FILOZOFICZNY
(Przełożył: Michał Juszkiewicz)
Prószyński i s-ka
2005
1
Isabel Dalhousie widziała, jak młody mężczyzna spada z najwyższej galerii, z samej
jaskółki. Tragiczny lot trwał jedno mgnienie oka. Isabel zdążyła zauważyć tylko rozwiane
włosy,
sylwetkę odwróconą do góry nogami, koszulę i poły marynarki opadłe aż na pierś oraz
odsłonięty
brzuch. Potem nieszczęśnik zniknął jej z oczu; uderzywszy w locie o balustradę
amfiteatru,
wpadł głową naprzód pomiędzy rzędy krzeseł na parterze.
Co ciekawe, pierwsza myśl Isabel skierowała się w stronę wiersza W.H. Audena, w
którym poeta opisał upadek Ikara. Podobne wydarzenia, twierdził Auden, zawsze mają w
tle
zwyczajnych ludzi, zajętych powszednimi sprawami. Ludzie ci nie odrywają wzroku od
swoich
zajęć. Nie widzą chłopca spadającego z nieba. Rozmawiałam ze znajomą, pomyślała
Isabel.
Rozmawiałam ze znajomą, gdy z nieba spadł chłopiec.
Ten wieczór i tak pozostałby w jej pamięci, nawet gdyby to, co się stało, nie wydarzyło
się. Miała mieszane uczucia co do Rejkiawickiej Orkiestry Symfonicznej, o której nigdy
nie
słyszała ani słowa i w żadnym wypadku nie wybrałaby się na jej koncert, gdyby nie
sąsiad, który
niemalże siłą wcisnął jej bilet. Ciekawe, pomyślała wtedy, czy w Rejkiawiku naprawdę
działa
zawodowa orkiestra symfoniczna, czy może to zespół amatorów? Niemniej jednak, rzecz
jasna,
nawet amatorom należy się publiczność, skoro już przyjechali taki kawał drogi do
Edynburga,
aby dać późnowiosenny koncert; nie po to trudzili się długą podróżą z Islandii, żeby teraz
grać
dla pustej sali. Isabel poszła więc na koncert i wysiedziała do przerwy. Pierwszą część
koncertu
wypełniła wiązanka kompozytorów romantycznych, niemieckich i szkockich: Mahler,
Schubert
oraz Hamish McCunn.
Jak na ostatnie dni marca, wieczór był niezwykle ciepły, skutkiem czego w Usher Hall
panowała dusznawa atmosfera. Isabel na wszelki wypadek ubrała się lekko i była z tego
bardzo
zadowolona, ponieważ na amfiteatrze temperatura, jak było do przewidzenia,
przekroczyła
komfortowy limit. Podczas przerwy zeszła po schodach do foyer, z ulgą rozkoszując się
chłodniejszym powietrzem, wypełniającym korytarze. Wystrzegała się zatłoczonego baru,
z
którego dochodziła kakofonia głosów i rozmów; była więcej niż pewna, że natknie się tam
na
znajomych, jako że w Edynburgu nie sposób wybrać się dokądś i nie spotkać kogoś
znajomego.
Tego wieczoru Isabel nie była jednak w nastroju do rozmów. Kiedy przyszedł czas, aby
powrócić
na salę, zastanowiła się przez chwilę, czy może by tak odpuścić sobie drugą połowę
koncertu,
lecz porzuciła ten zamysł; zawsze miała opory wewnętrzne, które powstrzymywały ją
przed
zachowaniem mogącym sugerować brak uwagi lub, co gorsza, brak powagi. Wróciła
zatem na
swoje miejsce. Na poręczy fotela, tak jak go zostawiła, leżał program; zerknęła do niego,
żeby
sprawdzić, co ją czeka w drugiej części koncertu. Wzięła głęboki wdech, Stockhausen!
Isabel miała ze sobą małą lornetkę teatralną, niezwykle przydatną nawet w amfiteatrze,
który wcale nie był aż tak wysoki. Wycelowawszy ją w odległą scenę, przyjrzała się
dokładnie
wszystkim muzykom po kolei. Nigdy nie mogła oprzeć się tej pokusie na koncertach. W
zwyczajnych okolicznościach nie wolno gapić się na innych przez lornetkę, ale na sali
koncertowej jest to dozwolone, a nawet jeśli raz na jakiś czas szkła odwracają się w stronę
widowni - to któż może to zauważyć? Smyczki rejkiawickiej orkiestry były takie sobie,
nie było
na czym zawiesić oka, ale już w dętych drewnianych Isabel wypatrzyła klarnecistę o
niesamowitej twarzy: wysokie kości policzkowe, głęboko osadzone oczy i podbródek,
rzekłabyś,
wyciosany toporem. Nie odrywając oczu od tych nadzwyczajnych rysów, Isabel myślała o
dawnych pokoleniach twardych Islandczyków oraz Duńczyków z jeszcze odleglejszej
przeszłości, których ciężka praca wydała na świat tę rasę: kobiety i mężczyzn, w pocie
czoła
uprawiających nędzną wyżynną ziemię, z najwyższym trudem wiążących koniec z
końcem;
rybaków polujących na dorsze w stalowoszarych wodach północnych mórz; kobiety
usiłujące
wykarmić dzieci mięsem suszonych ryb i mąką owsianą. A zwieńczeniem wszystkich tych
wysiłków był klarnecista.
Odłożyła lornetkę i usiadła wygodniej w fotelu. Należało przyznać, że orkiestra grała na
całkiem przyzwoitym poziomie. Wykonanie McCunna było pełne wigoru, ale ten
Stockhausen…
Kto dziś jeszcze gra Stockhausena? Być może, pomyślała Isabel, ma to być znak pewnego
obycia
w kulturze: przyjechaliśmy z Rejkiawiku, to prawda, Rejkiawik to takie małe miasto,
gdzie
diabeł mówi dobranoc, zgadza się, ale proszę - przynajmniej potrafimy zagrać
Stockhasena
równie dobrze jak wszyscy. Zamknęła oczy. Orkiestra na gościnnych występach doprawdy
nie
powinna zmuszać swoich gospodarzy do słuchania tak okropnej muzyki. Przez krótką
chwilę
Isabel zastanowiła się nad koncepcją kurtuazji orkiestrowej. Z całą pewnością należy w
takich
sytuacjach unikać incydentów w skali politycznej: niemieckie orkiestry, co zrozumiałe, z
dużą
ostrożnością dobierały utwory Wagnera do repertuaru swoich zagranicznych tournee -
przynajmniej w niektórych krajach. Zamiast niego preferowano kompozytorów
okazujących
więcej… skruchy. Isabel odpowiadał ten stan rzeczy, bo nie lubiła Wagnera.
Stockhausen zamykał program koncertu. Kiedy dyrygent w końcu zszedł z podestu, a
oklaski ucichły, Isabel wyślizgnęła się ze swojego fotela i poszła do toalety. Dosyć skąpe
te
brawa, oceniła, mogło być lepiej. Może to wina Stockhausena? W łazience odkręciła kran
i
przepłukała usta - w Usher Hall nie zainstalowano tak nowoczesnych urządzeń jak
wodotryski z
wodą pitną - a potem obmyła twarz. Ochłodziwszy się nieco tym sposobem, wyszła z
toalety i po
raz drugi tego wieczoru skierowała się w stronę schodów. W tym momencie jednakże
dostrzegła
znajomą, Jennifer, która stała na pierwszym z kilku stopni, prowadzących na amfiteatr.
Isabel zawahała się. W sali koncertowej wciąż panował nieprzyjemny zaduch, ale z
drugiej strony, nie widziała Jennifer od przeszło roku; nie mogła jej minąć, nie
zamieniwszy
choćby kilku słów.
Zagłębiła się w zbity tłum.
- Czekam na Davida - wyjaśniła Jennifer, wskazując ręką amfiteatr. - Wypadła mu
soczewka z oka, wyobrażasz sobie? Pożyczył latarkę od bileterki i teraz szuka zguby pod
swoim
fotelem. Już raz mu się to przytrafiło, w pociągu, jak jechaliśmy do Glasgow, a teraz znów
to
samo…
Postały chwilę, gawędząc. Widzowie jeden po drugim mijali je, schodząc po schodach, aż
w końcu sala opustoszała. Jennifer, atrakcyjna czterdziestka - czyli w wieku Isabel -
wybrała się
na koncert w czerwonym kostiumie, a w klapę żakietu wpięła dużą złotą broszkę w
kształcie
lisiej głowy. Isabel nie mogła oderwać wzroku od tego lisa, który wydawał się patrzeć na
nią
swoimi rubinowymi oczami. Zezowaty lis przechera, pomyślała. Lis Witalis, jak żywy.
Minęło jeszcze kilka minut. Jennifer spojrzała nerwowo na schody.
- Lepiej tam chodźmy. Może trzeba mu pomóc - powiedziała poirytowanym głosem. - Bo
jak zgubi drugą, to dopiero będzie.
Wspięły się po kilku schodkach i spojrzawszy w dół, ujrzały Davida skulonego na
kolanach za fotelem. Pomiędzy siedzeniami pobłyskiwało elektryczne światło latarki. W
tym
właśnie momencie z piętra ponad nimi spadł młody mężczyzna. Nie wydał z siebie
najmniejszego dźwięku, nie krzyknął ani słowa - leciał w absolutnej ciszy, młócąc rękami,
jakby
usiłował wzbić się w powietrze albo odepchnąć pędzącą ku niemu podłogę. Nie minęła
sekunda i
znikł im z oczu.
Przez krótką chwilę Isabel i Jennifer stały jak wryte, patrząc jedna na drugą z
niedowierzaniem. Potem z dołu rozległ się kobiecy krzyk, wysoki, piskliwy; następnie dał
się
słyszeć podniesiony głos mężczyzny i trzask zamykanych drzwi.
Isabel chwyciła Jennifer za ramię.
- Mój Boże - szepnęła. - Mój Boże!
Mąż Jennifer wstał zza fotela, wyprostował się.
- Co to było? - zapytał. - Co się stało?
- Ktoś spadł z góry - powiedziała Jennifer, wskazując na jaskółkę, tam, gdzie kraniec
najwyższej galerii dobiegał ściany. - Stamtąd. Spadł.
Spojrzały na siebie jeszcze raz, po czym Isabel podeszła do balustrady. Wzdłuż parapetu
biegła mosiężna poręcz; chwyciła się jej i wychyliła, spoglądając w dół.
Był tam, na dole. Wpółleżał na siedzeniu jednego z foteli, z nogami na poręczach
sąsiednich. Nie miał jednego buta, zauważyła Isabel, i nosił pończochy zamiast skarpetek.
Głowy
nie było widać spomiędzy siedzeń; musiała spoczywać gdzieś nisko, przy samej podłodze.
Dobrze widoczna była za to jedna ręka, wyprostowana ku górze, jakby ten nieszczęśnik
chciał po
coś sięgnąć, znieruchomiała w tej pozycji. Obok stali dwaj mężczyźni w strojach
wieczorowych.
Jeden z nich wyciągał właśnie rękę, aby dotknąć tego człowieka, drugi oglądał się za
siebie, w
stronę drzwi.
- Szybko! - krzyknął któryś z nich. - Pośpieszcie się!
Rozległ się głos kobiety wykrzykującej coś niezrozumiale i na sali pojawił się trzeci
mężczyzna. Wbiegł pomiędzy rzędy foteli, tam gdzie leżał młody człowiek, pochylił się i
zaczął
go podnosić. Teraz w polu widzenia ukazała się jego głowa, zwisająca luźno, jakby
trzymała się
tylko na skórze. Isabel cofnęła się i spojrzała na Jennifer.
- Musimy tam iść - zadecydowała. - Widziałyśmy, co się stało. Trzeba komuś o tym
opowiedzieć.
Jennifer skinęła potakująco głową.
- W sumie nie widziałyśmy zbyt wiele - powiedziała. - Raz-dwa i było po wszystkim.
Wierzyć się nie chce.
Widząc, że znajoma drży na całym ciele, Isabel objęła ją za ramiona.
- To było koszmarne! - szepnęła. - Też jestem strasznie wstrząśnięta.
Jennifer zamknęła oczy.
- Tak po prostu spadł… W jednej chwili… Myślisz, że mógł przeżyć? Co zobaczyłaś?
- Obawiam się, że wyglądało to poważnie - odpowiedziała Isabel, w duchu dodając:
Naprawdę bardzo poważnie.
Zeszły po schodach. Przy wejściu na salę zgromadził się już niewielki tłumek, słychać
było gwar głosów. Gdy Isabel i Jennifer podeszły bliżej, jakaś kobieta odwróciła się i
zobaczywszy, że ktoś idzie, poinformowała je:
- Ktoś spadł z jaskółki. Tam leży.
- Wszystko widziałyśmy. - Isabel kiwnęła głową. - Byłyśmy na górze.
- Widziały panie? - zdziwiła się nieznajoma. - Naprawdę?
- Widziałyśmy, jak spadał - wyjaśniła Jennifer. - Byłyśmy na amfiteatrze. Przeleciał obok
nas.
