uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 878 839
  • Obserwuję822
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 121 681

Alexander McCall Smith - Mma Ramotswe i lzy zyrafy

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :626.2 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

uzavrano
EBooki
A

Alexander McCall Smith - Mma Ramotswe i lzy zyrafy.pdf

uzavrano EBooki A Alexander McCall Smith
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (1)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 163 stron)

ALEXANDER McCALL SMITH MMA RAMOTSWE I ŁZY ŻYRAFY (Przełożył: Tomasz Bieroń) ZYSK i s-ka

2004 Książkę tę dedykuję Richardowi Latchamowi ROZDZIAŁ PIERWSZY

DOM PANA J.L.B. MATEKONIEGO Pan J.L.B. Matekoni, właściciel warsztatu samochodowego Tlokweng Road Speedy Motors, nie mógł uwierzyć, że mma Ramotswe, założycielka kwitnącej Kobiecej Agencji Detektywistycznej Nr l, zgodziła się wyjść za niego. Poprosił ją o rękę po raz drugi. Za pierwszym podejściem, które wymagało od niego ogromnej odwagi, dała mu kosza - aczkolwiek delikatnie i nie bez żalu. Uznał wtedy, że mma Ramotswe już nigdy nie wyjdzie ponownie za mąż, że jej krótkie i katastrofalne małżeństwo z Note Mokotim, trębaczem i wielkim miłośnikiem jazzu, zrodziło w niej przekonanie, iż małżeństwo niesie ze sobą wyłącznie smutek i cierpienie. Poza tym była samodzielną kobietą, prowadziła interes i miała wygodny dom przy Zebra Drive. Po cóż taka kobieta miałaby wiązać się sakramentalnie z mężczyzną, skoro po złożeniu ślubów i wprowadzeniu się do jej domu mężczyzna ten mógłby się okazać trudny do okiełznania? Gdyby on był na miejscu mmy Ramotswe, przypuszczalnie odrzuciłby oświadczyny nawet człowieka tak rozsądnego i szacownego jak pan J.L.B. Matekoni. Aż tu nagle, w ten po kantowsku niepochwytny zmysłami wieczór, gdy siedzieli razem na werandzie jej domu po tym, jak on przez całe popołudnie naprawiał jej furgonetkę, powiedziała „tak”. Odpowiedzi tej udzieliła w sposób tak prosty i serdeczny, że pan J.L.B. Matekoni utwierdził się w przekonaniu, iż ma do czynienia z jedną z najlepszych kobiet w Botswanie. Tego wieczoru, po powrocie do swojego domu w pobliżu starego lotniska, rozmyślał o tym, jak bardzo mu w życiu sprzyja szczęście. Oto człowiek po czterdziestce, który przed laty po krótkim małżeństwie został wdowcem, teraz ma się żenić z kobietą podziwianą nad wszystkie inne. Taki bezmiar szczęścia był prawie niewyobrażalny, toteż pan J.L.B. Matekoni zastanawiał się, czy nie czeka go nagłe przebudzenie z rozkosznego snu, do którego najwyraźniej zawędrował. A jednak była to najszczersza prawda. Następnego ranka, kiedy włączył stojące przy łóżku radio i usłyszał znajomą symfonię krowich dzwonków, którą Radio Botswana

poprzedzało swoją poranną audycję, zdał sobie sprawę, że to się rzeczywiście wydarzyło i jeśli mma Ramotswe nie zmieniła zdania, był z nią zaręczony. Spojrzał na zegarek. Minęła szósta, pierwsze promienie słońca oświetlały akację za oknem jego sypialni. Powietrze wkrótce wypełni piękny, zaostrzający apetyt zapach dymu porannych ognisk, rozlegną się głosy ludzi przemierzających labirynt ścieżek wokół jego domu, okrzyki dzieci idących do szkoły. Zaspani mężczyźni pójdą do pracy w mieście, kobiety będą się nawzajem nawoływały. Afryka się budzi i rozpoczyna się nowy dzień. Mieszkańcy Gaborone wstają wcześnie, ale pan J.L.B. Matekoni postanowił zaczekać około godziny z telefonem do mmy Ramotswe, żeby miała czas wstać i wypić poranną filiżankę herbaty Rooibos. Wiedział, że po wypiciu herbaty mma Ramotswe lubi posiedzieć pół godzinki na zewnątrz i poobserwować urzędujące na jej trawniku ptaki. Czarno-białe dudki dziobią owady jak nakręcane zabawki, a paradujące dumnie gołąbki czarnogardłe stale uprawiają miłosne gruchania. Mma Ramotswe lubiła ptaki. Gdyby była zainteresowana, to może kupiłby jej ptaszarnię. Mogliby hodować gołębie, a nawet, jak niektórzy, coś większego, na przykład myszołowy, chociaż nie miał jasności, co zrobiliby z myszołowami, gdyby już je odchowali. Oczywiście myszołowy polują na węże, co mogłoby być pożyteczne, ale do przeganiania węży z podwórza równie dobrze nadaje się pies. Kiedy pan J.L.B. Matekoni był jeszcze chłopcem w Molepolole, miał psa, który wyrósł na legendarnego łapacza węży. Było to chude brązowe stworzenie z paroma białymi łatami i urwanym ogonem. Znalazł je, porzucone i zagłodzone prawie na śmierć, na skraju wioski i zabrał do domu, w którym mieszkał z babcią. Babcia nie chciała marnować jedzenia dla zwierzęcia, z którego - jak się wydawało - nie było żadnego pożytku. Wnuk zdołał ją jednak przekonać i pies został. W ciągu kilku tygodni dowiódł, że może się na coś przydać, zabijając trzy węże na podwórzu i jednego w grządce melonów sąsiada. Od tej pory cieszył się renomą pogromcy węży i jeśli ktokolwiek miał problemy z tymi gadami, sprowadzał pana J.L.B. Matekoniego i jego psa.

Pies był nieprawdopodobnie szybki. Widząc, jak nadbiega, węże chyba wyczuwały, że są w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Z nastroszoną sierścią i pałającym z przejęcia wzrokiem pies zbliżał się do węża osobliwym cwałem - wyglądało to tak, jakby biegł na czubkach łap. Znalazłszy się o kilka kroków od ofiary, warczał basowo i wąż odbierał drgania przenoszone przez ziemię. Zdezorientowany gad zaczynał uciekać i w tym momencie pies rzucał się na niego i wbijał kły tuż za łbem. W ten sposób przetrącał wężowi grzbiet i było po walce. Pan J.L.B. Matekoni miał świadomość, że psy polujące na węże nie dożywają sędziwego wieku. W siódmym, ósmym roku życia ich reakcje ulegają spowolnieniu i szansę przechylają się na stronę węża. Pies pana J.L.B. Matekoniego w końcu padł ofiarą kobry paskowanej - zdechł kilka minut po ukąszeniu. Żaden pies nie mógł go zastąpić, ale teraz… To była jedna z możliwości, jakie się otwierały. Mogli kupić psa i wspólnie nadać mu imię. Pan J.L.B. Matekoni zamierzał nawet zasugerować, żeby mma Ramotswe wybrała zarówno psa, jak i imię, ponieważ bardzo zależało mu na tym, aby nie nabrała przekonania, że on chce o wszystkim sam decydować. Wręcz przeciwnie - najchętniej podejmowałby jak najmniej decyzji. Mma Ramotswe była kobietą bardzo zaradną i z całą pewnością zawiadywałaby ich wspólnym życiem ku obopólnemu zadowoleniu, pod warunkiem że nie próbowałaby wciągnąć pana J.L.B. Matekoniego w sprawy detektywistyczne. Nie o to mu chodziło. Ona była detektywem, a on mechanikiem i chciał, żeby tak pozostało. Zadzwonił parę minut przed siódmą. Mma Ramotswe sprawiała wrażenie ucieszonej i spytała, czy dobrze spał, co w języku setswana jest tradycyjnym zwrotem grzecznościowym. - Spałem bardzo dobrze - odparł pan J.L.B. Matekoni - i całą noc śniłem o tej mądrej i pięknej kobiecie, która zgodziła się za mnie wyjść. Urwał. Jeśli zamierzała go poinformować, że się rozmyśliła, to teraz był po temu odpowiedni moment. Mma Ramotswe zaśmiała się. - Nigdy nie pamiętam, co mi się śniło. Ale gdybym pamiętała, to na pewno byłby to

