ze strony ISI i armii pakistańskiej, które narzuciły im strukturę wojskową z prawdziwego zdarzenia i zadbały o właściwe wyposażenie i uzbrojenie. Opanowanie Kabulu przez talibów stało się jedynie kwestią czasu. Po wielomiesięcznym bombardowaniu stolicy i niespodziewanym zajęciu miasta Dżalalabad, co całkowicie odkryło wschodnią flankę Kabulu, talibowie wtargnęli tam dwudziestego szóstego września 1996 roku, zaledwie kilka godzin po decyzji Masuda o ewakuacji bez walki. Jego wojska wycofały się do Doliny Pandższeru, kolebki Tadżyków i samego Masuda. Ścigające je oddziały talibów zostały szybko rozbite, a dolina zamieniona w twierdzę. Talibowie nie zachłysnęli się sukcesem, jakim było zdobycie Kabulu, nie osiedli na laurach. Znaleźli Nadżibullaha, wykastrowali go i powiesili na latarni, po czym uderzyli na stolicę północnego Afganistanu, Mazar-e Szarif, twierdzę generała Dostuma i jego Uzbeków. Nie wszyscy walczący przywódcy byli ideowymi patriotami jak Masud czy jego przeciwnik Omar, szef talibów. Ci dwaj walczyli w imię narodu i religii. Wspomniany generał Dostum, występujący zarówno przeciw Masudowi, jak i przeciw talibom, wykształcony w akademiach wojskowych Związku Radzieckiego, pilnował wyłącznie własnych interesów. Bezwzględny, przebiegły i okrutny, gotów był współpracować z każdym, jeśli tylko leżało to w jego interesie, i równie szybko każdego zdradzić. Jego postawa znajdowała naśladowców. W maju 1997 roku zastępca Dostuma, generał Malik Pahlawan, i kilku innych wysokich rangą oficerów przeszło na stronę talibów. Podłożem tej decyzji był ostry konflikt Malika z Dostumem, który w wyniku zdrady musiał uciekać do Uzbekistanu, a następnie schronił się w Turcji. Do Mazar-e Szarif wkroczyło wówczas kilka tysięcy talibów. Nie cieszyli się jednak długo zwycięstwem. Stała się bowiem rzecz charakterystyczna dla afgańskiej wojny domowej: wojska Malika, Hazarowie i część ludności niespodziewanie zaatakowali talibów. Formalnym pretekstem, jak mi później relacjonował jeden z komendantów Masuda, była talibska próba zarekwirowania ciężkiego sprzętu wojsk Malika. Rozpoczęła się rzeź talibów, którzy nie znając miasta, byli bez szans. Do niewoli dostali

się ich wysokiej rangi przywódcy. Wojska Malika ruszyły za uciekającymi talibami, zabijając kolejne tysiące bojowników i przechwytując prowincje Balch, Samangan i Kunduz. Dochodziło do prawdziwych zbrodni wojennych. Tysiące jeńców talibskich rozstrzeliwano z zimną krwią lub pakowano jak sardynki do kontenerów i zostawiano na słońcu. Straszna śmierć. Wielokrotnie widziałem w Afganistanie więźniów przetrzymywanych w kontenerach i na ogół towarzyszyły temu ciarki przebiegające po plecach. Pułapkę na uciekających talibów zastawił także Masud, blokując im odwrót do Kabulu tunelem Salang. Klęska talibów była druzgocąca, a masakry dokonane na nich przez Malika w Mazar-e Szarif stały się przedmiotem dochodzenia stosownych organizacji międzynarodowych, tym bardziej że w walkach zginęło kilkuset studiujących tam Pakistańczyków. Z czasem zaczęła się tworzyć legenda, że Malik i Masud od początku grali razem i że talibów świadomie wciągnięto w pułapkę. Szeptano, że na całej operacji generał Malik zarobił około dwustu milionów dolarów, biorąc najpierw pieniądze od talibów za opuszczenie Dostuma i poddanie Mazar-e Szarif, a następnie otrzymując stosowne gratyfikacje od Masuda za skuteczne współdziałanie przeciwko talibom. Parę lat później Malik, gdy rozmawiałem z nim w Dolinie