VAN VOGT A.E.
KRYPTA BESTII
Potwór pełzł. Skamlał ze strachu i bólu. Bezkształtna, amorficzna plazma,
zmieniajšca kształt i strukturę przy każdym gwałtownym poruszeniu, pełzła
korytarzem kosmicznego frachtowca, zwalczajšc w sobie niepohamowany popęd
do przybierania kształtu otoczenia. Szary pęcherz rozlewajšcej się
substancji to pełzł, to spływał kaskadš, toczył się, ciekł i rozlewał w
nieustannym, miertelnym zmaganiu z tš anormalnš potrzebš przybrania
jakiej trwałej postaci. Jakiejkolwiek postaci: twardej, zimno-
niebieskiej metalowej ciany zdšżajšcego na Ziemię frachtowca, grubej
kauczukowej podłogi. Z podłogš nie było zbyt trudno; co innego opierać
się przycišganiu metalu. Z łatwociš mógłby się stać metalem na całš
wiecznoć.
Ale co mu to uniemożliwiało. Jaki wpojony nakaz. Nakaz dudnišcy
jak werbel w każdej jego czšsteczce, pulsujšcy z równomiernš
intensywnociš, niby dojmujšcy ból, w każdej jego komórce: odszukać
najwybitniejszego matematyka w całym Układzie Słonecznym i sprowadzić go
do wrót krypty zbudowanej z marsjańskiego supermetalu. Wielki musi być
uwolniony. Zamek zegarowy zintegrowany z liczbš pierwszš musi zostać
otwarty.
To włanie był ten nakaz, wywierajšcy presję na jego składniki.
Nakaz, który wielcy i Ÿli twórcy wyryli w jego elementarnej œwiadomoœci.
W końcu długiego korytarza co się poruszyło. Otworzyły się
drzwi. Dał się słyszeć odgłos kroków. Kroków pogwizdujšcego mężczyzny. Z
metalicznym powistem, niemal westchnieniem, stwór rozpłynšł się,
upodabniajšc się na chwilę do kałuży rtęci, po czym przybrał barwę
bršzowej podłogi, stał się podłogš, leciutkim zgrubieniem na
ciemnobršzowej kauczukowej płaszczyŸnie.
Był jak w ekstazie. O, włanie tak leżeć płasko, mieć kształt i
być prawie martwym, tak, że nie czuje się wcale bólu. mierć jest czym
tak błogim i pożšdanym, a życie - mękš nie do zniesienia. Żeby tak ta
nadchodzšca żywa istota odeszła stšd jak najprędzej. Gdyby się zatrzymała
- narzuciłaby mu swój kształt. Życie to potrafi, jest silniejsze niż
metal. A to oznaczałoby cierpienie, walkę, ból.
Stwór wyprężył swe ciało, płaskie teraz i groteskowe - które
jednak w każdej chwili mogło napišć muskuły jak z żelaza - i oczekiwał
walki na mierć i życie.
Parelli, mechanik z załogi statku kosmicznego, pogwizdywał sobie
radonie przemierzajšc wielkimi krokami lnišcy korytarz wiodšcy do
maszynowni. Włanie otrzymał radiotelegram ze szpitala: Żona czuje się
dobrze. Chłopiec! Cztery kilo". Stłumił w sobie chęć, by krzyczeć i
tańczyć z radoci. Chłopiec! Życie jest piękne.
Stwór na podłodze poczuł ból: pierwotny ból, przesycajšcy jego
elementy niczym żršcy kwas. Bršzowa podłoga drżała każdš czšsteczkš, gdy
Parelli kroczył po niej. Stwór odczuwał szalone pragnienie, by ruszyć
œladem człowieka i przybrać jego postać. Ze strachem zwalczał w sobie ten
popęd, coraz bardziej wiadomie, mógł już bowiem myleć, posługujšc się
mózgiem Parellego. Zgrubienie na powierzchni podłogi potoczyło się w œlad
za mężczyznš.
Opór na nic się nie zdał. Zgrubienie urosło do rozmiarów
pęcherza, na moment przybierajšc kształt ludzkiej głowy. Ponurej zjawy o
piekielnych kształtach. Twór wydał metaliczny dwięk; syknšł z
przestrachu, po czym opadł dygoczšc z przerażenia, bólu, i nienawiœci,
podczas gdy Parelli oddalał się szybkim krokiem - za szybkim w porównaniu
z jego pełzaniem. Pisk zamarł. Stwór wtopił się w bršzowš podłogę i leżał
nieruchomo, drżšc wszakże z niepohamowanej żšdzy, by żyć - żyć pomimo
bólu i strachu. Żyć i wypełniać wolę swych twórców.
Przeszedłszy dziesięć metrów Parelli przystanšł. Otrzšsnšł się z
rozmylań o żonie i dziecku. Odwrócił się i wpatrywał niepewnie w
korytarz prowadzšcy do maszynowni.
- Ki diabeł? - zastanowił się na głos.
Jaki dziwny, słaby, ale budzšcy grozę dwięk odbił się echem w
jego wiadomoci. Dreszcz przebiegł mu wzdłuż kręgosłupa. Diabelskie
echo! Stał tak, ów rosły, atletycznie zbudowany mężczyzna, obnażony do
pasa, spocony od żaru silników rakietowych, które wyhamowywały statek
kosmiczny powracajšcy na Ziemię z wyprawy na Marsa. Wzdrygnšł się i
zaciskajšc pięci ruszył wolno z powrotem, tš samš drogš, którš
przyszedł.
Stwór drżał cały, czujšc przycišganie, które było dlań prawdziwš
torturš rozdzierajšcš każdš jego wzburzonš i rozdygotanš komórkę.
Stopniowo uwiadamiał sobie nieuchronnš koniecznoć przyjęcia postaci
życia.
Parelli zatrzymał się niezdecydowany. Podłoga poruszyła się pod
jego nogami; wyrana falista bršzowa wypukłoć, przerażajšca, wznosiła
się na jego niedowierzajšcych oczach i rosła w pęcherzykowatš, luzowatš,
syczšcš masę. Odrażajšca, demoniczna głowa unosiła się nad rachitycznymi,
na pół ludzkimi barkami. Guzowate dłonie, wyrastajšce z małpich,
zdeformowanych ramion, wpiły się w jego twarz niczym szpony ze wciekłš
furiš i szarpały go, nie przestajšc jednoczenie zmieniać swego kształtu.
- O Boże! - wykrzyknšł mężczyzna.
Œciskajšce go wcišż ramiona i dłonie stawały się coraz bardziej
normalne, coraz bardziej ludzkie - œniade, muskularne. Twarz przybrała
znajome rysy, wyrósł na niej nos, pojawiły się oczy i czerwona kreska
ust. Cała postać stała się naraz bliŸniaczo podobna do niego: te same
spodnie i pot, i wszystko.
- ...Boże! - powtórzył sobowtór, wczepiajšc się w Parellego
pożšdliwymi palcami z nieprawdopodobnš siłš.
