uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 878 839
  • Obserwuję822
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 121 681

Alexander McCall Smith - Moralność dla pięknych dziewcząt

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :631.0 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

uzavrano
EBooki
A

Alexander McCall Smith - Moralność dla pięknych dziewcząt.pdf

uzavrano EBooki A Alexander McCall Smith
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 162 stron)

Alexander McCall Smith Moralność dla pięknych dziewcząt

Morality for Beautiful Girls Przełożył: Tomasz Biedroń Wydanie oryginalne: 2001 Wydanie polskie: 2005 Rozdział pierwszy Świat widziany oczyma innej osoby Mma Ramotswe, córka świętej pamięci Obeda Ramotswe z Mochudi pod Gaborone, stolicą Botswany, była oficjalną narzeczoną pana J.L.B. Matekoniego, syna świętej pamięci Pumphamilitsego Matekoniego z Tlokweng, rolnika, a później wysokiego urzędnika kolejowego. Wszyscy uważali, że to znakomicie dobrana para - ona, założycielka i właścicielka Kobiecej Agencji Detektywistycznej Nr 1, jedynej w Botswanie agencji detektywistycznej zajmującej się sprawami także kobiet, on, właściciel Tlokweng Road Speedy Motors i w powszechnej opinii jeden z najlepszych mechaników samochodowych w Botswanie. Zawsze jest dobrze, mówili ludzie, jak każde z małżonków prowadzi osobną działalność. Tradycyjne małżeństwa, w których mężczyzna podejmuje wszystkie decyzje i zarządza większością majątku, przeznaczone sadła kobiet, które pragną poświęcić się w życiu gotowaniu i wychowywaniu dzieci. Czasy się jednak zmieniły i dla wykształconych kobiet, które chcą coś w życiu osiągnąć, lepszym wyjściem jest mieć jakieś zajęcie. Istniało wiele przykładów takich małżeństw, między innymi mmy Maketetse, która otworzyła fabryczkę specjalizującą się w produkcji szortów khaki dla chłopców. Zaczynała od ciasnej i dusznej izdebki na tyłach swojego domu, potem jednak zatrudniła do krojenia i szycia swoje kuzynki i stworzyła jedno z najlepiej funkcjonujących przedsiębiorstw w Botswanie, eksportujące swoje wyroby do Namibii mimo ostrej konkurencji ze strony dużych firm odzieżowych z Przylądka. Wyszła za pana Cedrica Maketetse, który miał dwa sklepy z napojami w Gaborone, a ostatnio zakupił trzeci we Francistown. W stołecznej gazecie ukazał

się trochę krępujący artykuł na ich temat, zatytułowany Producentce szortów życzymy wszelkiej pomyślności na nowej drodze szycia z lokalnym potentatem od napojów. Oboje należeli do Izby Handlowej i dla nikogo nie ulegało wątpliwości, że pan Maketetse jest niezmiernie dumny z sukcesów biznesowych swojej żony. Oczywiście kobieta, której powiodło się w interesach, musi uważać na mężczyzn, którzy szukają wygodnego życia u boku bogatej małżonki. Było wiele takich przypadków i mma Ramotswe zauważyła, że tego rodzaju związki prawie zawsze kończą się fatalnie: mężczyzna albo przepija czy przegrywa dochody swojej żony, albo próbuje zarządzać firmą, doprowadzając ją do ruiny. Mężczyźni są dobrzy w interesach, uważała mma Ramotswe, ale kobiety nie ustępują im pod tym względem. Są z natury oszczędniejsze. Jakże inaczej, skoro dysponując skąpymi środkami finansowymi, muszą czymś napchać wiecznie głodne brzuchy dzieci. Dzieci jedzą tak dużo, że ile by się nagotowało dyni czy owsianki, ich brzuchy nigdy się nie zapełnią. Mężczyźni zaś najszczęśliwsi są wtedy, kiedy pochłaniają całe góry drogiego mięsa. Można się zniechęcić do życia. - To będzie dobre małżeństwo - mówili ludzie, usłyszawszy o jej zaręczynach z panem J.L.B. Matekonim. - On jest odpowiedzialnym mężczyzną, a ona bardzo dobrą kobietą. Czeka ich szczęśliwa przyszłość - każde prowadzi swoją firmę i razem piją herbatę. Mma Ramotswe znała tę powszechną opinię i podzielała ją. Po katastrofalnym małżeństwie z Note Mokotim, trębaczem jazzowym i nieuleczalnym babiarzem, postanowiła już nigdy nie wychodzić za mąż, chociaż składano jej liczne propozycje. Odrzuciła zresztą pierwsze oświadczyny pana J.L.B. Matekoniego, lecz pół roku później zmieniła zdanie. Zrozumiała, że w odniesieniu do kandydata na męża należy sobie postawić bardzo proste pytanie. Pytanie, które może sobie zadać każda kobieta - a w każdym razie taka, która miała dobrego ojca - i na które każda kobieta instynktownie zna odpowiedź. Mma Ramotswe sformułowała je i nie miała żadnych wątpliwości, jak należy na nie odpowiedzieć. „Co pomyślałby o nim mój tata?”, powiedziała do siebie po przyjęciu oświadczyn pana

J.L.B. Matekoniego - trochę tak, jak człowiek, który zastanawia się za skrzyżowaniem, czy dobrze skręcił. Dokładnie pamiętała, gdzie to było: pewnego wieczoru spacerowała w pobliżu zapory jedną z tych ścieżek, które błąkają się pośród akacji. Nagle przystanęła i spojrzała na niebo, na ten rozwodniony, sprany błękit, który krótko przed zachodem słońca zasnuły miedziane smugi. Wokół panowała cisza, mma Ramotswe była zupełnie sama. Mimo to wypowiedziała to pytanie na głos, jakby ktoś mógł ją usłyszeć. Spojrzała na niebo, jakby oczekiwała, że tam znajdzie odpowiedź. Znała ją jednak bez patrzenia do góry. Nie miała najmniejszych wątpliwości, że Obed Ramotswe, który poznał w swoim życiu najróżniejszego sortu mężczyzn z wszystkimi ich słabościami, zaakceptowałby pana J.L.B. Matekoniego. A skoro tak, to czego się bać? Jej przyszły mąż będzie dla niej dobry. Obecnie mma Ramotswe siedziała w biurze Kobiecej Agencji Detektywistycznej Nr 1 wraz ze swoją asystentką, mmą Makutsi, najlepszą absolwentką studium dla sekretarek ze swojego rocznika, i rozmyślała o decyzjach, których wymagał od niej zbliżający się ślub z panem J.L.B. Matekonim. Narzucało się, rzecz jasna, pytanie, gdzie będą mieszkali. To jednak szybko się rozstrzygnęło. Dom pana J.L.B. Matekoniego, choć atrakcyjnie położony w pobliżu starego lotniska i całkiem ładny, z werandą w stylu kolonialnym i błyszczącym blaszanym dachem, gorzej się nadawał na małżeńskie gniazdo niż jej dom przy Zebra Drive. Jego ogródek, a właściwie podwórko było maleńkie, ona zaś miała cały rząd papai, kilka cienistych akacji i dystyngowaną grządkę melonów. Co się natomiast tyczy wnętrza, to spartańskie korytarze i nieużywane pokoje u pana J.L.B. Matekoniego miały niewiele atutów, zwłaszcza w porównaniu z jej domem. Serce by jej pękło, gdyby musiała się rozstać ze swoim salonem, z puszystym dywanem na posadzce z polerowanego czerwonego betonu, z gzymsem kominka, na którym stała pamiątkowa plakietka na cześć sir Sereste Khamy, naczelnika ludu Bamgwato, męża opatrznościowego i pierwszego prezydenta Botswany, oraz ze stojącą w

