ALEX KAVA
GRANICE SZALEŃSTWA
At the Stroke of Madness
Tłum.: Katarzyna Ciążyńska
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Sobota, 13 września
Meriden, Connecticut
Dochodziła północ, a Joan Begley nadal wytrwale czekała.
Wybijała nerwowy rytm na kierownicy, a w lusterku wstecznym wypatrywała reflektorów
samochodu. Udawała, że nie dostrzega odległych zygzaków błyskawic, mówiła sobie, że
burza jej nie dosięgnie. Od czasu do czasu spoglądała przez przednią szybę, lecz bardziej od
spektakularnego widoku nocnego miasta interesowały ją boczne lusterka, jakby mogły
pokazać coś, co umknęło wstecznemu.
,,Obiekty często znajdują się bliżej, niż się na pozór wydaje”.
Napis na lusterku od strony pasażera wywołał jej uśmiech, zaraz jednak zadrżała. W tej
przeklętej ciemnicy niczego nie zobaczy, póki to coś nie wyląduje na dachu jej samochodu.
– Brawo, Joan – fuknęła. – Już jesteś wkurzona.
A przecież trzeba myśleć pozytywnie. Bo w końcu jaki pożytek z sesji terapeutycznych
u doktor Patterson, jeśli tak łatwo odrzuci wszystko, co dzięki nim osiągnęła?
Tylko co go tak długo zatrzymuje? Chyba, że był wcześniej i – nie doczekawszy się jej –
zrezygnował. Ona zaś przyjechała z dziesięciominutowym opóźnieniem, zresztą nie z własnej
winy. To on zapomniał uprzedzić ją o rozwidleniu tuż przed samym wjazdem na szczyt.
W rezultacie musiała nadrobić drogi, jakby nie dość było, że wzgórze spowiła kompletna
ciemność. Gęsty baldachim z gałęzi nie przepuszczał światła księżyca, którego i tak już
niewiele docierało. Wkrótce zastąpi je koszmarna feeria błyskawic.
Boże, jak ona nie znosi burzy. Powietrze było naładowane, czuła ten specyficzny
metaliczny smak, podobny do tego, który zostaje w ustach po wyjściu od dentysty z nową
plombą. To tylko zwiększało niepokój Joan, przypominało, że nie powinna tu być. Że nie
powinna tego robić… że nie powinna tego robić po raz kolejny.
Przez te durne burzowe chmury straciła zmysł orientacji. W każdym razie oskarżała je
o to, choć tak naprawdę pogubiła się, dopiero gdy wsiadła do wynajętego samochodu. Na
domiar złego ulice w miastach w Connecticut nie zważały na zdrowy rozsądek i kompletnie
lekceważyły linie i kąty proste. W ciągu paru minionych dni Joan wielokrotnie gubiła drogę.
Tego wieczoru, kiedy wjeżdżała na wzgórze, kilka razy skręciła nie tam, gdzie powinna, choć
powtarzała sobie, że to się nie zdarzy, że nie może się znowu zgubić. Gdyby nie ów stary
mężczyzna z psem, dalej jeździłaby w kółko i szukała West Peak.
– Zbieram orzechy – oznajmił nieznajomy.
Nie poświęciła wówczas tej informacji uwagi, zbyt niespokojna i zajęta własnymi
sprawami. Teraz, czekając, przypomniała sobie, że mężczyzna nie miał żadnej torby ani
kosza. Tylko latarkę. Kto zbiera orzechy w środku nocy? Dziwne. Tak, było coś osobliwego
w tym człowieku. Miał nieobecny wzrok, a przy tym, jakby dla kontrastu, żywo
gestykulował, kiedy objaśniał, jak dojechać na zacieniony szczyt, gdzie huczał wiatr
i trzeszczały gałęzie.
Jakie licho ją tu przywiodło?
Sięgnęła po telefon komórkowy i wystukała numer. Po drugim dzwonku usłyszała,
niestety, głos automatycznej sekretarki.
– Tu numer doktor Patterson. Proszę podać nazwisko i numer telefonu, oddzwonię
najszybciej, jak to będzie możliwe.
– Możliwie najszybciej może być za późno – mruknęła Joan zamiast powitania. Potem
ogarnął ją śmiech i pożałowała tych słów, ponieważ doktor Patterson na pewno będzie szukać
w nich drugiego dna. Ale ostatecznie czy nie za to właśnie płaci jej taką grubą forsę? –
Witam, pani doktor, to znowu ja. Proszę wybaczyć, że jestem natrętna, ale miała pani rację.
Znowu to robię, czyli niczego się nie nauczyłam. Znowu tkwię w środku nocy w samochodzie
i czekam na… taa, zgadła pani, na faceta. Ale Sonny jest inny. Pamięta pani może, pisałam
pani o nim w mailu. Rozmawiamy, dużo rozmawiamy. Przynajmniej jak dotychczas. To
naprawdę sympatyczny facet. Nie mój typ, co? Nie umiem prawidłowo oceniać mężczyzn.
Równie dobrze może być mordercą, który zabija siekierą. – Zaśmiała się z przymusem. – Wie
pani co? Po prostu miałam nadzieję. Nie wiem, może miałam nadzieję, że pani wybije mi go
z głowy. Uratuje mnie przed… no, wie pani… Przede mną, jak zawsze. Kto wie, może on
wcale nie przyjdzie? Ale my spotkamy się jak zwykle w poniedziałek na naszej stałej randce.
Wtedy będzie pani miała okazję mnie obsztorcować. Okej?
Rozłączyła się, nim w słuchawce obcy glos zaproponował odsłuchanie nagranej
wiadomości, wprowadzenie zmian albo skasowanie. Tego wieczoru Joan nie chciała już
podejmować żadnych decyzji. Miała tego dosyć, bo od kilku dni nic innego nie robiła.
Wybrać pakiet pogrzebowy Niebiański Spokój czy może droższy Deluxe Premium,
przeznaczony dla klientów, których gryzie sumienie? Białe róże czy białe lilie? Trumna
orzechowa z mosiężnym wykończeniem czy mahoniowa z jedwabną podszewką?
Dobry Boże! Kto by pomyślał, że pogrzeb wymaga aż tylu rozstrzygnięć!
Wrzuciła telefon to torebki i przeczesała palcami gęste jasne włosy, niecierpliwie
odgarniając z czoła wilgotne kosmyki. Zerknęła we wsteczne lusterko i zapaliła światło nad
głową, żeby zobaczyć ciemne odrosty. Musi się nimi zająć, i to pilnie. Być blondynką – to
kawał roboty.
– No, kobieto, twoje utrzymanie jest coraz kosztowniejsze – powiedziała do odbicia
w lusterku. Z trudem rozpoznawała swoje oczy. Drobne zmarszczki mimiczne przekształcały
się w głębokie bruzdy. Co teraz wymyśli? Jaką zmianę wprowadzi w swoim wizerunku?
Boże! Odwiedziła już nawet chirurga plastycznego. Czego się spodziewała? Że zdoła
zrekonstruować siebie sprzed lat, posługując się metodą, która jej służy do tworzenia rzeźb?
Ulepi nową Joan Begley z gliny, zanurzy w mosiądzu, a potem na dodatek przylutuje parę
nowych szczegółów?
To raczej nieosiągalne. A jednak zaczynała panować nad dietą i efektem jo-jo. No dobra,
„panować” to nie najwłaściwsze określenie, ponieważ nie była do końca przekonana, że już to
kontroluje. Trzeba jednak przyznać, że dobrze się czuła w nowym ciele. Naprawdę dobrze.
Była w stanie robić rzeczy, które wcześniej musiała wykluczyć. Miała więcej energii. Spadek
wagi pozwolił jej swobodniej pracować nad rzeźbami z metalu, bo nie traciła już co pięć
minut tchu.
Tak, przez ten ubytek kilogramów zyskała nowe bodźce, jakby po okresie okropnej
stagnacji powróciła do pracy i życia. Czemu więc nie potrafiła zdusić cichego, irytującego
głosu, tego nieprzerwanie dręczącego pytania: „Jak długo to potrwa tym razem?”.
Prawdę mówiąc, pomimo rozmaitych korzyści i wspaniałego samopoczucia nie ufała
nowej osobie, w którą się z wolna przeistaczała, podobnie jak nie wierzyła w czekoladę bez
cukru czy beztłuszczowe chipsy ziemniaczane. Podejrzewała w nich jakąś przykrą
niespodziankę, na przykład niesmak po jedzeniu albo chroniczną biegunkę. Ale przede
wszystkim nie ufała sobie. W tym tkwił największy problem. To właśnie przywiodło ją na
owo wzgórze w samym środku nocy i kazało czekać, aż dzięki jakiemuś facetowi poczuje się
lepiej – Jezu, jak trudno to wyznać – aż dzięki niemu poczuje się kompletna i spełniona.
Zdaniem doktor P. Joan uważa, że nie zasługuje na szczęście, i to jest główną przyczyną
jej kłopotów. Że niby brak jej poczucia wartości, czy jak to tam zwą w tej ich
psychopaplaninie. Do znudzenia powtarzała Joan, że żadne korekty wyglądu zewnętrznego
niczego nie zmienią, dopóki nie ulegnie przemianie jej wnętrze.
Boże! Joan była wściekła, kiedy lekarka miała rację.
Zastanowiła się, czy nie zadzwonić do niej po raz drugi. Nie, to śmieszne. Zerknęła we
wsteczne lusterko. On już i tak raczej nie przyjedzie.
I nagle uświadomiła sobie, że jest zawiedziona. Czy to bardzo głupie? Może faktycznie
sądziła, że ten facet będzie inny. Przecież różnił się od mężczyzn, z którymi zazwyczaj się
zadawała. Był cichy, nieśmiały i zainteresowany. Tak, słuchał jej z zaciekawieniem. Tego
sobie nie wymyśliła. Sonny się nią interesował, a może nawet przejmował, zwłaszcza kiedy
mu nagadała o swoich kłopotach z nadwagą spowodowanych zaburzeniami hormonalnymi,
zupełnie jakby łakomstwa w żaden sposób nie można było kontrolować. Sonny uwierzył jej
słowom, nie uznał ich za tchórzliwą wymówkę. On jej uwierzył.
Po co się oszukiwać? To dlatego czeka w ciemności na odludziu. Kiedyż to po raz ostatni
wzbudziła poważne zainteresowanie w mężczyźnie? Ona, a nie jej nowa szczupła figura
i farbowane blond włosy.
Wyłączyła lampkę nad głową i patrzyła na oświetlone miasto w dole. Całkiem ładny
widok. Gdyby była w innym nastroju, dostrzegłaby może w tej sytuacji coś romantycznego,
niezależnie od niepokojącego grzmotu. Czy to kropla deszczu spadła na przednią szybę? No
świetnie. Cudownie! Tylko tego jej trzeba.
Zaczęła na powrót bębnić palcami po kierownicy i czujnie zerkać w boczne lusterka,
a potem znowu we wsteczne.
Czemu Sonny tak się spóźnia? Czyżby zmienił zdanie? Ale dlaczego?
Wzięła torebkę i włożyła rękę do środka, aż usłyszała na dnie znajomy szelest. Wyjęła
paczuszkę drażetek M&M. Wysypała je na dłoń i po jednej wrzucała do ust jak tabletki
antydepresyjne zoloft, licząc na to, że czekolada uspokoi nerwy. Zazwyczaj jej pomagała.
– Ależ przyjedzie, oczywiście, że tak – oświadczyła głośno z pełnymi ustami, jakby
musiała usłyszeć swój głos, żeby słowa nabrały znaczenia. – Coś go zatrzymało. To bardzo
zajęty facet.
W minionym tygodniu tyle dla niej zrobił… Cóż, to jasne, że na niego poczeka.
Oszukiwała się, wmawiając sobie, że śmierć babci wcale jej nie obeszła. Tymczasem babcia
była jedyną osobą, która naprawdę ją rozumiała i wspierała. Jedyną, która jej broniła i uparcie
twierdziła, że Joan mieszka sama mimo ukończonej czterdziestki, bo to jest zgodne z jej
niezależną naturą i nie ma w tym nic godnego litości.
A teraz babcia, jej obrończyni i powiernica, jej adwokat, odeszła. Żyła długo
i szczęśliwie, ale ta świadomość nie wypełniała pustki, którą pozostawiła po sobie w życiu
Joan. Sonny pojmował ową znaczącą nieobecność i tylko dzięki niemu przetrwała ostatni
tydzień. Wspierał ją, zachęcał, żeby przeżyła bolesną stratę w pełni, choćby miało to oznaczać
gorzkie łzy i ciskanie gromów.
Uśmiechnęła się na wspomnienie jego poważnej miny z przecinającą czoło zmarszczką.
Zawsze był taki poważny i opanowany. A ona na tym etapie życia potrzebowała siły
i autorytetu.
Raptem, jakby w nagrodę za cierpliwość, pojawiły się reflektory samochodu. Wóz wił się
między drzewami. Gładko i spokojnie pokonywał zakręty, jakby kierowca zmierzający do
sekretnego, górującego nad miastem miejsca dobrze znał nieoświetloną drogę. Jakby często
nią jeździł.
Joan ścisnęło w żołądku. Podniecenie. Niepokój. Nerwy. Cokolwiek to znaczyło, udzieliła
sobie reprymendy. Takie emocje przystoją nastolatce, ale nie kobiecie w jej wieku.
Samochód zbliżył się, Joan poczuła na karku ostre światło reflektorów, zupełnie jakby to
były silne dłonie Sonny’ego, czasami pachnące wanilią. Mówił, że wanilia zabija
nieprzyjemne gryzące zapachy, z którymi ma na co dzień do czynienia w pracy. Tłumaczył
się ze wstydem, ale jej to nie przeszkadzało. Polubiła ten zapach. Miał w sobie coś kojącego.
Nad głową Joan grzmotnęło porządnie, z chmur spadało coraz więcej kropli, które
rozpluskiwały się na szybach samochodu i zamazywały widok. Dostrzegała teraz tylko cień
mężczyzny, czarną sylwetkę w kapeluszu, która wysiada z auta. Wyłączył silnik, ale zostawił
światła, przez co jeszcze trudniej było go zobaczyć.
Potem wyjął coś z bagażnika, jakąś torbę. Ubrania na zmianę? Może przywiózł jej
pożegnalny prezent? Uśmiechnęła się znowu.
Gdy podszedł bliżej, spostrzegła, że mężczyzna niesie długi i wąski przedmiot. Trzymał
go za rączkę. Może to worek marynarski?
Stał już przy drzwiach jej wozu. W świetle błyskawicy przed oczami Joan mignął metal.
Poznała podobny do łańcucha mechanizm wokół ostrza. Chyba wzrok ją myli. To jakiś żart.
Tak, żart. Po co przynosiłby piłę łańcuchową?
Potem zobaczyła jego twarz.
Za zasłoną równo padającego deszczu i w świetle błyskawic twarz mężczyzny była
posępna i złowroga. Patrzył na nią spod kapelusza. Miał wściekłą minę i przeszywający
wzrok, który mimo zalanej szyby nie pozwolił Joan opuścić oczu. Coś się stało, coś
przerażającego. Mężczyzna wyglądał jak obłąkany.
Wpadła w panikę, jej myśli uległy kompletnemu rozproszeniu. A on tkwił przy jej
drzwiach i patrzył. Podskoczyła na dźwięk grzmotu, jakby ktoś poddał ją wstrząsom
elektrycznym. Instynktownie wyciągnęła ręce w stronę zamka. Szukała po omacku, a serce
waliło jej jak oszalałe. A może to kolejny grzmot? Naciskała, pchała, wbijała paznokcie
w przyciski. Szyba zjechała w dół z cichym świstem. Zły przycisk – przeklęty wynajęty wóz.
Zaczęła znowu naciskać.
O Jezu, za późno.
Mężczyzna otwierał drzwi. Szum silnika towarzyszył szumowi deszczu. Ten wkurzający
szmer ostrzegał ją, że kluczyki są nadal w stacyjce.