sen o tym pierwszorzędnym mechaniku, który kiedyś zostanie moim mężem. Pan J.L.B. Matekoni uśmiechnął się z ulgą. Nie odmieniło się jej, nadal byli zaręczeni. - Musimy iść dzisiaj na obiad do hotelu President, żeby uczcić to ważne wydarzenie - powiedział. Mma Ramotswe przystała na tę propozycję. Powiedziała, że będzie gotowa o dwunastej, a później, jeśli jemu by to odpowiadało, chętnie obejrzałaby jego dom. Dysponowali teraz dwoma domami i musieli wybrać jeden z nich. Jej dom przy Zebra Drive miał wiele zalet, ale znajdował się dosyć blisko centrum, a wiele przemawiało za tym, żeby mieszkać trochę dalej. Jego dom, opodal starego lotniska, miał większy ogród i stał w spokojniejszej okolicy, ale czy w pobliżu nie było więzienia i zarośniętego cmentarza? Istotny czynnik. Gdyby z jakiegoś powodu mma Ramotswe musiała sama spędzić w domu noc, bliskość cmentarza by ją deprymowała. Nie była wprawdzie zabobonna, wyznawała ortodoksyjną teologię, w której nie było miejsca na upiory i tym podobne, ale… Mma Ramotswe uważała, że istnieje Bóg, Modimo, który mieszka gdzieś w niebie, mniej więcej nad Afryką. Bóg jest niezmiernie wyrozumiały, zwłaszcza wobec takich ludzi jak ona, ale lekceważenie i łamanie jego reguł, którego dopuszcza się wiele osób, oznacza dopraszanie się o karę. Dobrych ludzi, takich jak ojciec mmy Ramotswe, Obed, po śmierci Bóg bez wątpienia wita z otwartymi ramionami. Los innych był dla mmy Ramotswe niejasny, ale sądziła, że są zsyłani w jakieś straszne miejsce - może trochę przypominające Nigerię - i kiedy wyznają swoje winy, Bóg im wybacza. Bóg był dla niej dobry. Obdarował ją szczęśliwym dzieciństwem, nawet jeśli matka ją wcześnie odumarła. Opiekował się nią ojciec wraz z kuzynką mmy Ramotswe, kobietą dobrego serca, i wspólnie ją nauczyli, co to znaczy dawać miłość - miłość, którą ona przez kilka bezcennych dni otaczała swoje maleńkie dziecko. Kiedy umarło, mma Ramotswe przez jakiś czas się zastanawiała, jak Bóg mógł coś takiego zrobić, ale potem zrozumiała. Teraz dobroć Boga znowu się objawiła, tym razem w osobie pana J.L.B. Matekoniego, dobrego, serdecznego człowieka. Bóg zesłał jej męża.

Po uroczystym obiedzie w hotelu President - podczas którego pan J.L.B. Matekoni zjadł dwa duże steki, a mma Ramotswe, osoba łasa na słodycze, pochłonęła znacznie więcej lodów, niż planowała - pojechali pikapem pana J.L.B. Matekoniego na inspekcję jego domu. - Jest tam trochę bałaganu - powiedział stremowany. - Próbuję utrzymać porządek, ale dla mężczyzny nie jest to łatwe. Przychodzi służąca, ale moim zdaniem tylko pogarsza sprawę. Straszna z niej bałaganiara. - Możemy zatrzymać kobietę, która dla mnie pracuje - odparła mma Ramotswe. - Umie wszystko: prasować, czyścić, polerować. Ścisła czołówka w całej Botswanie. Twojej służącej znajdziemy coś innego. - I w niektórych pokojach są części samochodowe - dodał pospiesznie pan J.L.B. Matekoni. - Nie starcza mi na nie miejsca w warsztacie i muszę trzymać je w domu - ciekawe silniki, które mogą mi się kiedyś przydać. Mma Ramotswe milczała. Teraz już wiedziała, dlaczego pan J.L.B. Matekoni nigdy wcześniej nie zaprosił jej do siebie. Biuro Tlokweng Road Speedy Motors też nie prezentowało się najlepiej, z całym tym smarem i kalendarzami przysyłanymi przez dostawców części. Uważała te kalendarze za idiotyczne: te wszystkie chude jak szkielet kobiety siedzą na oponach albo opierają się o samochody. Te dziewczyny do niczego się nie nadawały, łącznie z rodzeniem dzieci, i nie wyglądały nawet na absolwentki szkoły podstawowej. Mąciły tylko chłopom w głowach, a z tego nie może nic dobrego wyniknąć. Gdyby mężczyźni wiedzieli, jakich durniów robią z nich te niedobre dziewczęta! Ale nie wiedzą i nie ma sensu im tego uświadamiać. Mma Ramotswe została w samochodzie, kiedy pan J.L.B. Matekoni wysiadł, żeby otworzyć pomalowaną na srebrno bramę. Zauważyła, że psy przewróciły kubeł na śmieci, z którego wysypały się papiery i inne odpadki. Jeśliby się tutaj przeprowadziła - jeśli - to szybko położyłaby temu kres. W społeczeństwie botswańskim obowiązek utrzymywania porządku na podwórzu spoczywa na kobiecie i mma Ramotswe w żadnym razie nie chciałaby być kojarzona z takim podwórzem.

Zaparkowali przed stoep, werandą, pod wiatą, którą pan J.L.B. Matekoni zrobił z siatki ocieniającej. Według współczesnych kryteriów dom był bardzo duży, powstał bowiem w czasach, kiedy nie istniał jeszcze problem niedoboru gruntów budowlanych. Cała Afryka była wtedy do dyspozycji, w większości niewykorzystana, i nikt nie myślał o tym, żeby oszczędzać miejsce. Od tamtej epoki wszystko się zmieniło, ludzie zaczęli myśleć o tym, że miasta pożerają coraz więcej dookolnego buszu. Dom pana J.L.B. Matekoniego, dosyć ponury bungalow kryty falistą blachą, zbudowano dla urzędnika kolonialnego w czasach protektoratu Beczuany. Ściany zewnętrzne były otynkowane i pobielone, a podłogi zrobiono z dużych kwadratów czerwonego betonu. Tego rodzaju posadzki chłodzą stopy w gorących miesiącach, ale dużo sympatyczniej mieszka się w domu z tradycyjnym klepiskiem z gliny lub bydlęcego łajna. Mma Ramotswe rozejrzała się wokół siebie. Byli w salonie, do którego wchodziło się bezpośrednio drzwiami frontowymi. Stały tam ciężkie meble, które w swoim czasie musiały sporo kosztować, ale zdążył je już nadgryźć ząb czasu. Fotele z szerokimi drewnianymi podłokietnikami miały czerwoną tapicerkę, a na czarnym stole stała pusta szklanka i popielniczka. Na ścianach wisiały: namalowany na ciemnym aksamicie obrazek z górą, drewniana głowa antylopy kudu i niewielkie zdjęcie Nelsona Mandeli. Całość robiła przyjemne wrażenie, aczkolwiek wyczuwało się tę nieco smętną atmosferę typową dla pokoju nieżonatego mężczyzny. - Bardzo piękny pokój - stwierdziła mma Ramotswe. Pan J.L.B. Matekoni rozpromienił się. - Staram się utrzymywać tu porządek. Dla ważnych gości trzeba mieć specjalny pokój. - Miewasz ważnych gości? Pan J.L.B. Matekoni zmarszczył brwi. - Na razie żadnych nie było, ale zawsze mogą się zjawić. - Tak - zgodziła się z nim mma Ramotswe. - Nigdy nic nie wiadomo. Spojrzała przez ramię w stronę drzwi prowadzących do dalszej części domu. - Tam się idzie do innych pokojów? - spytała uprzejmie.