kącie maszyną do szycia na pedały, wciąż chodzącą jak złoto. Nie musiała uciekać się do długich perswazji. Decyzja na rzecz Zebra Drive w ogóle nie została ujęta w słowa. Po tym, jak pan J.L.B. Matekoni dał się przekonać mmie Potokwani, kierowniczce farmy dla sierot, żeby wziął pod swoją opiekę osieroconego chłopca i jego kaleką siostrę, dzieci wprowadziły się do niej i natychmiast bardzo dobrze się tam poczuły. W naturalny sposób uznali zatem, że w stosownej porze cała rodzina zamieszka przy Zebra Drive. Na razie pan J.L.B. Matekoni mieszkał w swoim domu, ale przy Zebra Drive jadał wieczorny posiłek. Z tym nie było problemów. Pozostała kwestia organizacji pracy. Siedząc za biurkiem i patrząc, jak mma Makutsi porządkuje dokumenty, mma Ramotswe uświadomiła sobie, jak trudne czeka ją zadanie. Decyzja nie była łatwa, ale podjęła ją i teraz musiała wcielić ją w czyn. W końcu na tym polega robienie interesów. Do elementarnych zasad prowadzenia przedsiębiorstwa należy unikanie dublowania zasobów. Po ślubie z panem J.L.B. Matekonim mieliby dwie firmy z dwoma biurami. Chodziło oczywiście o zupełnie różne branże, ale Tlokweng Road Speedy Motors dysponowało sporą powierzchnią biurową i przeniesienie tam siedziby agencji detektywistycznej byłoby najzupełniej sensowne. Mma Ramotswe dokonała szczegółowej inspekcji zakładu pana J.L.B. Matekoniego i zasięgnęła porady lokalnego przedsiębiorcy budowlanego. - Nie będzie problemu - powiedział, obejrzawszy warsztat i biuro. - Można wstawić nowe drzwi po tamtej stronie. Wtedy pani klienci nie będą się stykali z tą całą papraniną w warsztacie. Po połączeniu biur mma Ramotswe mogłaby swoje wynająć i nareszcie wyjść na plus. Przykra prawda była taka, że Kobieca Agencja Detektywistyczna Nr 1 generowała zbyt niskie przychody. Klientów nie brakowało - nie w tym rzecz. Działalność detektywistyczna jest ogromnie czasochłonna i gdyby mma Ramotswe żądała realistycznej stawki godzinowej, ludzi po prostu nie byłoby stać na jej usługi. Dwieście puli za rozwiązanie zagadki czy znalezienie zaginionej osoby - tyle mogli zapłacić i na ogół było to warte wysiłku, ale kilka tysięcy puli za tę samą pracę to zupełnie inna rozmowa - człowiek od razu nabiera większej

chęci do życia. Mma Ramotswe mniej więcej wychodziłaby na swoje, gdyby nie pensja mmy Makutsi. Pierwotnie zatrudniła ją jako sekretarkę, bo firma, która chce być traktowana poważnie, musi mieć sekretarkę, ale szybko odkryła schowany za tymi grubymi okularami talent. Mma Makutsi została awansowana na prestiżowe stanowisko asystentki detektywa. Mma Ramotswe czuła się jednak zobowiązana podnieść jej pensję, zwiększając ujemne saldo bieżące agencji. Omówiła sprawę z panem J.L.B. Matekonim, który przyznał jej rację: nie miała większego wyboru. - Jeśli nadal będziesz tak funkcjonowała, to splajtujesz - powiedział z powagą. - Widziałem firmy, którym to się zdarzyło. Przyślą ci człowieka, który nazywa się syndyk masy upadłościowej. On jest jak sęp - krąży i krąży. Bankructwo firmy to straszna rzecz. Mma Ramotswe cmoknęła językiem. - Chcę tego uniknąć. To byłby bardzo smutny koniec mojej działalności. Wymienili ponure spojrzenia. - Będziesz musiała ją zwolnić - zawyrokował pan J.L.B. Matekoni. - Mnie też się zdarzało, że musiałem zwolnić mechanika. Ciężka decyzja, ale tak to już w życiu bywa. - Tak bardzo się ucieszyła, kiedy ją awansowałam. Nie mogę jej nagle powiedzieć, że nie jest już detektywem. Nie ma w Gaborone nikogo. Jej rodzina mieszka w Bobonong. Z tego, co wiem, są bardzo biedni. Pan J.L.B. Matekoni pokręcił głową. - Biednych ludzi jest mnóstwo. Wielu bardzo cierpi. Ale żaden interes nie działa na powietrze. Każdy o tym wie. Musisz zsumować przychody i odjąć od nich wydatki. Różnica to jest twój zysk. W twoim wypadku tę liczbę poprzedza znak minus. Nie możesz… - Nie mogę… - przerwała mu mma Ramotswe - …nie mogę jej teraz zwolnić. Jest dla mnie jak córka. Bardzo chce być detektywem i ciężko pracuje. Pan J.L.B. Matekoni spuścił wzrok na swoje stopy. Podejrzewał, że mma Ramotswe oczekuje od niego jakiejś propozycji, ale jakiej? Że da jej pieniądze? Że będzie regulował rachunki Kobiecej Agencji Detektywistycznej Nr 1, chociaż jednoznacznie mu