– Dobry wieczór, Joan – powiedział jak zwykle łagodnie, za to z grymasem gniewu na
twarzy, co tylko potwierdzało, że kompletnie stracił rozum.
To właśnie wtedy Joan Begley uświadomiła sobie, że nikt nie usłyszy jej krzyków. Nikt
nie usłyszy jej ostatniego krzyku.
ROZDZIAŁ DRUGI
Poniedziałek, 15 września
Wallingford, Connecticut
Luc Racine udawał, że to tylko gra. Dwa miesiące temu tak to się właśnie zaczęło. Głupie
zgadywanki, w które grał sam ze sobą. Teraz, stojąc w skarpetkach na końcu podjazdu,
patrzył na zafoliowaną gazetę, która leżała na ziemi, jak gdyby ktoś dla kawału podrzucił mu
bombę zegarową. A jeśli to nastąpi właśnie dzisiaj? A jeśli dziś się pomylił? Co by to
znaczyło, do diaska?
Odwrócił się o całe sto osiemdziesiąt stopni, żeby sprawdzić, czy sąsiedzi go nie
podglądają. Mieliby z tym zresztą nie lada kłopot. Ze swojego trawnika Luc ledwie widział
ich domy, nie wspominając już o oknach, doskonale ukrytych za gęstymi krzewami. Słońce,
które akurat wyjrzało zza łańcucha górskiego, nie zdołało przeniknąć przez gęste sklepienie
listowia potężnego dębu i orzechów, które rosły wzdłuż Whippoorwill Drive. Z trawnika nie
było też widać przejeżdżających samochodów.
Kręta, zygzakowata droga wysadzana była z obu stron winoroślą i drzewami, których
gałęzie miejscami splatały się u szczytu, ograniczając kierowcom widoczność do jakichś
piętnastu metrów. Przypominało to jazdę kolejką górską, najpierw niekończący się stromy
podjazd, później nagły spadek, a na dodatek zakręty pod kątem dziewięćdziesięciu stopni.
I całkiem jak na trasie wyścigu samochodowego, żołądek podchodził do gardła, a stopa
zawisała nad hamulcem.
Przepiękna okolica, tak samo jak dramatyczne, gwałtowne spadki, dosłownie zapierała
dech. To była jedna z tych rzeczy, które Luc Racine tak bardzo tutaj lubił. Powtarzał to
każdemu, kto chciał go słuchać. Tak, właśnie tutaj, w samym środku Connecticut, jest
wszystko, co trzeba: góry, woda, lasy, a do oceanu kilka minut drogi.
Córka często z niego żartowała, że mógłby służyć za „pieprzoną reklamę dla wydziału
turystyki”. Na co za każdym razem odpowiadał: „Nic wychowałem cię po to, żebyś klęła jak
marynarz. Nie jesteś jeszcze za duża, żeby oberwać, jak będziesz się tak wyrażać”.
Myśl o córce przywołała uśmiech na jego twarz. Wygadana mała, zwłaszcza teraz, kiedy
została ważnym detektywem w… Do diaska! Czemu nie pamięta nazwy tego miasta? To
prosta nazwa. Tam siedzą wszyscy politycy, Biały Dom tam jest i prezydent. Miał to na
końcu języka.
Wówczas zdał sobie sprawę, że doszedł niemal do drzwi, a ręce ma puste.
– A niech to! – Spojrzał na koniec trawnika. Gazeta leżała tam, gdzie rzucił ją dostawca.
Skąd może wiedzieć, jaki jest dzień, skoro zapomniał podnieść głupią gazetę? To niedobry
znak. Wyjął z kieszeni koszuli notesik i długopis, zapisał właściwą datę, w każdym razie taką,
którą uznał za właściwą, a do tego: „Zaszedłem na koniec trawnika i zapomniałem wziąć
gazetę”.
Schował z powrotem notes i zauważył, że krzywo zapiął koszulę, tym razem dwa guziki.
Bardzo lubił swoje bawełniane koszule, z krótkimi rękawami na lato, z długimi na zimę, ale
niestety trzeba będzie się ich pozbyć. Kiedy zawrócił wolnym krokiem na koniec trawnika,
usiłował wyobrazić sobie siebie w T-shircie albo koszulce polo wyłożonej na spodnie. Czy to
nie będzie wyglądało głupio z czarnym beretem? A jeśli nawet, co go to obchodzi?
Podniósł „Hartford Courant”, wyjął gazetę z folii, rozłożył gestem magika.
– Dzisiaj mamy… tak, poniedziałek, piętnastego września.
Zadowolony złożył dziennik, nie zwracając uwagi na nagłówki, i wsadził pod ramię.
– Hej, Scrapple! – krzyknął na teriera rasy Jack Russell, który wychynął z lasu. – Znowu
zgadłem.
Pies miał to za nic. Całą uwagę skupił na ogromnej kości, którą częściowo niósł,
a częściowo ciągnął, chwilami prawie tracąc równowagę.
– Scrap, któregoś dnia, staruszku, dopadną cię kojoty i dadzą ci popalić, że kradniesz ich
zdobycz. – Kiedy to powiedział, z drugiej strony lasu dobiegł go jakiś hałas, jak gdyby ktoś
uderzył czymś metalowym o kamień. Przestraszony pies wypuścił kość i z podkurczonym
ogonem podbiegł do nóg pana, jakby nadchodziły zapowiedziane kojoty.
– W porządku, Scrapple. – Luc starał się uspokoić teriera, lecz kolejne uderzenie
wstrząsnęło ziemią. – Co u licha?
Ruszył ścieżką do lasu. Jakieś czterysta metrów drzew i krzewów oddzielało jego ziemię
od terenu, gdzie niegdyś był kamieniołom. Przed laty właściciel porzucił interes i wyjechał,
zostawiając sprzęt i złoże, które gwałtownie straciło na wartości. Okazało się bowiem, zresztą
ku ogólnemu zaskoczeniu, że cenny brunatny piaskowiec przestał się bronić przed
zanieczyszczonym powietrzem i pełną chemikaliów wodą Nowego Jorku.
Potem ktoś zaczął wykorzystywać część kamieniołomu na bezpłatne wysypisko śmieci.
Luc słyszał, że Calvin Vargus i Wally Hobbs zostali wynajęci do wywózki śmieci
i oczyszczenia terenu. Jak dotąd, widział jedynie nową wielką żółtą maszynę zaparkowaną
obok starego pordzewiałego sprzętu. Myślał kiedyś, że może Vargus i Hobbs – albo Calvin
i Hobbs, jak mówiono o nich w mieście – zrobili sobie w kamieniołomie prywatny magazyn
sprzętu.
Po drugiej stronie drzew Luc ujrzał koparkę, która przesuwała na boki kamienie wielkości
Rhode Island. Zapomniał już, jakie to odludne miejsce i ledwie widział gruntową drogę przez
las, która stanowiła jedyny dojazd do kamieniołomu. Zarośnięte pastwisko z jednej strony
okolone było wzgórzem, z którego brano piaskowiec, a z trzech pozostałych lasem.
W otwartej kabinie koparki siedział Calvin Vargus. Potężnymi ramionami operował
dźwigniami maszyny, która połykała kamienie niczym paszcza jakiegoś potwora. Ogromna
żółta machina wykonała zakręt i z trzaskiem i hukiem wypluła wielki głaz.
Calvin kiwał głową, pomarańczowa czapka bejsbolowa chroniła jego oczy przed
porannym słońcem. Dostrzegł Luca i pomachał do niego. Luc wziął to za zaproszenie i także
zamachał. W uszach mu huczało. Czuł wibracje maszyny od czubka głowy po koniuszki
palców. Był zafascynowany koparką, która dla odmiany Scrapple’a śmiertelnie przeraziła. Co
za palant. Kradnie kości kojotom, a boi się najmniejszego hałasu. Wystraszony pies szedł tuż
za Lukiem, trącając go nosem w łydkę.
Wielka żółta paszcza chwyciła zębami kolejny głaz i jakieś resztki – pokruszony
piaskowiec i śmieci. A także zardzewiałą, sfatygowaną beczkę, która wyśliznęła się ze
stalowego uchwytu i stoczyła po stosie kamieni. Po drodze popękała, a pokrywa wystrzeliła
w powietrze.
Luc patrzył na beczkę, tak zdumiony jej pędem, że rozrzuconą zawartość zdołał dojrzeć
jedynie kątem oka. Najpierw pomyślał, że to stare ubrania, zwykłe szmaty. Potem zobaczył
rękę i uznał, że należy do manekina. W końcu to wysypisko, jak by nie było.
Ale zaraz potem jego uwagę zwrócił odór.
Tak nie śmierdzą zwyczajne śmieci. Nie, to był zupełnie inny smród. To cuchnęło jak…
jak padlina. Nie przestraszył się wcale, póki Scrapple nie zaczął wyć. Wył bez końca
piskliwym głosem, który przebił się przez ryk maszyny. Luc poczuł ciarki na plecach.
Calvin zatrzymał czerpak w połowie drogi i wyłączył silnik. Scrapple raptownie ucichł,
zapanowała złowróżbna cisza. Luc dostrzegł, że Calvin przesuwa czapkę na tył głowy.
Podniósł wzrok na potężnego operatora, który siedział jak sparaliżowany w kabinie. Luc stał
w milczeniu.
Wibracje sprzed kilku minut zastąpił głośny stukot. Dopiero po chwili Luc zdał sobie
sprawę, że nie jest to dźwięk wydawany przez maszynę. To jego własne serce tak waliło,
zagłuszając przelatujące nad głową dzikie gęsi. Były ich dziesiątki, odbywały swoją
codzienną drogę z albo do rezerwatu McKenzie. W dali słyszał szum na drodze I-91,
charakterystyczny dla godziny szczytu. Zdawało się, że to dzień jak co dzień.
Dzień jak co dzień, pomyślał Luc, patrząc na poranne słońce, które spozierało zza
wierzchołków drzew i padało na sinobiałe ciało, które wypadło
z dwustupięćdziesięciolitrowej beczki. Spotkał się wzrokiem z Calvinem. Sądził, że ujrzy na
jego twarzy odbicie własnej paniki. Może i było tam trochę paniki, a także obrzydzenie. Luca
najbardziej uderzyło to, czego nie zobaczył na twarzy Calvina Vargusa. A nie zobaczył tam
zdziwienia.
ROZDZIAŁ TRZECI
Akademia FBI
Quantico, Wirginia
Maggie O’Dell sięgnęła po ostatniego pączka, z czekoladowym lukrem i różowo-białą
posypką, i niemal w tym samym momencie usłyszała syknięcie. Obejrzała się przez ramię na
swojego partnera, agenta specjalnego R.J. Tully’ego.
– To jest twój lunch? – spytał z naganą.
– Deser. – Dodała opakowane w celofan danie dnia. Na tablicy wypisano kredą, że to
,,tacorito super”. Maggie uznała, że pysznej meksykańskiej potrawy nie mogli zepsuć nawet
w kantynie FBI.
– Pączek to nie jest deser – obstawał przy swoim Tully.
– Zazdrościsz mi, bo wzięłam ostatni.
– Pozwalam sobie mieć odmienne zdanie. Pączek to śniadanie, nie deser. – Czekał, aż
Arlene, która stała po drugiej stronie lady, zwróci na niego uwagę. Najpierw jednak musiała
odstawić parujący, zdjęty prosto z pieca garnek z kukurydzą, by można było zamówić u niej
befsztyk. – Zapytajmy eksperta. Pączki je się na śniadanie, prawda, Arlene?
– Kotku, gdybym miała figurę agentki O’Dell, jadłabym je kilka razy dziennie.
– Dzięki, Arlene. – Maggie dołożyła sobie dietetyczną pepsi, potem pokazała kasjerce, że
zapłaci również za drugą tacę.
– No! – zawołał Tully, zauważywszy jej szlachetny gest. – A cóż to za okazja?
– Chcesz powiedzieć, że stawiam tylko z wyjątkowych okazji?
– No, owszem… i ten pączek.
– A może mam po prostu dobry dzień? – Ruszyła do stolika przy oknie. Za szybą kilku
rekrutów kończyło swój codzienny bieg, przemykając między sosnami. – Zajęcia w tej sesji
dobiegły końca. Śpię spokojnie, bez żadnych koszmarów. Biorę sobie kilka dni wolnego
pierwszy raz od… chyba od stu lat. Nie mogę się doczekać, kiedy popracuję w ogrodzie.
Kupiłam czterdzieści cebulek żonkili do posadzenia. Będziemy z Harveyem cieszyć się
cudowną jesienią, kopać ziemię i rzucać patyki. Chyba wystarczy, żebym miała dobry
nastrój?
Tully bacznie ją obserwował. Kiedy wspomniała o cebulkach kwiatów, czuła chyba, że go
nie przekonuje. Pokręcił głową i rzekł:
– Nigdy się tak nie cieszysz z wolnych dni, O’Dell. Widziałem cię przed długim
weekendem, który zafundował nam rząd. Burczałaś niezadowolonym, rozkazującym tonem,
żeby wszyscy byli w robocie we wtorek z samego rana i nie blokowali sprawy, nad którą
właśnie pracujesz. Nie zdziwiłbym się, gdyby twoja teczka pękała od służbowych
dokumentów, nad którymi zamierzasz ślęczeć w te tak zwane wolne dni. Więc o co tak
naprawdę chodzi? Czemu szczerzysz zęby jak kot, który właśnie z wielkim smakiem zżarł
papużkę?
Maggie przewróciła oczami. Jej partner na sekundę nie przerywał dochodzenia, wciąż
musiał rozwiązywać zagadki. Zresztą trudno było mieć do niego pretensję o nawyki, którymi
również ona przesiąkła, Może było to po prostu nierozerwalnie związane z ich zawodem.
– Okej, skoro musisz wiedzieć. Mój adwokat w końcu otrzymał od adwokata Grega
ostatni, absolutnie ostatni z dokumentów rozwodowych. Tym razem nie brakowało żadnego
podpisu.
– Aha. Więc już po wszystkim. Dobrze się z tym czujesz?
– Jasne, że dobrze. Dlaczego miałoby być inaczej?
– Nie wiem. – Tully wzruszył ramionami i wsadził koniec krawata, już poplamionego
poranną kawą, za koszulę. Potem zebrał widelcem ziemniaki i sos i zrzucił je na befsztyk.
Maggie zauważyła, że zanurzył mankiet koszuli w tłustym sosie, oczywiście zupełnie tego
nie dostrzegając, skupił się bowiem bez reszty na budowaniu obwałowania z rozgniecionych
ziemniaków. Potrząsnęła głową i powstrzymała odruch, by sięgnąć przez stolik i wytrzeć
kolejną plamę.
Tully za pomocą noża i widelca nadal coś tworzył na talerzu.
– Pamiętam, że jak zakończyłem swoją sprawę rozwodową, miałem mieszane uczucia. –
Podniósł wzrok, spojrzał jej w oczy i zatrzymał dłoń z widelcem w powietrzu, jakby czekał na
wyznanie Maggie.
– Twój rozwód nie wlókł się niemal dwa lata. Miałam dość czasu, żeby się z tym oswoić.
– Hm, oswoić… – Tully nadal nie spuszczał z niej wzroku.
– Nic mi nie jest, naprawdę. To zrozumiałe, że miałeś mieszane uczucia. Musicie razem
z Caroline wychowywać Emmę. My z Gregiem nie mamy dzieci. To najpewniej jedyna dobra
decyzja, jaką podjęliśmy podczas naszego małżeństwa.
Zaczęła rozpakowywać tacorito, myśląc przy okazji, dlaczego Arlene używa tyle folii.
W pewnej chwili przerwała. To było silniejsze od niej. Wzięła serwetkę i przytknęła ją do
zatłuszczonego mankietu Tully’ego. Nie czuł się już teraz w takich sytuacjach zakłopotany
i zawstydzony, jak na początku ich znajomości. Tym razem nawet uniósł w stronę Maggie
zapaskudzony mankiet.
– A co u Emmy? – spytała, wracając do swojego lunchu.