- Okropne - powiedziała kobieta. - Taki widok…
- Zgadza się.
Nieznajoma spojrzała na Isabel, a w jej wzroku nagle pojawiła się poufałość,
dopuszczalna pomiędzy obcymi osobami, które na własne oczy widziały tragiczny
wypadek.
- Nie wiem, czy powinnyśmy tak tutaj stać - mruknęła Isabel, na wpół do Jennifer, na
wpół do tej drugiej kobiety. - Będziemy tylko przeszkadzać.
Nieznajoma się cofnęła.
- Człowiek stoi, bo chciałby się na coś przydać - powiedziała potulnie. Nie przekonało to
nikogo.
- Oby tylko wyszedł z tego cało - powiedziała Jennifer. - Spadł z bardzo wysoka.
Zawadził po drodze o brzeg amfiteatru, może to go trochę przyhamowało?
Nie, pomyślała Isabel. To raczej tylko pogorszyło sprawę, bo obrażenia będą podwójne:
od uderzenia o balustradę i od upadku na podłogę. Rzuciła okiem za siebie; przy głównym
wejściu do teatru panowało poruszenie, a na ścianę padał błękitny poblask migającego
sygnału
karetki.
- Trzeba ich przepuścić - powiedziała Jennifer, odsuwając się od tłumku stłoczonego przy
drzwiach. - Ratownicy będą tędy wchodzić.
Odstąpiły na bok. Dwaj mężczyźni w luźnych zielonych kombinezonach minęli je
szybkim krokiem, niosąc złożone nosze. Nie upłynęła, wydawało się, nawet minuta, kiedy
ponownie przemknęli obok, w przeciwnym kierunku. Młody mężczyzna leżał na noszach
z
rękami złożonymi na piersi. Isabel cofnęła się, aby nie stać na drodze sanitariuszom, ale
zanim
zdążyła odwrócić głowę, jej wzrok padł na jego twarz. Zobaczyła aureolę zmierzwionych
ciemnych włosów i delikatne rysy, których nie uszkodził tragiczny upadek. Taki piękny
człowiek,
pomyślała, i tak w jednej chwili - już go nie ma. Zamknęła oczy. Poczuła w sobie ból i
wielką
pustkę. Ten biedak na pewno miał gdzieś kogoś, kto go kochał; dla tego kogoś dziś, kiedy
dotrze
do niego ta okrutna wiadomość, nastąpi koniec świata. Miłość, która miała wystarczyć na
całe
życie, nagłe okaże się bezwartościową inwestycją, skończoną w jednej chwili razem z
życiem
przeciętym upadkiem z teatralnej jaskółki.
Isabel odwróciła się do Jennifer.
- Muszę szybko iść na górę - powiedziała, zniżając głos. - Powiedz im, że wszystko
widziałyśmy. Zaraz wracam.
Jennifer skinęła głową, rozglądając się za kimś, kto tutaj wydawał polecenia. Na sali
panował niejaki zamęt. Jakaś kobieta głośno płakała - zapewne była to jedna z tych osób,
które
stały na dole, kiedy doszło do tragedii. Pocieszał ją wysoki mężczyzna w wieczorowej
marynarce.
Isabel obróciła się na pięcie i ruszyła w kierunku najbliższych schodów, prowadzących na
jaskółkę. Czuła się skrępowana i kilka razy obejrzała się za siebie, ale w pobliżu nie było
nikogo.
Pokonawszy ostatnich kilka schodków, przeszła pod łukowatą futryną, zagłębiając się
pomiędzy
rzędy siedzeń. Podłoga loży była stroma. Panowała tutaj cisza, a przez ozdobne szklane
klosze
żyrandoli wiszących pod sufitem sączyło się przyćmione światło. Isabel przyjrzała się
balustradzie, przez którą wypadł tamten chłopak. Ona i Jennifer stały niemalże w prostej
linii
poniżej miejsca, z którego spadł, co pozwoliło jej zorientować się, gdzie znajdował się w
momencie, gdy się poślizgnął.
Zeszła na sam dół galerii i przemaszerowała przed pierwszym rzędem siedzeń. Wzdłuż
balustrady biegła mosiężna poręcz, o którą ten młody człowiek na pewno się przedtem
opierał.
Na podłodze leżał program. Isabel schyliła się i podniosła go; okładka, zauważyła, była
naddarta
- i nic poza tym. Wychyliła się, wyglądając ponad krawędzią balustrady. Musiał siedzieć
właśnie
tutaj, na ostatnim fotelu w rzędzie, gdzie galeria dobiegała już do ściany. Gdyby miał inne
miejsce, bliżej środka rzędu, spadłby na amfiteatr; tylko przy samej ścianie nic nie
zagradzało
drogi na sam dół, pomiędzy krzesła na parterze.
Nagle Isabel poczuła zawroty głowy i zamknęła oczy. Trwało to tylko przez chwilę, a
kiedy z powrotem je otworzyła, pozwoliła spojrzeniu opaść dobre piętnaście metrów w
dół, aż na
parter. Na dole, tuż obok miejsca, gdzie spadł ów nieszczęśliwy młody człowiek,
zauważyła
mężczyznę w niebieskiej wiatrówce. Zadarłszy głowę, nieznajomy spojrzał jej prosto w
oczy. Po
minie Isabel poznała, że jej widok na górze zaskoczył go tak samo, jak ją zaskoczyło jego
nieoczekiwane spojrzenie; szarpnęła się w tył, jakby się nagle przestraszyła.
Odeszła od balustrady i zaczęła wchodzić z powrotem po schodach pomiędzy rzędami
siedzeń. Nie potrafiła odpowiedzieć sobie na pytanie, co spodziewała się tutaj znaleźć - o
ile w
ogóle miała nadzieję na jakieś odkrycie - i czuła się zakłopotana, że zobaczył ją z dołu ten
nieznajomy. Co sobie o niej pomyślał? Bez wątpienia wziął ją za bezwstydnego gapia,
który
wlazł na jaskółkę, żeby zobaczyć to, co widział tamten nieszczęśnik w ostatnich chwilach
swojego życia. A przecież Isabel chodziło zupełnie o coś innego.
Doszła do schodów i zaczęła schodzić na parter, trzymając się poręczy. Stopnie były
kamienne, a schody kręte, spiralne - na takich łatwo można się poślizgnąć. Isabel uznała,
że to
właśnie spotkało tamtego biedaka: poślizgnął się. Wyjrzał, bo chciał zobaczyć kogoś na
dole -
może tam był jakiś jego znajomy? - stracił równowagę i przeleciał nad balustradą. Była
niska, co
tylko ułatwiło całą sprawę.
W połowie schodów zatrzymała się. W pobliżu nie było żywej duszy, a mimo to
wydawało jej się, że coś słyszała. A może to tylko wyobraźnia? Wytężyła słuch, ale na
próżno.
Odetchnęła głęboko. Tamten chłopak z pewnością był ostatnią osobą, która została na
jaskółce,
wszyscy zdążyli wyjść, a dziewczyna obsługująca bar na piętrze zaczęła już zamykać. Był
tam
całkiem sam, wyjrzał i spadł, w zupełnej ciszy, być może nawet zobaczył, spadając,
Jennifer i
Isabel - w takim wypadku byłyby one ostatnimi osobami, które widział w życiu.
Na dole, u stóp schodów, Isabel znów zobaczyła nieznajomego mężczyznę w niebieskiej
wiatrówce. Stał zaledwie kilka metrów od wyjścia z klatki schodowej. Spojrzał na nią
surowym
wzrokiem.
Isabel podeszła do niego.
- Widziałam, jak to się stało - poinformowała go. - Stałam z przyjaciółką na amfiteatrze.
Widziałyśmy, jak ten człowiek spadł.
Mężczyzna spojrzał na nią.
- Będziemy musieli z panią porozmawiać - odparł. - Potrzebne nam zeznania.
Isabel skinęła głową.
- Widziałam bardzo niewiele - przyznała się. - W mgnieniu oka było po wszystkim.
Nieznajomy zmarszczył brwi.
- A po co poszła pani teraz na górę? - zapytał. Isabel spuściła głowę.
- Chciałam zobaczyć, jak to mogło się stać - odrzekła. - I teraz już rozumiem.
- Hm?
- Wyjrzał przez balustradę - wyjaśniła - i stracił równowagę. Tutaj o to nietrudno.
Mężczyzna zacisnął wargi w wąską kreskę.
- Wyświetlimy to. Nic nam po spekulacjach.
Miała to być przygana, nie zabrzmiała jednak zbyt ostro, bo nieznajomy zauważył, że
Isabel jest bardzo zdenerwowana. Trzęsła się jak w febrze. Widział to już nieraz. W
obliczu
jakiejś okropnej tragedii ludzie zawsze dostają drgawek. Ze strachu. Boją się, ponieważ to,
co
zaszło, uświadamia im, że człowiek zawsze żyje na krawędzi. Każda chwila jego życia
może być
ostatnią.
2
Grace, gosposia Isabel, zjawiła się w jej domu rankiem następnego dnia, o godzinie
dziewiątej. Otworzyła drzwi własnym kluczem, zebrała poranną pocztę z podłogi w
przedpokoju
i skierowała się do kuchni. Isabel zeszła już na dół z sypialni na piętrze i siedziała przy
kuchennym stole nad rozłożoną gazetą. Obok stała do połowy opróżniona filiżanka kawy.
Grace położyła listy na stole i zdjęła płaszcz. Była wysoka i dobiegała pięćdziesiątki,
starsza od Isabel o sześć lat, a ten płaszcz w jodełkę, który przed chwilą zdjęła, był
staromodny w
kroju. Ciemnorude włosy nosiła ściągnięte w kok.
- Godzinę czekałam na autobus - oznajmiła. - Nic nie przyjechało.
Isabel wstała od stołu, wzięła czystą filiżankę i podeszła do ekspresu.
- To ci pomoże - powiedziała, napełniając filiżankę świeżą kawą, Grace upiła łyk. -
„Scotsman” pisze o tragicznym wypadku. - Isabel wskazała gazetę leżącą na stole. -
Wczoraj, w
Usher Hall. Widziałam to na własne oczy. Młody mężczyzna spadł z najwyższej galerii na
sam
parter.
Grace wstrzymała oddech.
- Biedaczysko - westchnęła po chwili. - I co…
- Zmarł - przerwała jej Isabel. - Zabrali go do Infirmary* [The Royal Infirmary of
Edinburgh - szpital miejski, jeden z największych państwowych szpitali w Wielkiej
Brytanii
(przyp. tłum.).], ale zanim zdążyli dojechać, lekarz stwierdził zgon.
Grace spojrzała znad krawędzi filiżanki na swoją pracodawczynię.
- Skoczył?
Isabel pokiwała głową.
- Nikt nie chce w to wierzyć - powiedziała i nagle umilkła. Prawdę mówiąc, taka myśl w
ogóle nie przyszła jej do głowy. Sala koncertowa to nie miejsce do samobójczych skoków;
desperaci wybierali się raczej na Forth Bridge, most nad szerokim ujściem rzeki Forth, zaś
ci
preferujący upadek na ziemię - na most Dean Bridge. Dean Bridge: Ruthven Todd napisał
o nim
kiedyś wiersz, czyż nie? Żelazne kolce zamontowane na tym moście poeta nazwał
„kuriozalnym
straszakiem na samobójców”, kuriozalnym, ponieważ myśl o zwykłym, niezbyt silnym
bólu
powinna być niczym w obliczu absolutnej zagłady. Ruthven Todd, pomyślała Isabel, nigdy
nieuznany pomimo zachwycającej poezji, którą stworzył. Jeden wers spod jego pióra, jak
sama
kiedyś powiedziała, jest wart tyle, co pięćdziesiąt linijek nadętego McDiarmida. Ale w
dzisiejszych czasach nikt już nie pamięta, kim był i co napisał Ruthven Todd.
Isabel zobaczyła raz Hugh McDiarmida na własne oczy. Chodziła wtedy jeszcze do
szkoły. Ojciec zabrał ją na spacer; przechadzali się po Hanover Street, a mijając bar
„Milnes”,
natknęli się na słynnego poetę, który właśnie stamtąd wychodził w towarzystwie
wysokiego
mężczyzny o dystyngowanym wyglądzie. To właśnie ten człowiek zauważył jej ojca i się
z nim
przywitał. Ojciec przedstawił Isabel obu mężczyznom: wysoki uprzejmie uścisnął jej rękę,
zaś
McDiarmid uśmiechnął się i skinął głową. Isabel uderzyło to, że oczy poety wydawały się
promieniować oślepiającym błękitnym światłem. Nosił kilt, a w rękach trzymał niewielką,
wysłużoną skórzaną walizkę, którą przyciskał do piersi, jakby dla ochrony przed zimnem.
Potem jej ojciec skomentował to spotkanie następującymi słowami:
- Najlepszy poeta w całej Szkocji pod rękę z najbardziej wygadanym.
- A który był który? - spytała Isabel. W szkole czytała Burnsa i kilka utworów Ramsaya i
Henrysona, ale nic nowoczesnego.