Z trudem łapišc oddech Parelli uwolnił się z uœcisku, po czym
zadał jeden miażdżšcy cios prosto w tę zniekształconš twarz. Monstrum
krzyknęło. Odwróciło się i zaczęło uciekać, zatracajšc ludzki kształt,
opierajšc się temu, wydajšc z siebie na pół ludzkie okrzyki. Parelli
œcigał stwora; nogi miał jak z waty, dygotał z panicznego przerażenia i
niedowierzania własnym zmysłom. Wycišgajšc rękę dosięgnšł zanikajšcych
już spodni potwora i szarpnšł. Pozostał mu w rękach zimny, liski, wijšcy
się strzęp przypominajšcy mokrš glinę. To było już nie do wytrzymania. Z
odrazy poczuł mdłoci, nogi się pod nim ugięły. Dobiegło go wołanie
pilota: - Co się stało?
Dostrzegł otwarte drzwi magazynu. Skoczył bez tchu do œrodka, po
chwili wypadł trzymajšc w pogotowiu pistolet atomowy. Zobaczył, że pilot
z bladš twarzš i wybałuszonymi oczami zesztywniał przy olbrzymim oknie.
- Jest tam! - wykrzyknšł tamten.
Szary pęcherz roztapiał się w rogu szyby, stajšc się szybš.
Parelli rzucił się do okna, mierzšc z pistoletu. Pofałdowane wybrzuszenie
wsiškło w szkło, przyciemniajšc je; potem pęcherz wyłonił się z drugiej
strony okna, w chłodzie Kosmosu. Oficer stanšł obok Parellego. Obaj
patrzyli, jak szara, bezkształtna plazma pełznie wzdłuż bocznej œciany
pędzšcego frachtowca, znikajšc z ich pola widzenia.
Parelli oprzytomniał.
- Mam kawałek tego! - wykrzyknšł. - Rzuciłem na podłogę w
magazynie.
Na porzucony strzęp natknšł się porucznik Morton. Mikroskopijny
odcinek podłogi wzniósł się, a potem urósł do zdumiewajšcych rozmiarów,
próbujšc przybrać ludzkš postać. Parelli, z rozbieganymi, błędnymi
oczyma, zgarnšł monstrum szuflš. Stwór zasyczał. Już prawie stał się
częciš metalowej szufli, ale nie udało mu się to, ponieważ człowiek był
zbyt blisko.
Parelli stał na chwiejnych nogach przed swym zwierzchnikiem, z
szuflš w rękach. miał się histerycznie:
- Dotknšłem tego - powtarzał w kółko - dotknšłem tego.
Gdy statek wdzierał się w ziemskš atmosferę, na jego zewnętrznej
powłoce poruszył się pęcherz metalu, zdradzajšc niemrawe oznaki życia.
Metalowe ciany rozgrzały się do czerwonoci, potem do białoci. Odporny
jednak na to stwór kontynuował powolnš przemianę w szarš masę. Niejasno
uwiadamiał sobie, że nadeszła pora działania.
Naraz oderwał się od statku i zaczšł opadać powoli, jakby nie
podlegał przycišganiu ziemskiemu. Nieznaczne przekształcenie w budowie
jego atomów spowodowało przyspieszenie opadania, jak gdyby stwór naraz
stał się bardziej podatny na działanie grawitacji. Ziemia w dole była
zielona; miasto, niewyrane w oddali, błyszczało w promieniach
zachodzšcego słońca. Stwór zwolnił i zniżał się, niczym opadajšcy lić w
podmuchu wiatru, ku wcišż jeszcze dalekiej powierzchni ziemi. Wylšdował
przy moœcie, na peryferiach miasta.
Jaki mężczyzna szedł przez most szybkim, nerwowym krokiem.
Zdziwiłby się bardzo, gdyby się obejrzał i ujrzał swego sobowtóra
wspinajšcego się z rowu na drogę i ruszajšcego żwawo w œlad za nim.
Odszukać - najwybitniejszego matematyka!
Było to w godzinę póniej. Idšc zatłoczonš ulicš monstrum
odczuwało nieustanny ból, z jakim doskwierała mu ta myl. Cierpiał także
i z innych powodów: musiał zmagać się z przycišganiem tej cisnšcej się
zewszšd, spieszšcej masy ludzkiej, która mrowiła się przed nim, nie
dostrzegajšc go. Teraz, gdy miał ciało i umysł człowieka, znacznie
łatwiej było mu myleć i utrzymać niezmienionš postać.
Odszukać - matematyka!
„Po co?" zrodziło się pytanie w jego ludzkim teraz mózgu.
Monstrum zadrżało, wstrzšnięte takš herezjš. Jego piwne, rozbiegane oczy
rozglšdały się dokoła trwożnie, jakby spodziewał się, że spotka go nagła
i straszliwa zagłada. Jego rysy zatarły się nieco, upodabniajšc się
kolejno to do oblicza mężczyzny z haczykowatym nosem, który mijał go
kołyszšcym się krokiem, to znów do opalonej twarzy wysokiej kobiety,
która wpatrywała się w witrynę sklepowš.
Ten proces trwałby dłużej, gdyby monstrum nie otrzšsnęło się ze
strachu i nie zmusiło do przybrania rysów gładko wygolonej twarzy młodego
człowieka, który wynurzył się leniwie z bocznej uliczki. Mężczyzna
spojrzał na niego, odwrócił wzrok, potem znów się obejrzał, zaskoczony.
Monstrum odebrało jego myli: Co, u diabła? Gdzie już widziałem tego
faceta!".
Nadchodziła grupka kobiet. Stwór odsunšł się na bok, gdy go
mijały. Na moment stracił kontrolę nad swymi zewnętrznymi komórkami: bršz
jego garnituru przybrał najdelikatniejszy odcień błękitu - kolor
najbliższej sukni. Kręciło mu się w głowie od szelestu strojów i
trajkotania: No powiedz sama, moja droga, czy ona nie wyglšda okrrropnie
w tym okrrropnym kapeluszu?".
Na wprost znajdował się długi cišg gigantycznych gmachów.
Monstrum pokiwało głowš ze zrozumieniem. Takie skupisko budynków oznacza
obecnoć metalu, a siła, co wišże atomy metalu, działałaby również i na
jego ludzkš postać. Stwór pojmował istotę tego zjawiska, za poœrednictwem
umysłu szczupłego mężczyzny w ciemnym garniturze, wlokšcego się ospale.
Był on urzędnikiem. Monstrum odebrało jego myli: człowiek z zawiciš
mylał o swym szefie, Jimie Brenderze z firmy J.P. Brender i Spółka".
Skłoniło to monstrum do gwałtownego zawrócenia i pójœcia œladem
Lawrence'a Pearsona, z zawodu buchaltera. Gdyby przechodnie zwrócili na
to uwagę, zdumiałby ich widok dwóch Lawrence'ów Pearsonów idšcych ulicš
jeden za drugim w odstępie jakich piętnastu metrów. Wtórny Lawrence
Pearson, badajšc pamięć pierwszego, dowiedział się, że Jim Brender jest
absolwentem harwardzkiego wydziału matematyki, finansów i ekonomii
politycznej, ostatnim z długiej linii finansowych geniuszy, mężczyznš
trzydziestoletnim, szefem kolosalnie zasobnej firmy „J P. Brender i
Spółka".
