uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 755 908
  • Obserwuję765
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 027 150

Alfred Elton Van Vogt - Krypta Bestii

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :182.1 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

uzavrano
EBooki
A

Alfred Elton Van Vogt - Krypta Bestii.pdf

uzavrano EBooki A Alfred Elton Van Vogt
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 61 osób, 47 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 18 z dostępnych 18 stron)

VAN VOGT A.E. KRYPTA BESTII Potwór pełzł. Skamlał ze strachu i bólu. Bezkształtna, amorficzna plazma, zmieniajšca kształt i strukturę przy każdym gwałtownym poruszeniu, pełzła korytarzem kosmicznego frachtowca, zwalczajšc w sobie niepohamowany popęd do przybierania kształtu otoczenia. Szary pęcherz rozlewajšcej się substancji to pełzł, to spływał kaskadš, toczył się, ciekł i rozlewał w nieustannym, œmiertelnym zmaganiu z tš anormalnš potrzebš przybrania jakiejœ trwałej postaci. Jakiejkolwiek postaci: twardej, zimno- niebieskiej metalowej œciany zdšżajšcego na Ziemię frachtowca, grubej kauczukowej podłogi. Z podłogš nie było zbyt trudno; co innego opierać się przycišganiu metalu. Z łatwoœciš mógłby się stać metalem na całš wiecznoœć. Ale coœ mu to uniemożliwiało. Jakiœ wpojony nakaz. Nakaz dudnišcy jak werbel w każdej jego czšsteczce, pulsujšcy z równomiernš intensywnoœciš, niby dojmujšcy ból, w każdej jego komórce: odszukać najwybitniejszego matematyka w całym Układzie Słonecznym i sprowadzić go do wrót krypty zbudowanej z marsjańskiego supermetalu. Wielki musi być uwolniony. Zamek zegarowy zintegrowany z liczbš pierwszš musi zostać otwarty. To właœnie był ten nakaz, wywierajšcy presję na jego składniki. Nakaz, który wielcy i Ÿli twórcy wyryli w jego elementarnej œwiadomoœci. W końcu długiego korytarza coœ się poruszyło. Otworzyły się drzwi. Dał się słyszeć odgłos kroków. Kroków pogwizdujšcego mężczyzny. Z metalicznym poœwistem, niemal westchnieniem, stwór rozpłynšł się, upodabniajšc się na chwilę do kałuży rtęci, po czym przybrał barwę bršzowej podłogi, stał się podłogš, leciutkim zgrubieniem na ciemnobršzowej kauczukowej płaszczyŸnie. Był jak w ekstazie. O, właœnie tak leżeć płasko, mieć kształt i być prawie martwym, tak, że nie czuje się wcale bólu. œmierć jest czymœ tak błogim i pożšdanym, a życie - mękš nie do zniesienia. Żeby tak ta nadchodzšca żywa istota odeszła stšd jak najprędzej. Gdyby się zatrzymała - narzuciłaby mu swój kształt. Życie to potrafi, jest silniejsze niż metal. A to oznaczałoby cierpienie, walkę, ból. Stwór wyprężył swe ciało, płaskie teraz i groteskowe - które jednak w każdej chwili mogło napišć muskuły jak z żelaza - i oczekiwał walki na œmierć i życie. Parelli, mechanik z załogi statku kosmicznego, pogwizdywał sobie radoœnie przemierzajšc wielkimi krokami lœnišcy korytarz wiodšcy do maszynowni. Właœnie otrzymał radiotelegram ze szpitala: œŻona czuje się dobrze. Chłopiec! Cztery kilo". Stłumił w sobie chęć, by krzyczeć i tańczyć z radoœci. Chłopiec! Życie jest piękne. Stwór na podłodze poczuł ból: pierwotny ból, przesycajšcy jego elementy niczym żršcy kwas. Bršzowa podłoga drżała każdš czšsteczkš, gdy Parelli kroczył po niej. Stwór odczuwał szalone pragnienie, by ruszyć œladem człowieka i przybrać jego postać. Ze strachem zwalczał w sobie ten popęd, coraz bardziej œwiadomie, mógł już bowiem myœleć, posługujšc się

mózgiem Parellego. Zgrubienie na powierzchni podłogi potoczyło się w œlad za mężczyznš. Opór na nic się nie zdał. Zgrubienie urosło do rozmiarów pęcherza, na moment przybierajšc kształt ludzkiej głowy. Ponurej zjawy o piekielnych kształtach. Twór wydał metaliczny dœwięk; syknšł z przestrachu, po czym opadł dygoczšc z przerażenia, bólu, i nienawiœci, podczas gdy Parelli oddalał się szybkim krokiem - za szybkim w porównaniu z jego pełzaniem. Pisk zamarł. Stwór wtopił się w bršzowš podłogę i leżał nieruchomo, drżšc wszakże z niepohamowanej żšdzy, by żyć - żyć pomimo bólu i strachu. Żyć i wypełniać wolę swych twórców. Przeszedłszy dziesięć metrów Parelli przystanšł. Otrzšsnšł się z rozmyœlań o żonie i dziecku. Odwrócił się i wpatrywał niepewnie w korytarz prowadzšcy do maszynowni. - Ki diabeł? - zastanowił się na głos. Jakiœ dziwny, słaby, ale budzšcy grozę dœwięk odbił się echem w jego œwiadomoœci. Dreszcz przebiegł mu wzdłuż kręgosłupa. Diabelskie echo! Stał tak, ów rosły, atletycznie zbudowany mężczyzna, obnażony do pasa, spocony od żaru silników rakietowych, które wyhamowywały statek kosmiczny powracajšcy na Ziemię z wyprawy na Marsa. Wzdrygnšł się i zaciskajšc pięœci ruszył wolno z powrotem, tš samš drogš, którš przyszedł. Stwór drżał cały, czujšc przycišganie, które było dlań prawdziwš torturš rozdzierajšcš każdš jego wzburzonš i rozdygotanš komórkę. Stopniowo uœwiadamiał sobie nieuchronnš koniecznoœć przyjęcia postaci życia. Parelli zatrzymał się niezdecydowany. Podłoga poruszyła się pod jego nogami; wyraœna falista bršzowa wypukłoœć, przerażajšca, wznosiła się na jego niedowierzajšcych oczach i rosła w pęcherzykowatš, œluzowatš, syczšcš masę. Odrażajšca, demoniczna głowa unosiła się nad rachitycznymi, na pół ludzkimi barkami. Guzowate dłonie, wyrastajšce z małpich, zdeformowanych ramion, wpiły się w jego twarz niczym szpony ze wœciekłš furiš i szarpały go, nie przestajšc jednoczeœnie zmieniać swego kształtu. - O Boże! - wykrzyknšł mężczyzna. Œciskajšce go wcišż ramiona i dłonie stawały się coraz bardziej normalne, coraz bardziej ludzkie - œniade, muskularne. Twarz przybrała znajome rysy, wyrósł na niej nos, pojawiły się oczy i czerwona kreska ust. Cała postać stała się naraz bliŸniaczo podobna do niego: te same spodnie i pot, i wszystko. - ...Boże! - powtórzył sobowtór, wczepiajšc się w Parellego pożšdliwymi palcami z nieprawdopodobnš siłš. Z trudem łapišc oddech Parelli uwolnił się z uœcisku, po czym zadał jeden miażdżšcy cios prosto w tę zniekształconš twarz. Monstrum krzyknęło. Odwróciło się i zaczęło uciekać, zatracajšc ludzki kształt, opierajšc się temu, wydajšc z siebie na pół ludzkie okrzyki. Parelli œcigał stwora; nogi miał jak z waty, dygotał z panicznego przerażenia i niedowierzania własnym zmysłom. Wycišgajšc rękę dosięgnšł zanikajšcych już spodni potwora i szarpnšł. Pozostał mu w rękach zimny, œliski, wijšcy się strzęp przypominajšcy mokrš glinę. To było już nie do wytrzymania. Z odrazy poczuł mdłoœci, nogi się pod nim ugięły. Dobiegło go wołanie pilota: - Co się stało? Dostrzegł otwarte drzwi magazynu. Skoczył bez tchu do œrodka, po chwili wypadł trzymajšc w pogotowiu pistolet atomowy. Zobaczył, że pilot z bladš twarzš i wybałuszonymi oczami zesztywniał przy olbrzymim oknie. - Jest tam! - wykrzyknšł tamten.