zakomunikowała, że on ma nadal prowadzić warsztat, podczas gdy ona będzie się zajmowała swoimi klientami i ich problemami? - Nie chcę, żebyś płacił moje rachunki - powiedziała mma Ramotswe ze stanowczością, która budziła w nim zarazem strach i podziw. - Naturalnie, że nie - pospieszył z odpowiedzią. - Nawet nie przeszło mi to przez myśl. - Z drugiej strony - podjęła mma Ramotswe - potrzebna ci w warsztacie sekretarka. Ciągle masz bałagan w papierach, prawda? Nie zapisujesz, ile płacisz tym swoim darmozjadom. Podejrzewam, że udzielasz im też pożyczek. Notujesz to? Pan J.L.B. Matekoni nie wiedział, gdzie się podziać ze spojrzeniem. Skąd się dowiedziała, że terminatorzy są mu winni sześćset puli każdy i nie zanosi się na to, żeby kiedykolwiek mieli możliwość spłacić dług? - Chcesz, żeby pracowała dla mnie? - spytał zaskoczony. - A co z jej stanowiskiem detektywa? Mma Ramotswe nie odpowiedziała od razu. Nie przemyślała wcześniej sprawy, ale teraz zaczął się wykluwać pewien plan. Gdyby przenieśli biuro agencji do warsztatu, mma Makutsi mogłaby zachować posadę asystentki detektywa, a jednocześnie wziąć na siebie obowiązki biurowe w warsztacie. Pan J.L.B. Matekoni płaciłby jej pensję, co oznaczałoby znaczne zmniejszenie obciążeń agencji. W połączeniu z czynszem za zwolniony budynek ogromnie poprawiłoby to sytuację finansową firmy. Wyłuszczyła swój plan panu J.L.B. Matekoniemu. Chociaż często kwestionował przydatność mmy Makutsi, dostrzegał zalety propozycji mmy Ramotswe - zwłaszcza tę, że uszczęśliwiłoby to jego przyszłą żonę. A w końcu na tym najbardziej mu zależało. Mma Ramotswe przełknęła ślinę. - Mma Makutsi - zagaiła. - Rozmyślałam o przyszłości. Mma Makutsi, która skończyła robić porządek w dokumentach, zaparzyła im obu herbatę z czerwonokrzewu i zasiadła wygodnie do półgodzinnej przerwy, którą zwyczajowo sobie robiła około jedenastej. Zaczęła czytać czasopismo - stary egzemplarz „National Geographic” - pożyczone od kuzyna nauczyciela.

- O przyszłości? Tak, to zawsze ciekawe. Ale moim zdaniem nie tak ciekawe jak przeszłość. Jest tutaj bardzo dobry artykuł, mma Ramotswe. Pożyczę pani, jak przeczytam. O naszych przodkach ze wschodniej Afryki. Piszą tutaj o doktorze Leakeyu. To bardzo znany spec od kości. - Spec od kości? - zdziwiła się mma Ramotswe. Mma Makutsi z reguły doskonale się wysławiała - zarówno po angielsku, jak w setswana - ale zdarzało jej się posługiwać osobliwymi wyrażeniami. Co to jest spec od kości? Kojarzy się to z czarownikiem, ale chyba doktor Leakey nie jest czarownikiem? - Tak - odparła mma Makutsi - wie wszystko na temat starych kości. Wykopuje je z ziemi i opowiada nam o naszej przeszłości. Niech pani spojrzy. Obróciła w stronę mmy Ramotswe zdjęcie na rozkładówce. Mma Ramotswe zmrużyła oczy. Jej wzrok nie był już taki jak dawniej i miała obawy, że prędzej czy później będzie musiała pójść w ślady mmy Makutsi i założyć okulary z grubymi szkłami. - Czy to jest doktor Leakey? Mma Makutsi skinęła głową. - Tak, mma, to on. Czaszka, którą trzyma w dłoni, należała do jednego z pierwszych ludzi. Ten człowiek żył bardzo dawno temu i jest bardzo stary. W mmie Ramotswe rozbudziła się ciekawość. - Kim był ten bardzo stary człowiek? - Piszą tutaj, że to człowiek, który żył, kiedy na świecie było jeszcze bardzo mało ludzi. Wszyscy mieszkaliśmy wtedy we wschodniej Afryce. - Wszyscy? - Tak, wszyscy. Mój lud. Pani lud. Wszyscy. Wszyscy wywodzimy się od tej samej małej grupy przodków. Doktor Leakey to udowodnił. Mma Ramotswe zamyśliła się. - Czyli w jakimś sensie wszyscy jesteśmy braćmi i siostrami? - Tak. Jesteśmy wszyscy takimi samymi ludźmi. Eskimosi, Rosjanie, Nigeryjczycy. Ta sama krew. To samo DNA. - DNA? Co to takiego? - To jest coś, czego użył Bóg, jak stwarzał ludzi - wyjaśniła mma Makutsi. - Wszyscy

jesteśmy zrobieni z DNA i wody. Mma Ramotswe zastanowiła się nad tym, co wynikało z tych rewelacji. Nie miała zdania na temat Eskimosów i Rosjan, ale Nigeryjczycy to zupełnie inna historia. Mma Makutsi miała jednak rację: jeśli powszechne braterstwo - i „siostrzaństwo” - nie ma być pustym dźwiękiem, musi obejmować również Nigeryjczyków. - Gdyby ludzie wiedzieli, że wszyscy jesteśmy jedną rodziną, to byliby dla siebie lepsi, nie sądzi pani? Mma Makutsi odłożyła czasopismo. - Na pewno. Gdyby o tym wiedzieli, to byłoby im bardzo trudno krzywdzić innych. Może nawet chętniej by im pomagali. Mma Ramotswe milczała. Teraz jeszcze trudniej było jej przedstawić mmie Makutsi swój plan, ale podjęli wraz z panem J.L.B. Matekonim decyzję i nie pozostawało nic innego, jak przekazać złą wiadomość. - To wszystko bardzo ciekawe - stwierdziła, siląc się na stanowczy ton. - Muszę poczytać o doktorze Leakeyu w wolnej chwili. Teraz jestem za bardzo zajęta rozmyślaniami o tym, jak nie dopuścić do upadku firmy. Bilans nie przedstawia się najkorzystniej. Wydatki przewyższają wpływy. Urwała i obserwowała reakcję mmy Makutsi. Trudno było zgadnąć, co ona myśli za tymi okularami. - Muszę więc przedsięwziąć jakieś kroki - ciągnęła. - Jeśli nic nie zrobię, to nałożą na nas zarząd komisaryczny albo bank zajmie nam biuro. Tak się dzieje z firmami, które nie przynoszą zysków. To bardzo niedobra sytuacja. Mma Makutsi wpatrywała się w biurko. Potem podniosła wzrok na mmę Ramotswe i w jej okularach odbiły się gałęzie akacji za oknem. Mmę Ramotswe mocno to zdeprymowało - poczuła się tak, jakby patrzyła na świat oczyma innej osoby. Kiedy to sobie pomyślała, mma Makutsi poruszyła głową i jej pracodawczyni zobaczyła odbicie swojej czerwonej sukienki. - Staram się, jak mogę - powiedziała cicho mma Makutsi. - Mam nadzieję, że da mi pani