„Ja także mam trzydziestkę, myli Pearsona odbijały się echem w
mózgu stwora, a nie posiadam nic. Brender opływa we wszystko, a ja będę
mieszkał w tym samym starym pensjonacie do końca życia".
Zapadał już zmrok, gdy obaj przechodzili przez most. Monstrum
przyspieszyło kroku, wysuwajšc się agresywnie do przodu. Widać w
ostatniej chwili jakie niejasne przeczucie tknęło jego ofiarę, bo
szczupły mężczyzna się odwrócił, wydajšc z siebie cichy skrzek, gdy
stalowe szpony schwyciły go za gardło w straszliwym uœcisku. Mózg potwora
odłšczył się, oszołomiony, gdy zgasła wiadomoć Lawrence'a Pearsona. Z
trudem łapišc oddech i bronišc się przed nicociš monstrum odzyskało
wreszcie panowanie nad sobš. Za jednym zamachem chwyciło martwe ciało i
przerzuciło je przez betonowš balustradę. W dole rozległ się plusk, a
potem bulgotanie wody.
Stwór, będšcy teraz Lawrence'em Pearsonem, szedł najpierw
pospiesznie, potem coraz wolniej, póki nie dotarł do ogromnego domu z
cegły, zbudowanego w niejednolitym stylu. Popatrzył z niepokojem na
numer, ogarnięty nagłš niepewnociš, czy pamięć go nie zwodzi. Z wahaniem
otworzył drzwi. Oblał go strumień żółtego wiatła, czyj miech
zawibrował w jego wrażliwych uszach. Panował tu chaos rozmaitych myœli
snujšcych się po głowach rozmaitych osób, tak samo jak na ulicy. Stwór
bronił się przed napływem tych obcych myli, grożšcym mu utratš
osobowoci Lawrence'a Pearsona. Znalazł się w przestronnym, jasnym holu,
skšd przez otwarte drzwi do pokoju widać było stół nakryty do kolacji,
przy którym siedziało kilkanaœcie osób.
- A, to pan, panie Pearson - odezwała się gospodyni zajmujšca
honorowe miejsce u szczytu stołu. Była to kobieta o spiczastym nosie i
wšskich ustach. Monstrum przypatrywało się jej przez chwilę z uwagš.
Przechwyciło myli kobiety. Jej syn był nauczycielem matematyki w
gimnazjum. Stwór zareagował na to obojętnociš, w mig doszedł prawdy: syn
tej kobiety był takim samym intelektualnym zerem, jak jego matka.
- Przyszedł pan w samš porę - powiedziała obojętnym tonem. -
Sarah, przynieœ talerz dla pana Pearsona.
- Dziękuję, nie jestem głodny - odparł stwór, miejšc się w duchu
z ironiš; było to uczucie do tej pory mu nie znane. - Chyba pójdę się
położyć.
Całš noc przeleżał na łóżku Lawrence'a Pearsona, z otwartymi
oczami, raŸny, coraz bardziej œwiadom siebie.
Jestem maszynš, rozmylał, bez własnego mózgu. Mogę jedynie
posługiwać się mózgiem ludzi. Ale w jaki niewytłumaczalny sposób moi
twórcy pozwolili mi być czym więcej niż tylko czyim echem. Posługuję
się ludzkim mózgiem, aby osišgnšć własny cel.
Na myl o twórcach zdjęła go groza zaćmiewajšca umysł. Było to
przerażajšce, mgliste wspomnienie fizjologicznego bólu dezintegrujšcej
reakcji chemicznej.
Wstał o œwicie i spacerował po miecie do wpół do dziesištej. O
tej włanie porze stanšł przed imponujšcš marmurowš bramš firmy J.P.
Brender i Spółka". Znalazłszy się w rodku zagłębił się w wygodnym fotelu
z inicjałami L.P. i pracowicie lęczał nad księgami rachunkowymi, które
Lawrence Pearson odłożył poprzedniego dnia.
O godzinie dziesištej wysoki młody człowiek w ciemnym garniturze
pojawił się na łukowo sklepionym korytarzu. Idšc energicznym krokiem
mijał po drodze szeregi biurowych pomieszczeń. Umiechał się przy tym ze
spokojnš pewnociš siebie. Stworowi niepotrzebny był wcale chór dzień
dobry, panie Brender", by wiedzieć, że oto przybywa jego zwierzyna łowna.
Podniósł się gibkim, sprężystym ruchem, na jaki nie stać byłoby
prawdziwego Lawrence'a Pearsona, i wszedł szybko do toalety.
W chwilę póniej w drzwiach ukazał się sobowtór Jima Brendera i
ruszył ze spokojnš pewnociš siebie w stronę gabinetu, w którym przed
kilkoma minutami zniknšł prawdziwy Brender. Zapukał do drzwi, wszedł - i
uzmysłowił sobie trzy rzeczy na raz. Po pierwsze, że znalazł tego właœnie
człowieka, po którego został wysłany. Po drugie, że jego umysł nie jest w
stanie skopiować bystrego, precyzyjnie działajšcego mózgu młodego
człowieka, który przypatrywał się mu zdziwionymi ciemnoszarymi oczami. I
po trzecie, że na cianie gabinetu wisi olbrzymia metalowa płaskorzeba.
Wstrzšnięty, majšc zamęt w głowie, czuł przycišganie metalu. Już
na pierwszy rzut oka poznał, że to supermetal - produkt wielkiego kunsztu
antycznych Marsjan, których miasta wzniesione z metalu, pełne bezcennych
mebli, dzieł sztuki i urzšdzeń mechanicznych, były teraz odkopywane przez
przedsiębiorczych Ziemian spod warstwy piasku, pod którym leżały
pogrzebane od trzydziestu czy nawet pięćdziesięciu milionów lat.
Supermetal! Metal nie rozgrzewajšcy się w najwyższej temperaturze,
którego ani diament, ani żadne inne narzędzie tnšce nie może nawet
drasnšć; nigdy nie skopiowany przez ludzi, równie tajemniczy jak owa siła
ieis, którš Marsjanie czerpali z pozornej nicoœci.
Wszystkie te myli kłębiły się w głowie monstrum, gdy badało
zakamarki pamięci Brendera. Stwór z wysiłkiem odwrócił uwagę od metalu i
utkwił wzrok w mężczynie. W jego mylach odczytał bezgraniczne
zdziwienie.
Brender podniósł się.
- Mój Boże - odezwał się - kim pan jest?
- Nazywam się Jim Brender - odparł sobowtór, uwiadamiajšc sobie
ponury komizm całej sytuacji; zdał sobie również sprawę z faktu, że to
odczucie dowodzi postępu w jego rozwoju.
Prawdziwy Jim Brender doszedł już do siebie.
- Proszę, niech pan siada - zapraszał serdecznie. - To doprawdy
najbardziej zdumiewajšcy zbieg okolicznoci w moim życiu.
Podszedł do lustra, które zdobiło cianę po lewej stronie
gabinetu. Popatrzył najpierw na swe odbicie, potem na sobowtóra.