- McDiarmid, czyli Christopher Grieve, bo takie jest jego prawdziwe nazwisko, to ten
najbardziej wygadany. A ten wysoki, Norman McCaig, jest najlepszy. Ale nie doczeka się
nigdy
pełnego uznania, bo w dzisiejszych czasach szkocka literatura to same jęki, kwęki i rany
na
duszy. - Tu przerwał, a po chwili zapytał: - Czy ty rozumiesz, o czym ja mówię?
A Isabel odpowiedziała:
- Nie.
Grace spytała jeszcze raz:
- Ale sądzisz, że mógł skoczyć?
- Nie widziałyśmy samego momentu, kiedy wypadł. - Isabel złożyła gazetę tak, żeby
strona z krzyżówką, była na wierzchu. - Zobaczyłyśmy, jak spada, już po tym, jak się
poślizgnął
czy co tam się stało. Tyle powiedziałam policji. Złożyłam zeznanie jeszcze wczoraj
wieczorem.
- Nie tak łatwo się poślizgnąć - zauważyła Grace.
- A właśnie, że łatwo - sprzeciwiła się Isabel. - Nic prostszego. Kiedyś czytałam o
młodym małżeństwie, które pojechało w podróż poślubną do Ameryki Południowej.
Wybrali się
nad jakiś wodospad i tani pan młody poślizgnął się i spadł.
Grace uniosła brew.
- Tutaj u nas w Edynburgu też była taka jedna, co spadła - powiedziała. - W przepaść. W
górach. I też była w podróży poślubnej.
- Sama widzisz - zakonkludowała Isabel - do czego może dojść, jak się człowiek
poślizgnie.
- Z tym tylko, że niektórzy podejrzewali, że została zepchnięta - zripostowała Grace. -
Kilka tygodni wcześniej jej mąż wykupił dla niej polisę ubezpieczeniową na wypadek
nagłej
śmierci. Wystąpił o wypłatę odszkodowania, ale towarzystwo odmówiło.
- Cóż, zdarza się i tak. Jednych ktoś zepchnie, inni spadają sami, bo się poślizgnęli. -
Isabel urwała, bo nagle wyobraziła sobie tych dwoje nowożeńców w Ameryce
Południowej,
wodną mgiełkę, unoszącą się nad wodospadem i spienioną białą kipiel, w której zniknął
pan
młody. Zobaczyła jego świeżo poślubioną żonę, jak co sił w nogach biegnie z powrotem
ścieżką,
i poczuła tę wielką, nagłą pustkę, która pewnie ją wtedy ogarnęła. Miłość do drugiej osoby
czyni
człowieka niezwykle bezbronnym: wystarczy podejść odrobinę zbyt blisko krawędzi i
cały nasz
świat może stanąć na głowie.
Isabel zabrała filiżankę z kawą i wyszła z kuchni. Miała krzyżówkę do rozwiązania, a
poza tym Grace nie lubiła, żeby przy pracy patrzeć jej na ręce. Nad krzyżówką Isabel
siadała
zwykle w saloniku porannym, który miał okna wychodzące na ogród. Praktykowała ten
zwyczaj
już od wielu lat, od czasu, kiedy wróciła do Edynburga i zamieszkała w tym domu.
Krzyżówka
na początek dnia, potem reszta porannej gazety, czyli wiadomości. Isabel robiła, co tylko
mogła,
żeby nie czytać sprawozdań z obrzydliwych spraw sądowych, które, zdawało jej się,
zabierały
coraz więcej miejsca na łamach codziennej prasy, jakby każdy czytelnik musiał być,
zdaniem
wydawcy, owładnięty obsesją na punkcie ludzkich słabości, życiowych tragedii i
niepowodzeń
oraz błahych miłostek ludzi show-biznesu. Słabość drugiego człowieka należy dostrzegać,
choćby tylko z tej racji, że człowiek jest słaby z natury, ale upajać się nią - to już, zdaniem
Isabel,
było zwykłe podglądactwo, a kto wie może nawet swojego rodzaju moralizatorskie
plotkarstwo?
Z drugiej strony, pomyślała, czy ja sama tego nie czytam? Czytam, a jakże. Nie jestem w
niczym
lepsza od całej rzeszy innych ludzi, którzy gonią za skandalem. Na widok nagłówka
PASTOR
HAŃBĄ SWOJEJ PARAFII uśmiechnęła się smutno, nie mając najmniejszych
wątpliwości, że
przeczyta ten artykuł tak jak wszyscy, chociaż zdawała sobie doskonale sprawę z osobistej
tragedii, która się za nim kryje, i ze wstydu, który zawsze towarzyszy takim sytuacjom.
Weszła do saloniku porannego i przesunęła fotel pod okno. Dzień był pogodny, kwiaty
jabłoni rosnących rzędem wzdłuż muru otaczającego ogród wygrzewały się w
promieniach
porannego słońca. Jabłonie zakwitły w tym roku dosyć późno; ciekawe, czy doczekam się
jabłek
w lecie, pomyślała Isabel. Co jakiś czas zdarzał się taki jałowy, bezowocny sezon, po
którym
następowało lato obfitości, kiedy gałęzie uginały się pod ciężarem małych czerwonych
jabłuszek.
Isabel zbierała je skrzętnie. Robiła z nich chutney i różne inne sosy według przepisów,
które
zostawiła jej matka.
Matka, z pochodzenia Amerykanka, kobieta anielskiej dobroci, umarła, kiedy Isabel miała
jedenaście lat. Wspomnienia o niej już dawno zaczęły się zacierać w pamięci córki,
miesiące i
lata zlały się w jeden ciąg, a twarz osoby, która pochylała się nad Isabel, żeby otulić ją
kołdrą do
snu, była już prawie nie do odtworzenia. Jeszcze tylko matczyny głos brzmiał wyraźnym
echem
w jej głowie, łagodny głos z akcentem z południa Stanów, o którym ojciec wyraził się
kiedyś, że
przywodzi mu na myśl omszałe pnie drzew i postacie z dramatów Tennessee Williamsa.
Usiadłszy w saloniku z filiżanką kawy (drugą tego dnia), Isabel rozłożyła gazetę na
stoliku ze szklanym blatem i zabrała się do krzyżówki. I utknęła, prawie na samym
początku.
Pierwsze hasło, jeden poziomo, było banalne, obraźliwie wręcz proste: Na monety w
kasynie (9,
7). Jednoręki bandyta. Następne też nie sprawiło jej kłopotu: Dżerży stery (S). Menedżer,
nie ma
się nad czym zastanawiać. Kilka kolejnych haseł było na podobnym poziomie, ale kiedy
natrafiła
na Przed Francją (9), a potem na O lataniu w starym wydaniu (7), utknęła na dobre i nie
mogła
już dokończyć krzyżówki. Niepowodzenie wyprowadziło ją z równowagi. Była zła na
siebie. Nie
pomogło powtarzanie sobie, że jeszcze tego dnia odpowiedzi same przyjdą jej do głowy -
na
razie poniosła klęskę.
Rzecz jasna, Isabel wiedziała doskonale, co jest nie tak. To przez ten wczorajszy
wypadek. Wciąż jeszcze była roztrzęsiona, i to być może bardziej, niż sama chciała
przyznać. W
nocy długo nie mogła zasnąć, a gdy już się jej udało, obudziła się bladym świtem, wstała z
łóżka
i zeszła do kuchni, bo zachciało się jej napić mleka. Próbowała trochę poczytać, ale nie
mogła
skupić uwagi, zgasiła więc światło i leżąc po ciemku z otwartymi oczami, myślała o tym
nieszczęśliwym chłopcu. Przypomniawszy sobie jego piękną, pełną spokoju twarz,
zaczęła się
zastanawiać, czy jej odczucia byłyby inne, gdyby to był ktoś starszy. Czy przejęłaby się
tym
wypadkiem tak samo, gdyby tamta bezwładna głowa była siwa, a spokojna twarz -
pomarszczona
wiekiem, nie tak młodzieńcza?
Silny wstrząs emocjonalny, niespokojna, niemal bezsenna noc - nic dziwnego, że nie
mogła sobie poradzić z najprostszymi hasłami. Cisnęła gazetę na stół i zerwała się z
fotela.
Zapragnęła z kimś porozmawiać, obgadać to, co zaszło wczorajszego wieczoru. Z Grace
wyczerpała już ten temat - jej gosposia, zamiast poważnej rozmowy, zaczęłaby snuć
nieprawdopodobne domysły, okraszone niekończącymi się opowieściami o tragicznych
wydarzeniach, o których zasłyszała od znajomych, Isabel, która nieraz zastanawiała się,
kto
wymyśla krążące po mieście anegdoty, była coraz bardziej skłonna uwierzyć, że tym kimś
jest
właśnie Grace. W tej sytuacji postanowiła wybrać się do Bruntsfield i odwiedzić Cat. Cat,
jej
bratanica, prowadziła delikatesy na rogu ruchliwej ulicy w okolicy znanej z dużej ilości
sklepów.
Jeśli tylko nie miała zbyt wielkiego ruchu w interesie, bez problemu dawała się namówić
na
kawę z ciotką.
Cat była osobą życzliwą, nieocenioną, kiedy zachodziła potrzeba trzeźwego spojrzenia na
jakąś sprawę. W takich sytuacjach Isabel najpierw zawsze zwracała się właśnie do swojej
bratanicy, która zresztą rewanżowała się jej tym samym. Kiedy miała problemy z facetami
- a
zdawało się to nieodłącznym elementem jej życia - rozmowy z ciotką krążyły wyłącznie
wokół
tego tematu.
- Domyślasz się, oczywiście, mojego zdania w tej kwestii - powiedziała jej Isabel przed
sześcioma miesiącami, na krótko przed tym, jak pojawił się Toby.
- Oczywiście. A ty domyślasz się, co ja o tym sądzę.
- Domyślam się - przytaknęła Isabel. - A przynajmniej tak mi się wydaje. I wiem, że nie
powinnam mówić tego na głos, bo nie wolno pouczać innych, jak mają postępować, ale…
- Ale uważasz, że powinnam wrócić do Jamiego?
- Otóż to - zgodziła się Isabel, której w tej chwili przed oczyma stanął Jamie, cudny
chłopak o czarującym uśmiechu, władający wspaniałym szkolonym tenorem.
- No tak. Ale przecież ty wiesz, że ja go nie kocham. Po prostu go nie kocham.
Na takie dictum nie ma odpowiedzi. Rozmowa była skończona, zapadła cisza.
Isabel wzięła płaszcz i zawołała do Grace, że wychodzi i nie wróci na obiad. Nie była
pewna, czy Grace ją usłyszała, bo z głębi domu dochodziło buczenie odkurzacza, więc
zawołała
ponownie. Tym razem odkurzacz ucichł, a Grace odpowiedziała na wołanie.
- Nie rób dziś obiadu - poleciła jej Isabel. - Nie jestem bardzo głodna.
Kiedy przybyła do delikatesów bratanicy, Cat miała pełne ręce roboty. W sklepie było
kilkoro klientów. Dwójka buszowała pomiędzy półkami z winem, pokazując palcami
etykiety na
butelkach i głośno dyskutując, dlaczego brunello jest lepsze niż chianti. Cat osobiście
obsługiwała trzecią klientkę, częstując ją plasterkiem włoskiego sera pecorino,
odkrojonym z
wielkiego kręgu, leżącego na marmurowej płycie. Uśmiechnęła się, napotkawszy
wzrokiem oczy
Isabel, i poruszyła ustami, bezgłośnie witając się z ciotką. Isabel gestem wskazała jeden ze
stolików, przy których Cat częstowała swoich klientów kawą do degustacji, dając
bratanicy do
zrozumienia, że usiądzie i poczeka, aż wszyscy sobie pójdą.
Na skraju stołu leżał równy stosik gazet i czasopism z kontynentalnej Europy. Isabel
wzięła do ręki „Corriere della Serra”, numer sprzed dwóch dni. Czytała po włosku bez
trudności,
tak samo jak Cat. Przerzuciwszy strony zawierające wiadomości z włoskiej sceny
politycznej -
która dla niej była fenomenem absolutnie nieprzeniknionym w swej zawiłości - dotarła do
informacji kulturalnych. Natrafiła tam na przydługi artykuł, dokonujący rewizji dokonań
Calvina,
oraz na krótką zapowiedź nadchodzącego sezonu w La Scali. Ani jedno, ani drugie nie
przykuło
jej uwagi: nazwiska śpiewaków w nagłówku artykułu o La Scali nic Isabel nie mówiły, zaś
Calvino, w jej opinii, nie potrzebował kolejnej oceny swoich osiągnięć. Pozostał zatem
tylko
artykuł o albańskim reżyserze, który osiadłszy w Rzymie, zamierzał kręcić filmy o swojej
ojczyźnie. Lektura dala Isabel do myślenia: jak się okazało, w Albanii Envera Hodży
aparatów
fotograficznych było jak na lekarstwo - wszystkie istniejące egzemplarze znajdowały się
w
rękach służb bezpieczeństwa i służyły do fotografowania podejrzanych. Reżyser zwierzał
się, że
dopiero w wieku trzydziestu lat po raz pierwszy miał w rękach sprzęt fotograficzny. „Cały
aż
dygotałem z przejęcia - mówił. - Bałem się, że go upuszczę”.