Pandższeru, śmiał się z tych opowieści i… szybko zmieniał temat. Wykorzystując swoją inicjatywę taktyczną, w 1996 roku Masud podszedł pod sam Kabul, odbijając miejscowość Czarikar i zdobywając dawną radziecką bazę lotniczą Bagram. Rok później, zimą 1997 roku, talibowie ostatecznie przejęli inicjatywę i Masud wycofał się do Doliny Pandższeru. Społeczność międzynarodowa była coraz bardziej zaniepokojona rozwojem sytuacji w Afganistanie. Talibowie urośli w siłę. Ich zwycięstwa militarne skomplikowały sytuację w regionie, wywołując zróżnicowane reakcje sąsiadów i głównych mocarstw. Za rządami talibów w Afganistanie opowiedziały się Pakistan, Arabia Saudyjska, Turkmenistan, a wkrótce miały do nich dołączyć Zjednoczone Emiraty Arabskie. Rosja, Indie, Iran i pozostałe byłe republiki radzieckie w Azji Środkowej popierały legalny rząd Afganistanu symbolizowany przez prezydenta Rabbaniego i Masuda. Stany Zjednoczone nie miały w tym czasie wypracowanej oficjalnej polityki, ale działając zgodnie ze wskazaniem swego sojusznika, pośrednio wspierały talibów. Według Pakistanu bowiem to właśnie ich rząd mógł najpewniej zagwarantować stabilność w regionie. Stany Zjednoczone były teraz strategicznie zainteresowane powstaniem gazo- i ropociągów biegnących z bogatych w gaz i ropę byłych radzieckich republik do wybrzeża Oceanu Indyjskiego. To pozwoliłoby uniezależnić owe republiki od rosyjskich czy irańskich linii przesyłowych i wyrwać je ze strefy wpływów Rosji. Jedyna trasa wiodła przez Afganistan, który musiał być wewnętrznie silny, stabilny i pozostawać pod wpływem Pakistanu jako sojusznika USA. Ponadto zwycięstwo talibów, fundamentalistów sunnickich, byłoby znakomitą przeciwwagą dla szyickiego Iranu, państwa uważanego przez Amerykanów za wrogie od czasu słynnej okupacji ambasady USA w Teheranie przez zwolenników ajatollaha Chomeiniego w 1979 roku. Sytuacja w Afganistanie i rosnące zaangażowanie Stanów Zjednoczonych w regionie

przyprawiało o nie lada ból głowy. Rosję, która realizowała politykę polegającą na akceptowaniu podziału Afganistanu pomiędzy rywalizujące ze sobą ośrodki władzy. Północne tereny, będące w rękach niezależnego od Pakistanu i Amerykanów Masuda, traktowała jako strefę buforową wzdłuż południowych granic byłego Związku Radzieckiego. Na razie władze Kremla unikały otwartego angażowania się w poparcie dla jednej ze stron konfliktu. Nieoficjalnie czyniły to jednak za pośrednictwem Uzbekistanu i Tadżykistanu. Bojąc się wzrostu wpływów fundamentalistycznych w państwach Azji Środkowej, członkach Wspólnoty Niepodległych Państw, Rosja popierała cichcem Masuda. Rządy talibów mogły bowiem doprowadzić do dalszego osłabienia jej znaczenia w regionie lub nawet do wybuchu walk na tle religijnym. Szczególny niepokój budził Tadżykistan, gdzie dopiero co udało się zażegnać trwającą cztery lata wojnę domową z opozycją islamską i gdzie stacjonowała rosyjska 201 dywizja zmotoryzowana – gwarant stabilizacji. W sumie około trzydziestu tysięcy żołnierzy. Unormowanie się sytuacji w Afganistanie pod rządami talibów stworzyłoby korzystne warunki dla dalszego uniezależnienia się byłych republik od Federacji Rosyjskiej. Rosja zdała sobie sprawę, że przemiany w regionie są nieodwracalne i że nie powstrzyma rozbudowy nowych szlaków komunikacyjnych i energetycznych. Postanowiła więc aktywnie włączyć się w ten proces. W sierpniu 1996 roku doszło w Moskwie do niezwykłego spotkania przedstawicieli rosyjskiego Gazpromu, władz Turkmenistanu, amerykańskiego