- Zdumiewajšce - powiedział. - Wprost nie do wiary.
- Panie Brender - odezwał się przybysz - widziałem pańskie
zdjęcie w gazecie i pomylałem, że może to niezwykłe podobieństwo skłoni
pana do wysłuchania mnie, gdyż inaczej nie chciałby pan pewnie zaprzštać
sobie mnš głowy. Dopiero co wróciłem z Marsa i przyszedłem tutaj, aby
skłonić pana do pojechania tam razem ze mnš.
- To niemożliwe - brzmiała odpowiedŸ.
- Chwileczkę, niech pan zaczeka, aż wyjanię panu przyczynę -
powiedział goć. - Słyszał pan kiedy o Wieży Bestii?
- O Wieży Bestii? - powtórzył Brender z namysłem. Obszedł biurko
i nacisnšł guzik.
- Słucham, szefie? - odezwał się głos dochodzšcy z ozdobnej
skrzynki.
- Dave, potrzebne mi sš wszystkie dane na temat Wieży Bestii i
legendarnego miasta Li, w którym ona rzekomo istnieje.
- Nie muszę wcale szukać - padła lapidarna odpowiedŸ. - Większoć
marsjańskich historii nawišzuje do legendy o tym, jak to bestia owa
spadła z nieba, kiedy Mars był jeszcze młody - wišzano z tym wydarzeniem
jakš straszliwš przepowiednię, a przyczyny upatrywano w wypadnięciu
bestii z podprzestrzeni kosmicznej. Znaleziono jš nieprzytomnš. Marsjanie
odczytali jej myli i tak byli przerażeni intencjami zapisanymi w jej
podwiadomoci, że próbowali bestię zabić, co im się jednak nie udało.
Wznieli więc olbrzymiš kryptę - liczšcš około pięciuset metrów œrednicy
i półtora kilometra wysokoœci - i uwięzili w nim bestię, najwidoczniej
majšcš takie włanie rozmiary. Kilkakrotnie podejmowano już próby
odnalezienia miasta Li, ale bez powodzenia. Powszechnie uznaje się, że to
tylko mit. To wszystko.
- Dziękuję - Jim Brender przerwał połšczenie i zwrócił się do
goœcia. - No i co pan na to?
- To wcale nie jest mit. Wiem, gdzie znajduje się Wieża Bestii, i
wiem także, że Bestia wcišż żyje.
- Niech pan posłucha - powiedział Brender dobrodusznie. -
Zaintrygowało mnie nasze podobieństwo, to prawda. Ale niech się pan nie
spodziewa, że uwierzę w całš tę historię. Bestia, o ile w ogóle coœ
takiego istnieje, spadła z nieba, kiedy Mars był młody. Według niektórych
Ÿródeł naukowych rasa marsjańska wymarła sto milionów lat temu, no,
dwadziecia pięć milionów, skromnie liczšc. Jedyne wytwory ich
cywilizacji, jakie zachowały się do dzisiaj, to konstrukcje z
supermetalu. Na szczęcie pod koniec budowali już prawie wszystko z tej
niezniszczalnej substancji.
- Chciałbym panu opowiedzieć o Wieży Bestii - odezwał się
przybysz nie zbity z tropu. - Jest olbrzymia, ale kiedy ostatnio jš
widziałem, wystawała zaledwie na trzydzieci metrów ponad piasek: Cały
jej wierzchołek to drzwi podłšczone do zamku zegarowego, zintegrowanego
po linii ieis z największš liczbš pierwszš.
Brender wpatrywał się w przybysza szeroko otwartymi oczami. Stwór
odebrał jego zaskoczenie: najpierw powštpiewanie, potem zalšżek wiary. -
Największš - powtórzył jak echo.
Schwycił ksišżkę z podręcznej biblioteczki œciennej obok biurka i
przekartkował jš.
- Największa ze znanych liczb pierwszych to... aha, tutaj... to
230584300921393951. Kilka innych to, według tego samego ródła,
77843839397, 182521213001 i 78875943472201.
Zmarszczka na jego czole pogłębiła się. - To znaczy, że cała ta
historia jest absurdalna. Największa liczba pierwsza byłaby liczbš
nieokrelonš. - Umiechnšł się do gocia.- Jeżeli tam rzeczywiœcie jest
bestia zamknięta w grobowcu z supermetalu, którego drzwi podłšczone sš do
zamku zegarowego zintegrowanego po linii ieis z największš liczbš
pierwszš - to zostanie już tam na zawsze. Nic na œwiecie nie jest w
stanie jej uwolnić.
- Wręcz przeciwnie - zaprotestował przybysz. - Bestia zapewniała
mnie, że rozwišzanie tego problemu leży w sferze możliwoœci ziemskiej
nauki, tylko musi się tym zajšć urodzony matematyk, dysponujšcy całš
wiedzš na tym poziomie, jaki osišgnęła aktualnie matematyka na Ziemi. Pan
jest tym człowiekiem.
- I pan się spodziewa, że uwolnię owego demona zła - o ile uda mi
się dokonać tego cudu matematycznego?
- Wcale nie zła! - zaprotestował przybysz. - Z tego bezsensownego
strachu przed nieznanym, który spowodował, że Marsjanie uwięzili Bestię,
wyniknęła ogromna krzywda i niesprawiedliwoć. Bestia jest uczonym z
innej przestrzeni, zaskoczonym w czasie przeprowadzania jednego z
eksperymentów naukowych. Mówię „ona", ale nawet nie wiem, czy w jej rasie
istnieje rozróżnienie płciowe.
- Więc pan rozmawiał z Bestiš?
- Porozumiewała się ze mnš za pomocš telepatii.
- Przecież zostało udowodnione, że myl nie może przeniknš
supermetalu.
- A co ludzkoć może wiedzieć na temat telepatii? Ludzie nie
potrafiš nawet porozumiewać się między sobš, z wyjštkiem szczególnych
okolicznoœci. - W słowach przybysza brzmiała pogarda.
- To prawda. A zatem, skoro pańska historia jest prawdziwa,
trzeba tę sprawę przedłożyć Radzie.
- Ta sprawa dotyczy tylko dwóch osób: pana i mnie. Czyżby pan
zapomniał, że krypta znajduje się w samym centrum wielkiego miasta Li;
jest tam skarb wartoci miliardów dolarów, w postaci mebli, dzieł sztuki
i urzšdzeń mechanicznych. Bestia żšda, aby jš uwolnić, zanim pozwoli
komukolwiek na wydobycie tych skarbów. Pan może jš uwolnić. Podzielimy
się tym bogactwem.
- Chciałbym panu zadać jedno pytanie - powiedział Brender. - Jak
się pan naprawdę nazywa
- P... Pierce Lawrence - zajšknšł się stwór. Był tak zaskoczony,
że nie stać go było na większš inwencję niż odwrócenie kolejnoœci imienia
i nazwiska swej pierwszej ofiary oraz nieznacznš zmianę - „Pearson" na
„Pierce". Czuł, jak z zakłopotania mšci mu się w głowie.
- Na jakim statku przybył pan na Marsa? - indagował dalej
Brender.