Isabel skończyła artykuł i odłożyła gazetę. Biedny człowiek. Tyle zmarnowanych lat. Ilu
ludziom reżimy takie jak ten złamały życie, nie dały żadnych szans, żadnych możliwości.
Nawet
jeśli ludzie wiedzieli lub też tylko podejrzewali rychły koniec rządów Hodży, wielu z nich
na
pewno było zdania, że już za późno na cokolwiek. Czy świadomość, że własne dzieci
skosztują
tego, czego samemu nigdy się nie miało, może przynieść jakiekolwiek pocieszenie? Isabel
rzuciła
okiem na Cat, dwudziestoczterolatkę, która nie miała właściwie żadnego pojęcia o tym,
jak to jest
żyć w świecie podzielonym na dwie części, niezdolne, wydawałoby się, do dialogu. Kiedy
runął
mur berliński, była małą dziewczynką. Stalin. Hitler i pozostali tyrani totalitaryzmu to dla
niej
postacie z książek historycznych, relikty przeszłości prawie tak odległej, jak epoka
Borgiów.
Ciekawe, jakie były upiory jej dzieciństwa, zastanowiła się Isabel. Czy pokolenie Cat w
ogóle
wie, co to strach? Nie dalej jak przed kilkoma dniami Isabel usłyszała w radiu, że
dzieciom
należy od małego wpajać, że na świecie nie ma złych ludzi, a złe uczynki to normalne
ludzkie
zachowanie. Zmartwiała, słysząc te słowa; zamarła tak, jak stała, na środku kuchni, ze
wzrokiem
utkwionym w korony drzew na tle wiosennego nieba. Nie ma złych ludzi. Czy ten
człowiek
naprawdę tak się wyraził? Nigdy nie brakowało takich, którzy byli gotowi powiedzieć
wszystko,
byle tylko pokazać, że idą z duchem czasu. Cóż, pomyślała Isabel. Z całą pewnością nikt
nie
usłyszy niczego w podobnym tonie od tamtego Albańczyka, który żył otoczony złem
niczym
murami wiezienia.
Jej uwagę przykuła butelka oliwy z oliwek, którą Cat ustawiła w dobrze widocznym
miejscu, na półce w pobliżu stolików. Na etykiecie wymalowany był wiejski obrazek w
dziewiętnastowiecznym stylu, z rodzaju tych, które służą włoskim producentom żywności
do
reklamowania stuprocentowo naturalnych produktów rolniczych. Ta oliwa nie pochodzi z
fabryki, krzyczał ten obrazek, ale z prawdziwego gospodarstwa, a wytłoczyły ją, z
własnoręcznie
uprawianych oliwek, kobiety kubek w kubek takie same, jak na naszej etykiecie, i
pracowały tam
też wielkie białe wory, zwierzęta roztaczające przenajsłodszą woń, a w tle wąsaty chłop
kopał
ziemię motyką. To byli porządni ludzie, który wierzą, że zło istnieje, i wierzą też w
Niepokalaną
Dziewicę i w całą gromadkę świętych Pańskich. Niestety, nie ma już po nich ani śladu, a
oliwa
pochodzi zapewne z północnej Afryki, przyjechała do Włoch w baryłkach i została
zabutelkowana w rozlewniach, będących własnością cynicznych neapolitańskich
biznesmenów,
którzy oddają cześć Niepokalanej tylko wtedy, kiedy czują na sobie wzrok swoich matek.
- Widzę, że myślisz - oznajmiła Cat, przysiadając się do stolika. - Zawsze potrafię
powiedzieć, kiedy snujesz głębokie rozmyślania. Masz wtedy taką rozmarzoną minę.
Isabel uśmiechnęła się.
- Rozmyślałam o dalekiej Italii, o naturze zła i takich tam różnych.
- A ja rozmyślałam o serze - wyznała Cat, wycierając ręce w ściereczkę. - Tamta kobieta
spróbowała ośmiu gatunków włoskich serów, a potem kupiła mały krążek wiejskiego
cheddara.
- Ma prosty smak - ujęła się Isabel za nieznajomą. - Nie możesz jej za to winić.
- Doszłam do wniosku, że nie odpowiada mi taka pospolita klientela - oświadczyła Cat. -
Chciałabym mieć mały, przytulny sklepik. Obsługiwałabym tylko stałych klientów,
zapisanych
na listę, inni nie mieliby do mnie wstępu. Wybierałabym ich sama, każdy musiałby
uzyskać moją
aprobatę. Jak w tym twoim klubie filozofów. Klubie, dobrze mówię?
- Niedzielny Klub Filozoficzny nie działa zbyt prężnie - powiedziała Isabel. - Ale
niedługo będziemy mieć spotkanie.
- O, fajnie - ucieszyła się Cat. - Też bym przyszła, ale niedziela to dla mnie fatalny dzień.
Nie mogę się wtedy absolutnie do niczego zabrać. Wiesz, jak to jest. Wiesz czy nie wiesz?
Isabel wiedziała. Podobny problem, jak należało przypuszczać, nękał także członków jej
klubu. Cat przyjrzała się jej uważnie.
- Wszystko gra? Coś mi wyglądasz na przybitą. Zawsze to po tobie poznam.
Isabel milczała. Opuściwszy głowę, zaczęła studiować wzór obrusa, ale po chwili
spojrzała z powrotem na bratanicę.
- Nie wszystko gra. Marnie się dziś czuję. Widziałam wczoraj coś strasznego.
Cat zmarszczyła czoło. Wyciągnęła rękę i położyła dłoń na ramieniu Isabel.
- Co się stało?
- Czytałaś poranną gazetę?
- Tak.
- A tę notkę o wypadku w Usher Hall widziałaś?
- Widziałam - odparła Cat.
- Byłam tam - powiedziała Isabel krótko. - Widziałam na własne oczy, jak ten człowiek
spadł z jaskółki.
Cat ścisnęła delikatnie jej ramię.
- Współczuję ci - powiedziała. - To na pewno było okropne przeżycie. - Zawiesiła na
chwilę głos. - A skoro już o tym mowa, to ja wiem, kto to był. Dziś rano wpadła tu jedna
znajoma
i o wszystkim mi opowiedziała. Znałam tego człowieka, przelotnie, ale zawsze.
Przez chwilę Isabel milczała jak zaklęta. Wybierając się tutaj, zamierzała tylko
opowiedzieć Cat o tym, co się stało; wszystkiego mogła się spodziewać, ale nie tego, że
jej
bratanica znała biednego chłopaka, który tak tragicznie skończył.
- Mieszkał niedaleko stąd - rozwinęła temat Cat. - W Marchmont. W jednym z tych
domów zaraz na skraju The Meadows, jak mi się zdaje. Zaglądał do mnie od czasu do
czasu, ale
częściej widywałam tutaj jego współlokatorów.
- Jak się nazywał? - zapytała Isabel.
- Mark coś tam - odpowiedziała Cat. - Ktoś mi mówił, jak miał na nazwisko, ale nie mogę
sobie w tej chwili przypomnieć. Ta znajoma, która dzisiaj tu była, znała ich lepiej. To od
niej
wiem o wszystkim. Byłam w szoku, tak samo jak ty.
- Ich? - zdziwiła się Isabel. - To on miał żonę? A może… - Urwała. Przypomniało jej się,
że w dzisiejszych czasach ludzie nader często nie mają ochoty zawracać sobie głowy
ślubem,
chociaż w wielu wypadkach od ślubnej pary nie różni ich właściwie nic. Ale jak zapytać o
coś
takiego? Czy miał… partnerkę? Partnerką może być równie dobrze najnowsza
dziewczyna,
przelotna miłostka, jak i żona po złotych godach. Może lepiej zapytać, czy miał kogoś? To
z kolei
jest sformułowanie tak nieprecyzyjne, że może oznaczać dosłownie wszystko.
Cat pokręciła głową.
- Nie wydaje mi się. Wynajmowali mieszkanie we trójkę, z dziewczyną i jeszcze jednym
chłopakiem. Dziewczyna jest z zachodu, z Glasgow czy skądś tam, i to ona głównie do
mnie
zagląda. A ten drugi facet nazywa się chyba Neil, ale możliwe, że go z kimś pomyliłam.
Na ich stoliku pojawiły się filiżanki z gorącą kawą pół na pół z mlekiem. Przyniósł ją
Eddie, pomocnik Cat, jak zawsze cichy i milczący. Był z tych, co to nigdy nie spojrzeli
nikomu w
oczy. Isabel podziękowała mu z uśmiechem, ale on odwrócił wzrok i czmychnął na swoje
miejsce za ladą.
- Co mu jest? - zapytała Isabel. - Nigdy na mnie nawet nie spojrzy. Nie jestem chyba aż
taka okropna, co?
Cat uśmiechnęła się.
- Jest pracowity - odparła. - I uczciwy.
- Ale nigdy na nikogo nie patrzy.
- Być może ma ku temu powód - powiedziała Cat. - Jednego wieczoru znalazłam go na
zapleczu. Siedział z nogami na biurku, a twarz trzymał w dłoniach. Płakał. Z początku
wcale tego
nie zauważyłam.
- Dlaczego płakał? - zapytała Isabel. - Powiedział ci?
Cat wahała się przez chwilę.
- Trochę mi powiedział. Niezbyt wiele.
Isabel nie doczekała się dalszego ciągu; Cat najwidoczniej nie miała ochoty wyjawić jej
tego, co usłyszała od Eddiego. Powróciła więc do poprzedniego tematu, czyli do
wczorajszego
wypadku. Zaczęły wspólnie dochodzić, jakim sposobem można było wypaść z balkonu,
skoro
zainstalowano na nim poręcz, która miała chronić ludzi właśnie przed wypadnięciem. A
może to
było samobójstwo? Ale kto się rzuca z galerii w sali koncertowej? Byłoby to bardzo
egoistyczne
zagranie, stwierdziły obie zgodnie. Przecież można zrobić krzywdę komuś na dole, można
kogoś
nawet zabić.
- To nie było samobójstwo - zaprzeczyła stanowczo Isabel. - Z całą pewnością.
- Skąd wiesz? - zapytała Cat. - Sama powiedziałaś, że nie widziałaś go na górze, tylko
dopiero kiedy leciał. Skąd więc ta pewność?
- Bo spadł na głowę - odparła Isabel, mając przed oczami koszulę zadartą siłą ciężkości
wraz z połami marynarki aż na samą pierś oraz piaski, odsłonięty brzuch nieszczęśnika. -
Wyglądał jak chłopiec skaczący ze skały do morza. Do wody, której nie było.
- I co z tego? Obrócił się w powietrzu. Nie widzę w tym nic dziwnego.
Isabel potrząsnęła głową.
- Nie miałby czasu, żeby się obrócić. Pamiętaj, że był tuż nad nami. Poza tym samobójcy
nie skaczą na głowę, tylko na nogi.
Cat rozważyła jej słowa. Zapewne Isabel miała rację. W gazetach od czasu do czasu
publikowano zdjęcia samobójców skaczących z okien albo z mostów. Faktycznie,
zazwyczaj
spadali nogami do przodu. Ale to, że ktoś mógłby przypadkowo wypaść przez balustradę
na
jaskółce w Usher Hall, wydawało jej się kompletnie nieprawdopodobne - chyba że
balustrada
była niższa, niż Cat pamiętała. Postanowiła przyjrzeć się jej dokładnie przy okazji
następnej
wizyty w sali koncertowej.
W milczeniu popijały kawę. Wreszcie Cat przerwała ciszę.
- Na pewno strasznie teraz przeżywasz. Znam to. Widziałam kiedyś wypadek na George
Street i też czułam się fatalnie. Wystarczy, że człowiek jest świadkiem czegoś takiego i już
trauma gotowa.
- Nie przyszłam do ciebie, żeby się użalać - zaprotestowała Isabel. - Nie chciałam, żebyś
przeze mnie też złapała dół. Przepraszam.
- Nie musisz przepraszać. - Cat wzięła Isabel za rękę. - Siedź sobie u mnie, ile tylko
chcesz. Za jakiś czas wybierzemy się na lunch, a po południu wezmę sobie wolne i razem
spędzimy czas, co ty na to?
Isabel była wdzięczna bratanicy za tę propozycję, ale czuła się senna i po południu miała
zamiar się zdrzemnąć. A stolika także nie powinna zajmować zbyt długo, bo nie jest dla
gości,
tylko dla klientów.
- Może lepiej wpadnij do mnie wieczorem na kolację? - zaproponowała. - Upichcę coś na
szybko.
- Z dziką rozkoszą - powiedziała Cat po chwili milczenia - ale umówiłam się już z
Tobym. Mamy się spotkać w pubie.
- Jasne - odrzekła Isabel pośpiesznie. - Innym razem.