Pan J.L.B. Matekoni skinął głową. - Ale nie są już tak ładnie posprzątane. Może zajrzymy tam innym razem. Mma Ramotswe pokręciła głową i pan J.L.B. Matekoni zdał sobie sprawę, że nie ma odwrotu. Uznał, że na tym polega małżeństwo: żadnych tajemnic, trzeba się całkowicie obnażyć. - Tędy - powiedział niepewnie, otwierając drzwi. - Naprawdę muszę sobie załatwić lepszą służącą. Ta źle się wywiązuje ze swoich obowiązków. Mma Ramotswe poszła za nim korytarzem. Pierwsze drzwi, do których dotarli, były uchylone. Zaglądnęła do środka. Podłoga pokoju, który kiedyś z pewnością pełnił rolę sypialni, była wyłożona gazetami, zastępującymi dywan. Na środku królował silnik, z cylindrami na wierzchu, a dokoła walały się wyjęte z niego części. - To jest zupełnie wyjątkowy silnik - powiedział pan J.L.B. Matekoni, patrząc na nią zalęknionym wzrokiem. - W całej Botswanie nie ma drugiego takiego silnika. Kiedyś dokończę jego naprawę. Ruszyli dalej. Następnym pomieszczeniem była łazienka, względnie czysta, aczkolwiek nieco ascetyczna i zaniedbana. Na starym białym ręczniczku do rąk na skraju wanny leżała duża kostka mydła karbolowego. Poza tym w łazience nie było nic. - Mydło karbolowe jest bardzo zdrowe - powiedział pan J.L.B. Matekoni. - Codziennie je używam. Mma Ramotswe skinęła głową. Sama wolała mydło z oleju palmowego, dobre zresztą na jej cerę, ale rozumiała, że mężczyźni potrzebują czegoś silniej działającego. Z pozostałych pokojów tylko jeden nadawał się do użytku mieszkalnego: jadalnia z dużym stołem na środku i samotnym krzesłem. Ale podłoga była brudna, a pod meblami i w każdym kącie uzbierała się gruba warstwa kurzu. Od wielu miesięcy nikt tutaj nie zamiatał. Czym zajmuje się gosposia? Stoi przy furtce i plotkuje ze znajomymi, jak mają w zwyczaju gosposie, jeśli się ich nie przypilnuje? Dla mmy Ramotswe stało się oczywiste, że służąca ordynarnie wykorzystuje dobre serce pana J.L.B. Matekoniego. W innych pokojach stały co prawda łóżka, ale trudno się było przecisnąć pomiędzy pudłami ze świecami zapłonowymi, piórami wycieraczek i rozmaitymi innymi częściami. Kuchnia przypominała łazienkę: czysta, ale ascetyczna, z dwoma garnkami, kilkoma

talerzami i małą tacką na sztućce. - Służąca mi gotuje - wyjaśnił pan J.L.B. Matekoni. - Codziennie to samo: kasza kukurydziana i duszone mięso. Od wielkiego dzwonu ugotuje mi dynię. Ale zawsze potrzebuje zaskakująco dużo pieniędzy na zakup żywności. - To bardzo leniwa kobieta - oceniła mma Ramotswe. - Powinna się za siebie wstydzić. Gdyby wszystkie botswańskie kobiety były takie, to mężczyźni dawno by wymarli. Pan J.L.B. Matekoni uśmiechnął się. Służąca od lat się u niego szarogęsiła, a on nie miał odwagi stanąć okoniem. Ale może teraz znalazła godną siebie przeciwniczkę w mmie Ramotswe i będzie musiała rozglądnąć się za inną osobą, którą będzie mogła zaniedbywać. - Gdzie jest ta kobieta? - spytała mma Ramotswe. - Chciałabym z nią porozmawiać. Pan J.L.B. Matekoni spojrzał na zegarek. - Powinna niedługo tutaj być. Przychodzi codziennie mniej więcej o tej porze. Siedzieli w salonie, kiedy zjawiła się służąca, która zaanonsowała swoje przybycie, trzaskając kuchennymi drzwiami. - To ona - powiedział pan J.L.B. Matekoni. - Zawsze trzaska drzwiami. Odkąd u mnie pracuje, jeszcze jej się nie zdarzyło cicho zamknąć drzwi. Zawsze bum-bum. - Chodźmy do niej. Bardzo jestem ciekawa tej pani, która tak wspaniale się o ciebie troszczy. Pan J.L.B. Matekoni ruszył przodem. Koło zlewu kuchennego stała pokaźna kobieta w wieku trzydziestu kilku lat i nalewała wodę do czajnika. Była znacznie wyższa od pana J.L.B. Matekoniego i od mmy Ramotswe i chociaż chudsza od tej ostatniej, wyglądała na dużo silniejszą, miała bowiem pękate bicepsy i krzepkie nogi. Głowę wieńczył duży, sfatygowany kapelusz w kolorze czerwonym, a na sukienkę włożyła niebieski fartuch. Jej buty były uszyte z dziwnej błyszczącej skóry, podobnej do patentowanej skóry używanej do robienia baletek. Pan J.L.B. Matekoni odchrząknął, żeby obwieścić swoje przybycie, i służąca odwróciła się powoli. - Jestem zajęta… - zaczęła mówić, ale urwała na widok mmy Ramotswe. Pan J.L.B. Matekoni pozdrowił ją uprzejmie tradycyjnym zwrotem. Potem przedstawił