- N... na F 4961 - wyjškało monstrum. Wciekłoć pogłębiała
jeszcze jego zmieszanie. Starało się odzyskać panowanie nad sobš, czujšc,
że strzeliło głupstwo. Poczuło nagle całkiem wyranie przycišganie
supermetalu, z którego była zrobiona płaskorzeŸba na œcianie, i
wiedziało, że oznacza to zapowiedŸ niebezpieczeństwa jego rozpadu.
- Frachtowiec - stwierdził Brender. Nacisnšł guzik. - Carltons,
sprawd, czy F 4961 miał na pokładzie pasażera lub członka załogi
nazwiskiem Pierce Lawrence. Ile czasu ci to zajmie?
- Parę minut, szefie.
Jim Brender odchylił się w fotelu.
- To zwykła formalnoć. Jeli pan rzeczywicie przyleciał na tym
statku, będę zmuszony potraktować pańskie owiadczenie serio. Z pewnociš
rozumie pan, że nie mógłbym się podjęć takiego zadania na lepo. Rozległ
się dwięk dzwonka.
- Tak? - odezwał się Brender.
- Na F 4961, który wylšdował wczoraj, znajdowała się tylko
dwuosobowa załoga. Na pokładzie nie było nikogo o nazwisku Pierce
Lawrence.
- Dziękuję. - Brender wstał. - Żegnam, panie Lawrence -
powiedział chłodno. - Nie mam pojęcia, na co pan liczył opowiadajšc mi tę
absurdalnš historię. Chociaż muszę przyznać, że jest rzeczywiœcie
ciekawa, a problem, który mi pan przedstawił, był naprawdę bardzo
zajmujšcy.
Dzwonek.
- O co chodzi?
- Pan Gorson do pana.
- Œwietnie, poproœ go tutaj.
Odzyskawszy już panowanie nad sobš, stwór przejšł z mózgu
Brendera informacje, iż Gorson jest magnatem finansowym, którego firma
może się równać z przedsiębiorstwem Brendera. Te, a także jeszcze inne
informacje spowodowały, że stwór opucił gabinet Brendera, wyszedł z
gmachu i czekał cierpliwie, aż Gorson pojawi się z powrotem w okazałej
bramie. W chwilę póniej ulicš szło dwóch Gorsonów.
Gorson był mężczyznš po czterdziestce, pełnym energii. Był
uczciwy; prowadził higieniczny, aktywny tryb życia. Jego pamięć
przechowywała wspomnienia z niełatwych przeżyć w niejednej strefie
klimatycznej i na kilku planetach. Monstrum swymi sensorami wyczuło
energię życiowš tego człowieka; ruszyło za nim ostrożnie, z szacunkiem,
jeszcze niezdecydowane, czy podejmie wobec niego jakie działania.
Rozwinšłem się już na tyle, mylał stwór, z prymitywnej formy
życia, jakš byłem na poczštku, że już nie mógłbym dłużej niš pozostać.
Moi twórcy wyposażyli mnie w zdolnoć uczenia się, rozwoju. Dzięki temu
łatwiej mi jest teraz się bronić przed dezintegracjš, łatwiej mi być
człowiekiem. Aby pokonać tego mężczyznę, muszę jedynie pamiętać o tym, że
używajšc właciwie swej siły jestem niezwyciężony.
Stwór skrupulatnie badał w mózgu swej przyszłej ofiary trasę do
biura. W pamięci mężczyzny wyryty był dokładny obraz wejœcia do
przestronnego gmachu, dalej cišgnšł się długi korytarz z marmuru, potem
samobieżnš windš na ósme piętro i wreszcie krótki korytarzyk z dwojgiem
drzwi. Jedne z nich stanowiły prywatne wejœcie do gabinetu; drugie
prowadziły do składziku używanego przez dozorcę. Gorson zaglšdał do
ostatniego pomieszczenia przy rozmaitych okazjach, toteż jego pamięć,
oprócz wielu innych rzeczy, przechowywała obraz wielkiej skrzyni.
Monstrum przyczaiło się w składziku, czekajšc na moment, gdy nie
podejrzewajšcy niczego Gorson znajdzie się za drzwiami. Drzwi skrzypnęły.
Gorson odwrócił się, wytrzeszczajšc oczy. Stwór nie dał mu szansy:
stalowa pięć zmiażdżyła twarz mężczyzny, wbijajšc koci czaszki w mózg.
Tym razem monstrum nie popełniło błędu i w porę przerwało sprzężenie
swego mózgu z mózgiem ofiary. Pochwyciło osuwajšce się zwłoki,
przywracajšc swej stalowej pięœci na powrót kształt ludzkiej dłoni. Z
goršczkowym popiechem wpakowało potężne, atletyczne ciało do wielkiej
skrzyni i szczelnie docisnęło pokrywę, po czym ostrożnie w wysunęło się
ze schowka, weszło do gabinetu Gorsom i usiadło za lnišcym dębowym
biurkiem. Mężczyzna, który pojawił się na jego wezwanie, ujrzał
siedzšcego tam Gorsona i usłyszał głos Gorsona:
- Crispin, chciałbym, żeby wzišł się natychmiast do wyprzedaży
tych akcji naszymi sekretnymi kanałami. Powiem ci, kiedy masz skończyć.
Nie oglšdaj się na nic, nawet gdyby uznał to za szaleństwo. Mam pewne
poufne informacje.
Crispin popatrzył na całe szeregi nazw pakietów i wybałuszył
oczy.
- Wielki Boże, człowieku! - wykrztusił wreszcie, z poufałociš
stanowišcš przywilej zaufanego doradcy. - To sš przecież niezawodne
akcje. Cała pańska fortuna nie wytrzyma takiej operacji.
- Mówiłem ci, że siedzę w tym nie tylko ja.
- Ależ to jest nielegalne dezorganizowanie rynku zaoponował
mężczyzna. - Słyszałeœ, co powiedziałem, Crispin. Wychodzę teraz z biura.
Nie próbuj się ze mnš kontaktować. Sam do ciebie zadzwonię.
Monstrum będšce teraz Johnem Gorsonem wstało, obojętne na zamęt,
jaki wywołały jego polecenia w głowie Crispina, i wyszło tymi samymi
drzwiami, przez które się tutaj dostało.
Wystarczy mi tylko, pomylało po opuszczeniu gmachu, sprzštnšć z
pół tuzina rekinów finansjery i zaczšć wyprzedawać ich akcje; wówczas...
Do pierwszej było już po wszystkim. Giełdę zamykano o trzeciej,
ale o pierwszej wiadomoć tę odebrały telegrafy nowojorskie. W Londynie,
gdzie zapadał już zmierzch, pojawił się dodatek nadzwyczajny. W Hankowie
i Szanghaju olniewajšcy poranek zakłócony został przez gazeciarzy
biegnšcych ulicami w cieniu drapaczy chmur i wykrzykujšcych, że firma
„J.P. Brender i Spółka" zbankrutowała i że wszczęte zostało w tej sprawie
dochodzenie...