- Chyba, że Toby mógłby przyjść ze mną - dodała Cat. - Na pewno bardzo by chciał.
Zrobię jakąś zakąskę i przyniosę, może być?
Isabel już chciała powiedzieć nie, bo nagle wydało jej się, że dwoje młodych ludzi
niekoniecznie musi mieć ochotę na kolację w jej towarzystwie, ale Cat tak zapaliła się do
tego
pomysłu, że ostatecznie się zgodziła. Umówiły się, że Cat i Toby przyjdą około ósmej.
Isabel
opuściła sklep bratanicy i ruszyła pieszo w stronę swojego domu. Myślała o Tobym, który
pojawił się w życiu Cat kilka miesięcy temu i podobnie jak jego poprzednik, Andrew,
wzbudził
złe przeczucia ciotki. Isabel nie potrafiła sprecyzować, co konkretnie budzi jej
zastrzeżenia, ale
mimo to była przekonana, że się nie myli.
ALEKSANDER McCALL SMITH NIEDZIELNY KLUB
FILOZOFICZNY (Przełożył: Michał Juszkiewicz) Prószyński i s-ka
2005 1 Isabel Dalhousie widziała, jak młody mężczyzna spada z najwyższej galerii, z samej jaskółki. Tragiczny lot trwał jedno mgnienie oka. Isabel zdążyła zauważyć tylko rozwiane włosy, sylwetkę odwróconą do góry nogami, koszulę i poły marynarki opadłe aż na pierś oraz odsłonięty brzuch. Potem nieszczęśnik zniknął jej z oczu; uderzywszy w locie o balustradę amfiteatru, wpadł głową naprzód pomiędzy rzędy krzeseł na parterze. Co ciekawe, pierwsza myśl Isabel skierowała się w stronę wiersza W.H. Audena, w którym poeta opisał upadek Ikara. Podobne wydarzenia, twierdził Auden, zawsze mają w tle zwyczajnych ludzi, zajętych powszednimi sprawami. Ludzie ci nie odrywają wzroku od swoich zajęć. Nie widzą chłopca spadającego z nieba. Rozmawiałam ze znajomą, pomyślała Isabel. Rozmawiałam ze znajomą, gdy z nieba spadł chłopiec. Ten wieczór i tak pozostałby w jej pamięci, nawet gdyby to, co się stało, nie wydarzyło się. Miała mieszane uczucia co do Rejkiawickiej Orkiestry Symfonicznej, o której nigdy nie słyszała ani słowa i w żadnym wypadku nie wybrałaby się na jej koncert, gdyby nie sąsiad, który niemalże siłą wcisnął jej bilet. Ciekawe, pomyślała wtedy, czy w Rejkiawiku naprawdę działa zawodowa orkiestra symfoniczna, czy może to zespół amatorów? Niemniej jednak, rzecz jasna, nawet amatorom należy się publiczność, skoro już przyjechali taki kawał drogi do Edynburga, aby dać późnowiosenny koncert; nie po to trudzili się długą podróżą z Islandii, żeby teraz grać dla pustej sali. Isabel poszła więc na koncert i wysiedziała do przerwy. Pierwszą część koncertu wypełniła wiązanka kompozytorów romantycznych, niemieckich i szkockich: Mahler, Schubert
oraz Hamish McCunn. Jak na ostatnie dni marca, wieczór był niezwykle ciepły, skutkiem czego w Usher Hall panowała dusznawa atmosfera. Isabel na wszelki wypadek ubrała się lekko i była z tego bardzo zadowolona, ponieważ na amfiteatrze temperatura, jak było do przewidzenia, przekroczyła komfortowy limit. Podczas przerwy zeszła po schodach do foyer, z ulgą rozkoszując się chłodniejszym powietrzem, wypełniającym korytarze. Wystrzegała się zatłoczonego baru, z którego dochodziła kakofonia głosów i rozmów; była więcej niż pewna, że natknie się tam na znajomych, jako że w Edynburgu nie sposób wybrać się dokądś i nie spotkać kogoś znajomego. Tego wieczoru Isabel nie była jednak w nastroju do rozmów. Kiedy przyszedł czas, aby powrócić na salę, zastanowiła się przez chwilę, czy może by tak odpuścić sobie drugą połowę koncertu, lecz porzuciła ten zamysł; zawsze miała opory wewnętrzne, które powstrzymywały ją przed zachowaniem mogącym sugerować brak uwagi lub, co gorsza, brak powagi. Wróciła zatem na swoje miejsce. Na poręczy fotela, tak jak go zostawiła, leżał program; zerknęła do niego, żeby sprawdzić, co ją czeka w drugiej części koncertu. Wzięła głęboki wdech, Stockhausen! Isabel miała ze sobą małą lornetkę teatralną, niezwykle przydatną nawet w amfiteatrze, który wcale nie był aż tak wysoki. Wycelowawszy ją w odległą scenę, przyjrzała się dokładnie wszystkim muzykom po kolei. Nigdy nie mogła oprzeć się tej pokusie na koncertach. W zwyczajnych okolicznościach nie wolno gapić się na innych przez lornetkę, ale na sali koncertowej jest to dozwolone, a nawet jeśli raz na jakiś czas szkła odwracają się w stronę widowni - to któż może to zauważyć? Smyczki rejkiawickiej orkiestry były takie sobie, nie było na czym zawiesić oka, ale już w dętych drewnianych Isabel wypatrzyła klarnecistę o niesamowitej twarzy: wysokie kości policzkowe, głęboko osadzone oczy i podbródek, rzekłabyś, wyciosany toporem. Nie odrywając oczu od tych nadzwyczajnych rysów, Isabel myślała o
dawnych pokoleniach twardych Islandczyków oraz Duńczyków z jeszcze odleglejszej przeszłości, których ciężka praca wydała na świat tę rasę: kobiety i mężczyzn, w pocie czoła uprawiających nędzną wyżynną ziemię, z najwyższym trudem wiążących koniec z końcem; rybaków polujących na dorsze w stalowoszarych wodach północnych mórz; kobiety usiłujące wykarmić dzieci mięsem suszonych ryb i mąką owsianą. A zwieńczeniem wszystkich tych wysiłków był klarnecista. Odłożyła lornetkę i usiadła wygodniej w fotelu. Należało przyznać, że orkiestra grała na całkiem przyzwoitym poziomie. Wykonanie McCunna było pełne wigoru, ale ten Stockhausen… Kto dziś jeszcze gra Stockhausena? Być może, pomyślała Isabel, ma to być znak pewnego obycia w kulturze: przyjechaliśmy z Rejkiawiku, to prawda, Rejkiawik to takie małe miasto, gdzie diabeł mówi dobranoc, zgadza się, ale proszę - przynajmniej potrafimy zagrać Stockhasena równie dobrze jak wszyscy. Zamknęła oczy. Orkiestra na gościnnych występach doprawdy nie powinna zmuszać swoich gospodarzy do słuchania tak okropnej muzyki. Przez krótką chwilę Isabel zastanowiła się nad koncepcją kurtuazji orkiestrowej. Z całą pewnością należy w takich sytuacjach unikać incydentów w skali politycznej: niemieckie orkiestry, co zrozumiałe, z dużą ostrożnością dobierały utwory Wagnera do repertuaru swoich zagranicznych tournee - przynajmniej w niektórych krajach. Zamiast niego preferowano kompozytorów okazujących więcej… skruchy. Isabel odpowiadał ten stan rzeczy, bo nie lubiła Wagnera. Stockhausen zamykał program koncertu. Kiedy dyrygent w końcu zszedł z podestu, a oklaski ucichły, Isabel wyślizgnęła się ze swojego fotela i poszła do toalety. Dosyć skąpe te brawa, oceniła, mogło być lepiej. Może to wina Stockhausena? W łazience odkręciła kran i przepłukała usta - w Usher Hall nie zainstalowano tak nowoczesnych urządzeń jak wodotryski z
wodą pitną - a potem obmyła twarz. Ochłodziwszy się nieco tym sposobem, wyszła z toalety i po raz drugi tego wieczoru skierowała się w stronę schodów. W tym momencie jednakże dostrzegła znajomą, Jennifer, która stała na pierwszym z kilku stopni, prowadzących na amfiteatr. Isabel zawahała się. W sali koncertowej wciąż panował nieprzyjemny zaduch, ale z drugiej strony, nie widziała Jennifer od przeszło roku; nie mogła jej minąć, nie zamieniwszy choćby kilku słów. Zagłębiła się w zbity tłum. - Czekam na Davida - wyjaśniła Jennifer, wskazując ręką amfiteatr. - Wypadła mu soczewka z oka, wyobrażasz sobie? Pożyczył latarkę od bileterki i teraz szuka zguby pod swoim fotelem. Już raz mu się to przytrafiło, w pociągu, jak jechaliśmy do Glasgow, a teraz znów to samo… Postały chwilę, gawędząc. Widzowie jeden po drugim mijali je, schodząc po schodach, aż w końcu sala opustoszała. Jennifer, atrakcyjna czterdziestka - czyli w wieku Isabel - wybrała się na koncert w czerwonym kostiumie, a w klapę żakietu wpięła dużą złotą broszkę w kształcie lisiej głowy. Isabel nie mogła oderwać wzroku od tego lisa, który wydawał się patrzeć na nią swoimi rubinowymi oczami. Zezowaty lis przechera, pomyślała. Lis Witalis, jak żywy. Minęło jeszcze kilka minut. Jennifer spojrzała nerwowo na schody. - Lepiej tam chodźmy. Może trzeba mu pomóc - powiedziała poirytowanym głosem. - Bo jak zgubi drugą, to dopiero będzie. Wspięły się po kilku schodkach i spojrzawszy w dół, ujrzały Davida skulonego na kolanach za fotelem. Pomiędzy siedzeniami pobłyskiwało elektryczne światło latarki. W tym właśnie momencie z piętra ponad nimi spadł młody mężczyzna. Nie wydał z siebie najmniejszego dźwięku, nie krzyknął ani słowa - leciał w absolutnej ciszy, młócąc rękami, jakby usiłował wzbić się w powietrze albo odepchnąć pędzącą ku niemu podłogę. Nie minęła sekunda i znikł im z oczu.
Przez krótką chwilę Isabel i Jennifer stały jak wryte, patrząc jedna na drugą z niedowierzaniem. Potem z dołu rozległ się kobiecy krzyk, wysoki, piskliwy; następnie dał się słyszeć podniesiony głos mężczyzny i trzask zamykanych drzwi. Isabel chwyciła Jennifer za ramię. - Mój Boże - szepnęła. - Mój Boże! Mąż Jennifer wstał zza fotela, wyprostował się. - Co to było? - zapytał. - Co się stało? - Ktoś spadł z góry - powiedziała Jennifer, wskazując na jaskółkę, tam, gdzie kraniec najwyższej galerii dobiegał ściany. - Stamtąd. Spadł. Spojrzały na siebie jeszcze raz, po czym Isabel podeszła do balustrady. Wzdłuż parapetu biegła mosiężna poręcz; chwyciła się jej i wychyliła, spoglądając w dół. Był tam, na dole. Wpółleżał na siedzeniu jednego z foteli, z nogami na poręczach sąsiednich. Nie miał jednego buta, zauważyła Isabel, i nosił pończochy zamiast skarpetek. Głowy nie było widać spomiędzy siedzeń; musiała spoczywać gdzieś nisko, przy samej podłodze. Dobrze widoczna była za to jedna ręka, wyprostowana ku górze, jakby ten nieszczęśnik chciał po coś sięgnąć, znieruchomiała w tej pozycji. Obok stali dwaj mężczyźni w strojach wieczorowych. Jeden z nich wyciągał właśnie rękę, aby dotknąć tego człowieka, drugi oglądał się za siebie, w stronę drzwi. - Szybko! - krzyknął któryś z nich. - Pośpieszcie się! Rozległ się głos kobiety wykrzykującej coś niezrozumiale i na sali pojawił się trzeci mężczyzna. Wbiegł pomiędzy rzędy foteli, tam gdzie leżał młody człowiek, pochylił się i zaczął go podnosić. Teraz w polu widzenia ukazała się jego głowa, zwisająca luźno, jakby trzymała się tylko na skórze. Isabel cofnęła się i spojrzała na Jennifer. - Musimy tam iść - zadecydowała. - Widziałyśmy, co się stało. Trzeba komuś o tym opowiedzieć. Jennifer skinęła potakująco głową. - W sumie nie widziałyśmy zbyt wiele - powiedziała. - Raz-dwa i było po wszystkim.