– W porządku. Ma mnóstwo pracy, rzadko ją widuję. Za dużo zajęć popołudniowych,
jakby same lekcje nie wystarczały. No i chłopcy… za dużo chłopców.
Zadzwonił telefon komórkowy Maggie.
– O’Dell, słucham.
– Maggie, mówi Gwen. Możesz teraz rozmawiać?
– Właśnie jemy z Tullym lunch. A o co chodzi?
Maggie zorientowała się po jej głosie, że sprawa jest pilna, mimo że Gwen usiłowała
zamaskować to profesjonalnym tonem. Znały się już prawie dziesięć lat, od momentu gdy
Maggie pojawiła się w Quantico jako uczestniczka specjalnego programu z dziedziny
medycyny sądowej, Gwen zaś bywała często zapraszana jako psycholog konsultant przez
szefa Maggie, zastępcę dyrektora Kyle’a Cunninghama. Mimo różnicy wieku – Gwen była
o trzynaście lat starsza od Maggie – z miejsca połączyła je przyjaźń.
– Czy mogłabyś coś dla mnie sprawdzić?
– Jasne, a co?
– Martwię się o pacjentkę. Mam obawy, że wpadła w kłopoty.
– Okej. – Maggie była nieco zdziwiona. Gwen rzadko opowiadała o swoich pacjentach,
a tym bardziej nie prosiła o pomoc dla nich. – Jakie kłopoty?
– Nie jestem pewna. Może to nic takiego, ale czułabym się lepiej, gdyby ktoś to
sprawdził. W sobotę w nocy zostawiła mi dość niepokojącą wiadomość na sekretarce, ale nie
zdołałam jej złapać telefonicznie, a dziś rano nie przyszła na sesję. Nigdy nie opuszczała
naszych spotkań.
– Próbowałaś kontaktować się z jej pracodawcą czy rodziną?
– To artystka, nie ma pracodawcy. Ani rodziny, o której bym wiedziała, poza babcią…
Nie, ale babcia niedawno zmarła. Moja pacjentka właśnie pojechała na jej pogrzeb. Wiesz,
jaki to może być wstrząs.
Tak, Maggie znała te emocje. Minęło już ponad dwadzieścia lat, a do niej w dalszym
ciągu, przy okazji każdego pogrzebu, powracał obraz jej dzielnego ojca, który walczył
z ogniem, a potem leżał w mahoniowej trumnie, z przedziałkiem po niewłaściwej stronie,
z poparzonymi rękami zawiniętymi w folię i ułożonymi wzdłuż ciała.
– Maggie?
– Może po prostu zrobiła sobie dzień czy dwa wolnego?
– Wątpię. Z początku nie chciała nawet jechać na pogrzeb.
– To może miała wypadek w drodze powrotnej? – Maggie zastanawiała się, czy Gwen nie
przesadza. Nie widziała nic dziwnego w tym, że nieznana jej kobieta wolała pobyć gdzieś
sama po pogrzebie, zamiast biec do psychoanalityka i penetrować swoje emocje. Z drugiej
strony miała pełną świadomość, że nie wszyscy reagują na stres i tragedie tak samo jak ona.
– Nie, wynajęła tam samochód. Widzisz, jest jeszcze coś. Samochód nie został zwrócony.
W hotelu poinformowano mnie, że planowała zostać do wczoraj, ale dotąd się nie
wymeldowała ani nie powiadomiła, że chce przedłużyć pobyt. Wczoraj nie zgłosiła się na
samolot. To zupełnie nie w jej stylu. Ma różne problemy, dlatego spotyka się ze mną. ale jest
odpowiedzialna i dobrze zorganizowana.
– Sama stwierdziłaś, że pogrzeby czasami wykańczają emocjonalnie. Może potrzebowała
paru samotnych dni przed powrotem do codziennej rutyny. A skąd wiesz, że nie zgłosiła się
na samolot? – Linie lotnicze nie podają list pasażerów. Gwen latami wygłaszała jej kazania na
temat przestrzegania prawa. Teraz Maggie czekała, aż przyjaciółka wyzna, że tym razem
sama je naruszyła. Posiadała przecież sporo informacji, które niełatwo zdobyć.
– Maggie, nie powiedziałam jeszcze wszystkiego.
– W głosie Gwen znów pojawił się niepokój. – Ona kogoś poznała… mężczyznę. Taką
wiadomość zostawiła mi na sekretarce. Dzwoniła specjalnie po to, bym wyperswadowała jej
to spotkanie. Ona ma skłonność… skłonność… – Urwała. – Posłuchaj, nie mogę dzielić się
z tobą wszystkimi szczegółami z jej prywatnego życia. Powiedzmy, że w przeszłości fatalnie
wybierała mężczyzn.
Maggie zerknęła przez stół. Tully wlepiał w nią oczy i nadstawiał uszu. Przyłapany,
szybko odwrócił wzrok. Zauważyła ostatnio – choć to ukrywał – że interesowało go
wszystko, co dotyczyło Gwen Patterson. A może ponosi ją wyobraźnia?
– Co mówiłaś, Gwen? Myślisz, że ten facet coś jej zrobił?
W słuchawce znów zapadła cisza. Maggie czekała. Czy do Gwen dotarło wreszcie, że
przesadza? Czemu tak bardzo obchodzi ją ta kobieta? Maggie nie przypominała sobie, żeby
doktor Patterson kiedykolwiek tak pieściła się z pacjentami. Co innego z przyjaciółmi, bo tym
z wielkim zapałem matkowała. Ale nie pacjentom.
– Czy możesz to jakoś sprawdzić? Zadzwonić do kogoś?
Maggie ponownie spojrzała na Tully’ego. Skończył jeść i teraz udawał, że wygląda przez
okno, za którym kolejna grupa rekrutów w przepoconych podkoszulkach i szortach biegała
między drzewami.
Nabrała jedzenie na widelec. Czemu Gwen tak nagle postanowiła zostać opiekunką akurat
tej pacjentki? Przecież ta historia wygląda tak prosto i zwyczajnie. Kobieta w żałobie po
bliskiej krewnej ucieka od świata, może nawet znajduje pocieszenie w czyichś ramionach.
Naturalne reakcje, naturalne potrzeby. Czy Gwen tego nie widzi?
– Maggie?
– Zrobię, co się da. Gdzie się zatrzymała?
– Pogrzeb był w Wallingford, w Connecticut. Ale wynajęła pokój w Ramada Plaza Hotel,
tuż obok, w miejscowości Meriden. Mam numery telefonów i adresy, mogę ci potem
przefaksować. Wiem, że ten facet ma na imię Sonny.
Maggie nagle wstrzymała oddech. Gdzieś w środku poczuła lodowaty ucisk. Podczas całej
rozmowy powtarzała w duchu: „Byle to nie było w Connecticut”.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Szeryf Henry Watermeier zsunął kapelusz na tył głowy i otarł pot z czoła.
– Kurwa! – mruknął. Miał chęć iść przed siebie, rozchodzić swoją złość. Musiał sobie
dopiero przypomnieć, że nie wolno mu ruszać się z miejsca. A zatem stał z rękami na klamrze
od pasa, czekał, patrzył i usiłował myśleć, a zarazem ignorować odór śmierci i bzyczenie
much. Jezu! Pieprzone muchy, miniaturowe sępy, niecierpliwe i upierdliwe mimo plandeki
z brezentu.
Henry widział już ciała upchnięte w różnych dziwacznych miejscach. Przez trzydzieści lat
pracy w nowojorskiej policji zobaczył więcej niż powinien. Ale nie tutaj. Podobna zbrodnia
nie miała prawa wydarzyć się w Connecticut. Od tego właśnie chciał uciec, kiedy żona
namówiła go, by się przenieśli na to odludzie. Taa, jasne, w okręgu Fairfield i na wybrzeżu
nigdy nie brakowało podobnych atrakcji. Bez przerwy miały miejsce różne głośne sprawy,
przestępstwa dotyczące ludzi na świeczniku. Choćby ta durna dziennikarka, która przejechała
swoją terenówką szesnaście osób, czy morderstwo Marthy Moxley, które badano przez całe
dziesięciolecia. Albo na przykład sprawa Aleksa Crossa, gwałciciela pochodzącego
z Connecticut. Taa, na wybrzeżu i bliżej Nowego Jorku popełniano masę przestępstw, ale
w samym centrum Connecticut żyło się spokojniej. I taka ohyda nie miała prawa się tu
przytrafić.
Henry kazał swoim zastępcom oznaczyć teren żółtą taśmą. Będą jej potrzebowali
diabelnie dużo. Przyglądał się, jak dwóch mężczyzn przeciąga taśmę między drzewami.
Arliss z pieprzonym marlboro zwisającym z kącika warg i ten dzieciak, Truman, który darł
gębę jak potępieniec na każdego, kto śmiał podejść na odległość trzech metrów.
– Arliss, uważaj, żeby twój pet nie wylądował na ziemi.
Wystraszony zastępca szeryfa podniósł głowę, jakby nie miał pojęcia, o co chodzi
szefowi.
– Mówię o twoim pieprzonym papierosie. Wyjmij go z ust. Natychmiast.
W końcu Arliss doznał olśnienia, zgasił papierosa na pniu drzewa i już chciał nim cisnąć,
ale w ostatniej chwili jego ręka zawisła w powietrzu. Henry widział, jak purpura zalewa kark
zastępcy, który ostatecznie wsadził papierosa za ucho pod kapelusz. Henry’ego rozzłościło to
równie mocno, jak pet rzucony na ziemię. Odkąd został szeryfem w okręgu New Haven, była
to pierwsza większa sprawa i być może ostatnia poważna zbrodnia w jego zawodowej
karierze. A te cholerne gnojki robią wszystko, żeby wyszedł na pieprzonego idiotę.
Zerknął przez ramię. Udawał, że ocenia sytuację, lecz tak naprawdę chciał tylko się
przekonać, czy Kanał 8 w dalszym ciągu kieruje na niego kamerę. Powinien był zgadnąć, że
cholerny obiektyw jest wciąż wycelowany w jego plecy. Miał wrażenie, jakby promień lasera
przecinał go na pół.
Po kiego diabła Calvin Vargus zadzwonił po te parszywe media? Oczywiście, wiadomo
po co. Henry znał opinię krążącą w mieście na temat Vargusa. Skurczysyn z werwą zarabiał
teraz na swoją reputację, kłapiąc językiem do mikrofonu tej ładnej drobnej reporterki
z Hartford, chociaż Henry kazał mu trzymać gębę na kłódkę. Ale żeby powstrzymać Vargusa
od gadania, musiałby go przymknąć. Swoją drogą, wcale tego nie wykluczał.
Teraz jednak potrzebował chwili skupienia. Vargus był jego najmniejszym zmartwieniem.
Uniósł plandekę i zmusił się, żeby raz jeszcze spojrzeć na zwłoki, a przynajmniej na tę część,
która wystawała z beczki. Ręka ubrana była na jego oko w jedwabną bluzkę z ozdobnym
mankietem. O paznokcie niedawno zadbała manikiurzystka. Włosy mogły być farbowane,
przy przedziałku kolor wyraźnie ciemniał. Trudno powiedzieć, bo wszystko było upaćkane
krwią. Potworną ilością krwi. Jedno śmiertelne uderzenie. Nie musiał być specjalistą od
medycyny sądowej, żeby tyle wiedzieć.
Położył z powrotem plandekę, ciekaw, czy kobieta pochodzi z tej okolicy. Może to
kochanka jakiegoś drania? Przed wyjazdem z biura przejrzał listę zaginionych osób,
podkreślił te, które zaginęły w okręgu New Haven, ale żadna z nich nie pasowała do
wstępnego opisu ofiary. Na liście znajdował się student college’u, który zniknął ze szkoły
ostatniej wiosny, nastoletni narkoman, który prawdopodobnie zwiał z domu, i starsza kobieta,
która pewnego ranka wyszła po mleko i ślad po niej zaginął. Henry nie znalazł pośród tych
ludzi długowłosej kobiety po czterdziestce w kosztownej jedwabnej bluzce
i z wymanikiurowanymi paznokciami.
Zaczerpnął głęboko powietrza, żeby dotlenić umysł. Spojrzał na bezchmurne błękitne
niebo, po którym przelatywał kolejny klucz dzikich gęsi. Takim to dobrze. A może on jest już
stary i zmęczony. Może już pora na tę cudowną emeryturę, niekończące się wędkowanie nad
Connecticut River z zimnym budweiserem i kanapkami z wędzonym indykiem, salami
i serem provolone. Taa, kanapka, ale nie byle jaka. Taka z baru Vinny, zapakowana porządnie
w czysty biały pergamin. Zjadłby sobie teraz taką kanapkę.
Rzucił okiem na beczkę. Muchy zakradały się pod plandekę, gdzie ich bzyczenie zamiast
przycichnąć, rosło w siłę. Przeklęte sępy. Zagnieżdżą się w wilgotnych miejscach, zanim
przyjdzie koroner. Nie ma nic gorszego od much i ich pieprzonych młodych. Widział, do
jakich zniszczeń są zdolne w przeciągu paru godzin. Obrzydliwość. A jemu chodzą po głowie
kanapki od Vinny. Do diabła, wiele mu trzeba, żeby stracił apetyt.
Jego żona, Rosie, powiedziałaby, że to wszystko przez to jego „zblazowanie”. Jezu! Ona
naprawdę tak mówi, używa takich słów jak „zblazowany”. Henry twierdził, że jest po prostu
wypalony. Krótka służba w roli szeryfa okręgu New Haven miała być łagodnym przejściem
od stresów Nowego Jorku do cichej emeryckiej przystani.
Ale coś takiego… Nie, na to się nie pisał. Nie życzy sobie, żeby taka masakra nie do
rozwikłania schrzaniła mu reputację. Jak ma, do cholery, spędzić tu z Rosie spokojne długie
lata, jeśli będzie zmuszony wysłuchiwać za plecami rozmaitych przytyków i rechotów?
Raz jeszcze przeniósł wzrok na Arlissa. Cholernemu idiocie przykleił się kawałek żółtej
taśmy do podeszwy i ciągnął się za nim jak papier toaletowy. A pieprzony Arliss nawet tego
nie zauważył.
Nie, zdecydowanie nie tak wyobrażał sobie koniec swojej zawodowej kariery.
ROZDZIAŁ PIĄTY
R.J. Tully patrzył, jak O’Dell przegląda teczki ułożone w sterty na biurku.
– No i nacieszyłam się urlopem. – Nawet nie próbowała ukrywać, że dobry nastrój
odłożyła na później.
Tully uznał, że to telefon od doktor Patterson zepsuł jej humor, ale O’Dell nie zwracała
uwagi na faks, który wypluwał stronę za stroną ze szczegółami dotyczącymi zaginionej
pacjentki Gwen. Zamiast je przejrzeć, Maggie szukała czegoś, co zakopało się w stosach
papierów. Może były to dokumenty, które zamierzała wziąć ze sobą do domu i przestudiować
podczas wolnych dni przeznaczonych na kopanie w ogrodzie?
Tully zapadł się w wyściełanym fotelu. O’Dell zdołała jakimś cudem wcisnąć go do
swojego małego, ale dobrze zorganizowanego pokoju, który nieodmiennie wprawiał go
w zdumienie. Ich pokoje w Wydziale Dochodzeniowym były jak pudełka po krakersach, lecz
u O’Dell w niewytłumaczalny sposób zmieściły się porządnie ustawione półki z równo
uszeregowanymi książkami. Mając teraz okazje popatrzeć uważniej, stwierdził, że książki są
na dodatek poukładane tematycznie i alfabetycznie.