gościa. - To jest mma Ramotswe. Służąca spojrzała na nią ze zdawkowym skinieniem głowy. - Cieszę się, że mam okazję panią poznać, mma - powiedziała mma Ramotswe. - Pan J.L.B. Matekoni opowiadał mi o pani. Służąca łypnęła na swojego szefa. - A, słyszała pani o mnie. To dobrze, że o mnie mówi. Byłoby mi smutno, gdyby nikt o mnie nie mówił. - Ma pani rację. Lepiej, żeby o nas mówili, niż nie mówili. Chociaż nie zawsze. Służąca zmarszczyła brwi. Czajnik zdążył przez ten czas napełnić się wodą i wyjęła go spod kranu. - Jestem bardzo zajęta - powiedziała karcącym tonem. - W tym domu jest mnóstwo roboty. - Tak - zgodziła się z nią mma Ramotswe. - Mnóstwo roboty. W takim brudnym domu zawsze jest dużo do zrobienia. Wielka kobieta zesztywniała. - Czemu pani mówi, że w tym domu jest brudno? Kto pani dał prawo tak mówić? - To jest… - zaczął pan J.L.B. Matekoni, ale służąca zgromiła go wzrokiem i umilkł. - Mówię tak, bo go obejrzałam - stwierdziła mma Ramotswe. - Widziałam kurz w sypialni i śmieci w ogrodzie. Pan J.L.B. Matekoni jest tylko mężczyzną. Nie można od niego oczekiwać, żeby utrzymywał porządek we własnym domu. Służąca wytrzeszczyła oczy i wpatrywała się w mmę Ramotswe ze źle skrywaną nienawiścią. Nozdrza rozszerzyły się jej ze złości, a usta wydęły się w agresji. - Pracuję dla tego człowieka od wielu lat - syknęła. - Codziennie nic tylko tyram, tyram i tyram. Smacznie mu gotuję i froteruję podłogę. Bardzo dobrze się nim opiekuję. - Jestem innego zdania, mma - odparła spokojnie pani detektyw. - Skoro tak dobrze go pani karmi, to dlaczego jest taki chudy? Jak mężczyzna jest pod dobrą opieką, to robi się grubszy. Z nimi jest zupełnie jak z bydłem. Każdy to wie. Służąca przeniosła spojrzenie z mmy Ramotswe na swojego chlebodawcę. - Kim jest ta kobieta? Jakim prawem wchodzi do mojej kuchni i mówi takie rzeczy? Niech pan jej każe wrócić do baru, w którym pan ją znalazł. Pan J.L.B. Matekoni głośno przełknął ślinę.

- Poprosiłem ją o rękę. Zostanie moją żoną. Służącą zupełnie to załamało. - Aj! Aj! Nie może się pan z nią ożenić! Ona pana wykończy! To jest najgorsza rzecz, jaką może pan zrobić! Pan J.L.B. Matekoni podszedł bliżej i pocieszająco położył jej dłoń na ramieniu. - Niech się pani nie martwi, Florence. To dobra kobieta, a ja załatwię pani inną pracę. Mój kuzyn jest właścicielem tego hotelu koło dworca kolejowego. Potrzebuje pokojówek i przyjmie panią, jeśli go o to poproszę. Nie obłaskawiło to służącej. - Nie chcę pracować w hotelu, bo tam wszystkich traktują jak niewolników. Nie jestem przynieś-wynieś-pozamiataj. Jestem wykwalifikowaną gospodynią, która nadaje się do pracy w prywatnych domach. Och, och, jestem skończona! Pan też będzie skończony, jeśli się pan ożeni z tą grubaską. Łóżko panu pod nią pęknie. Ona szybko pana wpędzi do grobu. Jeśli się pan z nią ożeni, to już po panu. Pan J.L.B. Matekoni zasygnalizował mmie Ramotswe spojrzeniem, że powinni wyjść z kuchni. Uznał, że lepiej będzie zostawić służącą samą, żeby się uspokoiła. Nie spodziewał się, że wiadomość zostanie dobrze przyjęta, lecz absolutnie nie przewidywał, że służąca wygłosi takie krępujące i groźne proroctwa. Pomyślał, że im szybciej porozmawia z kuzynem o nowej pracy dla tej kobiety, tym lepiej. Wrócili do salonu, zamknąwszy za sobą drzwi. - Twoja służąca to trudna kobieta - powiedziała mma Ramotswe. - Rzeczywiście nie jest łatwa. Uważam, że nie mamy innego wyboru. Musi przejść do tego hotelu. Mma Ramotswe skinęła głową. Miał rację. Służąca musi się wynieść, ale oni też. Nie możemy mieszkać w tym domu, pomyślała, mimo że ma większy ogród. Wynajmą go komuś, a sami zamieszkają przy Zebra Drive. Służąca mmy Ramotswe była nieporównywalnie lepsza. Doskonale się nami zajmie, pomyślała pani detektyw. Pan J.L.B. Matekoni szybko zacznie przybierać na wadze i nareszcie będzie wyglądał tak, jak powinien wyglądać

dobrze sytuowany właściciel warsztatu samochodowego. Rozejrzała się wokół siebie. Czy jest coś, co trzeba będzie przenieść do domu przy Zebra Drive? Chyba nie. Wystarczy walizka z ubraniami pana J.L.B. Matekoniego i kostką mydła karbolowego. ROZDZIAŁ DRUGI ZJAWIA SIĘ KLIENT Oczywiście sprawa wymagała taktownego załatwienia. Mma Ramotswe nie miała wątpliwości, że pan J.L.B. Matekoni chętnie zamieszka przy Zebra Drive, ale mężczyźni mają swoją dumę - musiała się dobrze zastanowić, jak go poinformować o swojej decyzji. Nie mogła przecież powiedzieć: „Masz w domu straszny bajzel, wszędzie silniki i części samochodowe”. Ani też: „Nie chciałabym mieszkać tak blisko starego cmentarza”. Wskazana była raczej taka strategia: „To wspaniały dom, bardzo przestronny. Silniki zupełnie mi nie przeszkadzają, ale na pewno się zgodzisz, że wygodniej się mieszka bliżej centrum”. Tak, to było najlepsze podejście. Wiedziała już, jak należy zorganizować przeprowadzkę pana J.L.B. Matekoniego na Zebra Drive. Jej dom był mniejszy, ale aż nadto duży jak na potrzeby ich obojga. Miał trzy sypialnie. Postanowiła, że zainstalują się w największej z nich, a zarazem najcichszej, bo położonej z tyłu domu. Pozostałe dwie sypialnie wykorzystywała jako magazyn i pokój do szycia, ale rzeczy przechowywane w magazynie mogła przenieść do garażu. Pan J.L.B. Matekoni miałby wtedy trochę miejsca dla siebie. Sam by zdecydował, czy chce tam trzymać części samochodowe i stare silniki, ale dałaby mu wyraźnie do zrozumienia, że silniki nie powinny się znajdować wewnątrz domu. W salonie nie trzeba było nic zmieniać. Krzesła mmy Ramotswe były bez porównania lepsze od mebli, które widziała w salonie pana J.L.B. Matekoniego, chociaż nie wykluczała zabrania aksamitnego obrazka z górą i paru ozdóbek. Pasowałyby one do jej własnych, w których skład wchodziło zdjęcie jej ojca, czyli taty, jak go nazywała, Obeda Ramotswe w jego ulubionym błyszczącym garniturze - zdjęcie, przed którym jakże często się zatrzymywała i