Wierzyć się nie chce. Widząc, że znajoma drży na całym ciele, Isabel objęła ją za ramiona. - To było koszmarne! - szepnęła. - Też jestem strasznie wstrząśnięta. Jennifer zamknęła oczy. - Tak po prostu spadł… W jednej chwili… Myślisz, że mógł przeżyć? Co zobaczyłaś? - Obawiam się, że wyglądało to poważnie - odpowiedziała Isabel, w duchu dodając: Naprawdę bardzo poważnie. Zeszły po schodach. Przy wejściu na salę zgromadził się już niewielki tłumek, słychać było gwar głosów. Gdy Isabel i Jennifer podeszły bliżej, jakaś kobieta odwróciła się i zobaczywszy, że ktoś idzie, poinformowała je: - Ktoś spadł z jaskółki. Tam leży. - Wszystko widziałyśmy. - Isabel kiwnęła głową. - Byłyśmy na górze. - Widziały panie? - zdziwiła się nieznajoma. - Naprawdę? - Widziałyśmy, jak spadał - wyjaśniła Jennifer. - Byłyśmy na amfiteatrze. Przeleciał obok nas. - Okropne - powiedziała kobieta. - Taki widok… - Zgadza się. Nieznajoma spojrzała na Isabel, a w jej wzroku nagle pojawiła się poufałość, dopuszczalna pomiędzy obcymi osobami, które na własne oczy widziały tragiczny wypadek. - Nie wiem, czy powinnyśmy tak tutaj stać - mruknęła Isabel, na wpół do Jennifer, na wpół do tej drugiej kobiety. - Będziemy tylko przeszkadzać. Nieznajoma się cofnęła. - Człowiek stoi, bo chciałby się na coś przydać - powiedziała potulnie. Nie przekonało to nikogo. - Oby tylko wyszedł z tego cało - powiedziała Jennifer. - Spadł z bardzo wysoka. Zawadził po drodze o brzeg amfiteatru, może to go trochę przyhamowało? Nie, pomyślała Isabel. To raczej tylko pogorszyło sprawę, bo obrażenia będą podwójne: od uderzenia o balustradę i od upadku na podłogę. Rzuciła okiem za siebie; przy głównym wejściu do teatru panowało poruszenie, a na ścianę padał błękitny poblask migającego sygnału karetki. - Trzeba ich przepuścić - powiedziała Jennifer, odsuwając się od tłumku stłoczonego przy
drzwiach. - Ratownicy będą tędy wchodzić. Odstąpiły na bok. Dwaj mężczyźni w luźnych zielonych kombinezonach minęli je szybkim krokiem, niosąc złożone nosze. Nie upłynęła, wydawało się, nawet minuta, kiedy ponownie przemknęli obok, w przeciwnym kierunku. Młody mężczyzna leżał na noszach z rękami złożonymi na piersi. Isabel cofnęła się, aby nie stać na drodze sanitariuszom, ale zanim zdążyła odwrócić głowę, jej wzrok padł na jego twarz. Zobaczyła aureolę zmierzwionych ciemnych włosów i delikatne rysy, których nie uszkodził tragiczny upadek. Taki piękny człowiek, pomyślała, i tak w jednej chwili - już go nie ma. Zamknęła oczy. Poczuła w sobie ból i wielką pustkę. Ten biedak na pewno miał gdzieś kogoś, kto go kochał; dla tego kogoś dziś, kiedy dotrze do niego ta okrutna wiadomość, nastąpi koniec świata. Miłość, która miała wystarczyć na całe życie, nagłe okaże się bezwartościową inwestycją, skończoną w jednej chwili razem z życiem przeciętym upadkiem z teatralnej jaskółki. Isabel odwróciła się do Jennifer. - Muszę szybko iść na górę - powiedziała, zniżając głos. - Powiedz im, że wszystko widziałyśmy. Zaraz wracam. Jennifer skinęła głową, rozglądając się za kimś, kto tutaj wydawał polecenia. Na sali panował niejaki zamęt. Jakaś kobieta głośno płakała - zapewne była to jedna z tych osób, które stały na dole, kiedy doszło do tragedii. Pocieszał ją wysoki mężczyzna w wieczorowej marynarce. Isabel obróciła się na pięcie i ruszyła w kierunku najbliższych schodów, prowadzących na jaskółkę. Czuła się skrępowana i kilka razy obejrzała się za siebie, ale w pobliżu nie było nikogo. Pokonawszy ostatnich kilka schodków, przeszła pod łukowatą futryną, zagłębiając się pomiędzy rzędy siedzeń. Podłoga loży była stroma. Panowała tutaj cisza, a przez ozdobne szklane klosze żyrandoli wiszących pod sufitem sączyło się przyćmione światło. Isabel przyjrzała się balustradzie, przez którą wypadł tamten chłopak. Ona i Jennifer stały niemalże w prostej
linii poniżej miejsca, z którego spadł, co pozwoliło jej zorientować się, gdzie znajdował się w momencie, gdy się poślizgnął. Zeszła na sam dół galerii i przemaszerowała przed pierwszym rzędem siedzeń. Wzdłuż balustrady biegła mosiężna poręcz, o którą ten młody człowiek na pewno się przedtem opierał. Na podłodze leżał program. Isabel schyliła się i podniosła go; okładka, zauważyła, była naddarta - i nic poza tym. Wychyliła się, wyglądając ponad krawędzią balustrady. Musiał siedzieć właśnie tutaj, na ostatnim fotelu w rzędzie, gdzie galeria dobiegała już do ściany. Gdyby miał inne miejsce, bliżej środka rzędu, spadłby na amfiteatr; tylko przy samej ścianie nic nie zagradzało drogi na sam dół, pomiędzy krzesła na parterze. Nagle Isabel poczuła zawroty głowy i zamknęła oczy. Trwało to tylko przez chwilę, a kiedy z powrotem je otworzyła, pozwoliła spojrzeniu opaść dobre piętnaście metrów w dół, aż na parter. Na dole, tuż obok miejsca, gdzie spadł ów nieszczęśliwy młody człowiek, zauważyła mężczyznę w niebieskiej wiatrówce. Zadarłszy głowę, nieznajomy spojrzał jej prosto w oczy. Po minie Isabel poznała, że jej widok na górze zaskoczył go tak samo, jak ją zaskoczyło jego nieoczekiwane spojrzenie; szarpnęła się w tył, jakby się nagle przestraszyła. Odeszła od balustrady i zaczęła wchodzić z powrotem po schodach pomiędzy rzędami siedzeń. Nie potrafiła odpowiedzieć sobie na pytanie, co spodziewała się tutaj znaleźć - o ile w ogóle miała nadzieję na jakieś odkrycie - i czuła się zakłopotana, że zobaczył ją z dołu ten nieznajomy. Co sobie o niej pomyślał? Bez wątpienia wziął ją za bezwstydnego gapia, który wlazł na jaskółkę, żeby zobaczyć to, co widział tamten nieszczęśnik w ostatnich chwilach swojego życia. A przecież Isabel chodziło zupełnie o coś innego. Doszła do schodów i zaczęła schodzić na parter, trzymając się poręczy. Stopnie były kamienne, a schody kręte, spiralne - na takich łatwo można się poślizgnąć. Isabel uznała, że to właśnie spotkało tamtego biedaka: poślizgnął się. Wyjrzał, bo chciał zobaczyć kogoś na dole -
może tam był jakiś jego znajomy? - stracił równowagę i przeleciał nad balustradą. Była niska, co tylko ułatwiło całą sprawę. W połowie schodów zatrzymała się. W pobliżu nie było żywej duszy, a mimo to wydawało jej się, że coś słyszała. A może to tylko wyobraźnia? Wytężyła słuch, ale na próżno. Odetchnęła głęboko. Tamten chłopak z pewnością był ostatnią osobą, która została na jaskółce, wszyscy zdążyli wyjść, a dziewczyna obsługująca bar na piętrze zaczęła już zamykać. Był tam całkiem sam, wyjrzał i spadł, w zupełnej ciszy, być może nawet zobaczył, spadając, Jennifer i Isabel - w takim wypadku byłyby one ostatnimi osobami, które widział w życiu. Na dole, u stóp schodów, Isabel znów zobaczyła nieznajomego mężczyznę w niebieskiej wiatrówce. Stał zaledwie kilka metrów od wyjścia z klatki schodowej. Spojrzał na nią surowym wzrokiem. Isabel podeszła do niego. - Widziałam, jak to się stało - poinformowała go. - Stałam z przyjaciółką na amfiteatrze. Widziałyśmy, jak ten człowiek spadł. Mężczyzna spojrzał na nią. - Będziemy musieli z panią porozmawiać - odparł. - Potrzebne nam zeznania. Isabel skinęła głową. - Widziałam bardzo niewiele - przyznała się. - W mgnieniu oka było po wszystkim. Nieznajomy zmarszczył brwi. - A po co poszła pani teraz na górę? - zapytał. Isabel spuściła głowę. - Chciałam zobaczyć, jak to mogło się stać - odrzekła. - I teraz już rozumiem. - Hm? - Wyjrzał przez balustradę - wyjaśniła - i stracił równowagę. Tutaj o to nietrudno. Mężczyzna zacisnął wargi w wąską kreskę. - Wyświetlimy to. Nic nam po spekulacjach. Miała to być przygana, nie zabrzmiała jednak zbyt ostro, bo nieznajomy zauważył, że Isabel jest bardzo zdenerwowana. Trzęsła się jak w febrze. Widział to już nieraz. W obliczu
jakiejś okropnej tragedii ludzie zawsze dostają drgawek. Ze strachu. Boją się, ponieważ to, co zaszło, uświadamia im, że człowiek zawsze żyje na krawędzi. Każda chwila jego życia może być ostatnią.
2 Grace, gosposia Isabel, zjawiła się w jej domu rankiem następnego dnia, o godzinie dziewiątej. Otworzyła drzwi własnym kluczem, zebrała poranną pocztę z podłogi w przedpokoju i skierowała się do kuchni. Isabel zeszła już na dół z sypialni na piętrze i siedziała przy kuchennym stole nad rozłożoną gazetą. Obok stała do połowy opróżniona filiżanka kawy. Grace położyła listy na stole i zdjęła płaszcz. Była wysoka i dobiegała pięćdziesiątki, starsza od Isabel o sześć lat, a ten płaszcz w jodełkę, który przed chwilą zdjęła, był staromodny w kroju. Ciemnorude włosy nosiła ściągnięte w kok. - Godzinę czekałam na autobus - oznajmiła. - Nic nie przyjechało. Isabel wstała od stołu, wzięła czystą filiżankę i podeszła do ekspresu. - To ci pomoże - powiedziała, napełniając filiżankę świeżą kawą, Grace upiła łyk. - „Scotsman” pisze o tragicznym wypadku. - Isabel wskazała gazetę leżącą na stole. - Wczoraj, w Usher Hall. Widziałam to na własne oczy. Młody mężczyzna spadł z najwyższej galerii na sam parter. Grace wstrzymała oddech. - Biedaczysko - westchnęła po chwili. - I co… - Zmarł - przerwała jej Isabel. - Zabrali go do Infirmary* [The Royal Infirmary of Edinburgh - szpital miejski, jeden z największych państwowych szpitali w Wielkiej Brytanii (przyp. tłum.).], ale zanim zdążyli dojechać, lekarz stwierdził zgon. Grace spojrzała znad krawędzi filiżanki na swoją pracodawczynię. - Skoczył? Isabel pokiwała głową. - Nikt nie chce w to wierzyć - powiedziała i nagle umilkła. Prawdę mówiąc, taka myśl w ogóle nie przyszła jej do głowy. Sala koncertowa to nie miejsce do samobójczych skoków; desperaci wybierali się raczej na Forth Bridge, most nad szerokim ujściem rzeki Forth, zaś ci preferujący upadek na ziemię - na most Dean Bridge. Dean Bridge: Ruthven Todd napisał o nim
kiedyś wiersz, czyż nie? Żelazne kolce zamontowane na tym moście poeta nazwał „kuriozalnym straszakiem na samobójców”, kuriozalnym, ponieważ myśl o zwykłym, niezbyt silnym bólu powinna być niczym w obliczu absolutnej zagłady. Ruthven Todd, pomyślała Isabel, nigdy nieuznany pomimo zachwycającej poezji, którą stworzył. Jeden wers spod jego pióra, jak sama kiedyś powiedziała, jest wart tyle, co pięćdziesiąt linijek nadętego McDiarmida. Ale w dzisiejszych czasach nikt już nie pamięta, kim był i co napisał Ruthven Todd. Isabel zobaczyła raz Hugh McDiarmida na własne oczy. Chodziła wtedy jeszcze do szkoły. Ojciec zabrał ją na spacer; przechadzali się po Hanover Street, a mijając bar „Milnes”, natknęli się na słynnego poetę, który właśnie stamtąd wychodził w towarzystwie wysokiego mężczyzny o dystyngowanym wyglądzie. To właśnie ten człowiek zauważył jej ojca i się z nim przywitał. Ojciec przedstawił Isabel obu mężczyznom: wysoki uprzejmie uścisnął jej rękę, zaś McDiarmid uśmiechnął się i skinął głową. Isabel uderzyło to, że oczy poety wydawały się promieniować oślepiającym błękitnym światłem. Nosił kilt, a w rękach trzymał niewielką, wysłużoną skórzaną walizkę, którą przyciskał do piersi, jakby dla ochrony przed zimnem. Potem jej ojciec skomentował to spotkanie następującymi słowami: - Najlepszy poeta w całej Szkocji pod rękę z najbardziej wygadanym. - A który był który? - spytała Isabel. W szkole czytała Burnsa i kilka utworów Ramsaya i Henrysona, ale nic nowoczesnego. - McDiarmid, czyli Christopher Grieve, bo takie jest jego prawdziwe nazwisko, to ten najbardziej wygadany. A ten wysoki, Norman McCaig, jest najlepszy. Ale nie doczeka się nigdy pełnego uznania, bo w dzisiejszych czasach szkocka literatura to same jęki, kwęki i rany na duszy. - Tu przerwał, a po chwili zapytał: - Czy ty rozumiesz, o czym ja mówię? A Isabel odpowiedziała: - Nie. Grace spytała jeszcze raz: - Ale sądzisz, że mógł skoczyć?