Szary pęcherz roztapiał się w rogu szyby, stajšc się szybš. Parelli rzucił się do okna, mierzšc z pistoletu. Pofałdowane wybrzuszenie wsiškło w szkło, przyciemniajšc je; potem pęcherz wyłonił się z drugiej strony okna, w chłodzie Kosmosu. Oficer stanšł obok Parellego. Obaj patrzyli, jak szara, bezkształtna plazma pełznie wzdłuż bocznej œciany pędzšcego frachtowca, znikajšc z ich pola widzenia. Parelli oprzytomniał. - Mam kawałek tego! - wykrzyknšł. - Rzuciłem na podłogę w magazynie. Na porzucony strzęp natknšł się porucznik Morton. Mikroskopijny odcinek podłogi wzniósł się, a potem urósł do zdumiewajšcych rozmiarów, próbujšc przybrać ludzkš postać. Parelli, z rozbieganymi, błędnymi oczyma, zgarnšł monstrum szuflš. Stwór zasyczał. Już prawie stał się częœciš metalowej szufli, ale nie udało mu się to, ponieważ człowiek był zbyt blisko. Parelli stał na chwiejnych nogach przed swym zwierzchnikiem, z szuflš w rękach. œmiał się histerycznie: - Dotknšłem tego - powtarzał w kółko - dotknšłem tego. Gdy statek wdzierał się w ziemskš atmosferę, na jego zewnętrznej powłoce poruszył się pęcherz metalu, zdradzajšc niemrawe oznaki życia. Metalowe œciany rozgrzały się do czerwonoœci, potem do białoœci. Odporny jednak na to stwór kontynuował powolnš przemianę w szarš masę. Niejasno uœwiadamiał sobie, że nadeszła pora działania. Naraz oderwał się od statku i zaczšł opadać powoli, jakby nie podlegał przycišganiu ziemskiemu. Nieznaczne przekształcenie w budowie jego atomów spowodowało przyspieszenie opadania, jak gdyby stwór naraz stał się bardziej podatny na działanie grawitacji. Ziemia w dole była zielona; miasto, niewyraœne w oddali, błyszczało w promieniach zachodzšcego słońca. Stwór zwolnił i zniżał się, niczym opadajšcy liœć w podmuchu wiatru, ku wcišż jeszcze dalekiej powierzchni ziemi. Wylšdował przy moœcie, na peryferiach miasta. Jakiœ mężczyzna szedł przez most szybkim, nerwowym krokiem. Zdziwiłby się bardzo, gdyby się obejrzał i ujrzał swego sobowtóra wspinajšcego się z rowu na drogę i ruszajšcego żwawo w œlad za nim. Odszukać - najwybitniejszego matematyka! Było to w godzinę póœniej. Idšc zatłoczonš ulicš monstrum odczuwało nieustanny ból, z jakim doskwierała mu ta myœl. Cierpiał także i z innych powodów: musiał zmagać się z przycišganiem tej cisnšcej się zewszšd, spieszšcej masy ludzkiej, która mrowiła się przed nim, nie dostrzegajšc go. Teraz, gdy miał ciało i umysł człowieka, znacznie łatwiej było mu myœleć i utrzymać niezmienionš postać. Odszukać - matematyka! „Po co?" zrodziło się pytanie w jego ludzkim teraz mózgu. Monstrum zadrżało, wstrzšœnięte takš herezjš. Jego piwne, rozbiegane oczy rozglšdały się dokoła trwożnie, jakby spodziewał się, że spotka go nagła i straszliwa zagłada. Jego rysy zatarły się nieco, upodabniajšc się kolejno to do oblicza mężczyzny z haczykowatym nosem, który mijał go kołyszšcym się krokiem, to znów do opalonej twarzy wysokiej kobiety, która wpatrywała się w witrynę sklepowš. Ten proces trwałby dłużej, gdyby monstrum nie otrzšsnęło się ze strachu i nie zmusiło do przybrania rysów gładko wygolonej twarzy młodego człowieka, który wynurzył się leniwie z bocznej uliczki. Mężczyzna spojrzał na niego, odwrócił wzrok, potem znów się obejrzał, zaskoczony.

Monstrum odebrało jego myœli: œCo, u diabła? Gdzieœ już widziałem tego faceta!". Nadchodziła grupka kobiet. Stwór odsunšł się na bok, gdy go mijały. Na moment stracił kontrolę nad swymi zewnętrznymi komórkami: bršz jego garnituru przybrał najdelikatniejszy odcień błękitu - kolor najbliższej sukni. Kręciło mu się w głowie od szelestu strojów i trajkotania: œNo powiedz sama, moja droga, czy ona nie wyglšda okrrropnie w tym okrrropnym kapeluszu?". Na wprost znajdował się długi cišg gigantycznych gmachów. Monstrum pokiwało głowš ze zrozumieniem. Takie skupisko budynków oznacza obecnoœć metalu, a siła, co wišże atomy metalu, działałaby również i na jego ludzkš postać. Stwór pojmował istotę tego zjawiska, za poœrednictwem umysłu szczupłego mężczyzny w ciemnym garniturze, wlokšcego się ospale. Był on urzędnikiem. Monstrum odebrało jego myœli: człowiek z zawiœciš myœlał o swym szefie, Jimie Brenderze z firmy œJ.P. Brender i Spółka". Skłoniło to monstrum do gwałtownego zawrócenia i pójœcia œladem Lawrence'a Pearsona, z zawodu buchaltera. Gdyby przechodnie zwrócili na to uwagę, zdumiałby ich widok dwóch Lawrence'ów Pearsonów idšcych ulicš jeden za drugim w odstępie jakichœ piętnastu metrów. Wtórny Lawrence Pearson, badajšc pamięć pierwszego, dowiedział się, że Jim Brender jest absolwentem harwardzkiego wydziału matematyki, finansów i ekonomii politycznej, ostatnim z długiej linii finansowych geniuszy, mężczyznš trzydziestoletnim, szefem kolosalnie zasobnej firmy „J P. Brender i Spółka". „Ja także mam trzydziestkęœ, myœli Pearsona odbijały się echem w mózgu stwora, œa nie posiadam nic. Brender opływa we wszystko, a ja będę mieszkał w tym samym starym pensjonacie do końca życia". Zapadał już zmrok, gdy obaj przechodzili przez most. Monstrum przyspieszyło kroku, wysuwajšc się agresywnie do przodu. Widać w ostatniej chwili jakieœ niejasne przeczucie tknęło jego ofiarę, bo szczupły mężczyzna się odwrócił, wydajšc z siebie cichy skrzek, gdy stalowe szpony schwyciły go za gardło w straszliwym uœcisku. Mózg potwora odłšczył się, oszołomiony, gdy zgasła œwiadomoœć Lawrence'a Pearsona. Z trudem łapišc oddech i bronišc się przed nicoœciš monstrum odzyskało wreszcie panowanie nad sobš. Za jednym zamachem chwyciło martwe ciało i przerzuciło je przez betonowš balustradę. W dole rozległ się plusk, a potem bulgotanie wody. Stwór, będšcy teraz Lawrence'em Pearsonem, szedł najpierw pospiesznie, potem coraz wolniej, póki nie dotarł do ogromnego domu z cegły, zbudowanego w niejednolitym stylu. Popatrzył z niepokojem na numer, ogarnięty nagłš niepewnoœciš, czy pamięć go nie zwodzi. Z wahaniem otworzył drzwi. Oblał go strumień żółtego œwiatła, czyjœ œmiech zawibrował w jego wrażliwych uszach. Panował tu chaos rozmaitych myœli snujšcych się po głowach rozmaitych osób, tak samo jak na ulicy. Stwór bronił się przed napływem tych obcych myœli, grożšcym mu utratš osobowoœci Lawrence'a Pearsona. Znalazł się w przestronnym, jasnym holu, skšd przez otwarte drzwi do pokoju widać było stół nakryty do kolacji, przy którym siedziało kilkanaœcie osób. - A, to pan, panie Pearson - odezwała się gospodyni zajmujšca honorowe miejsce u szczytu stołu. Była to kobieta o spiczastym nosie i wšskich ustach. Monstrum przypatrywało się jej przez chwilę z uwagš. Przechwyciło myœli kobiety. Jej syn był nauczycielem matematyki w gimnazjum. Stwór zareagował na to obojętnoœciš, w mig doszedł prawdy: syn tej kobiety był takim samym intelektualnym zerem, jak jego matka.