rozmyślała o życiu ojca wraz ze wszystkim, co ono dla niej oznaczało. Była pewna, że polubiłby pana J.L.B. Matekoniego. Ostrzegał ją przed Note Mokotim, lecz nie próbował zapobiec małżeństwu, jak uczyniłoby na jego miejscu wielu innych rodziców. Znała jego pogląd na tę sprawę, ale była zbyt młoda i za bardzo zakochana w pełnym uroku trębaczu, aby brać pod uwagę zdanie ojca. A kiedy małżeństwo skończyło się katastrofą, ojciec nie wypominał jej tego, że zlekceważyła jego przestrogi, lecz jak zawsze miał na uwadze wyłącznie jej bezpieczeństwo i pomyślność. Poszczęściło się jej, że miała takiego ojca. W dzisiejszych czasach tak wiele osób w ogóle nie ma ojca, są wychowywani przez matki i babcie, często nawet nie wiedząc, kim są ich ojcowie. Nie wydają się szczególnie nieszczęśliwi, ale w ich życiu musi ziać wielka wyrwa. Kto jednak nie wie o istnieniu tej wyrwy, to nie może mu być smutno z jej powodu. Czy pełzająca po ziemi tshongololo, stonoga, patrzy na ptaki i jest smutna, że nie ma skrzydeł? Chyba nie. Mma Ramotswe miała skłonność do rozważań filozoficznych, ale tylko w pewnych granicach. Takie pytania z pewnością stanowią wyzwanie intelektualne, ale z reguły prowadzą do dalszych pytań, na które zwyczajnie nie da się odpowiedzieć. W takich chwilach człowiek z reguły przyjmuje do wiadomości, że rzeczywistość jest, jaka jest, bo taką ma naturę. Na przykład wszyscy wiedzą, że mężczyzna nie powinien przebywać zbyt blisko miejsca, w którym kobieta rodzi. Jest to taka oczywistość, że właściwie nie trzeba tego nawet ujmować w słowa. Tymczasem w innych krajach pojawiają się niezwykłe sugestie, że mężczyźni powinni wręcz asystować przy narodzinach swoich dzieci. Kiedy mma Ramotswe przeczytała o tym w jakimś czasopiśmie, kompletnie ją zatkało. Potem jednak zadała sobie pytanie, dlaczego ojciec nie miałby patrzeć, jak przychodzi na świat jego dziecko, zgotować mu powitania i uczestniczyć w tej radosnej chwili. Trudno jej było znaleźć rozsądne uzasadnienie dla tego zakazu. To nie oznaczało, że zakaz jest błędny - nie ulegało dla niej wątpliwości, że obecność mężczyzny przy porodzie jest czymś z gruntu złym - ale jak go uzasadnić? W sumie odpowiedź brzmi chyba, że obecność mężczyzny przy porodzie jest złe widziana, bo tak orzeka tradycyjna moralność botswańska, a jak wszyscy wiedzą, tradycyjna moralność botswańska jest nieomylna. To się po prostu instynktownie wie.

Oczywiście w dzisiejszych czasach mnóstwo ludzi najwyraźniej odwraca się od tej moralności. Mma Ramotswe dostrzegała to w zachowaniu młodzieży szkolnej, paradującej i rozpychającej się bez żadnego szacunku do starszych. Kiedy ona chodziła do szkoły, dzieci szanowały dorosłych i spuszczały wzrok, rozmawiając z nimi. Teraz dzieci patrzą dorosłym prosto w oczy i odszczekują się. Niedawno powiedziała małemu chłopcu - w jej ocenie około trzynastoletniemu - żeby podniósł pustą puszkę, którą rzucił na ziemię w centrum handlowym. Szczeniak spojrzał na nią osłupiały, po czym roześmiał się i powiedział, żeby sama podniosła, jeśli chce, bo on nie ma takiego zamiaru. Była taka zdumiona jego bezczelnością, że nie potrafiła wymyślić stosownej riposty, a on poszedł sobie, zostawiając ją oniemiałą. Gdyby taka sytuacja zdarzyła się w czasach jej młodości, kobieta złapałaby chłopaka i przetrzepała mu tyłek. Dzisiaj nie wolno jednak spuścić lania cudzemu dziecku na ulicy. Wywołałoby to wielki skandal. Mma Ramotswe była oczywiście nowoczesną kobietą i nie aprobowała bicia dzieci, ale czasem nachodziły ją wątpliwości. Czy ten gówniarz w ogóle rzuciłby puszkę na ziemię, gdyby wiedział, że może go za to spotkać lanie? Raczej nie. Rozmyślania o małżeństwie, przeprowadzce i spuszczaniu chłopcom lania są bardzo przyjemne, ale życie nie stoi w miejscu. Dla mmy Ramotswe oznaczało to, że musi w poniedziałek rano otworzyć Kobiecą Agencję Detektywistyczną Nr 1, jak to robiła w każdy dzień roboczy, nawet jeżeli istniało niewielkie prawdopodobieństwo, że ktoś przyjdzie lub zadzwoni z jakąś sprawą o tak wczesnej porze. Mma Ramotswe uważała, że w życiu należy dotrzymywać słowa, a szyld oznajmiał, że biuro jest czynne codziennie od dziewiątej do siedemnastej. Rzadko się jednak zdarzało, żeby ktoś przychodził przed jedenastą, a większość klientów zjawiała się dopiero późnym popołudniem. Nie miała pojęcia, dlaczego tak się dzieje, chociaż czasami dochodziła do wniosku, że ludzie potrzebują czasu, aby zebrać się na odwagę, której wymaga od nich przekroczenie jej progu i podzielenie się z nią swoimi

kłopotami. Mma Ramotswe siedziała więc ze swoją sekretarką, mmą Makutsi, i z dużego kubka piła herbatę Rooibos, którą mma Makutsi parzyła dla nich obu na inaugurację każdego dnia pracy. Mma Ramotswe właściwie nie potrzebowała sekretarki, ale jeśli przedsiębiorca chce, żeby traktowano go poważnie, to musi mieć kogoś, kto będzie odbierał telefon i notował wiadomości pod jego nieobecność. Mma Ramotswe była wysoko wykwalifikowaną maszynistką - na egzaminach w szkole sekretarskiej osiągnęła wynik 97 procent - i raczej marnowała się w takiej małej firmie, ale była miła w obejściu, lojalna, a co najważniejsze, miała dar dyskrecji. - Nie możemy rozmawiać z innymi o tym, czego dowiadujemy się w tym biurze - podkreśliła mma Ramotswe, kiedy ją zatrudniała, i mma Makutsi z powagą pokiwała głową. Mma Ramotswe nie spodziewała się, że jej sekretarka zrozumie ideę poufności - Botswańczycy lubią rozmawiać o tym, co się wokół dzieje - toteż była zaskoczona, kiedy stwierdziła, że jej pracowniczka doskonale się orientuje, jakie obowiązki nakłada na nią to pojęcie. Okazało się nawet, że mma Makutsi nie mówi ludziom, gdzie pracuje, ograniczając się do ogólnikowego „w okolicy Kgale Hill”. Była to przesada, ale dowodziła, że tajemnice klientów biura nie zostaną roztrąbione na cały świat. Poranna herbata z mmą Makutsi była nie tylko przyjemnym rytuałem, ale i czymś pożytecznym z zawodowego punktu widzenia. Mma Makutsi należała do ludzi niezwykle spostrzegawczych i miała ucho wyczulone na z pozoru najbłahsze plotki, które mogły jednak się przydać. Na przykład to od niej mma Ramotswe dowiedziała się, że urzędnik średniego szczebla w wydziale architektury jest zaręczony z siostrą właścicielki sieci pralni chemicznych Ready Now Dry Cleaners. Informacja ta mogła się wydawać nieistotna, ale kiedy właściciel supermarketu polecił mmie Ramotswe ustalić, dlaczego odmówiono mu pozwolenia na budowę pralni chemicznej obok supermarketu, mogła mu powiedzieć, że osoba wydająca decyzję jest związana z konkurencyjnym zakładem pralniczym. To wystarczyło do położenia kresu temu szaleństwu. Mma Ramotswe zwróciła po prostu uwagę