Jego pokój dla odmiany przypominał zapchany do niemożliwości magazyn ze zwałami
dokumentów, książek i czasopism, i to niekoniecznie w osobnych stertach. Zalegały na
półkach, biurku, krześle dla gości, a nawet na podłodze. Czasami dopisywało mu szczęście
i wąską ścieżką trafiał do biurka. Jednak to, co było pod nim, to całkiem inna sprawa. Tam
trzymał worek marynarski z butami do biegania, szortami i skarpetkami. Niektóre z nich,
zwłaszcza te brudne, zostawały w worku na zawsze. Kiedy o tym teraz pomyślał, doszedł do
wniosku, że może to właśnie one odpowiadają za tajemniczy zapach, który ostatnio zawładnął
pokojem. Szkoda, że nie ma w nim okna. Ale cóż, zamienił narożny gabinet na drugim piętrze
w Clevelandzie na pudełko dwa piętra pod ziemią. Brakowało mu świeżego powietrza, co
szczególnie mocno odczuwał o tej porze roku. Najbardziej lubił właśnie jesień. Przynajmniej
niegdyś, przed rozwodem.
Zabawne, że tak dzielił teraz swoje życie: na czas przed i po rozwodzie. Przed był o wiele
lepiej zorganizowanym człowiekiem. W każdym razie nie był takim beznadziejnym
bałaganiarzem. Od chwili przeniesienia do Quantico nie potrafił wrócić do dawnej rutyny.
Nie, to nieprawda. To ma niewiele wspólnego z przeprowadzką. Od rozwodu z Caroline nic
mu nie wychodziło. Tak, to rozwód doprowadził do tego spadania na łeb, na szyję, spadania
w szybkim tempie w kompletne niechlujstwo. Dla O’Dell sfinalizowanie rozwodu było
czymś, co można by nazwać wyzwoleniem. Zastanowiło go to, wręcz zaintrygowało. Może
jej nawet trochę tego zazdrościł.
Tully czekał, a O’Dell nadal czegoś szukała i w dalszym ciągu lekceważyła popiskiwanie
faksu. Chciał coś powiedzieć, żeby przywrócić jej dobry humor, coś w rodzaju: „Maggie,
jeszcze wiele przed tobą. Jak dotąd, nie wprowadziłaś systemu klasyfikacji dokumentów za
pomocą kolorów”. Zanim to powiedział, zauważył, że wszystkie teczki, które wyciągnęła,
mają czerwone naklejki. Powściągnął uśmiech. Skoro jego partnerka jest tak przewidywalna,
dlaczego zazwyczaj nie potrafi odgadnąć jej zamiarów? Na przykład jak długo będzie go
dręczyć tym ostatnim pączkiem? Przyniosła go z kantyny i leżał teraz nietknięty na rogu
biurka. Leżał i kusił.
W końcu O’Dell wsunęła dokumenty do aktówki i obróciła się, żeby podnieść z ziemi
przefaksowane strony.
– Nazywa się Joan Begley. – Szybko przeglądała kartki i układała je w kolejności. – Od
ponad dziesięciu lat jest pacjentką Gwen.
Gwen. Tully wciąż nie pozwalał sobie nazywać jej po imieniu. Doktor Patterson, oto kim
dla niego nadal pozostawała. Psychologiem, najlepszą przyjaciółką jego zawodowej partnerki,
a czasami także konsultantką FBI i ich szefa, zastępcy dyrektora Cunninghama. Zazwyczaj
nieco irytowała Tully’ego pełną arogancji psychopaplaniną. Jednak jasnorude włosy i ładne
nogi Gwen – czy raczej doktor Patterson – wzbudzały w nim całkiem inne emocje.
Pracując razem w listopadzie poprzedniego roku, Tully i doktor Patterson trochę się
zagalopowali. Całowali się, nie, w zasadzie to było coś więcej. To był… nieważne.
Postanowili potem uznać to za pomyłkę i wymazać z pamięci.
O’Dell patrzyła na niego pytająco. Dopiero po chwili dotarło do Tully’ego, że nie usłyszał
pytania. Wszystko przez Patterson.
– Przepraszam, co mówiłaś?
– Pojechała do Connecticut na pogrzeb babci i od minionej soboty słuch po niej zaginął.
– Dziwne, że doktor Patterson tak to przeżywa. Czy ta… Joan Begley w jakiś szczególny
sposób jest jej bliska?
– Agencie Tully, zachowałabym się wyjątkowo nieprofesjonalnie, zadając doktor
Patterson podobne pytanie. – Z uśmiechem podniosła na niego wzrok, a on wzniósł oczy do
nieba. O’Dell jest świetnie zorganizowana, ale jeśli chodzi o procedurę czy nawet zwykłą
grzeczność, często nie zauważa, bo tak jej wygodnie, komu następuje na odcisk. – Ale
mówiąc między nami, też mi się wydaje, że to trochę nienormalne.
– Więc co zamierzasz?
– Obiecałam jej, że to sprawdzę, i pewnie tak zrobię. – O’Dell mówiła z lekką
nonszalancją. – Znasz jakiegoś oficera z Connecticut, do którego mogłabym zadzwonić? –
Skupiła uwagę na kolejnej teczce z czerwoną naklejką. Wzięła ją do ręki, otworzyła i zajrzała
do środka, potem włożyła do aktówki.
– Gdzie dokładniej w Connecticut?
– Zobaczmy. Mówiła mi. – O’Dell kartkowała przefaksowane strony, a Tully nie
rozumiał, jak mogła zapomnieć tak podstawowe szczegóły podane przez telefon. A może
myślami jest już w swoim ogrodzie? Wątpił w to mimo wszystko. Założyłby się, że Maggie
ma w głowie wyłącznie dokumenty z czerwonymi naklejkami, bezpiecznie zapakowane do
aktówki. – O, jest – powiedziała w końcu. – Mieszkała w hotelu w Meriden, a pogrzeb był
w Wallingford.
– Wallingford?
O’Dell sprawdziła ponownie.
– Tak, znasz tam kogoś?
– Nie, ale byłem tam kiedyś. Piękna okolica. Wiesz, kto podpowie ci, z kim się
skontaktować? Nasza koleżanka, detektyw Julia Racine, stamtąd pochodzi.
– Nasza koleżanka? Skoro wiesz, skąd pochodzi, to chyba twoja koleżanka.
– Daj spokój, O’Dell, sądziłem, że zawarłyście… no, powiedzmy, rozejm.
Racine i O’Dell były tak różne jak dzień i noc. Mniej więcej rok temu, kiedy los zetknął je
w pracy, Julia Racine w dramatycznych okolicznościach uratowała życie matki O’Dell. Od
tamtej pory, niezależnie od niezgodności charakterów, obie panie detektyw tolerowały się
wzajemnie.
– Wiesz, że moja matka raz w miesiącu je lunch z Racine?
– Serio? To miło.
– Ja nie jadam z matką lunchu raz w miesiącu.
– Może powinnaś.
O’Dell zmarszczyła czoło i wróciła do faksu.
– Chyba zadzwonię do tamtejszego biura.
Tully pokręcił głową. Jak na inteligentną kobietę, jego partnerka bywała irytująco uparta.
– A z jakiego powodu ta Begley spotykała się z doktor Patterson?
O’Dell popatrzyła na niego znad kartki papieru.
– Wiesz, że Gwen nie może mi tego ujawnić. Obowiązuje ją tajemnica lekarska.
– Pomogłoby nam, gdybyśmy wiedzieli, czy jest mocno świrnięta.
– Świrnięta? – Kolejna zmarszczka na czole. Tully bardzo ich nie lubił, zwłaszcza kiedy
sprawiały, że czuł się jak ostatni idiota. I nie miało znaczenia, czy Maggie akurat miała rację,
czy też nie.
– Wiesz, co mam na myśli. Dobrze byłoby wiedzieć, do czego jest zdolna. Na przykład
czy ma skłonności samobójcze.
– Gwen zmartwiła się, bo ta kobieta poznała tam faceta. I przez to może być
w niebezpieczeństwie.
– Ile czasu tam spędziła?
O’Dell przerzuciła papiery.
– Wyjechała w zeszły poniedziałek, czyli minął tydzień.
– Jak mogła się poważnie zaangażować w ciągu tygodnia? Mówiłaś, że pojechała na
pogrzeb. Kto poznaje faceta na pogrzebie? Mnie nie udaje się poderwać babki nawet w pralni
samoobsługowej.
Posłała mu uśmiech, prawdziwy wyczyn z jej strony. O’Dell rzadko doceniała jego próby
dowcipkowania. A skoro na nie zareagowała, znaczy, że jej dobry humor powoli wraca.
– Maggie, daj mi znać, jak będziesz potrzebowała pomocy, dobra?
Tym razem spojrzała na niego podejrzliwie, a on zastanowił się, i to nie po raz pierwszy,
czy doktor Patterson przypadkiem nie zwierzyła się O’Dell z ich bostońskiej schadzki. Jezu,
schadzka to nie jest najlepszy termin. Brzmi jakoś tak prostacko. Prostacko – to również
kiepskie słowo. Więc raczej… O’Dell znowu patrzyła na niego z uśmiechem.
– Co?
– Nic.
Wstał i ruszył do wyjścia. Chciał, żeby poważnie potraktowała jego propozycję pomocy,
a zatem dodał:
– Mówię serio, O’Dell. Powiedz mi, jak będziesz chciała, żeby ci w czymś pomóc. To
znaczy w związku z którąkolwiek sprawą, a nie przy kopaniu w ogrodzie. Mam chore kolano,
jeżeli pamiętasz.
– Dzięki. – W dalszym ciągu po jej twarzy błąkał się cień uśmiechu.
O tak, ona wie. Ona coś wie.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Wallingford, Connecticut
Lillian Hobbs bardzo lubiła poniedziałki. Tylko tego dnia zostawiała Rosie samą w porze
największego ruchu, gdy klienci przybywali najliczniej.
Rosie gotowała mleko do café au lait oraz zbierała lepkie dwudziestopięciocentówki za
ciastka i „New York Timesa”. Uważała, że im większy ruch, tym lepiej. Dla niej to nie
problem. W końcu to był jej pomysł, żeby przy małej księgarence urządzić barek kawowy.
– To nam przyniesie zysk – obiecała. – Wpadnie masa przechodniów, którzy inaczej
nawet by tu nie zajrzeli.
Jeżeli Lillian obawiała się czegokolwiek, to właśnie owych przechodniów. A więc
z początku buntowała się przeciw pomysłowi Rosie. No, może bunt to zbyt mocne słowo.
Lillian Hobbs przez całe czterdzieści sześć lat życia tak naprawdę przeciw niczemu się nie
zbuntowała. Po prostu uznała wprowadzanie dodatkowej działalności za mało rozsądne.
Martwiło ją, że bar kawowy będzie zakłócał spokój. Że przyciągnie plotkarzy, którzy wolą
wymyślać własne historie, niż kupować cudze z księgarnianych półek.
A jednak Rosie miała rację. Znowu miała rację. Klienci wpadający na kawę rozkręcili
interes. Nie chodzi tylko o to, że co dzień wykupywali „New York Timesa” i „USA Today”.
Lepiej sprzedawały się także magazyny, a czasem ktoś przy okazji sięgał po jakieś czytadło
w miękkiej oprawie. Wkrótce stali kawiarze – nawet ci uzależnieni od café au lait z bitą
śmietaną i espresso – zaczęli grzebać na półkach i wpadać do księgarni po pracy
i w weekendy. Czasami przyprowadzali ze sobą rodziny albo przyjaciół. Więc ostatecznie to
nie był taki zły pomysł.
Tak, Rosie miała rację.
Lillian nie wahała się przyznać tego głośno. Wiedziała, że wspólniczka ma głowę do
interesów. A zatem biznes był mocną stroną Rosie, a książki Lillian. Dzięki temu tworzyły
tak znakomicie dobraną parę. Lillian nie przeszkadzało nawet to, że Rosie co i rusz wypomina
jej brak zdolności handlowych. Jak miałoby przeszkadzać, skoro mogła codziennie oddawać
się swojej pasji? Najlepsze ze wszystkich dni były poniedziałki, zupełnie jakby raz
w tygodniu świętowała Gwiazdkę. Siedziała w mrocznym, zapełnionym po brzegi magazynie,
uzbrojona w nóż do cięcia kartonu, i dogadzała sobie filiżanką kawy o smaku orzechów
laskowych.
Rozcinanie każdego pudełka było dla Lillian niczym otwieranie paczki z cennym darem.
Każda nowa dostawa książek, wdychanie zapachu farby drukarskiej, papieru i oprawy
przenosiło ją bezboleśnie do kompletnie innego świata. Nieważne, czy dostarczono akurat
pozycje dotyczące historii osiemnastego wieku, karton harlequinów czy najnowszy bestseller
„New York Timesa”. Uwielbiała dotykać książki, wciągać w nozdrza ich zapach, patrzeć na
nie. Czy istnieje w ogóle większe szczęście?
Jednak tego ranka stosy kartonów nie były w stanie zatrzymać wędrujących myśli Lillian.
Roy Morgan, właściciel sąsiedniego sklepu z antykami, przed godziną wpadł do księgami
i wykrzykiwał jak szalony. Z czerwoną twarzą – Lillian zauważyła, że nawet koniuszki jego
uszu płonęły – i rozszalałym wzrokiem Roy wyglądał, jakby za chwilę miał paść na atak
serca. Albo jakby przeżył poważne załamanie nerwowe. Tyle że Lillian nie znała nikogo, kto
byłby bardziej zrównoważony niż Roy.
Jednak gdy tu przybiegł, strasznie szybko wyrzucał z siebie słowa, prawie nie panował
nad sobą, jąkał się jak człowiek ogarnięty paniką lub nadmiernie rozgorączkowany. Jak ktoś,
kto traci rozum. A jego słowa niezbicie świadczyły, że właśnie to się z nim działo.
– Kobieta w beczce – powtarzał po wielekroć. – Ktoś ją wepchnął do beczki, a oni ją
znaleźli. Dwustupięćdziesięciolitrowa beczka. Na wschód od rezerwatu McKenzie. Beczka
była pod zwałami piaskowca w starym kamieniołomie McCarty’ego.
Brzmiało to całkiem jak historia z thrillera. Coś, co mogłoby wyjść spod pióra Patricii
Cornwell albo Jeffery Deaver.
– Lillian! – zawołała Rosie, stając w drzwiach magazynu. Nie przejęła się zbytnio, że
wystraszyła wspólniczkę. – Chodź, zobacz wiadomości.
Wszyscy stłoczyli się wokół trzynastocalowego telewizora, którego Lillian nigdy dotąd
nie widziała. Ktoś postawił go między ladą z ciastkami i pojemnikiem z serwetkami. Nawet
ulubiony stary słoik Rosie, w którym trzymała różowe paczuszki sweet’n low, został
przesunięty na bok.
Lillian wystarczył rzut oka na ekran telewizora i od razu wiedziała, o co chodzi. Najpierw
barek kawowy, teraz telewizor. Zrozumiała, że cokolwiek się wydarzyło, przyniesie ze sobą
nieodwracalne zmiany. I to wcale nie na lepsze. Czuła to jak zbliżającą się burzę. Czuła tak
samo jak wówczas, gdy była dzieckiem i potrafiła przewidzieć wybuchy złości matki.
Na małym ekranie zobaczyła Calvina Vargusa, który prowadził interes z jej bratem. Stał
na wprost szczupłej dziennikarki z wiadomości, masywny, sztywny i zwalisty, ale
z głupawym chłopięcym uśmiechem, jakby właśnie odkrył zakopany skarb.
Lillian słuchała opowieści o tym, jak jego maszyna wykopała spośród kamieni beczkę.
Część niecenzuralnych słów, a Calvin ich nie żałował, została zagłuszona przenikliwym
,,bip”.
– Upuściłem ją na ziemię. Łup! Właśnie tak. No i ta (bip) pokrywa tak jakoś odskoczyła.
No i dam się (bip), jeśli w środku nie było (bip) truposza.
Lillian powiodła wzrokiem po zgromadzonych – było kilkunastu stałych klientów –
i szukała brata. Czy wpadł już dziś na codzienną szklankę mleka i słodką bułkę, żeby jak
zwykle ponarzekać na swoje dolegliwości? Czasami bolały go plecy, innym razem cierpiał na
zapalenie kaletki maziowej albo na żołądek. Ciekawe, co powiedziałby na odkrycie swojego
wspólnika.