szansę. Bardzo się cieszę, że pracuję jako asystentka detektywa. Nie chcę do końca życia być sekretarką. Umilkła i spojrzała na mmę Ramotswe. Jak to jest, pomyślała mma Ramotswe, być mmą Makutsi, absolwentką studium sekretarskiego z najlepszym wynikiem na roku, która nie ma jednak nikogo oprócz rodziny w dalekim Bobonong? Wiedziała, że mma Makutsi posyła im pieniądze, bo podpatrzyła kiedyś na poczcie, jak wypełnia przekaz pocztowy na sto puli. Na pewno napisała im o swoim awansie i byli dumni, że ich krewna tak doskonale sobie radzi w Gaborone. Tymczasem prawda była taka, że mma Ramotswe trzymała ją na tym stanowisku z pobudek charytatywnych i w gruncie rzeczy to ona wspierała finansowo tę rodzinę z Bobonong. Przeniosła spojrzenie na biurko mmy Makutsi i na wciąż rozłożone zdjęcie doktora Leakeya z czaszką w dłoni. Doktor Leakey patrzył prosto na nią. Co będzie z tą pani asystentką, mma Ramotswe?, zdawał się mówić. Przełknęła ślinę. - Niech się pani nie martwi, dalej będzie pani asystentką detektywa. Dołożymy pani jednak trochę obowiązków, kiedy przeniesiemy się do Tlokweng Road Speedy Motors. Pan J.L.B. Matekoni potrzebuje pomocy przy papierkowej robocie. Będzie pani w połowie sekretarką, a w połowie asystentką detektywa. - Urwała, po czym dodała pospiesznie: - Ale może się pani przedstawiać jako asystentka detektywa. Taki będzie pani oficjalny tytuł. Przez resztę dnia mma Makutsi była bardziej milcząca niż zazwyczaj. Bez słowa zaparzyła mmie Ramotswe popołudniową herbatę, ale pod koniec dnia sprawiała wrażenie pogodzonej z losem. - Podejrzewam, że w biurze pana J.L.B. Matekoniego panuje spory bałagan - powiedziała. - Nie wyobrażam sobie, żeby porządnie prowadził papiery. Mężczyźni nie lubią się tym zajmować. Mmie Ramotswe spadł kamień z serca, kiedy usłyszała tę zmianę tonu. - Tak, ma tam straszny bajzel. Będzie pani bardzo wdzięczny, jeśli zrobi pani porządek.

- Nauczyli nas tego w studium. Któregoś dnia zostałyśmy wysłane do potwornie zapuszczonego biura i musiałyśmy to wszystko odgruzować. Było nas cztery - ja i trzy ładne dziewczyny. Ja wykonałam całą robotę, a te ładne flirtowały z mężczyznami z biura. - Ach! - westchnęła mma Ramotswe. - Mogę to sobie wyobrazić. - Pracowałam do ósmej wieczorem. Te ładne o piątej poszły z mężczyznami do knajpy i zostawiły mnie samą. Następnego dnia szef studium powiedział, że doskonale się spisałyśmy i wszystkie dostaniemy najwyższą ocenę. Pozostałe dziewczyny były bardzo zadowolone. Powiedziały, że chociaż porządkowaniem papierów zajmowałam się głównie ja, one wzięły na siebie trudniejszą część zadania, czyli odciągnięcie mężczyzn, żeby nie przeszkadzali. Szczerze tak uważały. Mma Ramotswe pokręciła głową. - Próżniaki z tych dziewcząt. Dzisiaj w Botswanie jest takich mnóstwo. Ale przynajmniej wie pani, że odniosła pani sukces. Jest pani asystentką detektywa, a one? Dam sobie głowę uciąć, że nikim. Mma Makutsi zdjęła swoje duże okulary i zaczęła starannie czyścić chusteczką soczewki. - Dwie z nich wyszły za bardzo bogatych ludzi - powiedziała. - Mają duże domy w pobliżu Sun Hotel. Widziałam, jak paradują w drogich okularach przeciwsłonecznych. Trzecia wyjechała do Afryki Południowej i została modelką. Widziałam jej zdjęcie w kolorowym magazynie, dla którego pracuje jej mąż fotograf. On też zarabia kupę pieniędzy i jest z nim bardzo szczęśliwa. Nazywają go Polaroid Khumalo. Bardzo przystojny i bardzo znany. Założyła okulary z powrotem na nos i spojrzała na mmę Ramotswe. - Któregoś dnia pani też znajdzie sobie męża - odrzekła mma Ramotswe. - I ten człowiek będzie mógł o sobie powiedzieć, że wygrał los na loterii. Mma Makutsi pokręciła głową. - Nie sądzę, żebym wyszła za mąż. W Botswanie brakuje mężczyzn. To znany fakt. Wszyscy mężczyźni są już żonaci, nie ostał się ani jeden wolny. - Nie musi pani wychodzić za mąż - pocieszała ją mma Ramotswe. - Niezamężnym kobietom bardzo dobrze się teraz żyje. Ja jestem niezamężna.

- Ale niedługo pani poślubi pana J.L.B. Matekoniego. I przestanie pani być niezamężna. Mogłaby pani… - Nie musiałam się na to decydować. Byłam zadowolona ze swojego życia. Świat by się nie zawalił, gdyby tak pozostało. Urwała. Zauważyła, że mma Makutsi znowu zdjęła okulary i zabrała się do ich czyszczenia, bo zaparowały. Mma Ramotswe zamyśliła się. Nigdy nie umiała siedzieć z założonymi rękami, patrząc na czyjeś nieszczęście. To niewygodna cecha charakteru u prywatnego detektywa, bo z pracą mmy Ramotswe wiązało się wiele nieszczęścia, ale nie umiała zakuć serca w pancerz, chociaż bardzo się starała. - Aha, jeszcze jedna rzecz. Zapomniałam pani powiedzieć, że pani nowe stanowisko nazywa się kierownik administracyjny Tlokweng Road Speedy Motors. Nie będzie pani zwykłą sekretarką. Mma Makutsi podniosła z uśmiechem głowę. - Cudownie - powiedziała. - Jest pani dla mnie bardzo dobra, mma. - I pensja wzrośnie - dodała mma Ramotswe, odrzucając precz rozsądek. - Niewiele, ale zawsze. Będzie pani mogła więcej posyłać rodzinie w Bobonong. Mma Makutsi sprawiała wrażenie niemało ucieszonej tą informacją i ze wzmożonym zapałem wykonywała ostatnie tego dnia obowiązki, czyli przepisanie na maszynie kilku listów ręcznie przygotowanych przez szefową. To mma Ramotswe miała teraz ponurą minę. To wszystko wina doktora Leakeya, pomyślała. Gdyby nie pojawił się w rozmowie, mma Ramotswe pewnie byłaby bardziej stanowcza. A tak nie dość, że ponownie awansowała mmę Makutsi, to jeszcze bez konsultacji z panem J.L.B. Matekonim dała jej podwyżkę. Naturalnie trzeba mu będzie o tym powiedzieć, ale może jeszcze nie teraz… Należy zawsze wybrać odpowiedni moment na przekazanie niepomyślnej wiadomości. Mężczyźni od czasu do czasu obnażają swoje słabe strony i kobieta, która umie poczekać na tę chwilę, pokona facetów w ich własnej grze. Kiedy nadejdzie ten moment, dziecinnie łatwo się nimi manipuluje. Ale