urzędnikowi, że po Gaborone krążą plotki - z pewnością wyssane z palca - jakoby jego koligacje znajdowały odbicie w wydawanych przez niego decyzjach. Kiedy ktoś jej to zasugerował, gwałtownie zaprotestowała i powiedziała, że nie może być żadnego związku między pralniczymi interesami urzędnika a faktem, że inna osoba ma kłopoty z uzyskaniem licencji na prowadzenie takiej działalności. Hipoteza ta urąga poczuciu przyzwoitości, stwierdziła. W ten poniedziałek mma Makutsi nie miała niczego istotnego do zakomunikowania. Spędziła spokojny weekend u siostry, pielęgniarki z Princess Marina Hospital. Kupiły wcześniej trochę materiału i zaczęły szyć sukienkę; dla córki siostry. W niedzielę poszły do kościoła i jakaś kobieta zemdlała podczas śpiewania hymnu. Siostra mmy Makutsi pomogła ją ocucić, a potem zrobiły jej herbatę w przykościelnej sali. Kobieta była za gruba i nie wytrzymała upału, ale szybko doszła do siebie i wypiła cztery filiżanki herbaty. Pochodziła z północy i miała dwanaścioro dzieci we Francistown. - To za dużo - oceniła mma Ramotswe. - W dzisiejszych czasach nie jest dobrze mieć dwanaścioro dzieci. Rząd powinien nakazać ludziom, żeby ograniczyli się do sześciorga. Mma Makutsi zgodziła się z nią. Miała czterech braci i dwie siostry i uważała, że to nie pozwoliło rodzicom odpowiednio zadbać o edukację wszystkich. - To cud, że uzyskałam 97 procent. - Gdyby pani miała tylko dwójkę rodzeństwa, to dostałaby pani ponad sto procent - zasugerowała mma Ramotswe. - To niemożliwe. W całej historii studium dla sekretarek jeszcze nikt nie dostał więcej niż sto procent. To po prostu niemożliwe. Tego przedpołudnia nie miały zbyt wiele do roboty. Mma Makutsi wyczyściła maszynę do pisania i wypolerowała biurko, a mma Ramotswe przeczytała magazyn ilustrowany i napisała list do kuzynki w Lobatse. Godziny mijały powoli. O dwunastej mma Ramotswe chciała zamknąć biuro i pójść na obiad, ale kiedy otwierała już usta, żeby zaproponować to mmie Makutsi, sekretarka wsunęła szufladę, wkręciła do maszyny kartkę papieru i zaczęła energicznie stukać w klawisze. Był to sygnał, że zjawił się klient.

Zajechał duży samochód, pokryty cienką warstwą kurzu, który na wszystkim się osiadał w porze suchej, i od strony pasażera wysiadła szczupła biała kobieta w koszuli i spodniach khaki. Zerknęła na szyld, zdjęła okulary przeciwsłoneczne i zapukała do wpół otwartych drzwi. Mma Makutsi wprowadziła ją do biura, a mma Ramotswe wstała z krzesła, żeby ją powitać. - Przepraszam, że przychodzę nie umówiona - rzekła kobieta. - Liczyłam na to, że panią zastanę. - Nie trzeba się umawiać - powiedziała ciepło mma Ramotswe, podając jej rękę. - Jest pani zawsze mile widziana. Kobieta przywitała się w tradycyjny botswański sposób, kładąc lewą dłoń na prawym przedramieniu na znak szacunku. Większość ludzi ściska bliźnim dłoń bardzo nieuprzejmie: puszczają lewą rękę swobodnie i pozwalają jej na rozmaite wybryki. Ta kobieta miała przynajmniej jakąś kindersztubę. Mma Ramotswe poprosiła gościa, żeby spoczął na krześle dla klientów, podczas gdy mma Makutsi zajęła się czajnikiem. - Jestem Andrea Curtin - przedstawiła się klientka. - Słyszałam od kogoś w ambasadzie, że jest pani detektywem i może będzie mi pani mogła pomóc. Mma Ramotswe uniosła brew. - W ambasadzie? - Amerykańskiej - wyjaśniła pani Curtin. - Poprosiłam ich o podanie mi adresu agencji detektywistycznej. Na twarzy mmy Ramotswe wykwitł uśmiech. - Cieszę się, że polecili akurat mnie. Ale co panią sprowadza? Kobieta spuściła wzrok na ręce, które wcześniej splotła na kolanach. Skórę dłoni miała cętkowaną - częsta przypadłość u białych ludzi, którzy za dużo wystawiają dłonie na słońce. Może jest Amerykanką, która od wielu lat mieszka w Afryce, pomyślała mma Ramotswe. Takich ludzi jest wielu. Zakochują się w Afryce i zostają tutaj, czasem już na zawsze. Mma Ramotswe potrafiła ich zrozumieć. Nie umiała sobie wyobrazić, że ktoś mógłby chcieć mieszkać gdzie indziej. Jak można przeżyć w zimnych północnych klimatach z tym

całym śniegiem, deszczem i ciemnościami? - Mogłabym powiedzieć, że kogoś szukam - zaczęła w końcu pani Curtin, spotykając się z mmą Ramotswe wzrokiem. - Ale to by oznaczało, że jest ktoś, kogo można znaleźć. A chyba nie ma. Raczej więc powinnam powiedzieć, że próbuję ustalić, co się stało z pewną osobą dawno, dawno temu. Nie sądzę, żeby ten człowiek jeszcze żył. Jestem pewna, że nie żyje. Ale chcę się dowiedzieć, co się stało. Mma Ramotswe skinęła głową. - Czasami to jest ważne. I przykro mi, mma, że pani kogoś straciła. Pani Curtin uśmiechnęła się. - Bardzo pani miła. Tak, straciłam kogoś. - Kiedy to było? - spytała mma Ramotswe. - Dziesięć lat temu. Dziesięć lat temu straciłam syna. Na parę chwil zapadła cisza. Mma Ramotswe zerknęła w stronę mmy Makutsi, która stała przy zlewie. Sekretarka uważnie obserwowała panią Curtin. Zauważywszy, że szefowa na nią patrzy, mma Makutsi zrobiła skruszoną minę i powróciła do napełniania czajnika. - Bardzo mi przykro - przerwała milczenie mma Ramotswe. - Wiem, co to znaczy stracić dziecko. - Naprawdę, mma? Nie miała pewności, czy pytanie nie zostało zadane ironicznie, ale odpowiedziała łagodnie: - Mój chłopczyk zmarł kilka dni po urodzeniu. Pani Curtin spuściła wzrok. - Czyli pani wie. Mma Makutsi zaparzyła herbatę Rooibos i na wyszczerbionej emaliowanej tacy przyniosła teraz dwa kubki. Pani Curtin z wdzięcznością wzięła jeden z nich i zaczęła popijać gorący czerwony płyn. - Powinnam opowiedzieć coś o sobie - stwierdziła pani Curtin. - Wtedy pani zrozumie, dlaczego tu jestem i dlaczego szukam u pani pomocy. Jeśli będzie mi pani mogła pomóc, to bardzo się ucieszę, jeśli nie, to zrozumiem.