No i w końcu go wypatrzyła. Walter Hobbs siedział przy końcu lady i popijał mleko trzy
stołki od szaleństwa przy ekranie. Lillian obeszła tłumek i siadła obok brata. Podniósł na nią
wzrok, po czym wrócił spojrzeniem do leżącego przed nim ,,Newsweeka”, bardziej
zainteresowany śmiercią członków Al Kaidy na drugim końcu świata niż ciałem znalezionym
na własnym podwórku.
Nie patrząc na siostrę i nie czekając na pytanie, Walter Hobbs potrząsnął głową i mruknął:
– Czemu, do cholery, nie trzymał się z daleka od tego pieprzonego kamieniołomu?
ALEX KAVA GRANICE SZALEŃSTWA At the Stroke of Madness Tłum.: Katarzyna Ciążyńska ROZDZIAŁ PIERWSZY Sobota, 13 września Meriden, Connecticut Dochodziła północ, a Joan Begley nadal wytrwale czekała. Wybijała nerwowy rytm na kierownicy, a w lusterku wstecznym wypatrywała reflektorów samochodu. Udawała, że nie dostrzega odległych zygzaków błyskawic, mówiła sobie, że burza jej nie dosięgnie. Od czasu do czasu spoglądała przez przednią szybę, lecz bardziej od spektakularnego widoku nocnego miasta interesowały ją boczne lusterka, jakby mogły pokazać coś, co umknęło wstecznemu. ,,Obiekty często znajdują się bliżej, niż się na pozór wydaje”. Napis na lusterku od strony pasażera wywołał jej uśmiech, zaraz jednak zadrżała. W tej przeklętej ciemnicy niczego nie zobaczy, póki to coś nie wyląduje na dachu jej samochodu.
– Brawo, Joan – fuknęła. – Już jesteś wkurzona. A przecież trzeba myśleć pozytywnie. Bo w końcu jaki pożytek z sesji terapeutycznych u doktor Patterson, jeśli tak łatwo odrzuci wszystko, co dzięki nim osiągnęła? Tylko co go tak długo zatrzymuje? Chyba, że był wcześniej i – nie doczekawszy się jej – zrezygnował. Ona zaś przyjechała z dziesięciominutowym opóźnieniem, zresztą nie z własnej winy. To on zapomniał uprzedzić ją o rozwidleniu tuż przed samym wjazdem na szczyt. W rezultacie musiała nadrobić drogi, jakby nie dość było, że wzgórze spowiła kompletna ciemność. Gęsty baldachim z gałęzi nie przepuszczał światła księżyca, którego i tak już niewiele docierało. Wkrótce zastąpi je koszmarna feeria błyskawic. Boże, jak ona nie znosi burzy. Powietrze było naładowane, czuła ten specyficzny metaliczny smak, podobny do tego, który zostaje w ustach po wyjściu od dentysty z nową plombą. To tylko zwiększało niepokój Joan, przypominało, że nie powinna tu być. Że nie powinna tego robić… że nie powinna tego robić po raz kolejny. Przez te durne burzowe chmury straciła zmysł orientacji. W każdym razie oskarżała je o to, choć tak naprawdę pogubiła się, dopiero gdy wsiadła do wynajętego samochodu. Na domiar złego ulice w miastach w Connecticut nie zważały na zdrowy rozsądek i kompletnie lekceważyły linie i kąty proste. W ciągu paru minionych dni Joan wielokrotnie gubiła drogę. Tego wieczoru, kiedy wjeżdżała na wzgórze, kilka razy skręciła nie tam, gdzie powinna, choć powtarzała sobie, że to się nie zdarzy, że nie może się znowu zgubić. Gdyby nie ów stary mężczyzna z psem, dalej jeździłaby w kółko i szukała West Peak. – Zbieram orzechy – oznajmił nieznajomy. Nie poświęciła wówczas tej informacji uwagi, zbyt niespokojna i zajęta własnymi sprawami. Teraz, czekając, przypomniała sobie, że mężczyzna nie miał żadnej torby ani kosza. Tylko latarkę. Kto zbiera orzechy w środku nocy? Dziwne. Tak, było coś osobliwego w tym człowieku. Miał nieobecny wzrok, a przy tym, jakby dla kontrastu, żywo gestykulował, kiedy objaśniał, jak dojechać na zacieniony szczyt, gdzie huczał wiatr i trzeszczały gałęzie. Jakie licho ją tu przywiodło? Sięgnęła po telefon komórkowy i wystukała numer. Po drugim dzwonku usłyszała, niestety, głos automatycznej sekretarki. – Tu numer doktor Patterson. Proszę podać nazwisko i numer telefonu, oddzwonię najszybciej, jak to będzie możliwe. – Możliwie najszybciej może być za późno – mruknęła Joan zamiast powitania. Potem ogarnął ją śmiech i pożałowała tych słów, ponieważ doktor Patterson na pewno będzie szukać
w nich drugiego dna. Ale ostatecznie czy nie za to właśnie płaci jej taką grubą forsę? – Witam, pani doktor, to znowu ja. Proszę wybaczyć, że jestem natrętna, ale miała pani rację. Znowu to robię, czyli niczego się nie nauczyłam. Znowu tkwię w środku nocy w samochodzie i czekam na… taa, zgadła pani, na faceta. Ale Sonny jest inny. Pamięta pani może, pisałam pani o nim w mailu. Rozmawiamy, dużo rozmawiamy. Przynajmniej jak dotychczas. To naprawdę sympatyczny facet. Nie mój typ, co? Nie umiem prawidłowo oceniać mężczyzn. Równie dobrze może być mordercą, który zabija siekierą. – Zaśmiała się z przymusem. – Wie pani co? Po prostu miałam nadzieję. Nie wiem, może miałam nadzieję, że pani wybije mi go z głowy. Uratuje mnie przed… no, wie pani… Przede mną, jak zawsze. Kto wie, może on wcale nie przyjdzie? Ale my spotkamy się jak zwykle w poniedziałek na naszej stałej randce. Wtedy będzie pani miała okazję mnie obsztorcować. Okej? Rozłączyła się, nim w słuchawce obcy glos zaproponował odsłuchanie nagranej wiadomości, wprowadzenie zmian albo skasowanie. Tego wieczoru Joan nie chciała już podejmować żadnych decyzji. Miała tego dosyć, bo od kilku dni nic innego nie robiła. Wybrać pakiet pogrzebowy Niebiański Spokój czy może droższy Deluxe Premium, przeznaczony dla klientów, których gryzie sumienie? Białe róże czy białe lilie? Trumna orzechowa z mosiężnym wykończeniem czy mahoniowa z jedwabną podszewką? Dobry Boże! Kto by pomyślał, że pogrzeb wymaga aż tylu rozstrzygnięć! Wrzuciła telefon to torebki i przeczesała palcami gęste jasne włosy, niecierpliwie odgarniając z czoła wilgotne kosmyki. Zerknęła we wsteczne lusterko i zapaliła światło nad głową, żeby zobaczyć ciemne odrosty. Musi się nimi zająć, i to pilnie. Być blondynką – to kawał roboty. – No, kobieto, twoje utrzymanie jest coraz kosztowniejsze – powiedziała do odbicia w lusterku. Z trudem rozpoznawała swoje oczy. Drobne zmarszczki mimiczne przekształcały się w głębokie bruzdy. Co teraz wymyśli? Jaką zmianę wprowadzi w swoim wizerunku? Boże! Odwiedziła już nawet chirurga plastycznego. Czego się spodziewała? Że zdoła zrekonstruować siebie sprzed lat, posługując się metodą, która jej służy do tworzenia rzeźb? Ulepi nową Joan Begley z gliny, zanurzy w mosiądzu, a potem na dodatek przylutuje parę nowych szczegółów? To raczej nieosiągalne. A jednak zaczynała panować nad dietą i efektem jo-jo. No dobra, „panować” to nie najwłaściwsze określenie, ponieważ nie była do końca przekonana, że już to kontroluje. Trzeba jednak przyznać, że dobrze się czuła w nowym ciele. Naprawdę dobrze. Była w stanie robić rzeczy, które wcześniej musiała wykluczyć. Miała więcej energii. Spadek wagi pozwolił jej swobodniej pracować nad rzeźbami z metalu, bo nie traciła już co pięć
minut tchu. Tak, przez ten ubytek kilogramów zyskała nowe bodźce, jakby po okresie okropnej stagnacji powróciła do pracy i życia. Czemu więc nie potrafiła zdusić cichego, irytującego głosu, tego nieprzerwanie dręczącego pytania: „Jak długo to potrwa tym razem?”. Prawdę mówiąc, pomimo rozmaitych korzyści i wspaniałego samopoczucia nie ufała nowej osobie, w którą się z wolna przeistaczała, podobnie jak nie wierzyła w czekoladę bez cukru czy beztłuszczowe chipsy ziemniaczane. Podejrzewała w nich jakąś przykrą niespodziankę, na przykład niesmak po jedzeniu albo chroniczną biegunkę. Ale przede wszystkim nie ufała sobie. W tym tkwił największy problem. To właśnie przywiodło ją na owo wzgórze w samym środku nocy i kazało czekać, aż dzięki jakiemuś facetowi poczuje się lepiej – Jezu, jak trudno to wyznać – aż dzięki niemu poczuje się kompletna i spełniona. Zdaniem doktor P. Joan uważa, że nie zasługuje na szczęście, i to jest główną przyczyną jej kłopotów. Że niby brak jej poczucia wartości, czy jak to tam zwą w tej ich psychopaplaninie. Do znudzenia powtarzała Joan, że żadne korekty wyglądu zewnętrznego niczego nie zmienią, dopóki nie ulegnie przemianie jej wnętrze. Boże! Joan była wściekła, kiedy lekarka miała rację. Zastanowiła się, czy nie zadzwonić do niej po raz drugi. Nie, to śmieszne. Zerknęła we wsteczne lusterko. On już i tak raczej nie przyjedzie. I nagle uświadomiła sobie, że jest zawiedziona. Czy to bardzo głupie? Może faktycznie sądziła, że ten facet będzie inny. Przecież różnił się od mężczyzn, z którymi zazwyczaj się zadawała. Był cichy, nieśmiały i zainteresowany. Tak, słuchał jej z zaciekawieniem. Tego sobie nie wymyśliła. Sonny się nią interesował, a może nawet przejmował, zwłaszcza kiedy mu nagadała o swoich kłopotach z nadwagą spowodowanych zaburzeniami hormonalnymi, zupełnie jakby łakomstwa w żaden sposób nie można było kontrolować. Sonny uwierzył jej słowom, nie uznał ich za tchórzliwą wymówkę. On jej uwierzył. Po co się oszukiwać? To dlatego czeka w ciemności na odludziu. Kiedyż to po raz ostatni wzbudziła poważne zainteresowanie w mężczyźnie? Ona, a nie jej nowa szczupła figura i farbowane blond włosy. Wyłączyła lampkę nad głową i patrzyła na oświetlone miasto w dole. Całkiem ładny widok. Gdyby była w innym nastroju, dostrzegłaby może w tej sytuacji coś romantycznego, niezależnie od niepokojącego grzmotu. Czy to kropla deszczu spadła na przednią szybę? No świetnie. Cudownie! Tylko tego jej trzeba. Zaczęła na powrót bębnić palcami po kierownicy i czujnie zerkać w boczne lusterka, a potem znowu we wsteczne.
Czemu Sonny tak się spóźnia? Czyżby zmienił zdanie? Ale dlaczego? Wzięła torebkę i włożyła rękę do środka, aż usłyszała na dnie znajomy szelest. Wyjęła paczuszkę drażetek M&M. Wysypała je na dłoń i po jednej wrzucała do ust jak tabletki antydepresyjne zoloft, licząc na to, że czekolada uspokoi nerwy. Zazwyczaj jej pomagała. – Ależ przyjedzie, oczywiście, że tak – oświadczyła głośno z pełnymi ustami, jakby musiała usłyszeć swój głos, żeby słowa nabrały znaczenia. – Coś go zatrzymało. To bardzo zajęty facet. W minionym tygodniu tyle dla niej zrobił… Cóż, to jasne, że na niego poczeka. Oszukiwała się, wmawiając sobie, że śmierć babci wcale jej nie obeszła. Tymczasem babcia była jedyną osobą, która naprawdę ją rozumiała i wspierała. Jedyną, która jej broniła i uparcie twierdziła, że Joan mieszka sama mimo ukończonej czterdziestki, bo to jest zgodne z jej niezależną naturą i nie ma w tym nic godnego litości. A teraz babcia, jej obrończyni i powiernica, jej adwokat, odeszła. Żyła długo i szczęśliwie, ale ta świadomość nie wypełniała pustki, którą pozostawiła po sobie w życiu Joan. Sonny pojmował ową znaczącą nieobecność i tylko dzięki niemu przetrwała ostatni tydzień. Wspierał ją, zachęcał, żeby przeżyła bolesną stratę w pełni, choćby miało to oznaczać gorzkie łzy i ciskanie gromów. Uśmiechnęła się na wspomnienie jego poważnej miny z przecinającą czoło zmarszczką. Zawsze był taki poważny i opanowany. A ona na tym etapie życia potrzebowała siły i autorytetu. Raptem, jakby w nagrodę za cierpliwość, pojawiły się reflektory samochodu. Wóz wił się między drzewami. Gładko i spokojnie pokonywał zakręty, jakby kierowca zmierzający do sekretnego, górującego nad miastem miejsca dobrze znał nieoświetloną drogę. Jakby często nią jeździł. Joan ścisnęło w żołądku. Podniecenie. Niepokój. Nerwy. Cokolwiek to znaczyło, udzieliła sobie reprymendy. Takie emocje przystoją nastolatce, ale nie kobiecie w jej wieku. Samochód zbliżył się, Joan poczuła na karku ostre światło reflektorów, zupełnie jakby to były silne dłonie Sonny’ego, czasami pachnące wanilią. Mówił, że wanilia zabija nieprzyjemne gryzące zapachy, z którymi ma na co dzień do czynienia w pracy. Tłumaczył się ze wstydem, ale jej to nie przeszkadzało. Polubiła ten zapach. Miał w sobie coś kojącego. Nad głową Joan grzmotnęło porządnie, z chmur spadało coraz więcej kropli, które rozpluskiwały się na szybach samochodu i zamazywały widok. Dostrzegała teraz tylko cień mężczyzny, czarną sylwetkę w kapeluszu, która wysiada z auta. Wyłączył silnik, ale zostawił światła, przez co jeszcze trudniej było go zobaczyć.
Potem wyjął coś z bagażnika, jakąś torbę. Ubrania na zmianę? Może przywiózł jej pożegnalny prezent? Uśmiechnęła się znowu. Gdy podszedł bliżej, spostrzegła, że mężczyzna niesie długi i wąski przedmiot. Trzymał go za rączkę. Może to worek marynarski? Stał już przy drzwiach jej wozu. W świetle błyskawicy przed oczami Joan mignął metal. Poznała podobny do łańcucha mechanizm wokół ostrza. Chyba wzrok ją myli. To jakiś żart. Tak, żart. Po co przynosiłby piłę łańcuchową? Potem zobaczyła jego twarz. Za zasłoną równo padającego deszczu i w świetle błyskawic twarz mężczyzny była posępna i złowroga. Patrzył na nią spod kapelusza. Miał wściekłą minę i przeszywający wzrok, który mimo zalanej szyby nie pozwolił Joan opuścić oczu. Coś się stało, coś przerażającego. Mężczyzna wyglądał jak obłąkany. Wpadła w panikę, jej myśli uległy kompletnemu rozproszeniu. A on tkwił przy jej drzwiach i patrzył. Podskoczyła na dźwięk grzmotu, jakby ktoś poddał ją wstrząsom elektrycznym. Instynktownie wyciągnęła ręce w stronę zamka. Szukała po omacku, a serce waliło jej jak oszalałe. A może to kolejny grzmot? Naciskała, pchała, wbijała paznokcie w przyciski. Szyba zjechała w dół z cichym świstem. Zły przycisk – przeklęty wynajęty wóz. Zaczęła znowu naciskać. O Jezu, za późno. Mężczyzna otwierał drzwi. Szum silnika towarzyszył szumowi deszczu. Ten wkurzający szmer ostrzegał ją, że kluczyki są nadal w stacyjce. – Dobry wieczór, Joan – powiedział jak zwykle łagodnie, za to z grymasem gniewu na twarzy, co tylko potwierdzało, że kompletnie stracił rozum. To właśnie wtedy Joan Begley uświadomiła sobie, że nikt nie usłyszy jej krzyków. Nikt nie usłyszy jej ostatniego krzyku.