- Nie widziałyśmy samego momentu, kiedy wypadł. - Isabel złożyła gazetę tak, żeby strona z krzyżówką, była na wierzchu. - Zobaczyłyśmy, jak spada, już po tym, jak się poślizgnął czy co tam się stało. Tyle powiedziałam policji. Złożyłam zeznanie jeszcze wczoraj wieczorem. - Nie tak łatwo się poślizgnąć - zauważyła Grace. - A właśnie, że łatwo - sprzeciwiła się Isabel. - Nic prostszego. Kiedyś czytałam o młodym małżeństwie, które pojechało w podróż poślubną do Ameryki Południowej. Wybrali się nad jakiś wodospad i tani pan młody poślizgnął się i spadł. Grace uniosła brew. - Tutaj u nas w Edynburgu też była taka jedna, co spadła - powiedziała. - W przepaść. W górach. I też była w podróży poślubnej. - Sama widzisz - zakonkludowała Isabel - do czego może dojść, jak się człowiek poślizgnie. - Z tym tylko, że niektórzy podejrzewali, że została zepchnięta - zripostowała Grace. - Kilka tygodni wcześniej jej mąż wykupił dla niej polisę ubezpieczeniową na wypadek nagłej śmierci. Wystąpił o wypłatę odszkodowania, ale towarzystwo odmówiło. - Cóż, zdarza się i tak. Jednych ktoś zepchnie, inni spadają sami, bo się poślizgnęli. - Isabel urwała, bo nagle wyobraziła sobie tych dwoje nowożeńców w Ameryce Południowej, wodną mgiełkę, unoszącą się nad wodospadem i spienioną białą kipiel, w której zniknął pan młody. Zobaczyła jego świeżo poślubioną żonę, jak co sił w nogach biegnie z powrotem ścieżką, i poczuła tę wielką, nagłą pustkę, która pewnie ją wtedy ogarnęła. Miłość do drugiej osoby czyni człowieka niezwykle bezbronnym: wystarczy podejść odrobinę zbyt blisko krawędzi i cały nasz świat może stanąć na głowie. Isabel zabrała filiżankę z kawą i wyszła z kuchni. Miała krzyżówkę do rozwiązania, a poza tym Grace nie lubiła, żeby przy pracy patrzeć jej na ręce. Nad krzyżówką Isabel siadała zwykle w saloniku porannym, który miał okna wychodzące na ogród. Praktykowała ten zwyczaj
już od wielu lat, od czasu, kiedy wróciła do Edynburga i zamieszkała w tym domu. Krzyżówka na początek dnia, potem reszta porannej gazety, czyli wiadomości. Isabel robiła, co tylko mogła, żeby nie czytać sprawozdań z obrzydliwych spraw sądowych, które, zdawało jej się, zabierały coraz więcej miejsca na łamach codziennej prasy, jakby każdy czytelnik musiał być, zdaniem wydawcy, owładnięty obsesją na punkcie ludzkich słabości, życiowych tragedii i niepowodzeń oraz błahych miłostek ludzi show-biznesu. Słabość drugiego człowieka należy dostrzegać, choćby tylko z tej racji, że człowiek jest słaby z natury, ale upajać się nią - to już, zdaniem Isabel, było zwykłe podglądactwo, a kto wie może nawet swojego rodzaju moralizatorskie plotkarstwo? Z drugiej strony, pomyślała, czy ja sama tego nie czytam? Czytam, a jakże. Nie jestem w niczym lepsza od całej rzeszy innych ludzi, którzy gonią za skandalem. Na widok nagłówka PASTOR HAŃBĄ SWOJEJ PARAFII uśmiechnęła się smutno, nie mając najmniejszych wątpliwości, że przeczyta ten artykuł tak jak wszyscy, chociaż zdawała sobie doskonale sprawę z osobistej tragedii, która się za nim kryje, i ze wstydu, który zawsze towarzyszy takim sytuacjom. Weszła do saloniku porannego i przesunęła fotel pod okno. Dzień był pogodny, kwiaty jabłoni rosnących rzędem wzdłuż muru otaczającego ogród wygrzewały się w promieniach porannego słońca. Jabłonie zakwitły w tym roku dosyć późno; ciekawe, czy doczekam się jabłek w lecie, pomyślała Isabel. Co jakiś czas zdarzał się taki jałowy, bezowocny sezon, po którym następowało lato obfitości, kiedy gałęzie uginały się pod ciężarem małych czerwonych jabłuszek. Isabel zbierała je skrzętnie. Robiła z nich chutney i różne inne sosy według przepisów, które zostawiła jej matka. Matka, z pochodzenia Amerykanka, kobieta anielskiej dobroci, umarła, kiedy Isabel miała jedenaście lat. Wspomnienia o niej już dawno zaczęły się zacierać w pamięci córki,
miesiące i lata zlały się w jeden ciąg, a twarz osoby, która pochylała się nad Isabel, żeby otulić ją kołdrą do snu, była już prawie nie do odtworzenia. Jeszcze tylko matczyny głos brzmiał wyraźnym echem w jej głowie, łagodny głos z akcentem z południa Stanów, o którym ojciec wyraził się kiedyś, że przywodzi mu na myśl omszałe pnie drzew i postacie z dramatów Tennessee Williamsa. Usiadłszy w saloniku z filiżanką kawy (drugą tego dnia), Isabel rozłożyła gazetę na stoliku ze szklanym blatem i zabrała się do krzyżówki. I utknęła, prawie na samym początku. Pierwsze hasło, jeden poziomo, było banalne, obraźliwie wręcz proste: Na monety w kasynie (9, 7). Jednoręki bandyta. Następne też nie sprawiło jej kłopotu: Dżerży stery (S). Menedżer, nie ma się nad czym zastanawiać. Kilka kolejnych haseł było na podobnym poziomie, ale kiedy natrafiła na Przed Francją (9), a potem na O lataniu w starym wydaniu (7), utknęła na dobre i nie mogła już dokończyć krzyżówki. Niepowodzenie wyprowadziło ją z równowagi. Była zła na siebie. Nie pomogło powtarzanie sobie, że jeszcze tego dnia odpowiedzi same przyjdą jej do głowy - na razie poniosła klęskę. Rzecz jasna, Isabel wiedziała doskonale, co jest nie tak. To przez ten wczorajszy wypadek. Wciąż jeszcze była roztrzęsiona, i to być może bardziej, niż sama chciała przyznać. W nocy długo nie mogła zasnąć, a gdy już się jej udało, obudziła się bladym świtem, wstała z łóżka i zeszła do kuchni, bo zachciało się jej napić mleka. Próbowała trochę poczytać, ale nie mogła skupić uwagi, zgasiła więc światło i leżąc po ciemku z otwartymi oczami, myślała o tym nieszczęśliwym chłopcu. Przypomniawszy sobie jego piękną, pełną spokoju twarz, zaczęła się zastanawiać, czy jej odczucia byłyby inne, gdyby to był ktoś starszy. Czy przejęłaby się tym wypadkiem tak samo, gdyby tamta bezwładna głowa była siwa, a spokojna twarz -
pomarszczona wiekiem, nie tak młodzieńcza? Silny wstrząs emocjonalny, niespokojna, niemal bezsenna noc - nic dziwnego, że nie mogła sobie poradzić z najprostszymi hasłami. Cisnęła gazetę na stół i zerwała się z fotela. Zapragnęła z kimś porozmawiać, obgadać to, co zaszło wczorajszego wieczoru. Z Grace wyczerpała już ten temat - jej gosposia, zamiast poważnej rozmowy, zaczęłaby snuć nieprawdopodobne domysły, okraszone niekończącymi się opowieściami o tragicznych wydarzeniach, o których zasłyszała od znajomych, Isabel, która nieraz zastanawiała się, kto wymyśla krążące po mieście anegdoty, była coraz bardziej skłonna uwierzyć, że tym kimś jest właśnie Grace. W tej sytuacji postanowiła wybrać się do Bruntsfield i odwiedzić Cat. Cat, jej bratanica, prowadziła delikatesy na rogu ruchliwej ulicy w okolicy znanej z dużej ilości sklepów. Jeśli tylko nie miała zbyt wielkiego ruchu w interesie, bez problemu dawała się namówić na kawę z ciotką. Cat była osobą życzliwą, nieocenioną, kiedy zachodziła potrzeba trzeźwego spojrzenia na jakąś sprawę. W takich sytuacjach Isabel najpierw zawsze zwracała się właśnie do swojej bratanicy, która zresztą rewanżowała się jej tym samym. Kiedy miała problemy z facetami - a zdawało się to nieodłącznym elementem jej życia - rozmowy z ciotką krążyły wyłącznie wokół tego tematu. - Domyślasz się, oczywiście, mojego zdania w tej kwestii - powiedziała jej Isabel przed sześcioma miesiącami, na krótko przed tym, jak pojawił się Toby. - Oczywiście. A ty domyślasz się, co ja o tym sądzę. - Domyślam się - przytaknęła Isabel. - A przynajmniej tak mi się wydaje. I wiem, że nie powinnam mówić tego na głos, bo nie wolno pouczać innych, jak mają postępować, ale… - Ale uważasz, że powinnam wrócić do Jamiego? - Otóż to - zgodziła się Isabel, której w tej chwili przed oczyma stanął Jamie, cudny chłopak o czarującym uśmiechu, władający wspaniałym szkolonym tenorem. - No tak. Ale przecież ty wiesz, że ja go nie kocham. Po prostu go nie kocham.