- Przyszedł pan w samš porę - powiedziała obojętnym tonem. - Sarah, przynieœ talerz dla pana Pearsona. - Dziękuję, nie jestem głodny - odparł stwór, œmiejšc się w duchu z ironiš; było to uczucie do tej pory mu nie znane. - Chyba pójdę się położyć. Całš noc przeleżał na łóżku Lawrence'a Pearsona, z otwartymi oczami, raŸny, coraz bardziej œwiadom siebie. Jestem maszynš, rozmyœlał, bez własnego mózgu. Mogę jedynie posługiwać się mózgiem ludzi. Ale w jakiœ niewytłumaczalny sposób moi twórcy pozwolili mi być czymœ więcej niż tylko czyimœ echem. Posługuję się ludzkim mózgiem, aby osišgnšć własny cel. Na myœl o twórcach zdjęła go groza zaćmiewajšca umysł. Było to przerażajšce, mgliste wspomnienie fizjologicznego bólu dezintegrujšcej reakcji chemicznej. Wstał o œwicie i spacerował po mieœcie do wpół do dziesištej. O tej właœnie porze stanšł przed imponujšcš marmurowš bramš firmy œJ.P. Brender i Spółka". Znalazłszy się w œrodku zagłębił się w wygodnym fotelu z inicjałami L.P. i pracowicie œlęczał nad księgami rachunkowymi, które Lawrence Pearson odłożył poprzedniego dnia. O godzinie dziesištej wysoki młody człowiek w ciemnym garniturze pojawił się na łukowo sklepionym korytarzu. Idšc energicznym krokiem mijał po drodze szeregi biurowych pomieszczeń. Uœmiechał się przy tym ze spokojnš pewnoœciš siebie. Stworowi niepotrzebny był wcale chór œdzień dobry, panie Brender", by wiedzieć, że oto przybywa jego zwierzyna łowna. Podniósł się gibkim, sprężystym ruchem, na jaki nie stać byłoby prawdziwego Lawrence'a Pearsona, i wszedł szybko do toalety. W chwilę póœniej w drzwiach ukazał się sobowtór Jima Brendera i ruszył ze spokojnš pewnoœciš siebie w stronę gabinetu, w którym przed kilkoma minutami zniknšł prawdziwy Brender. Zapukał do drzwi, wszedł - i uzmysłowił sobie trzy rzeczy na raz. Po pierwsze, że znalazł tego właœnie człowieka, po którego został wysłany. Po drugie, że jego umysł nie jest w stanie skopiować bystrego, precyzyjnie działajšcego mózgu młodego człowieka, który przypatrywał się mu zdziwionymi ciemnoszarymi oczami. I po trzecie, że na œcianie gabinetu wisi olbrzymia metalowa płaskorzeœba. Wstrzšœnięty, majšc zamęt w głowie, czuł przycišganie metalu. Już na pierwszy rzut oka poznał, że to supermetal - produkt wielkiego kunsztu antycznych Marsjan, których miasta wzniesione z metalu, pełne bezcennych mebli, dzieł sztuki i urzšdzeń mechanicznych, były teraz odkopywane przez przedsiębiorczych Ziemian spod warstwy piasku, pod którym leżały pogrzebane od trzydziestu czy nawet pięćdziesięciu milionów lat. Supermetal! Metal nie rozgrzewajšcy się w najwyższej temperaturze, którego ani diament, ani żadne inne narzędzie tnšce nie może nawet drasnšć; nigdy nie skopiowany przez ludzi, równie tajemniczy jak owa siła ieis, którš Marsjanie czerpali z pozornej nicoœci. Wszystkie te myœli kłębiły się w głowie monstrum, gdy badało zakamarki pamięci Brendera. Stwór z wysiłkiem odwrócił uwagę od metalu i utkwił wzrok w mężczyœnie. W jego myœlach odczytał bezgraniczne zdziwienie. Brender podniósł się. - Mój Boże - odezwał się - kim pan jest? - Nazywam się Jim Brender - odparł sobowtór, uœwiadamiajšc sobie ponury komizm całej sytuacji; zdał sobie również sprawę z faktu, że to odczucie dowodzi postępu w jego rozwoju. Prawdziwy Jim Brender doszedł już do siebie.

- Proszę, niech pan siada - zapraszał serdecznie. - To doprawdy najbardziej zdumiewajšcy zbieg okolicznoœci w moim życiu. Podszedł do lustra, które zdobiło œcianę po lewej stronie gabinetu. Popatrzył najpierw na swe odbicie, potem na sobowtóra. - Zdumiewajšce - powiedział. - Wprost nie do wiary. - Panie Brender - odezwał się przybysz - widziałem pańskie zdjęcie w gazecie i pomyœlałem, że może to niezwykłe podobieństwo skłoni pana do wysłuchania mnie, gdyż inaczej nie chciałby pan pewnie zaprzštać sobie mnš głowy. Dopiero co wróciłem z Marsa i przyszedłem tutaj, aby skłonić pana do pojechania tam razem ze mnš. - To niemożliwe - brzmiała odpowiedŸ. - Chwileczkę, niech pan zaczeka, aż wyjaœnię panu przyczynę - powiedział goœć. - Słyszał pan kiedy o Wieży Bestii? - O Wieży Bestii? - powtórzył Brender z namysłem. Obszedł biurko i nacisnšł guzik. - Słucham, szefie? - odezwał się głos dochodzšcy z ozdobnej skrzynki. - Dave, potrzebne mi sš wszystkie dane na temat Wieży Bestii i legendarnego miasta Li, w którym ona rzekomo istnieje. - Nie muszę wcale szukać - padła lapidarna odpowiedŸ. - Większoœć marsjańskich historii nawišzuje do legendy o tym, jak to bestia owa spadła z nieba, kiedy Mars był jeszcze młody - wišzano z tym wydarzeniem jakšœ straszliwš przepowiednię, a przyczyny upatrywano w wypadnięciu bestii z podprzestrzeni kosmicznej. Znaleziono jš nieprzytomnš. Marsjanie odczytali jej myœli i tak byli przerażeni intencjami zapisanymi w jej podœwiadomoœci, że próbowali bestię zabić, co im się jednak nie udało. Wznieœli więc olbrzymiš kryptę - liczšcš około pięciuset metrów œrednicy i półtora kilometra wysokoœci - i uwięzili w nim bestię, najwidoczniej majšcš takie właœnie rozmiary. Kilkakrotnie podejmowano już próby odnalezienia miasta Li, ale bez powodzenia. Powszechnie uznaje się, że to tylko mit. To wszystko. - Dziękuję - Jim Brender przerwał połšczenie i zwrócił się do goœcia. - No i co pan na to? - To wcale nie jest mit. Wiem, gdzie znajduje się Wieża Bestii, i wiem także, że Bestia wcišż żyje. - Niech pan posłucha - powiedział Brender dobrodusznie. - Zaintrygowało mnie nasze podobieństwo, to prawda. Ale niech się pan nie spodziewa, że uwierzę w całš tę historię. Bestia, o ile w ogóle coœ takiego istnieje, spadła z nieba, kiedy Mars był młody. Według niektórych Ÿródeł naukowych rasa marsjańska wymarła sto milionów lat temu, no, dwadzieœcia pięć milionów, skromnie liczšc. Jedyne wytwory ich cywilizacji, jakie zachowały się do dzisiaj, to konstrukcje z supermetalu. Na szczęœcie pod koniec budowali już prawie wszystko z tej niezniszczalnej substancji. - Chciałbym panu opowiedzieć o Wieży Bestii - odezwał się przybysz nie zbity z tropu. - Jest olbrzymia, ale kiedy ostatnio jš widziałem, wystawała zaledwie na trzydzieœci metrów ponad piasek: Cały jej wierzchołek to drzwi podłšczone do zamku zegarowego, zintegrowanego po linii ieis z największš liczbš pierwszš. Brender wpatrywał się w przybysza szeroko otwartymi oczami. Stwór odebrał jego zaskoczenie: najpierw powštpiewanie, potem zalšżek wiary. - Największš - powtórzył jak echo. Schwycił ksišżkę z podręcznej biblioteczki œciennej obok biurka i przekartkował jš.