ROZDZIAŁ DRUGI Poniedziałek, 15 września Wallingford, Connecticut Luc Racine udawał, że to tylko gra. Dwa miesiące temu tak to się właśnie zaczęło. Głupie zgadywanki, w które grał sam ze sobą. Teraz, stojąc w skarpetkach na końcu podjazdu, patrzył na zafoliowaną gazetę, która leżała na ziemi, jak gdyby ktoś dla kawału podrzucił mu bombę zegarową. A jeśli to nastąpi właśnie dzisiaj? A jeśli dziś się pomylił? Co by to znaczyło, do diaska? Odwrócił się o całe sto osiemdziesiąt stopni, żeby sprawdzić, czy sąsiedzi go nie podglądają. Mieliby z tym zresztą nie lada kłopot. Ze swojego trawnika Luc ledwie widział ich domy, nie wspominając już o oknach, doskonale ukrytych za gęstymi krzewami. Słońce, które akurat wyjrzało zza łańcucha górskiego, nie zdołało przeniknąć przez gęste sklepienie listowia potężnego dębu i orzechów, które rosły wzdłuż Whippoorwill Drive. Z trawnika nie było też widać przejeżdżających samochodów. Kręta, zygzakowata droga wysadzana była z obu stron winoroślą i drzewami, których gałęzie miejscami splatały się u szczytu, ograniczając kierowcom widoczność do jakichś piętnastu metrów. Przypominało to jazdę kolejką górską, najpierw niekończący się stromy podjazd, później nagły spadek, a na dodatek zakręty pod kątem dziewięćdziesięciu stopni. I całkiem jak na trasie wyścigu samochodowego, żołądek podchodził do gardła, a stopa zawisała nad hamulcem. Przepiękna okolica, tak samo jak dramatyczne, gwałtowne spadki, dosłownie zapierała dech. To była jedna z tych rzeczy, które Luc Racine tak bardzo tutaj lubił. Powtarzał to każdemu, kto chciał go słuchać. Tak, właśnie tutaj, w samym środku Connecticut, jest wszystko, co trzeba: góry, woda, lasy, a do oceanu kilka minut drogi. Córka często z niego żartowała, że mógłby służyć za „pieprzoną reklamę dla wydziału
turystyki”. Na co za każdym razem odpowiadał: „Nic wychowałem cię po to, żebyś klęła jak marynarz. Nie jesteś jeszcze za duża, żeby oberwać, jak będziesz się tak wyrażać”. Myśl o córce przywołała uśmiech na jego twarz. Wygadana mała, zwłaszcza teraz, kiedy została ważnym detektywem w… Do diaska! Czemu nie pamięta nazwy tego miasta? To prosta nazwa. Tam siedzą wszyscy politycy, Biały Dom tam jest i prezydent. Miał to na końcu języka. Wówczas zdał sobie sprawę, że doszedł niemal do drzwi, a ręce ma puste. – A niech to! – Spojrzał na koniec trawnika. Gazeta leżała tam, gdzie rzucił ją dostawca. Skąd może wiedzieć, jaki jest dzień, skoro zapomniał podnieść głupią gazetę? To niedobry znak. Wyjął z kieszeni koszuli notesik i długopis, zapisał właściwą datę, w każdym razie taką, którą uznał za właściwą, a do tego: „Zaszedłem na koniec trawnika i zapomniałem wziąć gazetę”. Schował z powrotem notes i zauważył, że krzywo zapiął koszulę, tym razem dwa guziki. Bardzo lubił swoje bawełniane koszule, z krótkimi rękawami na lato, z długimi na zimę, ale niestety trzeba będzie się ich pozbyć. Kiedy zawrócił wolnym krokiem na koniec trawnika, usiłował wyobrazić sobie siebie w T-shircie albo koszulce polo wyłożonej na spodnie. Czy to nie będzie wyglądało głupio z czarnym beretem? A jeśli nawet, co go to obchodzi? Podniósł „Hartford Courant”, wyjął gazetę z folii, rozłożył gestem magika. – Dzisiaj mamy… tak, poniedziałek, piętnastego września. Zadowolony złożył dziennik, nie zwracając uwagi na nagłówki, i wsadził pod ramię. – Hej, Scrapple! – krzyknął na teriera rasy Jack Russell, który wychynął z lasu. – Znowu zgadłem. Pies miał to za nic. Całą uwagę skupił na ogromnej kości, którą częściowo niósł, a częściowo ciągnął, chwilami prawie tracąc równowagę. – Scrap, któregoś dnia, staruszku, dopadną cię kojoty i dadzą ci popalić, że kradniesz ich zdobycz. – Kiedy to powiedział, z drugiej strony lasu dobiegł go jakiś hałas, jak gdyby ktoś uderzył czymś metalowym o kamień. Przestraszony pies wypuścił kość i z podkurczonym ogonem podbiegł do nóg pana, jakby nadchodziły zapowiedziane kojoty. – W porządku, Scrapple. – Luc starał się uspokoić teriera, lecz kolejne uderzenie wstrząsnęło ziemią. – Co u licha? Ruszył ścieżką do lasu. Jakieś czterysta metrów drzew i krzewów oddzielało jego ziemię od terenu, gdzie niegdyś był kamieniołom. Przed laty właściciel porzucił interes i wyjechał, zostawiając sprzęt i złoże, które gwałtownie straciło na wartości. Okazało się bowiem, zresztą ku ogólnemu zaskoczeniu, że cenny brunatny piaskowiec przestał się bronić przed
zanieczyszczonym powietrzem i pełną chemikaliów wodą Nowego Jorku. Potem ktoś zaczął wykorzystywać część kamieniołomu na bezpłatne wysypisko śmieci. Luc słyszał, że Calvin Vargus i Wally Hobbs zostali wynajęci do wywózki śmieci i oczyszczenia terenu. Jak dotąd, widział jedynie nową wielką żółtą maszynę zaparkowaną obok starego pordzewiałego sprzętu. Myślał kiedyś, że może Vargus i Hobbs – albo Calvin i Hobbs, jak mówiono o nich w mieście – zrobili sobie w kamieniołomie prywatny magazyn sprzętu. Po drugiej stronie drzew Luc ujrzał koparkę, która przesuwała na boki kamienie wielkości Rhode Island. Zapomniał już, jakie to odludne miejsce i ledwie widział gruntową drogę przez las, która stanowiła jedyny dojazd do kamieniołomu. Zarośnięte pastwisko z jednej strony okolone było wzgórzem, z którego brano piaskowiec, a z trzech pozostałych lasem. W otwartej kabinie koparki siedział Calvin Vargus. Potężnymi ramionami operował dźwigniami maszyny, która połykała kamienie niczym paszcza jakiegoś potwora. Ogromna żółta machina wykonała zakręt i z trzaskiem i hukiem wypluła wielki głaz. Calvin kiwał głową, pomarańczowa czapka bejsbolowa chroniła jego oczy przed porannym słońcem. Dostrzegł Luca i pomachał do niego. Luc wziął to za zaproszenie i także zamachał. W uszach mu huczało. Czuł wibracje maszyny od czubka głowy po koniuszki palców. Był zafascynowany koparką, która dla odmiany Scrapple’a śmiertelnie przeraziła. Co za palant. Kradnie kości kojotom, a boi się najmniejszego hałasu. Wystraszony pies szedł tuż za Lukiem, trącając go nosem w łydkę. Wielka żółta paszcza chwyciła zębami kolejny głaz i jakieś resztki – pokruszony piaskowiec i śmieci. A także zardzewiałą, sfatygowaną beczkę, która wyśliznęła się ze stalowego uchwytu i stoczyła po stosie kamieni. Po drodze popękała, a pokrywa wystrzeliła w powietrze. Luc patrzył na beczkę, tak zdumiony jej pędem, że rozrzuconą zawartość zdołał dojrzeć jedynie kątem oka. Najpierw pomyślał, że to stare ubrania, zwykłe szmaty. Potem zobaczył rękę i uznał, że należy do manekina. W końcu to wysypisko, jak by nie było. Ale zaraz potem jego uwagę zwrócił odór. Tak nie śmierdzą zwyczajne śmieci. Nie, to był zupełnie inny smród. To cuchnęło jak… jak padlina. Nie przestraszył się wcale, póki Scrapple nie zaczął wyć. Wył bez końca piskliwym głosem, który przebił się przez ryk maszyny. Luc poczuł ciarki na plecach. Calvin zatrzymał czerpak w połowie drogi i wyłączył silnik. Scrapple raptownie ucichł, zapanowała złowróżbna cisza. Luc dostrzegł, że Calvin przesuwa czapkę na tył głowy. Podniósł wzrok na potężnego operatora, który siedział jak sparaliżowany w kabinie. Luc stał
w milczeniu. Wibracje sprzed kilku minut zastąpił głośny stukot. Dopiero po chwili Luc zdał sobie sprawę, że nie jest to dźwięk wydawany przez maszynę. To jego własne serce tak waliło, zagłuszając przelatujące nad głową dzikie gęsi. Były ich dziesiątki, odbywały swoją codzienną drogę z albo do rezerwatu McKenzie. W dali słyszał szum na drodze I-91, charakterystyczny dla godziny szczytu. Zdawało się, że to dzień jak co dzień. Dzień jak co dzień, pomyślał Luc, patrząc na poranne słońce, które spozierało zza wierzchołków drzew i padało na sinobiałe ciało, które wypadło z dwustupięćdziesięciolitrowej beczki. Spotkał się wzrokiem z Calvinem. Sądził, że ujrzy na jego twarzy odbicie własnej paniki. Może i było tam trochę paniki, a także obrzydzenie. Luca najbardziej uderzyło to, czego nie zobaczył na twarzy Calvina Vargusa. A nie zobaczył tam zdziwienia.
ROZDZIAŁ TRZECI Akademia FBI Quantico, Wirginia Maggie O’Dell sięgnęła po ostatniego pączka, z czekoladowym lukrem i różowo-białą posypką, i niemal w tym samym momencie usłyszała syknięcie. Obejrzała się przez ramię na swojego partnera, agenta specjalnego R.J. Tully’ego. – To jest twój lunch? – spytał z naganą. – Deser. – Dodała opakowane w celofan danie dnia. Na tablicy wypisano kredą, że to ,,tacorito super”. Maggie uznała, że pysznej meksykańskiej potrawy nie mogli zepsuć nawet w kantynie FBI. – Pączek to nie jest deser – obstawał przy swoim Tully. – Zazdrościsz mi, bo wzięłam ostatni. – Pozwalam sobie mieć odmienne zdanie. Pączek to śniadanie, nie deser. – Czekał, aż Arlene, która stała po drugiej stronie lady, zwróci na niego uwagę. Najpierw jednak musiała odstawić parujący, zdjęty prosto z pieca garnek z kukurydzą, by można było zamówić u niej befsztyk. – Zapytajmy eksperta. Pączki je się na śniadanie, prawda, Arlene? – Kotku, gdybym miała figurę agentki O’Dell, jadłabym je kilka razy dziennie. – Dzięki, Arlene. – Maggie dołożyła sobie dietetyczną pepsi, potem pokazała kasjerce, że zapłaci również za drugą tacę. – No! – zawołał Tully, zauważywszy jej szlachetny gest. – A cóż to za okazja? – Chcesz powiedzieć, że stawiam tylko z wyjątkowych okazji? – No, owszem… i ten pączek. – A może mam po prostu dobry dzień? – Ruszyła do stolika przy oknie. Za szybą kilku rekrutów kończyło swój codzienny bieg, przemykając między sosnami. – Zajęcia w tej sesji dobiegły końca. Śpię spokojnie, bez żadnych koszmarów. Biorę sobie kilka dni wolnego
pierwszy raz od… chyba od stu lat. Nie mogę się doczekać, kiedy popracuję w ogrodzie. Kupiłam czterdzieści cebulek żonkili do posadzenia. Będziemy z Harveyem cieszyć się cudowną jesienią, kopać ziemię i rzucać patyki. Chyba wystarczy, żebym miała dobry nastrój? Tully bacznie ją obserwował. Kiedy wspomniała o cebulkach kwiatów, czuła chyba, że go nie przekonuje. Pokręcił głową i rzekł: – Nigdy się tak nie cieszysz z wolnych dni, O’Dell. Widziałem cię przed długim weekendem, który zafundował nam rząd. Burczałaś niezadowolonym, rozkazującym tonem, żeby wszyscy byli w robocie we wtorek z samego rana i nie blokowali sprawy, nad którą właśnie pracujesz. Nie zdziwiłbym się, gdyby twoja teczka pękała od służbowych dokumentów, nad którymi zamierzasz ślęczeć w te tak zwane wolne dni. Więc o co tak naprawdę chodzi? Czemu szczerzysz zęby jak kot, który właśnie z wielkim smakiem zżarł papużkę? Maggie przewróciła oczami. Jej partner na sekundę nie przerywał dochodzenia, wciąż musiał rozwiązywać zagadki. Zresztą trudno było mieć do niego pretensję o nawyki, którymi również ona przesiąkła, Może było to po prostu nierozerwalnie związane z ich zawodem. – Okej, skoro musisz wiedzieć. Mój adwokat w końcu otrzymał od adwokata Grega ostatni, absolutnie ostatni z dokumentów rozwodowych. Tym razem nie brakowało żadnego podpisu. – Aha. Więc już po wszystkim. Dobrze się z tym czujesz? – Jasne, że dobrze. Dlaczego miałoby być inaczej? – Nie wiem. – Tully wzruszył ramionami i wsadził koniec krawata, już poplamionego poranną kawą, za koszulę. Potem zebrał widelcem ziemniaki i sos i zrzucił je na befsztyk. Maggie zauważyła, że zanurzył mankiet koszuli w tłustym sosie, oczywiście zupełnie tego nie dostrzegając, skupił się bowiem bez reszty na budowaniu obwałowania z rozgniecionych ziemniaków. Potrząsnęła głową i powstrzymała odruch, by sięgnąć przez stolik i wytrzeć kolejną plamę. Tully za pomocą noża i widelca nadal coś tworzył na talerzu. – Pamiętam, że jak zakończyłem swoją sprawę rozwodową, miałem mieszane uczucia. – Podniósł wzrok, spojrzał jej w oczy i zatrzymał dłoń z widelcem w powietrzu, jakby czekał na wyznanie Maggie. – Twój rozwód nie wlókł się niemal dwa lata. Miałam dość czasu, żeby się z tym oswoić. – Hm, oswoić… – Tully nadal nie spuszczał z niej wzroku. – Nic mi nie jest, naprawdę. To zrozumiałe, że miałeś mieszane uczucia. Musicie razem