Na takie dictum nie ma odpowiedzi. Rozmowa była skończona, zapadła cisza. Isabel wzięła płaszcz i zawołała do Grace, że wychodzi i nie wróci na obiad. Nie była pewna, czy Grace ją usłyszała, bo z głębi domu dochodziło buczenie odkurzacza, więc zawołała ponownie. Tym razem odkurzacz ucichł, a Grace odpowiedziała na wołanie. - Nie rób dziś obiadu - poleciła jej Isabel. - Nie jestem bardzo głodna. Kiedy przybyła do delikatesów bratanicy, Cat miała pełne ręce roboty. W sklepie było kilkoro klientów. Dwójka buszowała pomiędzy półkami z winem, pokazując palcami etykiety na butelkach i głośno dyskutując, dlaczego brunello jest lepsze niż chianti. Cat osobiście obsługiwała trzecią klientkę, częstując ją plasterkiem włoskiego sera pecorino, odkrojonym z wielkiego kręgu, leżącego na marmurowej płycie. Uśmiechnęła się, napotkawszy wzrokiem oczy Isabel, i poruszyła ustami, bezgłośnie witając się z ciotką. Isabel gestem wskazała jeden ze stolików, przy których Cat częstowała swoich klientów kawą do degustacji, dając bratanicy do zrozumienia, że usiądzie i poczeka, aż wszyscy sobie pójdą. Na skraju stołu leżał równy stosik gazet i czasopism z kontynentalnej Europy. Isabel wzięła do ręki „Corriere della Serra”, numer sprzed dwóch dni. Czytała po włosku bez trudności, tak samo jak Cat. Przerzuciwszy strony zawierające wiadomości z włoskiej sceny politycznej - która dla niej była fenomenem absolutnie nieprzeniknionym w swej zawiłości - dotarła do informacji kulturalnych. Natrafiła tam na przydługi artykuł, dokonujący rewizji dokonań Calvina, oraz na krótką zapowiedź nadchodzącego sezonu w La Scali. Ani jedno, ani drugie nie przykuło jej uwagi: nazwiska śpiewaków w nagłówku artykułu o La Scali nic Isabel nie mówiły, zaś Calvino, w jej opinii, nie potrzebował kolejnej oceny swoich osiągnięć. Pozostał zatem tylko artykuł o albańskim reżyserze, który osiadłszy w Rzymie, zamierzał kręcić filmy o swojej ojczyźnie. Lektura dala Isabel do myślenia: jak się okazało, w Albanii Envera Hodży aparatów fotograficznych było jak na lekarstwo - wszystkie istniejące egzemplarze znajdowały się w
rękach służb bezpieczeństwa i służyły do fotografowania podejrzanych. Reżyser zwierzał się, że dopiero w wieku trzydziestu lat po raz pierwszy miał w rękach sprzęt fotograficzny. „Cały aż dygotałem z przejęcia - mówił. - Bałem się, że go upuszczę”. Isabel skończyła artykuł i odłożyła gazetę. Biedny człowiek. Tyle zmarnowanych lat. Ilu ludziom reżimy takie jak ten złamały życie, nie dały żadnych szans, żadnych możliwości. Nawet jeśli ludzie wiedzieli lub też tylko podejrzewali rychły koniec rządów Hodży, wielu z nich na pewno było zdania, że już za późno na cokolwiek. Czy świadomość, że własne dzieci skosztują tego, czego samemu nigdy się nie miało, może przynieść jakiekolwiek pocieszenie? Isabel rzuciła okiem na Cat, dwudziestoczterolatkę, która nie miała właściwie żadnego pojęcia o tym, jak to jest żyć w świecie podzielonym na dwie części, niezdolne, wydawałoby się, do dialogu. Kiedy runął mur berliński, była małą dziewczynką. Stalin. Hitler i pozostali tyrani totalitaryzmu to dla niej postacie z książek historycznych, relikty przeszłości prawie tak odległej, jak epoka Borgiów. Ciekawe, jakie były upiory jej dzieciństwa, zastanowiła się Isabel. Czy pokolenie Cat w ogóle wie, co to strach? Nie dalej jak przed kilkoma dniami Isabel usłyszała w radiu, że dzieciom należy od małego wpajać, że na świecie nie ma złych ludzi, a złe uczynki to normalne ludzkie zachowanie. Zmartwiała, słysząc te słowa; zamarła tak, jak stała, na środku kuchni, ze wzrokiem utkwionym w korony drzew na tle wiosennego nieba. Nie ma złych ludzi. Czy ten człowiek naprawdę tak się wyraził? Nigdy nie brakowało takich, którzy byli gotowi powiedzieć wszystko, byle tylko pokazać, że idą z duchem czasu. Cóż, pomyślała Isabel. Z całą pewnością nikt nie usłyszy niczego w podobnym tonie od tamtego Albańczyka, który żył otoczony złem niczym
murami wiezienia. Jej uwagę przykuła butelka oliwy z oliwek, którą Cat ustawiła w dobrze widocznym miejscu, na półce w pobliżu stolików. Na etykiecie wymalowany był wiejski obrazek w dziewiętnastowiecznym stylu, z rodzaju tych, które służą włoskim producentom żywności do reklamowania stuprocentowo naturalnych produktów rolniczych. Ta oliwa nie pochodzi z fabryki, krzyczał ten obrazek, ale z prawdziwego gospodarstwa, a wytłoczyły ją, z własnoręcznie uprawianych oliwek, kobiety kubek w kubek takie same, jak na naszej etykiecie, i pracowały tam też wielkie białe wory, zwierzęta roztaczające przenajsłodszą woń, a w tle wąsaty chłop kopał ziemię motyką. To byli porządni ludzie, który wierzą, że zło istnieje, i wierzą też w Niepokalaną Dziewicę i w całą gromadkę świętych Pańskich. Niestety, nie ma już po nich ani śladu, a oliwa pochodzi zapewne z północnej Afryki, przyjechała do Włoch w baryłkach i została zabutelkowana w rozlewniach, będących własnością cynicznych neapolitańskich biznesmenów, którzy oddają cześć Niepokalanej tylko wtedy, kiedy czują na sobie wzrok swoich matek. - Widzę, że myślisz - oznajmiła Cat, przysiadając się do stolika. - Zawsze potrafię powiedzieć, kiedy snujesz głębokie rozmyślania. Masz wtedy taką rozmarzoną minę. Isabel uśmiechnęła się. - Rozmyślałam o dalekiej Italii, o naturze zła i takich tam różnych. - A ja rozmyślałam o serze - wyznała Cat, wycierając ręce w ściereczkę. - Tamta kobieta spróbowała ośmiu gatunków włoskich serów, a potem kupiła mały krążek wiejskiego cheddara. - Ma prosty smak - ujęła się Isabel za nieznajomą. - Nie możesz jej za to winić. - Doszłam do wniosku, że nie odpowiada mi taka pospolita klientela - oświadczyła Cat. - Chciałabym mieć mały, przytulny sklepik. Obsługiwałabym tylko stałych klientów, zapisanych na listę, inni nie mieliby do mnie wstępu. Wybierałabym ich sama, każdy musiałby uzyskać moją aprobatę. Jak w tym twoim klubie filozofów. Klubie, dobrze mówię? - Niedzielny Klub Filozoficzny nie działa zbyt prężnie - powiedziała Isabel. - Ale
niedługo będziemy mieć spotkanie. - O, fajnie - ucieszyła się Cat. - Też bym przyszła, ale niedziela to dla mnie fatalny dzień. Nie mogę się wtedy absolutnie do niczego zabrać. Wiesz, jak to jest. Wiesz czy nie wiesz? Isabel wiedziała. Podobny problem, jak należało przypuszczać, nękał także członków jej klubu. Cat przyjrzała się jej uważnie. - Wszystko gra? Coś mi wyglądasz na przybitą. Zawsze to po tobie poznam. Isabel milczała. Opuściwszy głowę, zaczęła studiować wzór obrusa, ale po chwili spojrzała z powrotem na bratanicę. - Nie wszystko gra. Marnie się dziś czuję. Widziałam wczoraj coś strasznego. Cat zmarszczyła czoło. Wyciągnęła rękę i położyła dłoń na ramieniu Isabel. - Co się stało? - Czytałaś poranną gazetę? - Tak. - A tę notkę o wypadku w Usher Hall widziałaś? - Widziałam - odparła Cat. - Byłam tam - powiedziała Isabel krótko. - Widziałam na własne oczy, jak ten człowiek spadł z jaskółki. Cat ścisnęła delikatnie jej ramię. - Współczuję ci - powiedziała. - To na pewno było okropne przeżycie. - Zawiesiła na chwilę głos. - A skoro już o tym mowa, to ja wiem, kto to był. Dziś rano wpadła tu jedna znajoma i o wszystkim mi opowiedziała. Znałam tego człowieka, przelotnie, ale zawsze. Przez chwilę Isabel milczała jak zaklęta. Wybierając się tutaj, zamierzała tylko opowiedzieć Cat o tym, co się stało; wszystkiego mogła się spodziewać, ale nie tego, że jej bratanica znała biednego chłopaka, który tak tragicznie skończył. - Mieszkał niedaleko stąd - rozwinęła temat Cat. - W Marchmont. W jednym z tych domów zaraz na skraju The Meadows, jak mi się zdaje. Zaglądał do mnie od czasu do czasu, ale częściej widywałam tutaj jego współlokatorów. - Jak się nazywał? - zapytała Isabel. - Mark coś tam - odpowiedziała Cat. - Ktoś mi mówił, jak miał na nazwisko, ale nie mogę sobie w tej chwili przypomnieć. Ta znajoma, która dzisiaj tu była, znała ich lepiej. To od
niej wiem o wszystkim. Byłam w szoku, tak samo jak ty. - Ich? - zdziwiła się Isabel. - To on miał żonę? A może… - Urwała. Przypomniało jej się, że w dzisiejszych czasach ludzie nader często nie mają ochoty zawracać sobie głowy ślubem, chociaż w wielu wypadkach od ślubnej pary nie różni ich właściwie nic. Ale jak zapytać o coś takiego? Czy miał… partnerkę? Partnerką może być równie dobrze najnowsza dziewczyna, przelotna miłostka, jak i żona po złotych godach. Może lepiej zapytać, czy miał kogoś? To z kolei jest sformułowanie tak nieprecyzyjne, że może oznaczać dosłownie wszystko. Cat pokręciła głową. - Nie wydaje mi się. Wynajmowali mieszkanie we trójkę, z dziewczyną i jeszcze jednym chłopakiem. Dziewczyna jest z zachodu, z Glasgow czy skądś tam, i to ona głównie do mnie zagląda. A ten drugi facet nazywa się chyba Neil, ale możliwe, że go z kimś pomyliłam. Na ich stoliku pojawiły się filiżanki z gorącą kawą pół na pół z mlekiem. Przyniósł ją Eddie, pomocnik Cat, jak zawsze cichy i milczący. Był z tych, co to nigdy nie spojrzeli nikomu w oczy. Isabel podziękowała mu z uśmiechem, ale on odwrócił wzrok i czmychnął na swoje miejsce za ladą. - Co mu jest? - zapytała Isabel. - Nigdy na mnie nawet nie spojrzy. Nie jestem chyba aż taka okropna, co? Cat uśmiechnęła się. - Jest pracowity - odparła. - I uczciwy. - Ale nigdy na nikogo nie patrzy. - Być może ma ku temu powód - powiedziała Cat. - Jednego wieczoru znalazłam go na zapleczu. Siedział z nogami na biurku, a twarz trzymał w dłoniach. Płakał. Z początku wcale tego nie zauważyłam. - Dlaczego płakał? - zapytała Isabel. - Powiedział ci? Cat wahała się przez chwilę. - Trochę mi powiedział. Niezbyt wiele.
Isabel nie doczekała się dalszego ciągu; Cat najwidoczniej nie miała ochoty wyjawić jej tego, co usłyszała od Eddiego. Powróciła więc do poprzedniego tematu, czyli do wczorajszego wypadku. Zaczęły wspólnie dochodzić, jakim sposobem można było wypaść z balkonu, skoro zainstalowano na nim poręcz, która miała chronić ludzi właśnie przed wypadnięciem. A może to było samobójstwo? Ale kto się rzuca z galerii w sali koncertowej? Byłoby to bardzo egoistyczne zagranie, stwierdziły obie zgodnie. Przecież można zrobić krzywdę komuś na dole, można kogoś nawet zabić. - To nie było samobójstwo - zaprzeczyła stanowczo Isabel. - Z całą pewnością. - Skąd wiesz? - zapytała Cat. - Sama powiedziałaś, że nie widziałaś go na górze, tylko dopiero kiedy leciał. Skąd więc ta pewność? - Bo spadł na głowę - odparła Isabel, mając przed oczami koszulę zadartą siłą ciężkości wraz z połami marynarki aż na samą pierś oraz piaski, odsłonięty brzuch nieszczęśnika. - Wyglądał jak chłopiec skaczący ze skały do morza. Do wody, której nie było. - I co z tego? Obrócił się w powietrzu. Nie widzę w tym nic dziwnego. Isabel potrząsnęła głową. - Nie miałby czasu, żeby się obrócić. Pamiętaj, że był tuż nad nami. Poza tym samobójcy nie skaczą na głowę, tylko na nogi. Cat rozważyła jej słowa. Zapewne Isabel miała rację. W gazetach od czasu do czasu publikowano zdjęcia samobójców skaczących z okien albo z mostów. Faktycznie, zazwyczaj spadali nogami do przodu. Ale to, że ktoś mógłby przypadkowo wypaść przez balustradę na jaskółce w Usher Hall, wydawało jej się kompletnie nieprawdopodobne - chyba że balustrada była niższa, niż Cat pamiętała. Postanowiła przyjrzeć się jej dokładnie przy okazji następnej wizyty w sali koncertowej. W milczeniu popijały kawę. Wreszcie Cat przerwała ciszę. - Na pewno strasznie teraz przeżywasz. Znam to. Widziałam kiedyś wypadek na George Street i też czułam się fatalnie. Wystarczy, że człowiek jest świadkiem czegoś takiego i już
trauma gotowa. - Nie przyszłam do ciebie, żeby się użalać - zaprotestowała Isabel. - Nie chciałam, żebyś przeze mnie też złapała dół. Przepraszam. - Nie musisz przepraszać. - Cat wzięła Isabel za rękę. - Siedź sobie u mnie, ile tylko chcesz. Za jakiś czas wybierzemy się na lunch, a po południu wezmę sobie wolne i razem spędzimy czas, co ty na to? Isabel była wdzięczna bratanicy za tę propozycję, ale czuła się senna i po południu miała zamiar się zdrzemnąć. A stolika także nie powinna zajmować zbyt długo, bo nie jest dla gości, tylko dla klientów. - Może lepiej wpadnij do mnie wieczorem na kolację? - zaproponowała. - Upichcę coś na szybko. - Z dziką rozkoszą - powiedziała Cat po chwili milczenia - ale umówiłam się już z Tobym. Mamy się spotkać w pubie. - Jasne - odrzekła Isabel pośpiesznie. - Innym razem. - Chyba, że Toby mógłby przyjść ze mną - dodała Cat. - Na pewno bardzo by chciał. Zrobię jakąś zakąskę i przyniosę, może być? Isabel już chciała powiedzieć nie, bo nagle wydało jej się, że dwoje młodych ludzi niekoniecznie musi mieć ochotę na kolację w jej towarzystwie, ale Cat tak zapaliła się do tego pomysłu, że ostatecznie się zgodziła. Umówiły się, że Cat i Toby przyjdą około ósmej. Isabel opuściła sklep bratanicy i ruszyła pieszo w stronę swojego domu. Myślała o Tobym, który pojawił się w życiu Cat kilka miesięcy temu i podobnie jak jego poprzednik, Andrew, wzbudził złe przeczucia ciotki. Isabel nie potrafiła sprecyzować, co konkretnie budzi jej zastrzeżenia, ale mimo to była przekonana, że się nie myli.