trzeba umieć czekać. Rozdział drugi Chłopiec, który przyszedł w nocy Obozowali pośród bagien Okawango, w pobliżu Maun, osłonięci wysokimi drzewami mopane. Na północy, zaledwie pół mili dalej, ciągnęło się jezioro, wstęga błękitu otoczona brązami i zieleniami buszu. Trawa sawanny była gęsta i bujna, zwierzęta miały gdzie się ukryć. Jeśli ktoś chciał zobaczyć słonia, musiał być czujny, bo obfita roślinność utrudniała rozpoznanie nawet ich zwalistych szarych kształtów, które poruszały się powoli przez żerowisko. Obóz, zgrupowanie pięciu czy sześciu dużych namiotów ustawionych w półkole, należał do mężczyzny o przydomku rra Pula, pan deszcz. Wiązało się to z przekonaniem, wielokrotnie potwierdzonym empirycznie, że jego obecność ściąga pilnie potrzebne opady. Rra Pula nie miał nic przeciwko upowszechnianiu się tego przekonania. Deszcz oznacza uśmiech losu, stąd okrzyk „Pula! Pula! Pula!”, kiedy ludzie radują się z pomyślności losu lub pragną ją sprowadzić. Rra Pula był człowiekiem o pociągłej twarzy i skórzastej, cętkowanej cerze białej osoby, która spędziła całe swoje życie pod afrykańskim słońcem. Piegi i plamy słońca zlały się w jedno, był zatem cały brązowy - jak białe ciasto włożone do piekarnika. - Powoli się do nas upodabnia - powiedział jeden z jego podwładnych, kiedy siedzieli którejś nocy przy ognisku. - Kiedyś się zbudzi i będzie z niego Motswana - z takim samym kolorem skóry jak my. - Nie wystarczy zmienić kolor skóry, żeby stać się Motswana - zaoponował inny. - Motswana jest się w środku. Zulus od zewnątrz jest taki jak my, ale w środku pozostaje Zulusem. Z Zulusa Motswana też nie można zrobić. Są po prostu inni. Wokół ogniska zapadła cisza, bo wszyscy rozmyślali nad tą kwestią. - Mnóstwo różnych rzeczy robi człowieka tym, kim jest - powiedział w końcu jeden z tropicieli. - Ale najważniejsze jest łono matki. To, skąd bierzesz mleko, czyni cię Motswana albo Zulusem. Mleko Motswana, dziecko Motswana. Mleko zuluskie, dziecko zuluskie. - Mleka nie bierze się z łona - oznajmił jeden z młodszych. - To tak nie działa.

Starszy człowiek zmiażdżył go wzrokiem. - To co się je przez pierwsze dziewięć miesięcy, panie Mądralo? Panie Akademiku? Chcesz powiedzieć, że pije się krew matki? Tak? Młodszy pokręcił głową. - Nie jestem pewien, co się je, ale mleka nie ma, dopóki człowiek się nie urodzi. Tego jestem całkiem pewien. Starszy zrobił wzgardliwą minę. - Guzik wiesz. Nie masz dzieci, prawda? Co ty się na tym znasz? Człowiek bez dzieci mówi o dzieciach tak, jakby miał ich całą kupę. Ja mam piątkę dzieci. Piątkę. - Rozpostarł palce jednej dłoni. - Piątkę - powtórzył. - Wszystkie pięć z mleka matki. Umilkli. Przy innym ognisku, na krzesłach, a nie na kłodach, siedzieli rra Pula i jego dwoje klientów. Niezrozumiały pomnik ich głosów docierał do tropicieli, ale teraz ucichł. Nagle rra Pula wstał. - Coś tam jest - powiedział. - Może szakal. Czasem podchodzą całkiem blisko ognia. Inne zwierzęta trzymają się na dystans. Jeden z klientów, mężczyzna w średnim wieku, który miał na głowie miękki kapelusz ze spuszczonym rondem, również wstał i wbił wzrok w ciemności. - Czy lampart podszedłby tak blisko? - spytał. - Nigdy - odparł rra Pula. - To bardzo płochliwe stworzenia. Kobieta siedząca na składanym płóciennym stołku gwałtownie przekręciła głowę. - Na pewno coś tam jest - powiedziała. - Posłuchajcie. Rra Pula postawił na ziemi kubek, który trzymał w dłoni, i zawołał do swoich ludzi: - Simon! Motopi! Niech któryś przyniesie mi latarkę! Migiem! Młodszy z mężczyzn wstał i szybkim krokiem poszedł do namiotu z ekwipunkiem. Idąc w stronę pracodawcy, również usłyszał hałas i włączył silną latarkę, by omieść snopem jej światła krąg ciemności wokół obozu. Ujrzeli kontury krzewów i drzewek, dziwnie płaskie w sondującym świetle latarki. - Czy to nie spłoszy zwierząt? - spytała kobieta. - Całkiem możliwe - odparł rra Pula - ale nie życzymy sobie żadnych niespodzianek, prawda? Światło zatoczyło koło i na krótko powędrowało do góry, by oświetlić listowie karłowatej akacji. Potem osunęło się ku korzeniom drzewa i wtedy zobaczyli.

- To jest dziecko - powiedział zdumiony mężczyzna w miękkim kapeluszu. - Dziecko? Tutaj? Chłopczyk był na czworakach. Złapany przez latarkę zachowywał się jak zwierzę w świetle reflektorów samochodu - sparaliżowany niezdecydowaniem. - Motopi! - zawołał rra Pula. - Przyprowadź tu chłopca! Mężczyzna z latarką szybko ruszył po trawie, kierując snop światła na małą postać. Kiedy był już blisko, dziecko nagle pobiegło do tyłu, ale potknęło się o coś i upadło. Motopi wyciągnął ramiona, upuszczając przy tym latarkę, która uderzyła z łoskotem o kamień i zgasła. Motopi trzymał już jednak chłopca, który wyrywał się i wierzgał nogami. - Nie bij się ze mną, mały - powiedział w języku setswana. - Nic ci nie zrobię. Nic ci nie zrobię. Chłopak wierzgnął ponownie i trafił mężczyznę z brzuch. - Nie wolno! - potrząsnął chłopakiem i trzymając go jedną ręką, trzepnął go mocno w ramię. - Masz! To jest kara za kopanie wujka! Uważaj, bo znowu dostaniesz! Zaskoczone tym klapsem dziecko przestało stawiać opór i zwiotczało. - A poza tym - mruknął Motopi pod nosem, idąc w stronę ogniska rry Puli - śmierdzisz. Postawił chłopaka na ziemi koło stolika z lampą naftową, ale dalej trzymał go za nadgarstek, żeby nie uciekł albo nie próbował kopnąć któregoś z białych. - Więc to jest nasz mały szakal - powiedział rra Pula, przyglądając się chłopcu. - Jest nagusieńki - stwierdziła kobieta. - Nie ma nic na sobie. - Ile on ma lat? - spytał któryś z mężczyzn. - Na oko najwyżej sześć albo siedem. Rra Pula podniósł lampę naftową i przybliżył do dziecka. Światło ślizgało się po skórze, pokrytej maleńkimi bliznami i zadrapaniami, jakby ktoś przeciągnął chłopca przez kolczasty krzew. Brzuch był zapadnięty, żebra sterczały, pupa była ściągnięta i koścista, a wzdłuż podbicia jednej stopy biegła otwarta rana, z białą obwódką wokół czarnego centrum. Chłopak podniósł oczy ku lampie i skulił się pod tymi oględzinami. - Spróbuj w kalanga - powiedział rra Pula do Motopiego. - Spróbuj w kalanga, a potem w herero. Może on jest Herero. Albo Mosarwa. Trochę znasz te języki, Motopi. Sprawdź, czy uda ci się coś z niego wydobyć. Motopi przykucnął, żeby znaleźć się twarzą w twarz z dzieckiem. Zaczął mówić w jednym języku, starannie artykułując słowa, a potem, nie uzyskawszy żadnej reakcji,