koncernu Unocal oraz firmy Delta Petroleum z Arabii Saudyjskiej. Podpisano memorandum o wzajemnym porozumieniu w kwestii powołania konsorcjum, które zbuduje gazociąg prowadzący ze złóż Dauletabad w Turkmenistanie przez terytorium Afganistanu do Beludżystanu w Pakistanie i dalej do Karaczi. Zakładano, że dostawy turkmeńskiego gazu do Pakistanu osiągną w 1996 roku dwadzieścia miliardów metrów sześciennych, a w 2002 – czterdzieści miliardów. Eksperci oceniali, że ostatnia ofensywa talibów miała na celu przede wszystkim ustabilizowanie sytuacji w Afganistanie i stworzenie przez to warunków do budowy gazociągu. Wejście amerykańskiego koncernu Unocal na scenę nie było przypadkowe. Nijazow, prezydent Turkmenistanu, już od paru lat starał się zainteresować administrację Clintona udziałem firm amerykańskich w rozwoju gospodarczym swojego kraju. W marcu 1993 roku zaangażował byłego doradcę do spraw bezpieczeństwa narodowego w administracji Nixona, generała Alexandra Haiga, aby przygotował i pilotował jego wizytę w USA oraz promował interesy Turkmenistanu. Jakież musiało być zaskoczenie szefów argentyńskiego koncernu Bridas, który w swych strategicznych planach zapisał ten sam cel, gdy w październiku 1995 roku Unocal i jego saudyjski partner Delta Oil Company (DOC) podpisały z Turkmenistanem umowę na budowę gazociągu biegnącego przez Afganistan. DOC, mało znana firma, miała niebagatelne koneksje. Posiadała biura w Az-Zahranie, Rijadzie, Houston, Waszyngtonie, Baku, Aszchabadzie, Stambule, Islamabadzie i Sunningdale. Była to typowa firma inwestycyjna, poszukująca potencjalnie lukratywnych projektów związanych z wydobyciem ropy i gazu w byłych republikach radzieckich Azji Środkowej, głównie w Azerbejdżanie, Turkmenistanie i Kazachstanie, a także w Pakistanie i państwach Zatoki

Perskiej. Nieźle dawała sobie radę, wchodząc – pośrednio lub bezpośrednio – w spółki joint venture i konsorcja. Uwieńczeniem działalności DOC był opracowany wspólnie z amerykańskim Unocalem projekt budowy gazociągu z Turkmenistanu via Afganistan do Pakistanu. Stany Zjednoczone zaczynały powoli budzić się z letargu, w jaki zapadły po zwycięskim dżihadzie przeciwko Rosjanom. Geostrategiczne znaczenie Azji Środkowej, w tym Afganistanu, dla amerykańskiej polityki względem Rosji stawało się oczywiste. Jeżeli jeszcze nie wszyscy urzędnicy wyższego szczebla administracji Clintona rozumieli te zależności, to tacy ludzie jak Henry Kissinger, wtedy konsultant Unocalu, i Alexander Haig szybko im to uzmysłowili. Amerykanie zaczynali stawiać na talibów i patrzeć na Afganistan także przez pryzmat interesów Unocalu. Z wolna odżywały stare powiązania z czasów dżihadu pomiędzy CIA i ISI. Tymczasem także w kierownictwie rosyjskim rozpoczął się proces różnicowania poglądów co do dalszej strategii wobec talibów. Z jednej strony oficjalne wypowiedzi i komunikaty przedstawicieli Kremla i MSZ świadczyły o tym, że Rosja nadal zajmuje pozycję wyczekującą, z drugiej – były sygnały, że może przeważyć pogląd o niecelowości dalszego angażowania się po stronie przeciwników talibów. Linia ta cieszyła się poparciem Jewgienija Primakowa, uchodzącego za wielkiego znawcę świata muzułmańskiego. Także w ocenie części kół politycznych Rosji i rosyjskiej generalicji, w tym Borysa Gromowa, ostatniego dowódcy wojsk rosyjskich w Afganistanie, talibowie zaczęli być postrzegani jako jedyna siła skupiająca wokół siebie rywalizujące ugrupowania, a więc zdolna unormalizować sytuację