- Największa ze znanych liczb pierwszych to... aha, tutaj... to 230584300921393951. Kilka innych to, według tego samego œródła, 77843839397, 182521213001 i 78875943472201. Zmarszczka na jego czole pogłębiła się. - To znaczy, że cała ta historia jest absurdalna. Największa liczba pierwsza byłaby liczbš nieokreœlonš. - Uœmiechnšł się do goœcia.- Jeżeli tam rzeczywiœcie jest bestia zamknięta w grobowcu z supermetalu, którego drzwi podłšczone sš do zamku zegarowego zintegrowanego po linii ieis z największš liczbš pierwszš - to zostanie już tam na zawsze. Nic na œwiecie nie jest w stanie jej uwolnić. - Wręcz przeciwnie - zaprotestował przybysz. - Bestia zapewniała mnie, że rozwišzanie tego problemu leży w sferze możliwoœci ziemskiej nauki, tylko musi się tym zajšć urodzony matematyk, dysponujšcy całš wiedzš na tym poziomie, jaki osišgnęła aktualnie matematyka na Ziemi. Pan jest tym człowiekiem. - I pan się spodziewa, że uwolnię owego demona zła - o ile uda mi się dokonać tego cudu matematycznego? - Wcale nie zła! - zaprotestował przybysz. - Z tego bezsensownego strachu przed nieznanym, który spowodował, że Marsjanie uwięzili Bestię, wyniknęła ogromna krzywda i niesprawiedliwoœć. Bestia jest uczonym z innej przestrzeni, zaskoczonym w czasie przeprowadzania jednego z eksperymentów naukowych. Mówię „ona", ale nawet nie wiem, czy w jej rasie istnieje rozróżnienie płciowe. - Więc pan rozmawiał z Bestiš? - Porozumiewała się ze mnš za pomocš telepatii. - Przecież zostało udowodnione, że myœl nie może przeniknš supermetalu. - A co ludzkoœć może wiedzieć na temat telepatii? Ludzie nie potrafiš nawet porozumiewać się między sobš, z wyjštkiem szczególnych okolicznoœci. - W słowach przybysza brzmiała pogarda. - To prawda. A zatem, skoro pańska historia jest prawdziwa, trzeba tę sprawę przedłożyć Radzie. - Ta sprawa dotyczy tylko dwóch osób: pana i mnie. Czyżby pan zapomniał, że krypta znajduje się w samym centrum wielkiego miasta Li; jest tam skarb wartoœci miliardów dolarów, w postaci mebli, dzieł sztuki i urzšdzeń mechanicznych. Bestia żšda, aby jš uwolnić, zanim pozwoli komukolwiek na wydobycie tych skarbów. Pan może jš uwolnić. Podzielimy się tym bogactwem. - Chciałbym panu zadać jedno pytanie - powiedział Brender. - Jak się pan naprawdę nazywa - P... Pierce Lawrence - zajšknšł się stwór. Był tak zaskoczony, że nie stać go było na większš inwencję niż odwrócenie kolejnoœci imienia i nazwiska swej pierwszej ofiary oraz nieznacznš zmianę - „Pearson" na „Pierce". Czuł, jak z zakłopotania mšci mu się w głowie. - Na jakim statku przybył pan na Marsa? - indagował dalej Brender. - N... na F 4961 - wyjškało monstrum. Wœciekłoœć pogłębiała jeszcze jego zmieszanie. Starało się odzyskać panowanie nad sobš, czujšc, że strzeliło głupstwo. Poczuło nagle całkiem wyraœnie przycišganie supermetalu, z którego była zrobiona płaskorzeŸba na œcianie, i wiedziało, że oznacza to zapowiedŸ niebezpieczeństwa jego rozpadu. - Frachtowiec - stwierdził Brender. Nacisnšł guzik. - Carltons, sprawdœ, czy F 4961 miał na pokładzie pasażera lub członka załogi nazwiskiem Pierce Lawrence. Ile czasu ci to zajmie?

- Parę minut, szefie. Jim Brender odchylił się w fotelu. - To zwykła formalnoœć. Jeœli pan rzeczywiœcie przyleciał na tym statku, będę zmuszony potraktować pańskie oœwiadczenie serio. Z pewnoœciš rozumie pan, że nie mógłbym się podjęć takiego zadania na œlepo. Rozległ się dœwięk dzwonka. - Tak? - odezwał się Brender. - Na F 4961, który wylšdował wczoraj, znajdowała się tylko dwuosobowa załoga. Na pokładzie nie było nikogo o nazwisku Pierce Lawrence. - Dziękuję. - Brender wstał. - Żegnam, panie Lawrence - powiedział chłodno. - Nie mam pojęcia, na co pan liczył opowiadajšc mi tę absurdalnš historię. Chociaż muszę przyznać, że jest rzeczywiœcie ciekawa, a problem, który mi pan przedstawił, był naprawdę bardzo zajmujšcy. Dzwonek. - O co chodzi? - Pan Gorson do pana. - Œwietnie, poproœ go tutaj. Odzyskawszy już panowanie nad sobš, stwór przejšł z mózgu Brendera informacje, iż Gorson jest magnatem finansowym, którego firma może się równać z przedsiębiorstwem Brendera. Te, a także jeszcze inne informacje spowodowały, że stwór opuœcił gabinet Brendera, wyszedł z gmachu i czekał cierpliwie, aż Gorson pojawi się z powrotem w okazałej bramie. W chwilę póœniej ulicš szło dwóch Gorsonów. Gorson był mężczyznš po czterdziestce, pełnym energii. Był uczciwy; prowadził higieniczny, aktywny tryb życia. Jego pamięć przechowywała wspomnienia z niełatwych przeżyć w niejednej strefie klimatycznej i na kilku planetach. Monstrum swymi sensorami wyczuło energię życiowš tego człowieka; ruszyło za nim ostrożnie, z szacunkiem, jeszcze niezdecydowane, czy podejmie wobec niego jakieœ działania. Rozwinšłem się już na tyle, myœlał stwór, z prymitywnej formy życia, jakš byłem na poczštku, że już nie mógłbym dłużej niš pozostać. Moi twórcy wyposażyli mnie w zdolnoœć uczenia się, rozwoju. Dzięki temu łatwiej mi jest teraz się bronić przed dezintegracjš, łatwiej mi być człowiekiem. Aby pokonać tego mężczyznę, muszę jedynie pamiętać o tym, że używajšc właœciwie swej siły jestem niezwyciężony. Stwór skrupulatnie badał w mózgu swej przyszłej ofiary trasę do biura. W pamięci mężczyzny wyryty był dokładny obraz wejœcia do przestronnego gmachu, dalej cišgnšł się długi korytarz z marmuru, potem samobieżnš windš na ósme piętro i wreszcie krótki korytarzyk z dwojgiem drzwi. Jedne z nich stanowiły prywatne wejœcie do gabinetu; drugie prowadziły do składziku używanego przez dozorcę. Gorson zaglšdał do ostatniego pomieszczenia przy rozmaitych okazjach, toteż jego pamięć, oprócz wielu innych rzeczy, przechowywała obraz wielkiej skrzyni. Monstrum przyczaiło się w składziku, czekajšc na moment, gdy nie podejrzewajšcy niczego Gorson znajdzie się za drzwiami. Drzwi skrzypnęły. Gorson odwrócił się, wytrzeszczajšc oczy. Stwór nie dał mu szansy: stalowa pięœć zmiażdżyła twarz mężczyzny, wbijajšc koœci czaszki w mózg. Tym razem monstrum nie popełniło błędu i w porę przerwało sprzężenie swego mózgu z mózgiem ofiary. Pochwyciło osuwajšce się zwłoki, przywracajšc swej stalowej pięœci na powrót kształt ludzkiej dłoni. Z goršczkowym poœpiechem wpakowało potężne, atletyczne ciało do wielkiej skrzyni i szczelnie docisnęło pokrywę, po czym ostrożnie w wysunęło się

ze schowka, weszło do gabinetu Gorsom i usiadło za lœnišcym dębowym biurkiem. Mężczyzna, który pojawił się na jego wezwanie, ujrzał siedzšcego tam Gorsona i usłyszał głos Gorsona: - Crispin, chciałbym, żebyœ wzišł się natychmiast do wyprzedaży tych akcji naszymi sekretnymi kanałami. Powiem ci, kiedy masz skończyć. Nie oglšdaj się na nic, nawet gdybyœ uznał to za szaleństwo. Mam pewne poufne informacje. Crispin popatrzył na całe szeregi nazw pakietów i wybałuszył oczy. - Wielki Boże, człowieku! - wykrztusił wreszcie, z poufałoœciš stanowišcš przywilej zaufanego doradcy. - To sš przecież niezawodne akcje. Cała pańska fortuna nie wytrzyma takiej operacji. - Mówiłem ci, że siedzę w tym nie tylko ja. - Ależ to jest nielegalne dezorganizowanie rynku œ zaoponował mężczyzna. - Słyszałeœ, co powiedziałem, Crispin. Wychodzę teraz z biura. Nie próbuj się ze mnš kontaktować. Sam do ciebie zadzwonię. Monstrum będšce teraz Johnem Gorsonem wstało, obojętne na zamęt, jaki wywołały jego polecenia w głowie Crispina, i wyszło tymi samymi drzwiami, przez które się tutaj dostało. Wystarczy mi tylko, pomyœlało po opuszczeniu gmachu, sprzštnšć z pół tuzina rekinów finansjery i zaczšć wyprzedawać ich akcje; wówczas... Do pierwszej było już po wszystkim. Giełdę zamykano o trzeciej, ale o pierwszej wiadomoœć tę odebrały telegrafy nowojorskie. W Londynie, gdzie zapadał już zmierzch, pojawił się dodatek nadzwyczajny. W Hankowie i Szanghaju olœniewajšcy poranek zakłócony został przez gazeciarzy biegnšcych ulicami w cieniu drapaczy chmur i wykrzykujšcych, że firma „J.P. Brender i Spółka" zbankrutowała i że wszczęte zostało w tej sprawie dochodzenie... - Mamy tu do czynienia - powiedział nazajutrz sędzia sšdu okręgowego w swej mowie wstępnej - z najdziwniejszym zbiegiem okolicznoœci w całej naszej historii. Oto firma istniejšca już od lat, cieszšca się poważaniem, majšca szerokie powišzania i filie na całym œwiecie, dysponujšca udziałami w ponad tysišcu rozmaitego rodzaju spółek akcyjnych, zbankrutowała wskutek niespodziewanego spadku notowań pakietów, którymi była zainteresowana. Trzeba miesięcy, by ujawnić, kto ponosi odpowiedzialnoœć za wyprzedaż, która doprowadziła do tej katastrofy. Tymczasem jednak - chociaż musi się to wydać godne pożałowania starym przyjaciołom zmarłego J.P. Brendera oraz jego syna - należy zadoœćuczynić żšdaniom wierzycieli i zlikwidować majštek w drodze licytacji i innych stosownych kroków prawnych... Komandor Hughes z Międzyplanetarnych Tras Kosmicznych wszedł do gabinetu swego zwierzchnika w wojowniczym nastroju. Był to mężczyzna niewielkiego wzrostu, ale silnej budowy. Monstrum, przybrawszy teraz postać Louisa Dyera, wpatrywało się w niego z napięciem, zdajšc sobie sprawę z siły i energii tego człowieka. - Dostałeœ mój raport w sprawie Brendera? - zaczšł Hughes. Sobowtór Dyera podkręcił nerwowo wšsa, po czym podniósł niewielki skoroszyt i przeczytał na głos: - „Niebezpieczne ze względów psychologicznych... zatrudniać Brendera... Zbyt wiele ciosów na raz. Utrata majštku i pozycji... Nie pozostanie bez wpływu na psychikę... żadnego normalnego człowieka... w tych okolicznoœciach. Weœ go do swego biura... okaż mu pomoc... daj jakšœ intratnš posadę i takie stanowisko, na którym niewštpliwie jego wielkie