- Mamy tu do czynienia - powiedział nazajutrz sędzia sšdu
okręgowego w swej mowie wstępnej - z najdziwniejszym zbiegiem
okolicznoœci w całej naszej historii. Oto firma istniejšca już od lat,
cieszšca się poważaniem, majšca szerokie powišzania i filie na całym
œwiecie, dysponujšca udziałami w ponad tysišcu rozmaitego rodzaju spółek
akcyjnych, zbankrutowała wskutek niespodziewanego spadku notowań
pakietów, którymi była zainteresowana. Trzeba miesięcy, by ujawnić, kto
ponosi odpowiedzialnoć za wyprzedaż, która doprowadziła do tej
katastrofy. Tymczasem jednak - chociaż musi się to wydać godne
pożałowania starym przyjaciołom zmarłego J.P. Brendera oraz jego syna -
należy zadoćuczynić żšdaniom wierzycieli i zlikwidować majštek w drodze
licytacji i innych stosownych kroków prawnych...
Komandor Hughes z Międzyplanetarnych Tras Kosmicznych wszedł do
gabinetu swego zwierzchnika w wojowniczym nastroju. Był to mężczyzna
niewielkiego wzrostu, ale silnej budowy. Monstrum, przybrawszy teraz
postać Louisa Dyera, wpatrywało się w niego z napięciem, zdajšc sobie
sprawę z siły i energii tego człowieka.
- Dostałeœ mój raport w sprawie Brendera? - zaczšł Hughes.
Sobowtór Dyera podkręcił nerwowo wšsa, po czym podniósł niewielki
skoroszyt i przeczytał na głos:
- „Niebezpieczne ze względów psychologicznych... zatrudniać
Brendera... Zbyt wiele ciosów na raz. Utrata majštku i pozycji... Nie
pozostanie bez wpływu na psychikę... żadnego normalnego człowieka... w
tych okolicznociach. We go do swego biura... okaż mu pomoc... daj jakš
intratnš posadę i takie stanowisko, na którym niewštpliwie jego wielkie
zdolnoœci... ale nie na statku kosmicznym, gdzie wymagana jest wyjštkowa
odpornoć, zarówno fizyczna, jak i psychiczna, a także przytomnoć umysłu
i równowaga duchowa..."
- To sš włanie te punkty, które chciałem podkrelić- przerwał
Hughes. - Wiedziałem, że zrozumiesz, o co mi chodzi, Louis.
- Oczywicie, że rozumiem - powiedział stwór, umiechajšc się z
ponurym rozbawieniem; ostatnimi czasy nabrał pewnoœci siebie. - Twoje
uczucia, pomysły, twoje zasady i metody pracy odcisnęły niezatarte piętno
na twym sposobie myœlenia. Nigdy - dodał pospiesznie - nie miałem
najmniejszej wštpliwoci co do słusznoci twego stanowiska. Jednak w tej
sprawie nie ustšpię. Jim Brender nie przyjmie zwykłej posady oferowanej
mu przez przyjaciół. To absurd proponować mu, aby podporzšdkował się
komu, nad kim on pod każdym względem góruje. Dowodził już własnym
jachtem kosmicznym i na matematycznej stronie tej roboty zna się lepiej
niż cały nasz personel razem wzięty; a to wcale nie jest zarzut pod
adresem naszego personelu. Brender dobrze zna trud lotów kosmicznych
uważa, że tego mu właœnie teraz potrzeba. Dlatego, Peter, polecam ci - po
raz pierwszy w cišgu naszej długoletniej współpracy - aby przydzielił go
na frachtowiec F 4961 na miejsce Parellego, który doznał rozstroju
nerwowego po tej dziwnej sprawie ze stworem z Kosmosu, jak to okrelił
porucznik Morton. A propos, czy odnalazłe już... hm... tę... próbkę
stwora?
- Nie, szefie, zniknęła jeszcze tego samego dnia, kiedy
przyszedłe jš obejrzeć. Przeszukalimy całe pomieszczenie wzdłuż i
wszerz - to najdziwaczniejszy twór, jaki w życiu spotkałem. Przenika
przez szybę tak łatwo jak wiatło. Można by nawet pomyleć, że to jaka
forma wiatła; sam się wystraszyłem. To najwyższa faza rozwoju, łatwiej
adaptujšca się do otoczenia niż cokolwiek innego, co do tej pory odkryto
- a mówię to bez przesady. Ale wracajšc do sprawy Brendera, nie możesz
mnie tak po prostu od tego odsunšć.
- Nie rozumiem twego stanowiska, Peter. Dopiero po raz pierwszy
wtršcam się do twojej roboty...
- Złożę rezygnację - wykrztusił przyparty do muru mężczyzna.
Potwór stłumił uœmiech.
- Peter, przecież to ty dobierałe cały personel Tras
Kosmicznych. To dzieło twego życia, nie możesz teraz tego zostawić, wiesz
dobrze, że nie możesz...
W jego słowach zabrzmiała leciutka nutka paniki, gdyż przez głowę
Hughesa przemknšł po raz pierwszy wyrany zamysł złożenia rezygnacji.
Włanie to przypomnienie jego osišgnięć i pasji zawodowej pocišgnęło za
sobš takš falę wspomnień, że dopiero teraz Hughes uwiadomił sobie, jak
dotkliwš ujmš była dlań ta groba wmieszania się w jego kompetencje.
Monstrum w lot pojęło, co znaczyłoby odejcie z pracy tego człowieka:
niezadowolenie załogi, szybkie rozeznanie się w sytuacji przez Jima
Brendera i jego odmowa przyjęcia pracy. Pozostawało tylko jedno wyjœcie -
aby Brender znalazł się na statku nie dowiedziawszy się, co się stało
Ostatecznie potrzeba było tylko, aby odbył tę jednš jedynš podróż na
Marsa.
Stwór przemyliwał nad możliwocišprzybrania postaci Hughesa.
Stwierdził jednak ze smutkiem, że to beznadziejna sprawa: zarówno Louis
Dyer, jak i Hughes muszš być na miejscu aż do ostatniej chwili.
- Ależ Peter, posłuchaj - zaczšł nie wiedzšc, co powiedzieć.
Cholera! - typowa ludzka reakcja. Do szału doprowadzała go wiadomoć, że
Hughes uznał jego słowa za oznakę słaboci. Niepewnoć, niczym czarna
chmura, zasnuła jego myœli.
- Brender będzie tu za pięć minut; powiem mu, co sšdzę o tym
wszystkim - warknšł Hughes, a stwór zrozumiał, że najgorsze już się
stało. - Jeli nie pozwolisz tego mu powiedzieć, złożę wymówienie. Ja...
o Boże... człowieku, twoja twarz!
Pomieszanie i przerażenie ogarnęły monstrum równoczeœnie.
Zrozumiało, że wobec groby fiaska całego jego planu twarz mu zaczyna się
rozpływać. Zerwało się na równe nogi, uwiadamiajšc sobie straszliwe
niebezpieczeństwo. Sekretariat znajdował się tuż za matowym szkłem drzwi;
pierwszy krzyk Hughesa natychmiast sprowadziłby pomoc. Wydajšc z siebie
na pół szloch, stwór usiłował nadać swej ręce formę metalowej pięœci, ale
w gabinecie nie było żadnego metalu, którego kształt mogłaby przybrać.