przerzucił się na inny. Chłopiec nadal milczał jak zaklęty. - Chyba nie umie mówić - stwierdził Motopi. - Wydaje mi się, że nie rozumie, co do niego mówię. Kobieta zbliżyła się i wyciągnęła rękę, żeby dotknąć chłopaka w ramię. - Biedactwo - rozczuliła się. - Wyglądasz, jakbyś… Krzyknęła i szarpnęła ramieniem do tyłu. Chłopak ją ugryzł. Motopi chwycił chłopaka za prawe ramię, postawił na nogi i wymierzył mu siarczysty policzek. - Nie wolno! - krzyknął. - Niegrzeczne dziecko! Oburzona kobieta odepchnęła go. - Niech go pan nie bije! Nie widzi pan, że jest wystraszony? Nie chciał mi zrobić nic złego. Popełniłam błąd, że go dotknęłam. - Nie można pozwolić, żeby dziecko gryzło ludzi, mma - odparł spokojnie Motopi. - Nie podoba nam się to. Kobieta zawiązała sobie dłoń chusteczką, ale przesączyła się przez nią plama krwi. - Dam pani na to penicyliny - powiedział rra Pula. - Ugryzienie człowieka może być niebezpieczne. Spojrzeli na chłopca, który się położył, jakby zamierzał spać, ale spoglądał na nich. - Dziecko ma dziwny zapach - stwierdził Motopi. - Zauważyłeś to, rra Pula? Rra Pula pociągnął nosem. - Tak. Może to rana. Ropieje. - Nie - zaoponował Motopi. - Mam bardzo dobry węch. Czuję ranę, ale jest jeszcze jakiś inny zapach. Taki, którego normalnie nie czuć od dziecka. - Rozpoznajesz go? Motopi skinął głową. - Tak. To jest zapach lwa. Nic innego tak nie pachnie, tylko lew. Przez chwilę nikt nic nie mówił. Potem rra Pula zaśmiał się i powiedział: - Mydło i woda temu zaradzą. I damy mu coś na tę ranę. Proszek siarkowy powinien ją wysuszyć. Motopi delikatnie podniósł chłopca, który łypał na niego i kulił się w sobie, ale nie stawiał oporu. - Umyj go i zabierz do swojego namiotu - rozkazał rra Pula. - Nie pozwól mu uciec.

Klienci wrócili na miejsca przy ognisku. Kobieta rzuciła spojrzenie mężczyźnie, który uniósł brew i wzruszył ramionami. - Skąd, u licha, on się wziął? - spytała rry Puli, który grzebał w ogniu przyczerniałym patykiem. - Pewnie z którejś z okolicznych wiosek. Najbliższa leży około dwudziestu mil w tamtą stronę. To pewnie pastuch, który się zgubił i zawędrował w busz. To się czasem zdarza. - Ale dlaczego nie ma nic na sobie? Rra Pula wzruszył ramionami. - Pastuszkowie czasem noszą tylko przepaski na biodrach. Może kolczasty krzew ją z niego zdarł. A może gdzieś ją zostawił. - Rra Pula spojrzał na kobietę. - W Afryce to jest na porządku dziennym. Mnóstwo dzieci się gubi, a potem znajduje. Nic im się nie dzieje. Chyba nie martwi się pani o niego? Kobieta zmarszczyła brwi. - Oczywiście, że się martwię. Najróżniejsze rzeczy mogły mu się przydarzyć. Mogły go zaatakować dzikie zwierzęta. Mógł go porwać lew. I tak dalej. - Tak - odparł rra Pula. - Zgadza się. Ale nic się nie stało. Jutro zabierzemy go na policję do Maun. Oni się nim zajmą. Dowiedzą się, skąd jest, i zawiozą go do domu. Kobieta nadal sprawiała wrażenie zatroskanej. - Dlaczego pana człowiek powiedział, że chłopiec pachnie jak lew? Czy to nie jest trochę dziwne, żeby mówić takie rzeczy? Rra Pula parsknął śmiechem. - Tutaj ludzie gadają różne dziwne rzeczy. Widzą świat inaczej. Motopi to bardzo dobry tropiciel, ale tak mówi o zwierzętach, jakby to byli ludzie. Twierdzi, że z nim rozmawiają. Że potrafi wyczuć zapach strachu zwierzęcia. Takie rzeczy gada. Przez chwilę siedzieli w milczeniu, po czym kobieta oznajmiła, że idzie spać. Powiedzieli sobie nawzajem dobranoc, po czym rra Pula i biały mężczyzna siedzieli przy ognisku jeszcze przez pół godziny. Mówili bardzo niewiele, patrzyli, jak drwa powoli dogasają, a iskry lecą ku niebu. Motopi leżał w wejściu do swojego namiotu, żeby chłopak nie mógł wydostać się na

zewnątrz, nie trącając go. Było jednak mało prawdopodobne, aby podjął taką próbę, bo przyprowadzony do namiotu prawie natychmiast zasnął. Motopi obserwował go jednym okiem spod ciężko opadającej powieki. Przykryty lekką derką chłopak oddychał głęboko. Łapczywie pożarł kawałek mięsa, który mu dali, i wychłeptał duży kubek wody, zagarniając ją językiem jak zwierzę u wodopoju. Nadal roztaczał ten dziwny zapach, który Motopiemu nieodparcie kojarzył się z lwem. Ale czemu dziecko miałoby pachnieć lwem? Rozdział trzeci