zdolnoœci... ale nie na statku kosmicznym, gdzie wymagana jest wyjštkowa odpornoœć, zarówno fizyczna, jak i psychiczna, a także przytomnoœć umysłu i równowaga duchowa..." - To sš właœnie te punkty, które chciałem podkreœlić- przerwał Hughes. - Wiedziałem, że zrozumiesz, o co mi chodzi, Louis. - Oczywiœcie, że rozumiem - powiedział stwór, uœmiechajšc się z ponurym rozbawieniem; ostatnimi czasy nabrał pewnoœci siebie. - Twoje uczucia, pomysły, twoje zasady i metody pracy odcisnęły niezatarte piętno na twym sposobie myœlenia. Nigdy - dodał pospiesznie - nie miałem najmniejszej wštpliwoœci co do słusznoœci twego stanowiska. Jednak w tej sprawie nie ustšpię. Jim Brender nie przyjmie zwykłej posady oferowanej mu przez przyjaciół. To absurd proponować mu, aby podporzšdkował się komuœ, nad kim on pod każdym względem góruje. Dowodził już własnym jachtem kosmicznym i na matematycznej stronie tej roboty zna się lepiej niż cały nasz personel razem wzięty; a to wcale nie jest zarzut pod adresem naszego personelu. Brender dobrze zna trud lotów kosmicznych uważa, że tego mu właœnie teraz potrzeba. Dlatego, Peter, polecam ci - po raz pierwszy w cišgu naszej długoletniej współpracy - abyœ przydzielił go na frachtowiec F 4961 na miejsce Parellego, który doznał rozstroju nerwowego po tej dziwnej sprawie ze stworem z Kosmosu, jak to okreœlił porucznik Morton. A propos, czy odnalazłeœ już... hm... tę... próbkę stwora? - Nie, szefie, zniknęła jeszcze tego samego dnia, kiedy przyszedłeœ jš obejrzeć. Przeszukaliœmy całe pomieszczenie wzdłuż i wszerz - to najdziwaczniejszy twór, jaki w życiu spotkałem. Przenika przez szybę tak łatwo jak œwiatło. Można by nawet pomyœleć, że to jakaœ forma œwiatła; sam się wystraszyłem. To najwyższa faza rozwoju, łatwiej adaptujšca się do otoczenia niż cokolwiek innego, co do tej pory odkryto - a mówię to bez przesady. Ale wracajšc do sprawy Brendera, nie możesz mnie tak po prostu od tego odsunšć. - Nie rozumiem twego stanowiska, Peter. Dopiero po raz pierwszy wtršcam się do twojej roboty... - Złożę rezygnację - wykrztusił przyparty do muru mężczyzna. Potwór stłumił uœmiech. - Peter, przecież to ty dobierałeœ cały personel Tras Kosmicznych. To dzieło twego życia, nie możesz teraz tego zostawić, wiesz dobrze, że nie możesz... W jego słowach zabrzmiała leciutka nutka paniki, gdyż przez głowę Hughesa przemknšł po raz pierwszy wyraœny zamysł złożenia rezygnacji. Właœnie to przypomnienie jego osišgnięć i pasji zawodowej pocišgnęło za sobš takš falę wspomnień, że dopiero teraz Hughes uœwiadomił sobie, jak dotkliwš ujmš była dlań ta groœba wmieszania się w jego kompetencje. Monstrum w lot pojęło, co znaczyłoby odejœcie z pracy tego człowieka: niezadowolenie załogi, szybkie rozeznanie się w sytuacji przez Jima Brendera i jego odmowa przyjęcia pracy. Pozostawało tylko jedno wyjœcie - aby Brender znalazł się na statku nie dowiedziawszy się, co się stało Ostatecznie potrzeba było tylko, aby odbył tę jednš jedynš podróż na Marsa. Stwór przemyœliwał nad możliwoœcišprzybrania postaci Hughesa. Stwierdził jednak ze smutkiem, że to beznadziejna sprawa: zarówno Louis Dyer, jak i Hughes muszš być na miejscu aż do ostatniej chwili. - Ależ Peter, posłuchaj - zaczšł nie wiedzšc, co powiedzieć. Cholera! - typowa ludzka reakcja. Do szału doprowadzała go œwiadomoœć, że

Hughes uznał jego słowa za oznakę słaboœci. Niepewnoœć, niczym czarna chmura, zasnuła jego myœli. - Brender będzie tu za pięć minut; powiem mu, co sšdzę o tym wszystkim - warknšł Hughes, a stwór zrozumiał, że najgorsze już się stało. - Jeœli nie pozwolisz tego mu powiedzieć, złożę wymówienie. Ja... o Boże... człowieku, twoja twarz! Pomieszanie i przerażenie ogarnęły monstrum równoczeœnie. Zrozumiało, że wobec groœby fiaska całego jego planu twarz mu zaczyna się rozpływać. Zerwało się na równe nogi, uœwiadamiajšc sobie straszliwe niebezpieczeństwo. Sekretariat znajdował się tuż za matowym szkłem drzwi; pierwszy krzyk Hughesa natychmiast sprowadziłby pomoc. Wydajšc z siebie na pół szloch, stwór usiłował nadać swej ręce formę metalowej pięœci, ale w gabinecie nie było żadnego metalu, którego kształt mogłaby przybrać. Stało tam tylko masywne klonowe biurko. Z chrapliwym okrzykiem stwór przesadził je, starajšc się wbić drewniany szpic w gardło Hughesa. Ten zaklšł, zdumiony, i schwycił laskę ze wœciekłš siłš. Z zewnštrz dotarły naraz odgłosy zgiełku, słychać było krzyki, tupot nóg... Brender zaparkował samochód w pobliżu statku kosmicznego. Stał przez chwilę - nie dlatego, żeby miał jakieœ wštpliwoœci. Jego sytuacja była beznadziejna i dlatego potrzebna mu była choćby najmniejsza szansa. Sprawdzenie, czy marsjańskie miasto Li zostało odkryte, nie zajmie mu zbyt wiele czasu. Jeœli tak - będzie mógł odzyskać swš fortunę. Ruszył szybko w kierunku statku. Kiedy zatrzymał się na pasie startowym wiodšcym do otwartych drzwi F 4961 - olbrzymiej kuli z błyszczšcego metalu, o œrednicy stu metrów - zauważył biegnšcego ku niemu jakiegoœ mężczyznę. Rozpoznał w nim Hughesa. Monstrum, będšce teraz Hughesem, zbliżyło się, usiłujšc zachować spokój. Zdawało mu się, że cały œwiat stał teraz w ogniu krzyżujšcych się sił przycišgania. Stwór aż się skulił pod naporem myœli ludzi tłoczšcych się teraz w popłochu w gabinecie, który właœnie przed chwilš opuœcił. Poszło jak najgorzej; wcale nie zamierzał robić tego wszystkiego, do czego teraz już był zmuszony. Pragnšł większš częœć podróży na Marsa spędzić w postaci pęcherza metalu na zewnętrznej powłoce statku. Opanował się z wielkim wysiłkiem. - Zaraz odlatujemy - powiedział. - Ależ to znaczy - zdziwił się Brender - że będę musiał wyznaczyć nowš orbitę w najtrudniejszych... - Właœnie - przerwał mu niby-Hughes. - Wiele słyszałem o pańskich zdolnoœciach matematycznych. Pora tego dowieœć w praktyce. Brender wzruszył ramionami. - Nie widzę przeszkód. Ale, co się stało, że leci pan ze mnš? - Zawsze latam z nowymi. To brzmiało logicznie. Brender wszedł na pas startowy, Hughes posuwał się tuż za nim. Potężne przycišganie metalu sprawiało mu ból, pierwsze rzeczywiste odczucie, jakiego nie doœwiadczał od dawna. Przez cały miesišc będzie teraz musiał stawiać opór przycišganiu, by zachować postać Hughesa i jednoczeœnie wypełniać setki różnych obowišzków. Ból targał nim do głębi, druzgoczšc całš pewnoœć siebie, jakiej nabrał będšc człowiekiem. A potem, wchodzšc w œlad za Brenderem na statek, usłyszał z tyłu okrzyki. Obejrzał się pospiesznie. Za nim, z kilku wyjœć, wylewała się rzeka ludzi biegnšcych w kierunku statku. Brender znajdował się już