Stało tam tylko masywne klonowe biurko. Z chrapliwym okrzykiem stwór
przesadził je, starajšc się wbić drewniany szpic w gardło Hughesa.
Ten zaklšł, zdumiony, i schwycił laskę ze wciekłš siłš. Z
zewnštrz dotarły naraz odgłosy zgiełku, słychać było krzyki, tupot nóg...
Brender zaparkował samochód w pobliżu statku kosmicznego. Stał
przez chwilę - nie dlatego, żeby miał jakie wštpliwoci. Jego sytuacja
była beznadziejna i dlatego potrzebna mu była choćby najmniejsza szansa.
Sprawdzenie, czy marsjańskie miasto Li zostało odkryte, nie zajmie mu
zbyt wiele czasu. Jeœli tak - będzie mógł odzyskać swš fortunę. Ruszył
szybko w kierunku statku.
Kiedy zatrzymał się na pasie startowym wiodšcym do otwartych
drzwi F 4961 - olbrzymiej kuli z błyszczšcego metalu, o œrednicy stu
metrów - zauważył biegnšcego ku niemu jakiego mężczyznę. Rozpoznał w nim
Hughesa.
Monstrum, będšce teraz Hughesem, zbliżyło się, usiłujšc zachować
spokój. Zdawało mu się, że cały wiat stał teraz w ogniu krzyżujšcych się
sił przycišgania. Stwór aż się skulił pod naporem myli ludzi tłoczšcych
się teraz w popłochu w gabinecie, który włanie przed chwilš opucił.
Poszło jak najgorzej; wcale nie zamierzał robić tego wszystkiego, do
czego teraz już był zmuszony. Pragnšł większš częć podróży na Marsa
spędzić w postaci pęcherza metalu na zewnętrznej powłoce statku. Opanował
się z wielkim wysiłkiem.
- Zaraz odlatujemy - powiedział.
- Ależ to znaczy - zdziwił się Brender - że będę musiał wyznaczyć
nowš orbitę w najtrudniejszych...
- Właœnie - przerwał mu niby-Hughes. - Wiele słyszałem o pańskich
zdolnoœciach matematycznych. Pora tego dowieć w praktyce.
Brender wzruszył ramionami.
- Nie widzę przeszkód. Ale, co się stało, że leci pan ze mnš? -
Zawsze latam z nowymi.
To brzmiało logicznie. Brender wszedł na pas startowy, Hughes
posuwał się tuż za nim. Potężne przycišganie metalu sprawiało mu ból,
pierwsze rzeczywiste odczucie, jakiego nie dowiadczał od dawna. Przez
cały miesišc będzie teraz musiał stawiać opór przycišganiu, by zachować
postać Hughesa i jednoczenie wypełniać setki różnych obowišzków. Ból
targał nim do głębi, druzgoczšc całš pewnoć siebie, jakiej nabrał będšc
człowiekiem. A potem, wchodzšc w lad za Brenderem na statek, usłyszał z
tyłu okrzyki. Obejrzał się pospiesznie. Za nim, z kilku wyjć, wylewała
się rzeka ludzi biegnšcych w kierunku statku. Brender znajdował się już
kilka metrów w głębi korytarza. Z piskiem przypominajšcym szloch monstrum
wskoczyło do rodka i pocišgnęło za dwignię, zatrzaskujšc drzwi.
Znajdowała się tam też zapasowa dwignia włšczajšca tarcze
antygrawitacyjne. Jednym szarpnięciem stwór przesunšł dwignię do oporu.
Natychmiast doznał uczucia nieważkoci i wrażenia, że spada. Przez
olbrzymie okno dostrzegł migajšce w przelocie lotnisko, na którym mrowiło
się od ludzi. Widać było wzniesione ku górze blade twarze, machanie
rękami. Potem obraz zniknšł w oddali, gdy statek zawibrował od huku
silników rakietowych.
- Mam nadzieję - odezwał się Brender, gdy Hughes wszedł do
sterowni - że chciał pan, abym włšczył silniki.
- Owszem - odparł stwór ochryple. - Całš matematycznš stronę
zostawiam panu.
Nie omielił się przebywać zbyt blisko metalowych silników, nawet
w obecnoci Brendera, która ułatwiała mu zachowanie ludzkiej postaci.
Ruszył pospiesznie korytarzem. Najlepszym miejscem będzie izolowana
sypialnia.
Nagle przestał gnać na łeb na szyję i przystanšł, kołyszšc się na
czubkach palców. Ze sterowni, z której dopiero co wyszedł, dotarła doń
myl Brendera. Potwór omal nie zatracił swych kształtów, gdy z
przerażeniem zorientował się, że Brender siedzi przy radiu, odpowiadajšc
natarczywe wezwanie z Ziemi.
„Hughes" wpadł do sterowni i stanšł jak wryty. W jego szeroko
otwartych oczach malowało się całkiem ludzkie przerażenie. Brender
błyskawicznie odwrócił się od radia. W ręku trzymał rewolwer. Stwór
odebrawszy myl człowieka zrozumiał, że Brenderowi zaczyna już witać w
głowie.
To ty jesteœ tym... stworem - wykrzyknšł Brender - który
przyszedł do mnie do biura, opowiadał o liczbach pierwszych i o krypcie
Bestii!
Przesunšł się w bok, by zastawić sobš drzwi na korytarz. Odsłonił
przy tym teleekran, na którym widział twarz prawdziwego Hughesa. W tejże
chwili Hughes spostrzegł sobowtóra.
- Brender! - wrzasnšł - to ten właœnie potwór, którego Morton i
Parelli widzieli podczas swej podróży z Marsa. On jest odporny na
działanie wysokich temperatur i œrodków chemicznych, ale jeszcze nie
próbowalimy kul. Strzelaj, prędko!
Za dużo metalu, za dużo chaosu. Twór skamlšc zaczšł się
rozpływać. Przycišganie metalu zniekształciło go straszliwie,
przeobrażajšc w ciężki półmetal. Bronišc się przed deformacjš miał wcišż
jeszcze, niczym rakowatš narol, bulwiastš głowę z na pół znikajšcym
jednym okiem i wężowatymi ramionami doczepionymi do półmetalicznego
ciała. Instynktownie starał się przesunšć bliżej Brendera, którego
przycišganie pomagało mu zachować ludzkš postać. Półmetal stał się teraz
bezkształtnš masš ciała ludzkiego, usiłujšcš wrócić do uprzedniego
wyglšdu.
- Słuchaj, Brender! - głos Hughesa był natarczywy - zbiorniki
paliwa w maszynowi zrobione sš z supermetalu. Jeden jest pusty.
Poprzednim razem schwytalimy fragment tego stwora i on nie mógł się
wydostać z małego pojemnika z supermetalu. Gdyby ci się udało zapędzić
monstrum do zbiornika, kiedy ono straci nad sobš kontrolę, co zdaje się
przydarza mu się bardzo łatwo...
- Najpierw wypróbuję na nim działanie ołowiu! - warknšł Brender
łamišcym się głosem.
Bach! Z na pół uformowanej szczeliny ust wyrwał się krzyk.