Problemy z warsztatem Po drodze do Tlokweng Road Speedy Motors mma Ramotswe postanowiła wyznać panu J.L.B. Matekoniemu wszystko jak na spowiedzi. Wiedziała, że przekroczyła swoje uprawnienia, awansując mmę Makutsi na stanowisko kierownika administracyjnego warsztatu. Ona sama miałaby do niego wielkie pretensje, gdyby spróbował awansować jej personel. Zrozumiała, że musi mu dokładnie wyjaśnić, jak do tego doszło. Pan J.L.B. Matekoni był dobrym człowiekiem i chociaż zawsze uważał, że mma Makutsi jest luksusem, na który mma Ramotswe nie bardzo może sobie pozwolić, nie miała wątpliwości, że zrozumie, jakie to ważne dla mmy Makutsi, aby zajmować określone stanowisko. W końcu jakie to ma znaczenie, że mma Makutsi będzie się nazywała kierownikiem administracyjnym, jeśli tylko będzie sumiennie wykonywała wyznaczone jej obowiązki? Pozostawał problem podwyżki. Mma Ramotswe wiedziała, że z tego już tak łatwo się nie wytłumaczy. Późnym popołudniem mma Ramotswe jechała do Tlokweng Road Speedy Motors maleńką białą furgonetką, którą pan J.L.B. Matekoni niedawno wyremontował. Auto jeździło jak złoto, odkąd pan J.L.B. Matekoni podłubał po godzinach w jego silniku. Wymienił wiele części na nowe, sprowadzone zza granicy. Nowy był na przykład rozrusznik i hamulce. Wystarczyło, że mma Ramotswe dotknęła pedału hamulca, żeby furgonetka stanęła jak wryta. Dawniej, zanim pan J.L.B. Matekoni rozbudził w sobie zainteresowanie jej samochodem, mma Ramotswe musiała kilka razy energicznie nacisnąć na pedał, żeby furgonetka zaczęła zwalniać. - Myślę, że już nigdy nie wjadę nikomu w kuper - powiedziała mma Ramotswe z wdzięcznością po wypróbowaniu nowych hamulców. - Będę się mogła zatrzymać wtedy, kiedy będę chciała. Pan J.L.B. Matekoni spojrzał na nią z przerażoną miną. - To bardzo ważne, żeby mieć dobre hamulce. Nie możesz dopuścić do tego, żeby znowu tak się popsuły. Jak zaczną nawalać, to od razu daj mi znać. - Dobrze - obiecała mma Ramotswe.

Nieszczególnie interesowała się samochodami, chociaż darzyła serdecznym uczuciem swoją maleńką białą furgonetkę, która tak wiernie jej służyła. Nie mogła zrozumieć, czemu ludzie umierają z tęsknoty za mercedesem, skoro jest tyle innych samochodów, które potrafią człowieka bezpiecznie przewieźć z miejsca na miejsce i nie kosztują przy tym fortuny. Zainteresowanie samochodami miała za typowo męskie zjawisko. Daje się ono zauważyć już u małych chłopców, którzy robią autka z drutu, i do końca życia nie zanika. Dlaczego mężczyźni uważają, że samochody są takie ciekawe? Samochód to przecież maszyna. Można by oczekiwać, że mężczyźni będą się interesowali pralkami czy żelazkami, a tymczasem nic z tego. Słyszał kto kiedyś, żeby grupka mężczyzn stała na ulicy i dyskutowała o pralkach? Mma Ramotswe zajechała pod Tlokweng Road Speedy Motors i wysiadła z maleńkiej białej furgonetki. W biurze nikogo nie zobaczyła, co oznaczało, że pan J.L.B. Matekoni albo leży pod samochodem w warsztacie, albo usiłuje wyłożyć swoim opornym uczniom jakąś skomplikowaną kwestię z zakresu mechaniki pojazdowej. Zwierzył się mmie Ramotswe, że ma poważne wątpliwości, czy z tych chłopaków można coś wykrzesać, i szczerze mu współczuła. Niełatwo jest przekonać młodych ludzi o konieczności pracy. Oczekują, że wszystko zostanie im podane na talerzu. Nie rozumieją, że wszystko, co Botswana ma im do zaoferowania - czyli bardzo wiele - zostało osiągnięte ciężką pracą i wyrzeczeniami. Botswana nigdy nie pożyczała pieniędzy i nie ugrzęzła w długach, jak to się zdarzyło wielu innym państwom afrykańskim. Botswańczycy oszczędzają i oszczędzają, a pieniądze wydają bardzo roztropnie. Każdy publiczny grosz, każde thebe jest rozliczane. Nic nie idzie do prywatnych kieszeni polityków. Możemy być dumni z naszego kraju, pomyślała mma Ramotswe. Ja jestem dumna. Jestem dumna z prezydenta Seretse Khamy, który z obszaru zaniedbywanego przez Brytyjczyków stworzył nowe państwo. Zbytnio nas nie cenili, pomyślała, ale teraz wiedzą, na co nas stać. Podziwiają nas za to. Przeczytała, co powiedział ambasador amerykański: „Gratulujemy mieszkańcom Botswany ich dokonań”. Słowa te

napełniły ją dumą. Wiedziała, że mieszkańcy tych dalekich i dosyć przerażających krajów mają bardzo dobrą opinię o Botswanie. Dobrze jest być Afrykaninem. W Afryce dzieją się rzeczy straszne, które budzą wstyd i rozpacz, ale Afryka nie ogranicza się do tego. Chociaż mieszkańcy Afryki doznają wielkich cierpień, chociaż żołnierze - a raczej mali chłopcy z karabinami - przysparzają jej wiele okrucieństwa i zamętu, w Afryce jest mnóstwo rzeczy, które napawają dumą. Na przykład dobroć, zdolność do uśmiechania się, sztuka i muzyka. Podeszła do drzwi warsztatu. Wewnątrz były dwa samochody, jeden na podnośniku, drugi pod ścianą, z akumulatorem podłączonym do małego prostownika, który stał przy kole. Na podłodze leżało kilka części - rura wydechowa i jakieś inne, których nie rozpoznawała - a pod autem na podnośniku stała otwarta skrzynka z narzędziami. Ale pana J.L.B. Matekoniego - ani śladu. Dopiero kiedy jeden z terminatorów wstał, mma Ramotswe zauważyła ich obecność. Siedzieli na podłodze oparci plecami o puszkę po oleju i grali w tradycyjną grę kamykami. Teraz jeden z nich, wyższy chłopak, którego imię ciągle wylatywało jej z głowy, wstał i wytarł ręce w brudny kombinezon. - Dzień dobry, mma. Nie ma go. Znaczy szefa. Poszedł do domu. Obdarzył ją uśmiechem, który uznała za nieco obraźliwy. Wyobrażała sobie, że chłopak tak samo uśmiecha się do dziewczyny na tańcach. Wiedziała, co z nich za jedni. Pan J.L.B. Matekoni powiedział jej, że mają w głowie wyłącznie dziewczyny, i potrafiła w to uwierzyć. Zasmucało ją to, że nie brakowało dziewcząt zainteresowanych tymi młodzieńcami z ich gęsto wypomadowanymi włosami i lśniącymi białymi zębami. - Dlaczego poszedł do domu tak wcześnie? - spytała. - Skończyła się robota? Dlatego zbijacie bąki? Pomocnik uśmiechnął się z miną człowieka, który coś wie. Chętnie by się dowiedziała, o co chodzi. A może zagrało po prostu jego poczucie wyższości, protekcjonalność, którą przypuszczalnie okazywał wszystkim kobietom? - Nie - odparł, zerkając na kolegę. - Jeszcze dużo nam zostało do fajrantu. Musimy się