kilka metrów w głębi korytarza. Z piskiem przypominajšcym szloch monstrum wskoczyło do œrodka i pocišgnęło za dœwignię, zatrzaskujšc drzwi. Znajdowała się tam też zapasowa dœwignia włšczajšca tarcze antygrawitacyjne. Jednym szarpnięciem stwór przesunšł dœwignię do oporu. Natychmiast doznał uczucia nieważkoœci i wrażenia, że spada. Przez olbrzymie okno dostrzegł migajšce w przelocie lotnisko, na którym mrowiło się od ludzi. Widać było wzniesione ku górze blade twarze, machanie rękami. Potem obraz zniknšł w oddali, gdy statek zawibrował od huku silników rakietowych. - Mam nadzieję - odezwał się Brender, gdy Hughes wszedł do sterowni - że chciał pan, abym włšczył silniki. - Owszem - odparł stwór ochryple. - Całš matematycznš stronę zostawiam panu. Nie oœmielił się przebywać zbyt blisko metalowych silników, nawet w obecnoœci Brendera, która ułatwiała mu zachowanie ludzkiej postaci. Ruszył pospiesznie korytarzem. Najlepszym miejscem będzie izolowana sypialnia. Nagle przestał gnać na łeb na szyję i przystanšł, kołyszšc się na czubkach palców. Ze sterowni, z której dopiero co wyszedł, dotarła doń myœl Brendera. Potwór omal nie zatracił swych kształtów, gdy z przerażeniem zorientował się, że Brender siedzi przy radiu, odpowiadajšc natarczywe wezwanie z Ziemi. „Hughes" wpadł do sterowni i stanšł jak wryty. W jego szeroko otwartych oczach malowało się całkiem ludzkie przerażenie. Brender błyskawicznie odwrócił się od radia. W ręku trzymał rewolwer. Stwór odebrawszy myœl człowieka zrozumiał, że Brenderowi zaczyna już œwitać w głowie. To ty jesteœ tym... stworem - wykrzyknšł Brender - który przyszedł do mnie do biura, opowiadał o liczbach pierwszych i o krypcie Bestii! Przesunšł się w bok, by zastawić sobš drzwi na korytarz. Odsłonił przy tym teleekran, na którym widział twarz prawdziwego Hughesa. W tejże chwili Hughes spostrzegł sobowtóra. - Brender! - wrzasnšł - to ten właœnie potwór, którego Morton i Parelli widzieli podczas swej podróży z Marsa. On jest odporny na działanie wysokich temperatur i œrodków chemicznych, ale jeszcze nie próbowaliœmy kul. Strzelaj, prędko! Za dużo metalu, za dużo chaosu. Twór skamlšc zaczšł się rozpływać. Przycišganie metalu zniekształciło go straszliwie, przeobrażajšc w ciężki półmetal. Bronišc się przed deformacjš miał wcišż jeszcze, niczym rakowatš naroœl, bulwiastš głowę z na pół znikajšcym jednym okiem i wężowatymi ramionami doczepionymi do półmetalicznego ciała. Instynktownie starał się przesunšć bliżej Brendera, którego przycišganie pomagało mu zachować ludzkš postać. Półmetal stał się teraz bezkształtnš masš ciała ludzkiego, usiłujšcš wrócić do uprzedniego wyglšdu. - Słuchaj, Brender! - głos Hughesa był natarczywy - zbiorniki paliwa w maszynowi zrobione sš z supermetalu. Jeden jest pusty. Poprzednim razem schwytaliœmy fragment tego stwora i on nie mógł się wydostać z małego pojemnika z supermetalu. Gdyby ci się udało zapędzić monstrum do zbiornika, kiedy ono straci nad sobš kontrolę, co zdaje się przydarza mu się bardzo łatwo... - Najpierw wypróbuję na nim działanie ołowiu! - warknšł Brender łamišcym się głosem.

Bach! Z na pół uformowanej szczeliny ust wyrwał się krzyk. Monstrum cofnęło się; jego nogi rozpłynęły się w szarš, ciastowatš masę. - Boli, co? - zgrzytnšł Brender. - Jazda do maszynowni, ty cholerny potworze, do zbiornika! - Dalej, dalej! - popędzał Hughes z teleekranu. Brender znowu wystrzelił. Stwór wydał żałosny pisk i cofnšł się jeszcze bardziej. Znów stał większy, bardziej podobny do człowieka. A w jego karykaturalnej dłoni pojawił się karykaturalny rewolwer. Uniósł nie dokończonš, nie uformowanš jeszcze broń. Rozległ się huk wystrzału i krzyk potwora. Rewolwer - bezkształtny strzęp - upadł na podłogę, Drobina szarej masy, w którš się zmienił, zawzięcie pełzła w stronę macierzystego ciała i niczym monstrualna rakowata naroœl przywarła do jego prawej stopy. Wtedy to po raz pierwszy potężne, złe umysły, które stworzyły monstrum, podjęły wysiłek, by opanować swego robota. Z furiš, chociaż przy œwiadomoœci, że całš grę trzeba prowadzić z rozwagš, Kontroler zmusił przerażonego i całkowicie złamanego stwora do podporzšdkowania się jego woli. Bolesny jęk rozdarł powietrze, gdy owa przemiana została wymuszona na niestabilnych elementach. W jednej chwili monstrum już stało jako sobowtór Brendera, jednak zamiast rewolweru wyrósł mu w potężnej ręce œwiecšcy metalowy pręt. Błyszczšcy jak lustro, lœnił każdš fasetš niczym jakiœ niezwykły klejnot. Metal emanował słabe, nieziemskie promieniowanie. Tam, gdzie przedtem stało radio, a także ekran z twarzš Hughesa ziała teraz wielka dziura. Brender z desperacjš raził stojšcš przed nim postać gradem kul, ale monstrum, choć zadrżało, wpatrywało się weń nietknięte. œwiecšcš broń skierowało w stronę człowieka. - Kiedy już skończysz strzelać - odezwało się - może będziemy mogli porozmawiać. Głos brzmiał tak łagodnie, że Brender, w napięciu oczekujšcy œmierci, ze zdziwienia opuœcił broń. - Nie masz powodu do obaw - cišgnęło dalej monstrum. – Ten, którego tu widzisz i słyszysz, to android, tak przez nas zaprojektowany, by mógł działać w waszym wymiarze i przestrzeni. Kilkoro z nas pracuje tu w wyjštkowo trudnych warunkach nad utrzymaniem z tobš kontaktu, więc muszę się streszczać. Żyjemy w wymiarze, gdzie czas płynie nieskończenie wolniej od waszego. Dzięki systemowi synchronizacji ustawiliœmy liczbę tych wymiarów tak, byœmy mogli się z tobš porozumieć, mimo że jeden nasz dzień to milion waszych lat. Naszym celem jest uwolnienie Kalorna z marsjańskiej krypty. Został on przypadkowo schwytany w zakrzywieniu czasu, które sam spowodował, i spadł na planetę, którš nazywacie Marsem. Marsjanie całkiem niepotrzebnie wystraszyli się jego potężnych rozmiarów i skonstruowali dlań szatańskie więzienie. Potrzebna jest nam wiedza matematyczna odpowiadajšca waszemu wymiarowi i przestrzeni by go uwolnić. Łagodny głos mówił dalej, żarliwie, ale bez natarczywoœci, z naleganiem, ale przyjaœnie. Mówca ubolewał, że android zabijał istoty ludzki Szczegółowiej wyjaœnił, że każda przestrzeń oparta jest na innych systemach liczbowych - niektóre na ujemnych, inne na dodatnich, a jeszcze inne na mieszanych - całoœć zaœ jest nieskończenie różnorodna. I każda przestrzeń rzšdzi się prawami swojej matematyki. Siła ieis nie jest w gruncie rzeczy niczym tajemniczym. To po prostu przepływ z jednej przestrzeni do drugiej będšcy efektem różnicy potencjałów. Ten przepływ jest jednš z sił uniwersalnych, które może