- Będę z panią szczera. Nie wszystkim mogę pomóc. Nie będę marnowała pani czasu ani pieniędzy. Powiem pani, czy da się coś zrobić. Pani Curtin odstawiła kubek i wytarła dłoń o spodnie khaki. - W takim razie wyjaśnię pani, czemu Amerykanka siedzi w pani biurze w Botswanie. Kiedy skończę, powie pani tak albo nie. Po prostu. Bez owijania w bawełnę. ROZDZIAŁ TRZECI CHŁOPAK O AFRYKAŃSKIM SERCU Przyjechałam do Afryki dwanaście lat temu. Miałam czterdzieści trzy lata i słowo Afryka była dla mnie pustym dźwiękiem. Zapewne miałam w głowie te wszystkie stereotypy - dzikie zwierzęta, sawanna, Kilimandżaro sterczące ponad chmurami. Myślałam też o klęskach głodu, wojnach domowych i półnagich dzieciach z wydętymi brzuchami, wpatrzonych w kamerę i pogrążonych w beznadziei. Wiem, że to tylko jedna strona medalu - i to nie najważniejsza - ale właśnie taki obraz miałam w głowie. Mój mąż był ekonomistą. Poznaliśmy się na uczelni i pobraliśmy niedługo po ukończeniu studiów. Byliśmy bardzo młodzi, ale nasze małżeństwo przetrwało. Mąż dostał pracę w Waszyngtonie i w końcu wylądował w Banku Światowym. Awansował tam na całkiem wysokie stanowisko i mógłby do emerytury pracować w Waszyngtonie, pnąc się po szczeblach kariery. Uznał jednak, że za bardzo się zasiedział, i pewnego dnia zakomunikował mi, że bierze pod uwagę podpisanie dwuletniego kontraktu dla dyrektora regionalnego Banku Światowego na ten obszar Afryki. Był to dla niego awans, a poza tym jeśli wyjazd do Afryki miał zaspokoić jego potrzebę nowych wrażeń, to wolałam to niż romans z inną kobietą. Wie pani, jak to jest, mma, kiedy mężczyzna uświadomi sobie, że nie jest już młody. Wpada w panikę i szuka sobie młodszej kobiety, która utwierdzi go w przekonaniu, że nadal jest mężczyzną. Nie zniosłabym tego, więc zgodziłam się i przyjechaliśmy tutaj z naszym synem Michaelem, który miał wtedy osiemnaście lat. Miał zacząć studia, ale uznaliśmy, że nic się nie stanie, jeśli spędzi z nami rok, zanim wyjedzie do Dartmouth. To jest bardzo dobry

college, mma. W Ameryce jest wiele kiepskich college’ów, ale Dartmouth należy do najlepszych i byliśmy dumni z tego, że nasz syn się tam dostał. Michaelowi spodobał się pomysł przyjazdu tutaj. Zaczął czytać wszystko, co wpadło mu w ręce na temat Afryki. Kiedy tu przyjechaliśmy, wiedział znacznie więcej niż my. Przeczytał wszystkie te sentymentalne bzdury Laurensa van der Posta, a potem przeszedł do poważniejszych rzeczy, takich jak książki antropologów o ludzie San, a nawet dzienniki Moffata. Myślę, że już podczas tej lektury zakochał się w Afryce, jeszcze zanim postawił stopę na afrykańskiej ziemi. Bank załatwił dla nas dom w Gaborone, tuż za budynkiem rządu, tam, gdzie są wszystkie ambasady i konsulaty. Od razu mi się spodobał. Ogród był zadbany, a że tego roku spadły obfite deszcze, bujnie kwitły całe rabaty pacioreczników i kalijek, pyszniły się bugenwille i gęsta trawa kikuju. Był to czworokątny kawałek raju za wysokim białym murem. Michael zachowywał się jak dziecko, które właśnie znalazło klucz do szafki ze słodyczami. Wstawał wcześnie rano i jechał półciężarówką Jacka w stronę Molepolole. Potem przez godzinę chodził po buszu i wracał na śniadanie. Parę razy pojechałam z nim, chociaż nie lubiłam wcześnie wstawać, i gadaliśmy o ptakach, które latały po niebie, i o jaszczurkach, które czołgały się w piachu. Po kilku dniach Michael znał nazwy wszystkich tych zwierząt. Oglądaliśmy wschód słońca i chłonęliśmy jego ciepło. Wie pani, jak tam jest, mma, na skraju Kalahari. O tej porze dnia niebo jest białe i puste, a w powietrzu unosi się ostry zapach, którym człowiek ma ochotę do oporu napełnić płuca. Jack miał dużo pracy i musiał się spotykać z mnóstwem ludzi - z rządu, z amerykańskich organizacji pomocowych, z kręgów finansowych i tak dalej. Mnie to wszystko zupełnie nie interesowało, więc ograniczyłam się do prowadzenia domu, czytania i spotykania się na kawie z ludźmi, których lubiłam. Pomagałam też w przychodni metodystycznej. Przywoziłam ludzi, a potem odwoziłam do wioski. Był to dobry sposób na to, żeby poznać

kraj. Bardzo dużo się wtedy dowiedziałam o pani narodzie, mma Ramotswe. Chyba mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że to był najszczęśliwszy okres w moim życiu. Znaleźliśmy kraj, w którym ludzie dobrze się nawzajem traktowali, z szacunkiem, i gdzie obowiązywały inne wartości niż „jak najwięcej się nachapać” znane nam z Ameryki. W pewnym sensie była to dla mnie lekcja pokory. W porównaniu z tym, co zobaczyłam w Afryce, Ameryka wydawała się taka tandetna i powierzchowna. Ludzie tutaj cierpieli i wielu prawie nic nie miało, ale odnosili się do siebie nawzajem tak ciepło. Kiedy po raz pierwszy usłyszałam, że do zupełnie obcych ludzi mówi się siostro albo bracie, zabrzmiało mi to dziwnie, ale po jakimś czasie zrozumiałam sens tego i zaczęłam myśleć tak samo. Kiedy po raz pierwszy zostałam nazwana siostrą przez nieznajomą osobę, rozpłakałam się. Kobieta, która tak do mnie powiedziała, nie mogła zrozumieć, co mnie tak wzburzyło. Powiedziałam do niej: „Nic się nie stało. Po prostu płaczę”. Chciałam mówić do znajomych „siostry”, ale brzmiałoby to sztucznie, więc nie robiłam tego. Zrozumiałam jednak, że wszyscy ludzie są jedną wielką rodziną. Przyjechałam do Afryki i przyswoiłam sobie tę lekcję. Michael zaczął się uczyć setswana i robił szybko postępy. Cztery razy w tygodniu przychodził do naszego domu pan Nogana, żeby udzielać Michaelowi lekcji. Był to emerytowany nauczyciel, pod siedemdziesiątkę, bardzo dystyngowany człowiek. Nosił małe okrągłe okulary bez jednego szkła. Sądziłam, że brakuje mu pieniędzy i zaproponowałam, że kupię mu nowe, ale on mi odpowiedział, że widzi bardzo dobrze i dziękuje mi, ale nie ma takiej potrzeby. Siedzieli na werandzie i pan Nogana przerabiał z nim gramatykę setswana i podawał mu nazwy tego, co widzieli wokół siebie: roślin w ogrodzie, chmur na niebie, ptaków. „Pani syn szybko się uczy”, powiedział do mnie kiedyś pan Nogana. „W jego piersiach bije afrykańskie serce. Ja tylko uczę to serce mówić”. Michael zaczął zawierać przyjaźnie. W Gaborone było całkiem sporo Amerykanów, w