zająć tym pojazdem. Od niechcenia pokazał na samochód na podnośniku. Teraz podniósł się drugi terminator. Coś jadł i miał cienką mączną kreskę wokół ust. Jak by to się spodobało dziewczynom?, pomyślała złośliwie mma Ramotswe. Wyobraziła sobie, że chłopak zaczyna emablować jakąś pannę, nieświadomy, że ma usta oblepione mąką. Normalnie był całkiem przystojny, ale z białą smugą ust wzbudziłby raczej śmiech niż przyspieszone bicie serca. - Szefa często ostatnio nie ma - powiedział drugi terminator. - Czasem wychodzi o drugiej i zostawia całą robotę nam. - Ale jest problem - dorzucił pierwszy. - Znamy się dobrze na autach, ale nie nauczyliśmy się jeszcze wszystkiego, rozumie pani? Mma Ramotswe spojrzała na samochód, który stał na podnośniku. Było to francuskie kombi, bardzo popularne na niektórych obszarach Afryki. - Na przykład ten - powiedział pierwszy terminator. - Z rury wydechowej leci mu para. Wielka chmura. To znaczy, że uszczelka strzeliła i płyn chłodzący dostaje się do cylindra. I robi się para. Syczy. - To czemu nie naprawicie? - spytała mma Ramotswe. - Pan J.L.B. Matekoni nie może cały czas prowadzić was za rękę, prawda? Młodszy z uczniów zrobił minę. - Pani się wydaje, że to takie proste, co? Próbowała pani kiedyś zdemontować głowicę cylindra w peugeocie? Mma Ramotswe wykonała uspokajający gest. - Nie chciałam was krytykować. Czemu nie poprosicie pana J.L.B. Matekoniego, żeby wam pokazał? Starszy terminator wyglądał na poirytowanego. - Łatwo się mówi, mma, ale problem w tym, że on nie chce nam pokazać. A potem idzie do domu i my musimy się tłumaczyć przed klientami. Nie są zadowoleni. Mówią: Gdzie mój samochód? Jak ja mam się poruszać, skoro naprawa mojego auta trwa całe dnie? Mam chodzić pieszo, jakbym nie miał samochodu? Tak mówią, mma. Mma Ramotswe przez chwilę milczała. Wydawało jej się mało prawdopodobne, aby pan

J.L.B. Matekoni, zawsze taki sumienny, dopuszczał do takich sytuacji. Wyrobił sobie renomę człowieka, który dobrze i szybko naprawia samochody. Jeśli ktoś nie był zadowolony, miał prawo przywieźć auto jeszcze raz, a pan J.L.B. Matekoni usuwał usterkę za darmo w ramach reklamacji. Zawsze tak funkcjonował, nie umiała więc sobie wyobrazić, że zostawiłby samochód na podnośniku pod opieką tych dwóch uczniów, którzy najwyraźniej słabo się znali na silnikach i z pewnością usiłowaliby pójść na skróty. Postanowiła trochę przycisnąć starszego terminatora. - Chcesz powiedzieć - zaatakowała go zniżonym głosem - że pan J.L.B. Matekoni nie przejmuje się tymi samochodami? Uczeń bezczelnie wbił w nią spojrzenie. Gdyby miał choć odrobinę dobrych manier, nie patrzyłby mi w oczy, pomyślała. Spuściłby wzrok, jak przystoi młodzieńcowi w obecności starszej osoby. - Tak - odparł terminator. - Wydaje się, że jakieś dziesięć dni temu pan J.L.B. Matekoni stracił zainteresowanie warsztatem. Wczoraj mi powiedział, że chyba pojedzie do swojej wioski i zostawi warsztat pod moją opieką. Powiedział, żebym starał się, jak umiem. Mmie Ramotswe zaparło dech. Czuła, że młodzieniec mówi prawdę, w którą trudno jednak było uwierzyć. - I jeszcze jedno - dodał pomocnik, wycierając ręce w szmatę. - Od dwóch miesięcy nie płaci dostawcom części zamiennych. Jeden z nich dzwonił parę dni temu, kiedy pan J.L.B. Matekoni wyszedł wcześniej, i ja odebrałem, prawda, Siletsi? - Drugi terminator potwierdził ruchem głowy. - Powiedział, że jak do dziesięciu dni nie zapłacimy, to wstrzymają dostawy. Prosili, żebym to przekazał panu J.L.B. Matekoniemu i powiedział mu, żeby pozbierał się do kupy. Tak mi kazali. Ja - zmyć głowę szefowi. Tak mi powiedzieli. - I zrobiłeś to? - Tak. Możemy porozmawiać w cztery oczy, szefie? Tak mu mówię. I wszystko mu wygarnąłem. Mma Ramotswe obserwowała jego minę. Było widoczne, że napawa się rolą

zatroskanego pracownika, której, jak podejrzewała, nie miał okazji wcześniej odgrywać. - No i? Jak zareagował na twoją poradę? Terminator prychnął i wytarł nos dłonią. - Powiedział, że spróbuje coś zrobić. Tak powiedział. Ale wie pani, co ja myślę? Chce pani wiedzieć, co moim zdaniem się dzieje, mma? - Patrzyła na niego z wyczekującą miną. - Myślę, że panu J.L.B. Matekoniemu przestało zależeć na warsztacie. Myślę, że go to zmęczyło. Chce go przekazać nam, a potem wrócić w rodzinne strony i uprawiać arbuzy. On się zestarzał, mma. Po prostu go to zmęczyło. Mma Ramotswe wstrzymała oddech. Bezczelność tej hipotezy zdumiała ją: żeby ten… ten darmozjad, znany głównie jako podrywacz dziewczyn przechodzących koło warsztatu, ten sam terminator, którego pan J.L.B. Matekoni złapał kiedyś na tym, jak przymierzał się z młotkiem do silnika, teraz mówił, że pan J.L.B. Matekoni chce przejść w stan spoczynku! Zabrało jej prawie minutę, zanim na tyle się pozbierała, żeby odpowiedzieć. - Jesteś wyjątkowo bezczelnym młodym człowiekiem. Pan J.L.B. Matekoni nie stracił zainteresowania warsztatem. Nie jest starcem. Ledwo przekroczył czterdziestkę. Wam się może wydaje, że to jest dużo, ale żaden z niego starzec. I absolutnie nie zamierza przekazywać wam warsztatu. To byłby koniec firmy. Zrozumiałeś? Starszy z terminatorów poszukał oczami wsparcia kolegi, ale tamten wbił wzrok w ziemię. - Zrozumiałem, mma. Przepraszam. - Jest za co. I mam dla ciebie wiadomość. Pan J.L.B. Matekoni właśnie zatrudnił kierownika administracyjnego. Ta osoba niedługo przyjdzie do pracy i na waszym miejscu bardzo bym się pilnowała. Jej słowa wywarły pożądany efekt na starszym z terminatorów, który upuścił tłustą od smaru szmatę i spojrzał na kolegę. - Kiedy ten pan zaczyna? - spytał nerwowo. - W przyszłym tygodniu - odparła mma Ramotswe. - Nie pan, tylko pani. - Pani? Kobieta? - Tak - powiedziała mma Ramotswe i odwróciła się do wyjścia. - Nazywa się mma Makutsi i bardzo surowo traktuje terminatorów. Koniec ze zbijaniem bąków i graniem w kamyki. Zrozumiano? - Obaj uczniowie skinęli ponuro głowami. - W takim razie