z Caroline wychowywać Emmę. My z Gregiem nie mamy dzieci. To najpewniej jedyna dobra decyzja, jaką podjęliśmy podczas naszego małżeństwa. Zaczęła rozpakowywać tacorito, myśląc przy okazji, dlaczego Arlene używa tyle folii. W pewnej chwili przerwała. To było silniejsze od niej. Wzięła serwetkę i przytknęła ją do zatłuszczonego mankietu Tully’ego. Nie czuł się już teraz w takich sytuacjach zakłopotany i zawstydzony, jak na początku ich znajomości. Tym razem nawet uniósł w stronę Maggie zapaskudzony mankiet. – A co u Emmy? – spytała, wracając do swojego lunchu. – W porządku. Ma mnóstwo pracy, rzadko ją widuję. Za dużo zajęć popołudniowych, jakby same lekcje nie wystarczały. No i chłopcy… za dużo chłopców. Zadzwonił telefon komórkowy Maggie. – O’Dell, słucham. – Maggie, mówi Gwen. Możesz teraz rozmawiać? – Właśnie jemy z Tullym lunch. A o co chodzi? Maggie zorientowała się po jej głosie, że sprawa jest pilna, mimo że Gwen usiłowała zamaskować to profesjonalnym tonem. Znały się już prawie dziesięć lat, od momentu gdy Maggie pojawiła się w Quantico jako uczestniczka specjalnego programu z dziedziny medycyny sądowej, Gwen zaś bywała często zapraszana jako psycholog konsultant przez szefa Maggie, zastępcę dyrektora Kyle’a Cunninghama. Mimo różnicy wieku – Gwen była o trzynaście lat starsza od Maggie – z miejsca połączyła je przyjaźń. – Czy mogłabyś coś dla mnie sprawdzić? – Jasne, a co? – Martwię się o pacjentkę. Mam obawy, że wpadła w kłopoty. – Okej. – Maggie była nieco zdziwiona. Gwen rzadko opowiadała o swoich pacjentach, a tym bardziej nie prosiła o pomoc dla nich. – Jakie kłopoty? – Nie jestem pewna. Może to nic takiego, ale czułabym się lepiej, gdyby ktoś to sprawdził. W sobotę w nocy zostawiła mi dość niepokojącą wiadomość na sekretarce, ale nie zdołałam jej złapać telefonicznie, a dziś rano nie przyszła na sesję. Nigdy nie opuszczała naszych spotkań. – Próbowałaś kontaktować się z jej pracodawcą czy rodziną? – To artystka, nie ma pracodawcy. Ani rodziny, o której bym wiedziała, poza babcią… Nie, ale babcia niedawno zmarła. Moja pacjentka właśnie pojechała na jej pogrzeb. Wiesz, jaki to może być wstrząs. Tak, Maggie znała te emocje. Minęło już ponad dwadzieścia lat, a do niej w dalszym
ciągu, przy okazji każdego pogrzebu, powracał obraz jej dzielnego ojca, który walczył z ogniem, a potem leżał w mahoniowej trumnie, z przedziałkiem po niewłaściwej stronie, z poparzonymi rękami zawiniętymi w folię i ułożonymi wzdłuż ciała. – Maggie? – Może po prostu zrobiła sobie dzień czy dwa wolnego? – Wątpię. Z początku nie chciała nawet jechać na pogrzeb. – To może miała wypadek w drodze powrotnej? – Maggie zastanawiała się, czy Gwen nie przesadza. Nie widziała nic dziwnego w tym, że nieznana jej kobieta wolała pobyć gdzieś sama po pogrzebie, zamiast biec do psychoanalityka i penetrować swoje emocje. Z drugiej strony miała pełną świadomość, że nie wszyscy reagują na stres i tragedie tak samo jak ona. – Nie, wynajęła tam samochód. Widzisz, jest jeszcze coś. Samochód nie został zwrócony. W hotelu poinformowano mnie, że planowała zostać do wczoraj, ale dotąd się nie wymeldowała ani nie powiadomiła, że chce przedłużyć pobyt. Wczoraj nie zgłosiła się na samolot. To zupełnie nie w jej stylu. Ma różne problemy, dlatego spotyka się ze mną. ale jest odpowiedzialna i dobrze zorganizowana. – Sama stwierdziłaś, że pogrzeby czasami wykańczają emocjonalnie. Może potrzebowała paru samotnych dni przed powrotem do codziennej rutyny. A skąd wiesz, że nie zgłosiła się na samolot? – Linie lotnicze nie podają list pasażerów. Gwen latami wygłaszała jej kazania na temat przestrzegania prawa. Teraz Maggie czekała, aż przyjaciółka wyzna, że tym razem sama je naruszyła. Posiadała przecież sporo informacji, które niełatwo zdobyć. – Maggie, nie powiedziałam jeszcze wszystkiego. – W głosie Gwen znów pojawił się niepokój. – Ona kogoś poznała… mężczyznę. Taką wiadomość zostawiła mi na sekretarce. Dzwoniła specjalnie po to, bym wyperswadowała jej to spotkanie. Ona ma skłonność… skłonność… – Urwała. – Posłuchaj, nie mogę dzielić się z tobą wszystkimi szczegółami z jej prywatnego życia. Powiedzmy, że w przeszłości fatalnie wybierała mężczyzn. Maggie zerknęła przez stół. Tully wlepiał w nią oczy i nadstawiał uszu. Przyłapany, szybko odwrócił wzrok. Zauważyła ostatnio – choć to ukrywał – że interesowało go wszystko, co dotyczyło Gwen Patterson. A może ponosi ją wyobraźnia? – Co mówiłaś, Gwen? Myślisz, że ten facet coś jej zrobił? W słuchawce znów zapadła cisza. Maggie czekała. Czy do Gwen dotarło wreszcie, że przesadza? Czemu tak bardzo obchodzi ją ta kobieta? Maggie nie przypominała sobie, żeby doktor Patterson kiedykolwiek tak pieściła się z pacjentami. Co innego z przyjaciółmi, bo tym z wielkim zapałem matkowała. Ale nie pacjentom.
– Czy możesz to jakoś sprawdzić? Zadzwonić do kogoś? Maggie ponownie spojrzała na Tully’ego. Skończył jeść i teraz udawał, że wygląda przez okno, za którym kolejna grupa rekrutów w przepoconych podkoszulkach i szortach biegała między drzewami. Nabrała jedzenie na widelec. Czemu Gwen tak nagle postanowiła zostać opiekunką akurat tej pacjentki? Przecież ta historia wygląda tak prosto i zwyczajnie. Kobieta w żałobie po bliskiej krewnej ucieka od świata, może nawet znajduje pocieszenie w czyichś ramionach. Naturalne reakcje, naturalne potrzeby. Czy Gwen tego nie widzi? – Maggie? – Zrobię, co się da. Gdzie się zatrzymała? – Pogrzeb był w Wallingford, w Connecticut. Ale wynajęła pokój w Ramada Plaza Hotel, tuż obok, w miejscowości Meriden. Mam numery telefonów i adresy, mogę ci potem przefaksować. Wiem, że ten facet ma na imię Sonny. Maggie nagle wstrzymała oddech. Gdzieś w środku poczuła lodowaty ucisk. Podczas całej rozmowy powtarzała w duchu: „Byle to nie było w Connecticut”.
ROZDZIAŁ CZWARTY Szeryf Henry Watermeier zsunął kapelusz na tył głowy i otarł pot z czoła. – Kurwa! – mruknął. Miał chęć iść przed siebie, rozchodzić swoją złość. Musiał sobie dopiero przypomnieć, że nie wolno mu ruszać się z miejsca. A zatem stał z rękami na klamrze od pasa, czekał, patrzył i usiłował myśleć, a zarazem ignorować odór śmierci i bzyczenie much. Jezu! Pieprzone muchy, miniaturowe sępy, niecierpliwe i upierdliwe mimo plandeki z brezentu. Henry widział już ciała upchnięte w różnych dziwacznych miejscach. Przez trzydzieści lat pracy w nowojorskiej policji zobaczył więcej niż powinien. Ale nie tutaj. Podobna zbrodnia nie miała prawa wydarzyć się w Connecticut. Od tego właśnie chciał uciec, kiedy żona namówiła go, by się przenieśli na to odludzie. Taa, jasne, w okręgu Fairfield i na wybrzeżu nigdy nie brakowało podobnych atrakcji. Bez przerwy miały miejsce różne głośne sprawy, przestępstwa dotyczące ludzi na świeczniku. Choćby ta durna dziennikarka, która przejechała swoją terenówką szesnaście osób, czy morderstwo Marthy Moxley, które badano przez całe dziesięciolecia. Albo na przykład sprawa Aleksa Crossa, gwałciciela pochodzącego z Connecticut. Taa, na wybrzeżu i bliżej Nowego Jorku popełniano masę przestępstw, ale w samym centrum Connecticut żyło się spokojniej. I taka ohyda nie miała prawa się tu przytrafić. Henry kazał swoim zastępcom oznaczyć teren żółtą taśmą. Będą jej potrzebowali diabelnie dużo. Przyglądał się, jak dwóch mężczyzn przeciąga taśmę między drzewami. Arliss z pieprzonym marlboro zwisającym z kącika warg i ten dzieciak, Truman, który darł gębę jak potępieniec na każdego, kto śmiał podejść na odległość trzech metrów. – Arliss, uważaj, żeby twój pet nie wylądował na ziemi. Wystraszony zastępca szeryfa podniósł głowę, jakby nie miał pojęcia, o co chodzi szefowi. – Mówię o twoim pieprzonym papierosie. Wyjmij go z ust. Natychmiast.
W końcu Arliss doznał olśnienia, zgasił papierosa na pniu drzewa i już chciał nim cisnąć, ale w ostatniej chwili jego ręka zawisła w powietrzu. Henry widział, jak purpura zalewa kark zastępcy, który ostatecznie wsadził papierosa za ucho pod kapelusz. Henry’ego rozzłościło to równie mocno, jak pet rzucony na ziemię. Odkąd został szeryfem w okręgu New Haven, była to pierwsza większa sprawa i być może ostatnia poważna zbrodnia w jego zawodowej karierze. A te cholerne gnojki robią wszystko, żeby wyszedł na pieprzonego idiotę. Zerknął przez ramię. Udawał, że ocenia sytuację, lecz tak naprawdę chciał tylko się przekonać, czy Kanał 8 w dalszym ciągu kieruje na niego kamerę. Powinien był zgadnąć, że cholerny obiektyw jest wciąż wycelowany w jego plecy. Miał wrażenie, jakby promień lasera przecinał go na pół. Po kiego diabła Calvin Vargus zadzwonił po te parszywe media? Oczywiście, wiadomo po co. Henry znał opinię krążącą w mieście na temat Vargusa. Skurczysyn z werwą zarabiał teraz na swoją reputację, kłapiąc językiem do mikrofonu tej ładnej drobnej reporterki z Hartford, chociaż Henry kazał mu trzymać gębę na kłódkę. Ale żeby powstrzymać Vargusa od gadania, musiałby go przymknąć. Swoją drogą, wcale tego nie wykluczał. Teraz jednak potrzebował chwili skupienia. Vargus był jego najmniejszym zmartwieniem. Uniósł plandekę i zmusił się, żeby raz jeszcze spojrzeć na zwłoki, a przynajmniej na tę część, która wystawała z beczki. Ręka ubrana była na jego oko w jedwabną bluzkę z ozdobnym mankietem. O paznokcie niedawno zadbała manikiurzystka. Włosy mogły być farbowane, przy przedziałku kolor wyraźnie ciemniał. Trudno powiedzieć, bo wszystko było upaćkane krwią. Potworną ilością krwi. Jedno śmiertelne uderzenie. Nie musiał być specjalistą od medycyny sądowej, żeby tyle wiedzieć. Położył z powrotem plandekę, ciekaw, czy kobieta pochodzi z tej okolicy. Może to kochanka jakiegoś drania? Przed wyjazdem z biura przejrzał listę zaginionych osób, podkreślił te, które zaginęły w okręgu New Haven, ale żadna z nich nie pasowała do wstępnego opisu ofiary. Na liście znajdował się student college’u, który zniknął ze szkoły ostatniej wiosny, nastoletni narkoman, który prawdopodobnie zwiał z domu, i starsza kobieta, która pewnego ranka wyszła po mleko i ślad po niej zaginął. Henry nie znalazł pośród tych ludzi długowłosej kobiety po czterdziestce w kosztownej jedwabnej bluzce i z wymanikiurowanymi paznokciami. Zaczerpnął głęboko powietrza, żeby dotlenić umysł. Spojrzał na bezchmurne błękitne niebo, po którym przelatywał kolejny klucz dzikich gęsi. Takim to dobrze. A może on jest już stary i zmęczony. Może już pora na tę cudowną emeryturę, niekończące się wędkowanie nad Connecticut River z zimnym budweiserem i kanapkami z wędzonym indykiem, salami
i serem provolone. Taa, kanapka, ale nie byle jaka. Taka z baru Vinny, zapakowana porządnie w czysty biały pergamin. Zjadłby sobie teraz taką kanapkę. Rzucił okiem na beczkę. Muchy zakradały się pod plandekę, gdzie ich bzyczenie zamiast przycichnąć, rosło w siłę. Przeklęte sępy. Zagnieżdżą się w wilgotnych miejscach, zanim przyjdzie koroner. Nie ma nic gorszego od much i ich pieprzonych młodych. Widział, do jakich zniszczeń są zdolne w przeciągu paru godzin. Obrzydliwość. A jemu chodzą po głowie kanapki od Vinny. Do diabła, wiele mu trzeba, żeby stracił apetyt. Jego żona, Rosie, powiedziałaby, że to wszystko przez to jego „zblazowanie”. Jezu! Ona naprawdę tak mówi, używa takich słów jak „zblazowany”. Henry twierdził, że jest po prostu wypalony. Krótka służba w roli szeryfa okręgu New Haven miała być łagodnym przejściem od stresów Nowego Jorku do cichej emeryckiej przystani. Ale coś takiego… Nie, na to się nie pisał. Nie życzy sobie, żeby taka masakra nie do rozwikłania schrzaniła mu reputację. Jak ma, do cholery, spędzić tu z Rosie spokojne długie lata, jeśli będzie zmuszony wysłuchiwać za plecami rozmaitych przytyków i rechotów? Raz jeszcze przeniósł wzrok na Arlissa. Cholernemu idiocie przykleił się kawałek żółtej taśmy do podeszwy i ciągnął się za nim jak papier toaletowy. A pieprzony Arliss nawet tego nie zauważył. Nie, zdecydowanie nie tak wyobrażał sobie koniec swojej zawodowej kariery.
ROZDZIAŁ PIĄTY R.J. Tully patrzył, jak O’Dell przegląda teczki ułożone w sterty na biurku. – No i nacieszyłam się urlopem. – Nawet nie próbowała ukrywać, że dobry nastrój odłożyła na później. Tully uznał, że to telefon od doktor Patterson zepsuł jej humor, ale O’Dell nie zwracała uwagi na faks, który wypluwał stronę za stroną ze szczegółami dotyczącymi zaginionej pacjentki Gwen. Zamiast je przejrzeć, Maggie szukała czegoś, co zakopało się w stosach papierów. Może były to dokumenty, które zamierzała wziąć ze sobą do domu i przestudiować podczas wolnych dni przeznaczonych na kopanie w ogrodzie? Tully zapadł się w wyściełanym fotelu. O’Dell zdołała jakimś cudem wcisnąć go do swojego małego, ale dobrze zorganizowanego pokoju, który nieodmiennie wprawiał go w zdumienie. Ich pokoje w Wydziale Dochodzeniowym były jak pudełka po krakersach, lecz u O’Dell w niewytłumaczalny sposób zmieściły się porządnie ustawione półki z równo uszeregowanymi książkami. Mając teraz okazje popatrzeć uważniej, stwierdził, że książki są na dodatek poukładane tematycznie i alfabetycznie. Jego pokój dla odmiany przypominał zapchany do niemożliwości magazyn ze zwałami dokumentów, książek i czasopism, i to niekoniecznie w osobnych stertach. Zalegały na półkach, biurku, krześle dla gości, a nawet na podłodze. Czasami dopisywało mu szczęście i wąską ścieżką trafiał do biurka. Jednak to, co było pod nim, to całkiem inna sprawa. Tam trzymał worek marynarski z butami do biegania, szortami i skarpetkami. Niektóre z nich, zwłaszcza te brudne, zostawały w worku na zawsze. Kiedy o tym teraz pomyślał, doszedł do wniosku, że może to właśnie one odpowiadają za tajemniczy zapach, który ostatnio zawładnął pokojem. Szkoda, że nie ma w nim okna. Ale cóż, zamienił narożny gabinet na drugim piętrze w Clevelandzie na pudełko dwa piętra pod ziemią. Brakowało mu świeżego powietrza, co szczególnie mocno odczuwał o tej porze roku. Najbardziej lubił właśnie jesień. Przynajmniej niegdyś, przed rozwodem.