zrównoważyć jedynie inna siła. To jej właœnie użył mówišcy przed kilkoma minutami. Supermetal jest rzeczywiœcie super. W swoim wszechœwiecie majš podobny metal, złożony z atomów ujemnych. W mózgu Brendera odczytał, że Marsjanie nie znali liczb ujemnych, a więc musieli budować ze zwykłych atomów. Może to być i tak zrobione, chociaż nie tak łatwo. - Problem więc sprowadza się do tego - zakończył - że ziemska matematyka musi nam wskazać, jak dysponujšc naszš uniwersalnš siłš moglibyœmy doprowadzić do rozwišzania - czyli podziału - najwyższej liczby pierwszej, by drzwi się otworzyły. Możesz zapytać, jak znaleœć podzielnik liczby pierwszej, skoro jest podzielna jedynie przez siebie i przez jeden. Ten problem jest dla waszego systemu liczbowego rozwišzywalny tylko przez waszš matematykę. Zrobisz to dla nas? Brender schował rewolwer do kieszeni. Był zupełnie spokojny. - Wszystko to brzmi logicznie i szczerze - rzekł. - Przecież gdybyœcie chcieli narobić nam kłopotu, wystarczyłoby przysłać na Ziemię więcej istot z waszej rasy. Oczywiœcie trzeba będzie to przedstawić Radzie... - W takim razie sprawa jest beznadziejna, Rada nie wyrazi zgody... - Więc spodziewacie się, że ja pójdę na to, czego waszym zdaniem nie zaakceptuje najwyższy organ władzy w naszym systemie? - wykrzyknšł Brender. - Na tym właœnie polega istota rzšdów demokracji: rzšd nie może sobie pozwolić na narażanie życia obywateli. Taka jest tutejsza władza; jej przedstawiciele poinformowali nas kiedyœ w podobnej sytuacji, że nie biorš pod uwagę ewentualnoœci uwolnienia nieznanej bestii. Co wcale nie znaczy, że jednostka nie mogłaby sobie pozwolić na takie ryzyko, na jakie rzšdowi pójœć nie wolno. Zgodziłeœ się z nami, że nasze argumenty sš logiczne. Jaki zatem porzšdek stosujš ludzie w swym postępowaniu, jeœli nie logiczny? Kontroler, za poœrednictwem androida, czujnie œledził myœli Brendera. Zauważył jego rozterkę i niezdecydowanie przeciwstawiajšce się Prawdziwie ludzkiemu odruchowi - chęci niesienia pomocy, wynikajšcej z przeœwiadczenia, że nie ma w tym żadnego ryzyka. Kontroler pomyœlał, że to nierozsšdne - ufać przesadnie logice w postępowaniu z ludŸmi. - Możemy ci zaoferować... wszystko - przynaglał. - Jeœli się zgodzisz, za chwilę przeniesiemy ten statek na Marsa, nie w trzydzieœci dni, lecz w trzydzieœci sekund. Wiedzę o tym, w jaki sposób tego dokonamy, zachowasz dla siebie. Będziesz na Marsie jedynš osobš wiedzšcš o istnieniu starożytnego miasta Li, którego centralnym miejscem jest Krypta Bestii. W mieœcie tym zostanš dokonane znaleziska o wartoœci dosłownie miliardów dolarów, wykonane z supermetalu, i zgodnie z prawem ziemskim, połowa będzie należeć do ciebie. Odzyskawszy swš fortunę będziesz mógł wrócić na Ziemię jeszcze tego samego dnia. Twarz Brendera była kredowobiała. Android niechętnie œledził tok jego myœli; wspomnienie nagłej katastrofy, która doprowadziła do nędzy całš jego rodzinę. Brender podniósł wzrok. - Dobrze - powiedział - zrobię, co w mojej mocy. Ponury łańcuch górski opadał w kotlinę czerwonawoszarego piasku. Słaby podmuch marsjańskiego wiatru wzniósł obłoczek piasku pod budowlš. I to jakš budowlš! Z daleka wydawała się po prostu duża. Wznosiła się ledwie na trzydzieœci metrów nad pustyniš - miała trzydzieœci metrów wysokoœci i pięćset metrów œrednicy. Musiała jednak sięgać na głębokoœć tysięcy metrów pod tym niespokojnym oceanem piasku, by zachować tę doskonałš harmonię, to pełne gracji bajeczne piękno, jakie dawno wymarli

już Marsjanie nadawali wszystkim swoim konstrukcjom mimo ich masywnoœci. Brender poczuł się naraz mały i znikomy, gdy rakiety jego skafandra z łoskotem niosły go na wysokoœci kilku metrów ponad piaskiem w kierunku tej niezwykłej budowli. Z bliska brzydota pionowych œcian cudownie zatracała się w bogactwie ornamentów. Kolumny i pilastry w grupach i skupiskach rozbijały płaszczyznę fasady, schodziły się i znów rozbiegały. Płaska powierzchnia œcian i dachu przeistaczała się w bogactwo ornamentów i pseudosztukaterii, znikała i załamywała się w grze œwiateł i cieni. Stwór szybował obok Brendera. - Widzę, że podchodzisz poważnie do całej sprawy - powiedział jego Kontroler - ale ten android chyba nie jest w stanie analizować abstrakcyjnego myœlenia, więc nie mam pojęcia, jakim torem idš twoje spekulacje. Wydajesz się zadowolony. - Chyba znalazłem rozwišzanie - odpowiedział Brender – ale najpierw chciałbym obejrzeć zamek zegarowy. Lecimy. Wznieœli się w górę, opadajšc tuż poza krawędziš budowli. Brender ujrzał rozległš płaszczyznę, a w samym œrodku... Zaparło mu dech z wrażenia. Słaby blask dalekiego marsjańskiego słońca padał na budowlę umieszczonš na czymœ, co wyglšdało na œrodek wielkich drzwi. Konstrukcja ta miała około piętnastu metrów wysokoœci; zdawało się, że tworzyły jš ćwiartki koła stykajšce się w œrodku, który stanowiła metalowa strzałka wzniesiona pionowo w górę. Ostrze tej strzałki nie było z litego metalu; wyglšdało raczej to, jakby metal rozdzielał się na dwie częœci, które zakrzywiały się i znów schodziły. Ale nie całkiem: rozdzielał je odstęp o szerokoœci około pół metra. Przebiegał między nimi ledwie widoczny, cienki zielony płomyk ieis. - Zamek zegarowy! - pokiwał głowš Brender. - Spodziewałem się, że tak wyglšda, chociaż przypuszczałem, że będzie większy i solidniejszy. - Nie daj się zwieœć jego pozornej kruchoœci- odezwał się Kontroler. - Teoretycznie siła supermetalu jest nieograniczona, a siłę ieis może zrównoważyć tylko wartoœć ogólna, o której wspominałem. Dokładny skutek jest niemożliwy do przewidzenia, ponieważ wišże się to z tymczasowym przestawieniem całego systemu liczbowego, na jakim dany sektor przestrzeni jest zbudowany. A więc powiedz nam teraz, co robić. - Dobrze. - Brender opadł na wydmę i wyłšczył tarcze grawitacyjne. Leżšc na wznak, patrzył w zamyœleniu w błękitnoczarne niebo. Na chwilę opuœciły go wszelkie wštpliwoœci, troski i lęki. Odprężył się i zaczšł: - Marsjańska matematyka, podobnie jak matematyka Euklidesa i Pitagorasa, opierała się na wielkoœci nieskończonej. Nie obejmowała liczb ujemnych. Tymczasem na Ziemi, poczynajšc od Kartezjusza, rozwijała się matematyka analityczna. Wielkoœć i wymiary postrzegalne zostały zastšpione przez wartoœci zmienne między ustawieniami w przestrzeni. Dla Marsjan istniała tylko jedna liczba pomiędzy 1 i 3. W rzeczywistoœci jest ich bardzo wiele. Wraz z wprowadzeniem pojęcia pierwiastka kwadratowego z minus 1 - czyli liczby urojonej i - i zbiorów liczb, matematyka ostatecznie przestała być naukš tylko o wielkoœciach dostrzegalnych. Jedynie intelektualny krok od wartoœci nieskończenie małej do dolnej granicy każdej możliwej wielkoœci skończonej wprowadziło pojęcie liczby zmiennej, która znajduje się poniżej każdej możliwej do wyznaczenia liczby, nie będšcej zerem.