w Afganistanie. Ich dojście do władzy miało sprzyjać jedności i stabilizacji kraju oraz całego regionu. Ponadto rosyjscy zwolennicy zbliżenia z talibami uważali, że dalsze aktywne wspieranie Masuda oznaczałoby przeniesienie strefy destabilizacyjnej z Afganistanu do Tadżykistanu i Uzbekistanu, gdyż przeciągająca się wojna skłaniałaby talibów do eksportu swej fundamentalistycznej rewolucji islamskiej poza granice własnego państwa. Nie oznaczało to oczywiście, że Primakow nie miał świadomości zagrożeń, jakie niosło dla Rosji opanowanie całego Afganistanu przez talibów, którzy dla większości rządów i ich wywiadów w dalszym ciągu pozostawali nieprzeniknioną zagadką. Znacznie większe obawy przed rządami talibów przejawiały władze Tadżykistanu, gdzie dopiero co zakończyła się czteroletnia wojna domowa z ugrupowaniami islamskimi, a ich przywódca, Said Abdullo Nuri, zajmował w strukturze państwa silną pozycję. Upadek prorosyjskiego reżimu Rachmonowa i zdobycie władzy przez islamistów Nuriego mogłoby doprowadzić do rozpadu Tadżykistanu. Takiemu scenariuszowi miała zapobiec obecność wzdłuż pogranicza afgańsko-tadżyckiego trzydziestu tysięcy wojsk rosyjskich. Mimo to władza Rachmonowa była słaba. W różnych częściach kraju i w samym Duszanbe rządziły ugrupowania rozmaitych komendantów – grupirowki, jak z rosyjska wszyscy je nazywali. Były to de facto mafie narkotykowe i przemytnicze, które do pewnego stopnia zawłaszczyły państwo. Ich żołnierze – bojowiki – liczyli się tylko i wyłącznie ze swoimi komendantami. Nic więc dziwnego, że Rachmonow, we własnym dobrze pojętym interesie, blisko współpracował z Masudem.

W porozumieniu z Rosjanami Masudowi pozwolono korzystać z bazy lotniczej w Kulabie na południu Tadżykistanu, przez którą szła znaczna część pomocy wojskowej i skąd operowało jego lotnictwo. Uzbekistan, który wiązał wielkie nadzieje z Dostumem i jego Uzbekami, także obawiał się fundamentalistycznego reżimu talibów: Po rozgromieniu Dostuma i zajęciu Mazari Szarif oraz okolicznych prowincji przez talibów rząd Uzbekistanu znacznie wzmocnił ochronę granicy. Słynny most w Termezie nad Amu-darią, po którym wycofywały się z Afganistanu wojska radzieckie, został wyłączony z ruchu i całkowicie zablokowany. Także dla szyickiego Iranu zwycięstwa sunnickich Pasztunów stanowiły zdecydowanie złą wiadomość. Irańskie służby wywiadowcze doskonale wiedziały o zaangażowaniu ISI we wspieranie talibów i akuszerskiej wręcz roli Pakistanu przy narodzinach tego ruchu. Pakistan zaś to znaczący rywal w regionie Azji Środkowej i bliski sojusznik Stanów Zjednoczonych – czyli wroga. Podczas dżihadu znalazło w Iranie schronienie ponad dwa miliony uchodźców afgańskich. Teheran był zdecydowany przeciwdziałać niekorzystnemu dla siebie rozwojowi sytuacji w Afganistanie. Naturalnym sprzymierzeńcem była mniejszość szyicka zamieszkująca okolice Heratu i Hazarowie pod dowództwem Chalilego. Innym naturalnym sprzymierzeńcem byli Tadżycy Masuda. Z Irańczykami łączyło ich wspólne pochodzenie i język – dari. Z czasem irańska polityka wobec Afganistanu i talibów znacznie się zróżnicowała. Żeby przywrócić tam stabilność, umiarkowani reformatorzy wspierający siły antytalibskie gotowi byli podjąć współpracę z największym wrogiem, ze Stanami Zjednoczonymi, zwłaszcza gdy pod koniec lat dziewięćdziesiątych Amerykanie zaczęli traktować reżim talibów z coraz większą podejrzliwością, widząc ich silne powiązania z Usamą Bin Ladenem, czyli niebezpiecznym dla zachodniego