Zabawne, że tak dzielił teraz swoje życie: na czas przed i po rozwodzie. Przed był o wiele lepiej zorganizowanym człowiekiem. W każdym razie nie był takim beznadziejnym bałaganiarzem. Od chwili przeniesienia do Quantico nie potrafił wrócić do dawnej rutyny. Nie, to nieprawda. To ma niewiele wspólnego z przeprowadzką. Od rozwodu z Caroline nic mu nie wychodziło. Tak, to rozwód doprowadził do tego spadania na łeb, na szyję, spadania w szybkim tempie w kompletne niechlujstwo. Dla O’Dell sfinalizowanie rozwodu było czymś, co można by nazwać wyzwoleniem. Zastanowiło go to, wręcz zaintrygowało. Może jej nawet trochę tego zazdrościł. Tully czekał, a O’Dell nadal czegoś szukała i w dalszym ciągu lekceważyła popiskiwanie faksu. Chciał coś powiedzieć, żeby przywrócić jej dobry humor, coś w rodzaju: „Maggie, jeszcze wiele przed tobą. Jak dotąd, nie wprowadziłaś systemu klasyfikacji dokumentów za pomocą kolorów”. Zanim to powiedział, zauważył, że wszystkie teczki, które wyciągnęła, mają czerwone naklejki. Powściągnął uśmiech. Skoro jego partnerka jest tak przewidywalna, dlaczego zazwyczaj nie potrafi odgadnąć jej zamiarów? Na przykład jak długo będzie go dręczyć tym ostatnim pączkiem? Przyniosła go z kantyny i leżał teraz nietknięty na rogu biurka. Leżał i kusił. W końcu O’Dell wsunęła dokumenty do aktówki i obróciła się, żeby podnieść z ziemi przefaksowane strony. – Nazywa się Joan Begley. – Szybko przeglądała kartki i układała je w kolejności. – Od ponad dziesięciu lat jest pacjentką Gwen. Gwen. Tully wciąż nie pozwalał sobie nazywać jej po imieniu. Doktor Patterson, oto kim dla niego nadal pozostawała. Psychologiem, najlepszą przyjaciółką jego zawodowej partnerki, a czasami także konsultantką FBI i ich szefa, zastępcy dyrektora Cunninghama. Zazwyczaj nieco irytowała Tully’ego pełną arogancji psychopaplaniną. Jednak jasnorude włosy i ładne nogi Gwen – czy raczej doktor Patterson – wzbudzały w nim całkiem inne emocje. Pracując razem w listopadzie poprzedniego roku, Tully i doktor Patterson trochę się zagalopowali. Całowali się, nie, w zasadzie to było coś więcej. To był… nieważne. Postanowili potem uznać to za pomyłkę i wymazać z pamięci. O’Dell patrzyła na niego pytająco. Dopiero po chwili dotarło do Tully’ego, że nie usłyszał pytania. Wszystko przez Patterson. – Przepraszam, co mówiłaś? – Pojechała do Connecticut na pogrzeb babci i od minionej soboty słuch po niej zaginął. – Dziwne, że doktor Patterson tak to przeżywa. Czy ta… Joan Begley w jakiś szczególny sposób jest jej bliska?
– Agencie Tully, zachowałabym się wyjątkowo nieprofesjonalnie, zadając doktor Patterson podobne pytanie. – Z uśmiechem podniosła na niego wzrok, a on wzniósł oczy do nieba. O’Dell jest świetnie zorganizowana, ale jeśli chodzi o procedurę czy nawet zwykłą grzeczność, często nie zauważa, bo tak jej wygodnie, komu następuje na odcisk. – Ale mówiąc między nami, też mi się wydaje, że to trochę nienormalne. – Więc co zamierzasz? – Obiecałam jej, że to sprawdzę, i pewnie tak zrobię. – O’Dell mówiła z lekką nonszalancją. – Znasz jakiegoś oficera z Connecticut, do którego mogłabym zadzwonić? – Skupiła uwagę na kolejnej teczce z czerwoną naklejką. Wzięła ją do ręki, otworzyła i zajrzała do środka, potem włożyła do aktówki. – Gdzie dokładniej w Connecticut? – Zobaczmy. Mówiła mi. – O’Dell kartkowała przefaksowane strony, a Tully nie rozumiał, jak mogła zapomnieć tak podstawowe szczegóły podane przez telefon. A może myślami jest już w swoim ogrodzie? Wątpił w to mimo wszystko. Założyłby się, że Maggie ma w głowie wyłącznie dokumenty z czerwonymi naklejkami, bezpiecznie zapakowane do aktówki. – O, jest – powiedziała w końcu. – Mieszkała w hotelu w Meriden, a pogrzeb był w Wallingford. – Wallingford? O’Dell sprawdziła ponownie. – Tak, znasz tam kogoś? – Nie, ale byłem tam kiedyś. Piękna okolica. Wiesz, kto podpowie ci, z kim się skontaktować? Nasza koleżanka, detektyw Julia Racine, stamtąd pochodzi. – Nasza koleżanka? Skoro wiesz, skąd pochodzi, to chyba twoja koleżanka. – Daj spokój, O’Dell, sądziłem, że zawarłyście… no, powiedzmy, rozejm. Racine i O’Dell były tak różne jak dzień i noc. Mniej więcej rok temu, kiedy los zetknął je w pracy, Julia Racine w dramatycznych okolicznościach uratowała życie matki O’Dell. Od tamtej pory, niezależnie od niezgodności charakterów, obie panie detektyw tolerowały się wzajemnie. – Wiesz, że moja matka raz w miesiącu je lunch z Racine? – Serio? To miło. – Ja nie jadam z matką lunchu raz w miesiącu. – Może powinnaś. O’Dell zmarszczyła czoło i wróciła do faksu. – Chyba zadzwonię do tamtejszego biura.
Tully pokręcił głową. Jak na inteligentną kobietę, jego partnerka bywała irytująco uparta. – A z jakiego powodu ta Begley spotykała się z doktor Patterson? O’Dell popatrzyła na niego znad kartki papieru. – Wiesz, że Gwen nie może mi tego ujawnić. Obowiązuje ją tajemnica lekarska. – Pomogłoby nam, gdybyśmy wiedzieli, czy jest mocno świrnięta. – Świrnięta? – Kolejna zmarszczka na czole. Tully bardzo ich nie lubił, zwłaszcza kiedy sprawiały, że czuł się jak ostatni idiota. I nie miało znaczenia, czy Maggie akurat miała rację, czy też nie. – Wiesz, co mam na myśli. Dobrze byłoby wiedzieć, do czego jest zdolna. Na przykład czy ma skłonności samobójcze. – Gwen zmartwiła się, bo ta kobieta poznała tam faceta. I przez to może być w niebezpieczeństwie. – Ile czasu tam spędziła? O’Dell przerzuciła papiery. – Wyjechała w zeszły poniedziałek, czyli minął tydzień. – Jak mogła się poważnie zaangażować w ciągu tygodnia? Mówiłaś, że pojechała na pogrzeb. Kto poznaje faceta na pogrzebie? Mnie nie udaje się poderwać babki nawet w pralni samoobsługowej. Posłała mu uśmiech, prawdziwy wyczyn z jej strony. O’Dell rzadko doceniała jego próby dowcipkowania. A skoro na nie zareagowała, znaczy, że jej dobry humor powoli wraca. – Maggie, daj mi znać, jak będziesz potrzebowała pomocy, dobra? Tym razem spojrzała na niego podejrzliwie, a on zastanowił się, i to nie po raz pierwszy, czy doktor Patterson przypadkiem nie zwierzyła się O’Dell z ich bostońskiej schadzki. Jezu, schadzka to nie jest najlepszy termin. Brzmi jakoś tak prostacko. Prostacko – to również kiepskie słowo. Więc raczej… O’Dell znowu patrzyła na niego z uśmiechem. – Co? – Nic. Wstał i ruszył do wyjścia. Chciał, żeby poważnie potraktowała jego propozycję pomocy, a zatem dodał: – Mówię serio, O’Dell. Powiedz mi, jak będziesz chciała, żeby ci w czymś pomóc. To znaczy w związku z którąkolwiek sprawą, a nie przy kopaniu w ogrodzie. Mam chore kolano, jeżeli pamiętasz. – Dzięki. – W dalszym ciągu po jej twarzy błąkał się cień uśmiechu. O tak, ona wie. Ona coś wie.
ROZDZIAŁ SZÓSTY Wallingford, Connecticut Lillian Hobbs bardzo lubiła poniedziałki. Tylko tego dnia zostawiała Rosie samą w porze największego ruchu, gdy klienci przybywali najliczniej. Rosie gotowała mleko do café au lait oraz zbierała lepkie dwudziestopięciocentówki za ciastka i „New York Timesa”. Uważała, że im większy ruch, tym lepiej. Dla niej to nie problem. W końcu to był jej pomysł, żeby przy małej księgarence urządzić barek kawowy. – To nam przyniesie zysk – obiecała. – Wpadnie masa przechodniów, którzy inaczej nawet by tu nie zajrzeli. Jeżeli Lillian obawiała się czegokolwiek, to właśnie owych przechodniów. A więc z początku buntowała się przeciw pomysłowi Rosie. No, może bunt to zbyt mocne słowo. Lillian Hobbs przez całe czterdzieści sześć lat życia tak naprawdę przeciw niczemu się nie zbuntowała. Po prostu uznała wprowadzanie dodatkowej działalności za mało rozsądne. Martwiło ją, że bar kawowy będzie zakłócał spokój. Że przyciągnie plotkarzy, którzy wolą wymyślać własne historie, niż kupować cudze z księgarnianych półek. A jednak Rosie miała rację. Znowu miała rację. Klienci wpadający na kawę rozkręcili interes. Nie chodzi tylko o to, że co dzień wykupywali „New York Timesa” i „USA Today”. Lepiej sprzedawały się także magazyny, a czasem ktoś przy okazji sięgał po jakieś czytadło w miękkiej oprawie. Wkrótce stali kawiarze – nawet ci uzależnieni od café au lait z bitą śmietaną i espresso – zaczęli grzebać na półkach i wpadać do księgarni po pracy i w weekendy. Czasami przyprowadzali ze sobą rodziny albo przyjaciół. Więc ostatecznie to nie był taki zły pomysł. Tak, Rosie miała rację. Lillian nie wahała się przyznać tego głośno. Wiedziała, że wspólniczka ma głowę do interesów. A zatem biznes był mocną stroną Rosie, a książki Lillian. Dzięki temu tworzyły
tak znakomicie dobraną parę. Lillian nie przeszkadzało nawet to, że Rosie co i rusz wypomina jej brak zdolności handlowych. Jak miałoby przeszkadzać, skoro mogła codziennie oddawać się swojej pasji? Najlepsze ze wszystkich dni były poniedziałki, zupełnie jakby raz w tygodniu świętowała Gwiazdkę. Siedziała w mrocznym, zapełnionym po brzegi magazynie, uzbrojona w nóż do cięcia kartonu, i dogadzała sobie filiżanką kawy o smaku orzechów laskowych. Rozcinanie każdego pudełka było dla Lillian niczym otwieranie paczki z cennym darem. Każda nowa dostawa książek, wdychanie zapachu farby drukarskiej, papieru i oprawy przenosiło ją bezboleśnie do kompletnie innego świata. Nieważne, czy dostarczono akurat pozycje dotyczące historii osiemnastego wieku, karton harlequinów czy najnowszy bestseller „New York Timesa”. Uwielbiała dotykać książki, wciągać w nozdrza ich zapach, patrzeć na nie. Czy istnieje w ogóle większe szczęście? Jednak tego ranka stosy kartonów nie były w stanie zatrzymać wędrujących myśli Lillian. Roy Morgan, właściciel sąsiedniego sklepu z antykami, przed godziną wpadł do księgami i wykrzykiwał jak szalony. Z czerwoną twarzą – Lillian zauważyła, że nawet koniuszki jego uszu płonęły – i rozszalałym wzrokiem Roy wyglądał, jakby za chwilę miał paść na atak serca. Albo jakby przeżył poważne załamanie nerwowe. Tyle że Lillian nie znała nikogo, kto byłby bardziej zrównoważony niż Roy. Jednak gdy tu przybiegł, strasznie szybko wyrzucał z siebie słowa, prawie nie panował nad sobą, jąkał się jak człowiek ogarnięty paniką lub nadmiernie rozgorączkowany. Jak ktoś, kto traci rozum. A jego słowa niezbicie świadczyły, że właśnie to się z nim działo. – Kobieta w beczce – powtarzał po wielekroć. – Ktoś ją wepchnął do beczki, a oni ją znaleźli. Dwustupięćdziesięciolitrowa beczka. Na wschód od rezerwatu McKenzie. Beczka była pod zwałami piaskowca w starym kamieniołomie McCarty’ego. Brzmiało to całkiem jak historia z thrillera. Coś, co mogłoby wyjść spod pióra Patricii Cornwell albo Jeffery Deaver. – Lillian! – zawołała Rosie, stając w drzwiach magazynu. Nie przejęła się zbytnio, że wystraszyła wspólniczkę. – Chodź, zobacz wiadomości. Wszyscy stłoczyli się wokół trzynastocalowego telewizora, którego Lillian nigdy dotąd nie widziała. Ktoś postawił go między ladą z ciastkami i pojemnikiem z serwetkami. Nawet ulubiony stary słoik Rosie, w którym trzymała różowe paczuszki sweet’n low, został przesunięty na bok. Lillian wystarczył rzut oka na ekran telewizora i od razu wiedziała, o co chodzi. Najpierw barek kawowy, teraz telewizor. Zrozumiała, że cokolwiek się wydarzyło, przyniesie ze sobą
nieodwracalne zmiany. I to wcale nie na lepsze. Czuła to jak zbliżającą się burzę. Czuła tak samo jak wówczas, gdy była dzieckiem i potrafiła przewidzieć wybuchy złości matki. Na małym ekranie zobaczyła Calvina Vargusa, który prowadził interes z jej bratem. Stał na wprost szczupłej dziennikarki z wiadomości, masywny, sztywny i zwalisty, ale z głupawym chłopięcym uśmiechem, jakby właśnie odkrył zakopany skarb. Lillian słuchała opowieści o tym, jak jego maszyna wykopała spośród kamieni beczkę. Część niecenzuralnych słów, a Calvin ich nie żałował, została zagłuszona przenikliwym ,,bip”. – Upuściłem ją na ziemię. Łup! Właśnie tak. No i ta (bip) pokrywa tak jakoś odskoczyła. No i dam się (bip), jeśli w środku nie było (bip) truposza. Lillian powiodła wzrokiem po zgromadzonych – było kilkunastu stałych klientów – i szukała brata. Czy wpadł już dziś na codzienną szklankę mleka i słodką bułkę, żeby jak zwykle ponarzekać na swoje dolegliwości? Czasami bolały go plecy, innym razem cierpiał na zapalenie kaletki maziowej albo na żołądek. Ciekawe, co powiedziałby na odkrycie swojego wspólnika. No i w końcu go wypatrzyła. Walter Hobbs siedział przy końcu lady i popijał mleko trzy stołki od szaleństwa przy ekranie. Lillian obeszła tłumek i siadła obok brata. Podniósł na nią wzrok, po czym wrócił spojrzeniem do leżącego przed nim ,,Newsweeka”, bardziej zainteresowany śmiercią członków Al Kaidy na drugim końcu świata niż ciałem znalezionym na własnym podwórku. Nie patrząc na siostrę i nie czekając na pytanie, Walter Hobbs potrząsnął głową i mruknął: – Czemu, do cholery, nie trzymał się z daleka od tego pieprzonego kamieniołomu?