Liczba pierwsza, będšca wyobrażeniem wielkoœci czystej, nie istnieje w matematyce realnej, ale w tym przypadku została œciœle powišzana z realnoœciš siły ieis. Marsjanie znali ieis jako bladozielony przepływ o długoœci około pół metra i mocy, powiedzmy, tysišc koni mechanicznych (w rzeczywistoœci wynosi to 51,35 centymetrów i 1021,23 koni mechanicznych, ale to nieważne). Wytworzona moc nigdy się nie zmieniała, długoœć także, z roku na rok, od dziesištków tysięcy lat. Marsjanie przyjęli więc tę długoœć za podstawowš miarę i nazwali jš 1 ell, przyjęli też moc za jednostkę mocy i nazwali jš 1 rb. Z powodu całkowitej niezmiennoœci przepływu uznali go za wieczny. Następnie uznali, że nic nie może być wieczne, nie stajšc się liczbš pierwszš. Cała ich matematyka opierała się na liczbach, którym można ustalić dzielnik, to jest które mogš być rozdrobnione, zniszczone, sprowadzone do wartoœci niższych; oraz na liczbach bez dzielników - które nie mogš być rozdrobnione czy podzielone na mniejsze grupy. Każda liczba, która ma dzielnik, nie może być nieskończonš. Wobec tego liczba nieskończona musi być liczbš pierwszš. Dlatego też skonstruowali zamek zintegrowany wzdłuż linii ieis, by działał, gdy już ieis przestanie przepływać - co mogłoby nastšpić, gdy nastanie koniec Czasu, pod warunkiem, że nikt by go wczeœniej nie naruszył. By tego uniknšć, ukryli mechanizm przepływu w supermetalu, który nie ulega zniszczeniu ani korozji. Według zasad ich matematyki to wystarczyło. - Ale ty znalazłeœ rozwišzanie - odezwał się niecierpliwie stwór. - Po prostu: Marsjanie ustalili wartoœć przepływu na 1 rb. Jeœli nastšpi zakłócenie przepływu bez względu na to jak małego stopnia, nie jest to już rb, lecz coœ mniejszego. Przepływ, który jest wartoœciš ogólnš, staje się czymœ mniejszym, mniej niż nieskończonoœciš. Liczba pierwsza przestaje być liczbš pierwszš. Przypuœćmy, że zakłócenie nastšpi w takim stopniu: najwyższa pierwsza minus 1. Zatem będzie to liczba podzielna przez 2. W gruncie rzeczy ta liczba, podobnie jak większoœć dużych wartoœci, natychmiast rozpadnie się na tysišce częœci, to jest, będzie podzielna przez dziesištki tysięcy mniejszych liczb. Jeœli czas teraœniejszy trafi gdzieœ w pobliże jednego z tych miejsc rozpadu, drzwi otworzš się natychmiast, o ile uda się wywołać takie zakłócenie, że jeden z dzielników wystšpi w teraŸniejszoœci. - To zupełnie jasne - w głosie Kontrolera brzmiała satysfakcja; sobowtór Brendera uœmiechnšł się z triumfem. - Teraz możemy użyć naszego androida do wytworzenia wartoœci ogólnej; Kalorn już wkrótce będzie wolny. - Zaœmiał się głoœno.- Biedny android broni się przed unicestwieniem, ale ostatecznie to przecież tylko maszyna i to nie najlepsza. Poza tym on nam przeszkadza we właœciwej recepcji twoich myœli. Posłuchaj jego wrzasku, gdy będę mu nadawał nowy kształt. Te słowa wypowiedziane z zimnš krwiš zmroziły Brendera, œcišgajšc go z wyżyn abstrakcyjnego myœlenia. Dzięki intensywnej pracy mózgu naraz z wielkš wyrazistoœciš dostrzegł coœ, co wczeœniej umknęło jego uwadze. - Chwileczkę - powiedział. - Jak to możliwe, że ten wasz robot żyje teraz w tym samym wymiarze, co ja, podczas gdy Kalorn nadal żyje waszym? - Słuszne pytanie. - Twarz stwora wykrzywił triumfujšcy uœmieszek, podczas gdy Kontroler mówił dalej: - Widzisz, mój drogi Brenderze, zostałeœ oszukany. To prawda, że Kalorn żyje w naszym sektorze czasu, ale tak się stało z powodu błędu w naszej maszynie. Urzšdzenie, które skonstruował Kalorn, było wystarczajšco wielkie, by go

przetransportować, nie miało jednak mechanizmu adaptacyjnego, który by go mógł przystosować do każdej nowej przestrzeni, w jakiej się znajdzie. Efekt był taki, że został on wprawdzie przetransportowany, ale nie zaadaptowany. Oczywiœcie my, jego pomocnicy, mogliœmy przetransportować coœ tak małego jak android, ale nie mamy pojęcia o konstrukcji maszyny Kalorna. Krótko mówišc, mogliœmy użyć tego, co z niej zostało, ale tajemnica jej konstrukcji jest zamknięta w naszym własnym specyficznym supermetalu i w mózgu Kalorna. Jej wynalezienie przez Kalorna to jeden z tych przypadków, które zdarzajš się raz na milion lat naszego czasu. Teraz, gdy już podałeœ nam metodę uwolnienia Kalorna, będziemy mogli zbudować niezliczonš iloœć maszyn międzyprzestrzennych. Naszym celem jest opanowanie wszystkich przestrzeni, wszystkich planet - zwłaszcza zamieszkanych. Chcemy być władcami absolutnymi całego Wszechœwiata. Ironiczny głos zamilkł. Brender wcišż leżał, zdjęty grozš. Przerażenie to wywołały dwa powody - częœciowo potworny plan Kontrolera, a częœciowo myœl pulsujšca w jego mózgu. Jęknšł, uprzytomniwszy sobie, że ta ostrzegawcza myœl zostanie przechwycona przez automatycznie odbierajšcy mózg robota. Zaraz, brzmiała ta myœl, to wprowadza dodatkowy czynnik: czas... Dał się słyszeć krzyk potwora, gdy został przemocš rozłożony. Krzyk przeszedł w zdławiony szloch, potem zapadła cisza. Na wielkiej szarobršzowej powierzchni piasku i supermetalu leżało zagadkowe urzšdzenie z błyszczšcego metalu. Metal zalœnił i urzšdzenie wzniosło się w górę. Dosięgnęło czubka strzałki i osiadło na zielonym płomieniu ieis. Brender szarpnšł swš tarczę antygrawitacyjnš i skoczył na równe nogi. Ten gwałtowny ruch uniósł go kilkadziesišt metrów w górę. Jego rakiety trzaskały ogniem; zacisnšł zęby, czujšc ból przyspieszenia. W dole pod nim olbrzymie drzwi zaczęły się otwierać, coraz szybciej i szybciej upodabniajšc się do koła zamachowego. Piasek wystrzelił na wszystkie strony, jakby wzniesiony miniaturowš burzš. W pełnym przyspieszeniu Brender uskoczył w bok. W samš porę! Najpierw siła odœrodkowa odrzuciła maszynę-robota z ogromnego koła. Potem drzwi odpadły i wirujšc w zawrotnym tempie uniosły się w górę i zniknęły w oddali. Z czeluœci grobowca wyleciał obłok czarnego pyłu. Opanowujšc przerażenie, lecz z ogromnš ulgš Brender podskoczył do miejsca, w którym robot upadł na piasek. Zamiast błyszczšcego metalu leżał tam zaœniedziały kawałek złomu. Metal zafalował leniwie, przybierajšc niby-ludzkš postać. Jego ciało pozostało szare, pofałdowane, jakby gotowe za chwilę rozpaœć się ze staroœci. Monstrum usiłowało stanšć na pofałdowanych nogach, ale nie mogło się podnieœć. Jego usta poruszały się, bełkocšc: - Odebrałem twoje ostrzeżenie, ale im nie przekazałem. Teraz Kalorn nie żyje. Odkryli prawdę od razu, gdy to się stało. Nadszedł Koniec Czasu... - głos zamarł. - Tak, nadszedł koniec czasu - podjšł Brender - kiedy przepływ był przez chwilę mniejszy niż wieczny; doszedł do punktu, który wystšpił kilka minut wczeœniej. - Byłem... tylko częœciowo... pod ich... wpływem; Kalorn cały czas... Nawet gdyby im się to udało... upłynš lata, zanim... wynajdš innš maszynę... a jeden rok u nich to... miliardy waszych... Nie powiedziałem im... Odebrałem twojš myœl... ale nie... przekazałem im... - Ale dlaczego? Dlaczego?

- Bo oni sprawili mi ból. Chcieli mnie zniszczyć. Bo... chciałem być... człowiekiem. Być... kimœ! Ciało rozpłynęło się. Spłynęło powoli w kałużę jakby szarej lawy. Lawa pofałdowała się, rozpadła na suche, kruche kawałki. Brender dotknšł jednego. Rozsypał się w drobny pył. Brender objšł wzrokiem ponurš pustynnš kotlinę i powiedział na głos, z politowaniem: - Biedny Frankenstein! Potem odwrócił się i wzniósł w górę, lecšc w kierunku odległego statku kosmicznego.