świata islamskim terroryzmem. Talibowie – mimo oburzenia Stanów Zjednoczonych – udzielali Usamie bezwarunkowej gościnności. Z kolei irańskie służby specjalne podległe Strażnikom Rewolucji pozostającym pod ideologicznym wpływem konserwatywnych ajatollahów patrzyły na talibów i Bin Ladena z życzliwością wprost proporcjonalną do przepaści, jaka wyrastała pomiędzy tym ostatnim a Stanami Zjednoczonymi. Tak w największym skrócie rysowała się afgańska rzeczywistość w kwietniu 1997 roku. Kraj, do którego się wybieraliśmy z Rudolfem, ogarnięty był wojną domową i uznawany za jedno z najbardziej niebezpiecznych miejsc na świecie. Formalny rząd prezydenta Rabbaniego i Masuda został usunięty przez talibów, którzy teoretycznie panowali nad większością kraju. Praktycznie – na wszystkich frontach toczyły się walki. Najsilniejszym ośrodkiem oporu wobec talibów był Masud i jego wojska skupione w Dolinie Pandższeru. Uświadomiłem to Rudolfowi, zdając mu obszerną relację z mojej pracy domowej. Nie umniejszyło to w żaden sposób jego determinacji, by dotrzeć do Afganistanu i uścisnąć rękę Masudowi, jednemu z największych ostatnich wojowników XX wieku. Powiedziałbym nawet, że efekt był wręcz przeciwny. Rudolf także nie próżnował.

Przygotowując się do czekających nas rozmów handlowych, odbył szereg spotkań, między innymi z Maciejem Flemmingiem, długoletnim prezesem zarządu Polskiej Wytwórni Papierów Wartościowych, odpowiedzialnej za druk banknotów, a także akcji, paszportów, obligacji itp. Ponadto Rudolf zaczął ustalać zasady handlu bronią z Afganistanem, ale natychmiast powstrzymałem jego aktywność na tym polu. Swoimi działaniami robił niepotrzebne zamieszanie w branży i w służbach specjalnych, które patrzyły na wszystkich biegających po tym podwórku przez szkło powiększające. Formalnie rzecz biorąc, Afganistan jako kraj w stanie wojny domowej był na samym początku listy państw objętych pełnym embargiem ONZ na handel bronią. Ale embargo jest jak wierność małżeńska – potrzeba chwili i atrakcyjność partnera potrafią czynić wyłomy. Szybko ustaliłem, że w przeszłości wywiad polski na prośbę CIA doprowadził do eksportu broni do Afganistanu dla jednej z walczących stron. Jasne więc było, że przedsięwzięcie jest możliwe, ale end user certificate (certyfikat użytkownika końcowego, czyli kraj przeznaczenia) musi być zaakceptowany w Waszyngtonie. Nie miałem wątpliwości, jak wziąć się do rzeczy, w razie gdy wyjdą nam rozmowy z Masudem. Naszym przewodnikiem w podróży po Afganistanie miał być Amir, były sekretarz osobisty Masuda, jeden z najbardziej obrotnych facetów, jakich zdarzyło mi się poznać. Znał Azję Środkową jak własną kieszeń. W Moskwie, Duszanbe, Taszkencie, Dubaju, New Delhi, kilku miastach pakistańskich, Ufie, a nawet w Kandaharze, poruszał się z pełną swobodą. Pochodził z rodziny inteligenckiej, a jego ojciec był sławnym pisarzem. Nade wszystko jednak Amir, tak jak Masud, był dzieckiem Doliny Pandższeru – miejsca, do którego w najbliższych dniach mieliśmy dotrzeć. 