tym także rówieśników Michaela, ale on się nimi zbytnio nie interesował, nie ciągnęło go też do młodych cudzoziemców, których rodzice pracowali w dyplomacji. Wolał towarzystwo tubylców albo ludzi, którzy wiedzieli coś na temat Afryki. Dużo przebywał z młodym uchodźcą z RPA i z człowiekiem, który pracował wcześniej jako ochotnik w szpitalu w Mozambiku. Byli to poważni ludzie, i ja też ich lubiłam. Po kilku miesiącach Michael zaczął spędzać wiele czasu z grupą ludzi, którzy mieszkali na starej farmie za Molepolole. Była tam Afrykanerka, która kilka lut wcześniej przyjechała z Johannesburga, bo miała w RPA kłopoty polityczne. Był Niemiec z Namibii, patykowaty brodacz z pomysłami na usprawnienie rolnictwa, i kilku miejscowych z Mochudi, zaangażowanych w Brigade, w ramach którego młodzi ludzie pracowali dla odbudowy kraju. Od biedy można by to nazwać komuną, ale to mogłoby rodzić nieporozumienia. Komuna to jest dla mnie miejsce, gdzie ściągają hipisi i palą dagga. To było coś zupełnie innego: sami poważni ludzie, którzy marzyli o tym, żeby uprawiać warzywa w suchej glebie. Pomysł wyszedł od Burkhardta, tego Niemca. Uważał, że w takich suchych krajach jak Botswana czy Namibia można uprawiać rośliny pod siatkami ocieniającymi i nawadniać je kroplami wody spływającymi po nitkach. Przypuszczam, że widziała pani taki system, mma Ramotswe: nitka wychodzi z cienkiego węża i kropelka wody spływa po nitce do gleby u korzeni rośliny. To naprawdę funkcjonuje, widziałam na własne oczy. Burkhardt chciał założyć spółdzielnię z bazą w tym starym gospodarstwie. Uzbierał skądś trochę pieniędzy, wykarczowali kawałek buszu i wywiercili studnię głębinową. Przekonali całkiem sporo miejscowych, żeby przyłączyli się do spółdzielni. Kiedy po raz pierwszy pojechałam tam z Michaelem, mieli już całkiem dobre plony dyń i ogórków. Sprzedawali je hotelom i kuchniom szpitalnym w Gaborone. Michael spędzał z tymi ludźmi coraz więcej czasu i w końcu nam powiedział, że chce tam zamieszkać. Z początku trochę się martwiłam - która matka by się nie martwiła? - ale oswoiliśmy się z tą myślą, kiedy sobie uświadomiliśmy, jak wiele dla niego znaczy, że robi coś dla Afryki. Którejś niedzieli zawiozłam go tam i zostawiłam. Powiedział, że odwiedzi

nas za tydzień, i dotrzymał słowa. Sprawiał wrażenie bardzo szczęśliwego i przejętego tym, że mieszka ze swoimi nowymi przyjaciółmi. Często się widywaliśmy. Farma była oddalona tylko o godzinę jazdy z Gaborone i prawie codziennie przyjeżdżali z warzywami albo po zapasy. Jeden z członków komuny, Batswana, miał wykształcenie pielęgniarskie i założył coś w rodzaju przychodni, w której zajmował się leczeniem mniej poważnych dolegliwości. Odrobaczał dzieci, dawał im maść przeciwko grzybicom i tak dalej. Rząd dostarczał trochę leków, a resztę Burkhardt załatwiał od firm, które chętnie pozbywały się przeterminowanych, ale nadal przydatnych farmaceutyków. W Livingstone Hospital pracował wtedy doktor Merriweather, który od czasu do czasu przyjeżdżał sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Powiedział mi raz, że ów pielęgniarz jest nie gorszy od większości lekarzy. Dla Michaela nadszedł czas powrotu do Ameryki. Semestr jesienny w Dartmouth zaczynał się w trzecim tygodniu sierpnia. Pod koniec lipca Michael oznajmił nam, że nie zamierza wyjeżdżać, że chce zostać w Botswanie jeszcze co najmniej rok. Bez naszej wiedzy skontaktował się z uczelnią, która wyraziła zgodę na to, żeby podjął studia z rocznym opóźnieniem. Jak łatwo sobie wyobrazić, byłam mocno zaniepokojona. W Stanach po prostu trzeba skończyć studia, bo inaczej nie dostanie się dobrej pracy. Przeraziłam się, że Michael zrezygnuje z dalszej nauki i spędzi resztę życia w komunie. Chyba wielu rodziców ma takie obawy, kiedy ich dzieci postanowią zrobić coś idealistycznego. Jack i ja rozmawialiśmy o tym godzinami i w końcu mnie przekonał, że najlepiej będzie zgodzić się na propozycję Michaela, bo inaczej się zaprze i w ogóle nie pojedzie na studia, a tak po roku może będzie miał do tego lepsze nastawienie. „Robi coś dobrego”, powiedział Jack. „Większość chłopców w jego wieku jest przeraźliwie egoistyczna, a on nie”. Musiałam przyznać mu rację. Michael robił coś bardzo pożytecznego. W Botswanie wierzyli, że tego rodzaju praca może przynieść efekty. Poza tym chciano pokazać, że istnieje

alternatywa dla tego, co się działo w RPA. Botswana była w tym czasie wzorem dla innych krajów. A zatem Michael został, po czym gdy nadszedł dla nas czas powrotu, odmówił wyjazdu. Powiedział, że nadal ma pracę do wykonania i chce jej poświęcić jeszcze kilka lat. Farma kwitła. Wywiercili jeszcze kilka studni głębinowych i zapewniali utrzymanie dwudziestu rodzinom. To wszystko było zbyt ważne, aby porzucić farmę. Oboje liczyliśmy się z takim rozwojem wydarzeń. Próbowaliśmy go przekonać, ale na nic się to zdało. Poza tym związał się teraz z kobietą z RPA, sześć albo siedem lat starszą od siebie. Sądziłam, że to właśnie ona jest głównym powodem jego decyzji, więc zaproponowaliśmy, że sprowadzimy ją do Ameryki, ale Michael nawet nie chciał o tym rozmawiać. Powiedział, że trzyma go tu Afryka, a nie coś tak trywialnego jak związek z kobietą. Zostawiliśmy mu sporo pieniędzy. Jestem w tej szczęśliwej sytuacji, że ojciec założył dla mnie fundusz powierniczy, więc zabezpieczenie finansowe Michaela nie było dla mnie żadnym obciążeniem. Zdawałam sobie sprawę z ryzyka, że Burkhardt przekona go do przekazania pieniędzy spółdzielni albo na budowę tamy czy coś w tym rodzaju, ale to by mi nie przeszkadzało. Czułam się lepiej ze świadomością, że jeśli Michael będzie potrzebował pieniędzy, to podejmie je w Gaborone. Wróciliśmy do Waszyngtonu. Dziwna sprawa, ale dopiero tu do końca zrozumiałam, co nie pozwoliło Michaelowi wyjechać z Botswany. Tutaj wszystko wydawało się takie nieszczere i - jakby to powiedzieć - agresywne. Tęskniłam za Botswaną i nie było dnia, żebym o niej nie myślała. Odczuwałam to prawie jak fizyczny ból. Dałabym wszystko, żeby móc wyjść z domu i stanąć pod akacją, spojrzeć na to wielkie białe niebo albo usłyszeć afrykańskie głosy, które nawołują się w nocy. Tęskniłam nawet za październikowym upałem. Michael pisał do nas co tydzień. Zasypywał nas nowinami o spółdzielni. Dokładnie wiedziałam, co z pomidorami i jakie owady zaatakowały szpinak. Jego opisy były niezwykle barwne i bardzo dla mnie bolesne, bo marzyłam o tym, żeby podobnie jak on robić coś