2 Odnalezione stingery W pierwszą podróż do Afganistanu wyruszyliśmy dwudziestego drugiego kwietnia 1997 roku. Rudolf Skowroński, jego przyjaciel Jacek, Amir i ja. Inaczej niż w przypadku wszystkich naszych podróży biznesowych, nie wiedzieliśmy dokładnie, co nas czeka i jakiego rodzaju przedsięwzięcia można będzie rozwinąć we współpracy z Masudem, członkiem legalnego rządu afgańskiego. Mieliśmy dotrzeć do niego przez Duszanbe, stolicę Tadżykistanu. Miasto to nie należy do czołówki światowych metropolii. Samoloty głównych linii lotniczych, które obsługują Duszanbe, Tajik Air, startują jedynie z Moskwy, New Delhi, Dubaju i jeszcze paru innych odległych od nas miast. Wybraliśmy lot przez Moskwę, bo to najkrótsza trasa. Ponadto Inter Commerce miał w stolicy Rosji biuro i Rudolf był tam zadomowiony. Noc spędziliśmy w hotelu ambasady RP w Moskwie. Bez luksusów i ekscesów. Rankiem następnego dnia spokojnie przedarliśmy się przez Moskwę na „krajowe” lotnisko Domodiedowo – w sumie kilkadziesiąt kilometrów od centrum miasta – skąd są

połączenia z całą Wspólnotą Niepodległych Państw, czyli terenami dawnego Związku Radzieckiego. Na lotnisku można było spotkać przedstawicieli wszystkich narodów niegdysiejszego imperium. Jak to w Rosji, mimo pozornego bałaganu i rozgardiaszu wszystko odbywało się całkiem sprawnie. Ludzie wciskali się bez kolejki, ale tylko na tyle, by nie wzbudzić zdecydowanych protestów. Nie było jasno opisanych okienek i procedur, a jednak każdy wiedział, co i w jakim porządku robić oraz dokąd się udać. Formularze celne gdzieś zawsze w końcu się znajdywały, czas na ich wypełnienie też. Jak i miejsce w ciżbie – bo raczej nie dało się tego nazwać kolejką – przed różnymi okienkami. Nikogo nie dziwiło, gdy zmęczony podróżnik wyjmował flaszkę i wzmacniał się kropelką jacka danielsa czy też trunkiem miejscowej produkcji. W końcu dobiliśmy do odprawy paszportowej. Znakomita większość rosyjskiej straży granicznej to kobiety poniżej trzydziestego roku życia. Były bardzo zadbane, wystrojone, z pełnym makijażem. Z przyjemnością im się przyglądałem, skracając sobie w ten sposób ciągnącą się kilka minut odprawę paszportową. Zastanawiałem się, skąd one biorą te kosmetyki i czas na nakładanie tak starannego makijażu. To musiało trwać wieczność. Nie wszystkie panie doceniały moje zainteresowanie. Te jednak, które w nagrodę posyłały uśmiech, wprawiały człowieka w dobry nastrój na resztę dnia. Samolot Tajik Air był standardowym Tu-154, a maszyny te uchodziły za jedne z najbezpieczniejszych. Odlecieliśmy i wylądowaliśmy co do minuty. Z lotniska w Duszanbe pojechaliśmy do hotelu Tajikistan w centrum miasta. Ogromne gmaszysko, które w dniach świetności rozbrzmiewało językami wszystkich narodów Układu Warszawskiego i Związku Radzieckiego, ale też głównych państw Europy Zachodniej. Teraz, wieczorem dwudziestego trzeciego kwietnia 1997 roku, było tu cichutko. W restauracji wielkości dwóch sal gimnastycznych siedzieliśmy tylko my, trzej Polacy, i popijaliśmy wódkę. Amir krążył po mieście, przygotowując dalszy etap podróży. Przyszła wiadomość, że następnego dnia mamy lecieć do Doliny Pandższeru helikopterem wysłanym przez Masuda, co oznaczało skok przez Hindukusz. Ale nie wylecieliśmy. Przez kolejne dziesięć lat w miarę regularnych podróży do Afganistanu anonse o zmianie planów przestaną mnie zaskakiwać czy denerwować. Zdziwienie będzie raczej budzić sytuacja, gdy wszystko pójdzie zgodnie z wcześniejszymi zamierzeniami. Jedyna rada to przyzwyczaić się do tego stanu rzeczy i przyjąć stosowną filozofię życia. Rankiem dwudziestego piątego kwietnia Amir poinformował nas, co było powodem tej zmiany planów. Helikopter Masuda miał nas zabrać nie z Duszanbe, ale z bazy lotniczej Kulab blisko granicy z Afganistanem, dwieście kilometrów na południowy wschód od stolicy. Bazę tę Masud dzierżawił od rządu Tadżykistanu. Tam stacjonowały jego samoloty, tam lądowały transportowce zaprzyjaźnionych rządów z ładunkiem broni dla jego wojsk. Kontrolę graniczną nad Kulabem, tak jak nad całym pograniczem afgańsko- tadżyckim, sprawowały wojska rosyjskie. Było to wynikiem porozumienia zawartego pomiędzy rządami Tadżykistanu i Rosji po czteroletniej wojnie domowej z fundamentalistami islamskimi. Rosjanie strzegli granic tadżyckich przed napływem islamistów z Afganistanu. Wsiedliśmy więc do dwóch wołg, których kierowcy uzbrojeni byli w kałasznikowy oraz

granaty, i ruszyliśmy. Do Kulabu jedzie się z Duszanbe kilka godzin przez średniej wielkości wzniesienia, miejscami pnąc się serpentynami. Po drodze sporo punktów kontrolnych, lecz wołgi wiozące gości Masuda miały oznakowania Ministerstwa Spraw Wewnętrznych Tadżykistanu, więc przejeżdżaliśmy swobodnie. Z prezydentem Rachmonowem łączyły Masuda bardzo dobre, choć wielowarstwowe i kompleksowe stosunki. Masud, niekwestionowany przywódca Tadżyków afgańskich, odgradzał Tadżykistan kordonem swoich wojsk od infiltracji ze strony talibów z Afganistanu. Był więc dla Rachmonowa niezwykle cennym sprzymierzeńcem. Równocześnie jednak silna pozycja Masuda w Tadżykistanie, legenda narastająca wokół jego osoby zdecydowanie przyćmiewały image prezydenta. To rodziło zawiść. Na to wszystko nakładały się gry, jakie wokół Tadżykistanu i Afganistanu prowadzili Rosjanie. Nad Rachmonowem panowali całkowicie, ale nad Masudem nie. Był on wprawdzie mocno uzależniony od rosyjskich dostaw broni, ale miał też innych potężnych sojuszników – przede wszystkim Iran i Indie. Rosjanie nie byli z tego zadowoleni, więc przy każdej okazji lubili Masudowi przypominać o swoim znaczeniu i swoich możliwościach, wykorzystując do tego Rachmonowa. Dojechaliśmy do miasta Kulab i zainstalowaliśmy się w niewielkim hotelu, który służył tutejszej organizacji Masuda za siedzibę. Baza lotnicza znajdowała się kilkanaście kilometrów za miastem. Mimo że byliśmy w Tadżykistanie, to granicę afgańsko-tadżycką – zgodnie ze wspomnianą umową – ochraniały i kontrolowały wojska rosyjskie. Jak to się w praktyce odbywało, przekonaliśmy się niebawem. Musieliśmy wystąpić do rosyjskiego komendanta o zgodę na odprawę paszportową i przekroczenie granicy z Afganistanem. Czekaliśmy w hotelu na sfinalizowanie formalności. W ciągu godziny nadszedł pułkownik wojsk rosyjskich, z sumiastym wąsem i o słowiańskiej urodzie. Wylewnie przywitał się z naszymi afgańskimi gospodarzami, podaliśmy sobie dłoń. Amir zaprosił wszystkich na obiad. Serwowano potrawy kuchni afgańskiej na średnim poziomie, które popijaliśmy rosyjską wódką. Większość Afgańczyków z grzeczności maczała jedynie usta, natomiast my, kieliszek po kieliszku, zaprzyjaźnialiśmy się z pułkownikiem. Poprosił o nasze paszporty i oglądał każdy z osobna. Spytał uprzejmie, po co jedziemy do tak niebezpiecznego kraju jak Afganistan. Rudolf odpowiedział, że zamierzamy spotkać się z Masudem w interesach. Amir dorzucił swoje trzy grosze. Pułkownik słuchał i w pewnym momencie ni to spytał, ni to stwierdził: – A możet wy nie bizniesmieny, tolko rozwiedczyki? – Ty szutisz? – spytałem retorycznie, wybuchając śmiechem. Pułkownik zawtórował mi, a za nim wszyscy obecni, i znów zrobiło się miło. Na zakończenie obiadu pułkownik oświadczył, że musi poczekać na decyzję centrali. Zabrał nasze paszporty i wyszedł. Nasi gospodarze podążyli za nim. Po jakichś sześciu godzinach negocjacji dostaliśmy pozwolenie na wylot i odprawę. Popędziliśmy co tchu do bazy lotniczej, bo zrobiło się późno. Pułkownik już tam czekał.