Monstrum cofnęło się; jego nogi rozpłynęły się w szarš, ciastowatš masę.
- Boli, co? - zgrzytnšł Brender. - Jazda do maszynowni, ty cholerny
potworze, do zbiornika!
- Dalej, dalej! - popędzał Hughes z teleekranu.
Brender znowu wystrzelił. Stwór wydał żałosny pisk i cofnšł się
jeszcze bardziej. Znów stał większy, bardziej podobny do człowieka. A w
jego karykaturalnej dłoni pojawił się karykaturalny rewolwer.
Uniósł nie dokończonš, nie uformowanš jeszcze broń. Rozległ się
huk wystrzału i krzyk potwora. Rewolwer - bezkształtny strzęp - upadł na
podłogę, Drobina szarej masy, w którš się zmienił, zawzięcie pełzła w
stronę macierzystego ciała i niczym monstrualna rakowata narol przywarła
do jego prawej stopy.
Wtedy to po raz pierwszy potężne, złe umysły, które stworzyły
monstrum, podjęły wysiłek, by opanować swego robota. Z furiš, chociaż
przy wiadomoci, że całš grę trzeba prowadzić z rozwagš, Kontroler
zmusił przerażonego i całkowicie złamanego stwora do podporzšdkowania się
jego woli. Bolesny jęk rozdarł powietrze, gdy owa przemiana została
wymuszona na niestabilnych elementach. W jednej chwili monstrum już stało
jako sobowtór Brendera, jednak zamiast rewolweru wyrósł mu w potężnej
ręce wiecšcy metalowy pręt. Błyszczšcy jak lustro, lnił każdš fasetš
niczym jaki niezwykły klejnot. Metal emanował słabe, nieziemskie
promieniowanie.
Tam, gdzie przedtem stało radio, a także ekran z twarzš Hughesa
ziała teraz wielka dziura. Brender z desperacjš raził stojšcš przed nim
postać gradem kul, ale monstrum, choć zadrżało, wpatrywało się weń
nietknięte. wiecšcš broń skierowało w stronę człowieka.
- Kiedy już skończysz strzelać - odezwało się - może będziemy
mogli porozmawiać.
Głos brzmiał tak łagodnie, że Brender, w napięciu oczekujšcy
œmierci, ze zdziwienia opucił broń.
- Nie masz powodu do obaw - cišgnęło dalej monstrum. – Ten,
którego tu widzisz i słyszysz, to android, tak przez nas zaprojektowany,
by mógł działać w waszym wymiarze i przestrzeni. Kilkoro z nas pracuje tu
w wyjštkowo trudnych warunkach nad utrzymaniem z tobš kontaktu, więc
muszę się streszczać.
Żyjemy w wymiarze, gdzie czas płynie nieskończenie wolniej od
waszego. Dzięki systemowi synchronizacji ustawilimy liczbę tych wymiarów
tak, bymy mogli się z tobš porozumieć, mimo że jeden nasz dzień to
milion waszych lat. Naszym celem jest uwolnienie Kalorna z marsjańskiej
krypty. Został on przypadkowo schwytany w zakrzywieniu czasu, które sam
spowodował, i spadł na planetę, którš nazywacie Marsem. Marsjanie całkiem
niepotrzebnie wystraszyli się jego potężnych rozmiarów i skonstruowali
dlań szatańskie więzienie. Potrzebna jest nam wiedza matematyczna
odpowiadajšca waszemu wymiarowi i przestrzeni by go uwolnić.
Łagodny głos mówił dalej, żarliwie, ale bez natarczywoœci, z
naleganiem, ale przyjanie. Mówca ubolewał, że android zabijał istoty
ludzki Szczegółowiej wyjanił, że każda przestrzeń oparta jest na innych
systemach liczbowych - niektóre na ujemnych, inne na dodatnich, a jeszcze
inne na mieszanych - całoć za jest nieskończenie różnorodna. I każda
przestrzeń rzšdzi się prawami swojej matematyki.
Siła ieis nie jest w gruncie rzeczy niczym tajemniczym. To po
prostu przepływ z jednej przestrzeni do drugiej będšcy efektem różnicy
potencjałów. Ten przepływ jest jednš z sił uniwersalnych, które może
zrównoważyć jedynie inna siła. To jej włanie użył mówišcy przed kilkoma
minutami. Supermetal jest rzeczywicie super. W swoim wszechwiecie majš
podobny metal, złożony z atomów ujemnych. W mózgu Brendera odczytał, że
Marsjanie nie znali liczb ujemnych, a więc musieli budować ze zwykłych
atomów. Może to być i tak zrobione, chociaż nie tak łatwo.
- Problem więc sprowadza się do tego - zakończył - że ziemska
matematyka musi nam wskazać, jak dysponujšc naszš uniwersalnš siłš
moglibymy doprowadzić do rozwišzania - czyli podziału - najwyższej
liczby pierwszej, by drzwi się otworzyły. Możesz zapytać, jak znaleć
podzielnik liczby pierwszej, skoro jest podzielna jedynie przez siebie i
przez jeden. Ten problem jest dla waszego systemu liczbowego
rozwišzywalny tylko przez waszš matematykę. Zrobisz to dla nas?
Brender schował rewolwer do kieszeni. Był zupełnie spokojny. -
Wszystko to brzmi logicznie i szczerze - rzekł. - Przecież gdybyœcie
chcieli narobić nam kłopotu, wystarczyłoby przysłać na Ziemię więcej
istot z waszej rasy. Oczywicie trzeba będzie to przedstawić Radzie...
- W takim razie sprawa jest beznadziejna, Rada nie wyrazi
zgody... - Więc spodziewacie się, że ja pójdę na to, czego waszym zdaniem
nie zaakceptuje najwyższy organ władzy w naszym systemie? - wykrzyknšł
Brender.
- Na tym włanie polega istota rzšdów demokracji: rzšd nie może
sobie pozwolić na narażanie życia obywateli. Taka jest tutejsza władza;
jej przedstawiciele poinformowali nas kiedy w podobnej sytuacji, że nie
biorš pod uwagę ewentualnoœci uwolnienia nieznanej bestii. Co wcale nie
znaczy, że jednostka nie mogłaby sobie pozwolić na takie ryzyko, na jakie
rzšdowi pójć nie wolno. Zgodziłe się z nami, że nasze argumenty sš
logiczne. Jaki zatem porzšdek stosujš ludzie w swym postępowaniu, jeœli
nie logiczny?
Kontroler, za porednictwem androida, czujnie ledził myli
Brendera. Zauważył jego rozterkę i niezdecydowanie przeciwstawiajšce się
Prawdziwie ludzkiemu odruchowi - chęci niesienia pomocy, wynikajšcej z
przewiadczenia, że nie ma w tym żadnego ryzyka. Kontroler pomylał, że
to nierozsšdne - ufać przesadnie logice w postępowaniu z ludŸmi.
- Możemy ci zaoferować... wszystko - przynaglał. - Jeli się
zgodzisz, za chwilę przeniesiemy ten statek na Marsa, nie w trzydzieœci
dni, lecz w trzydzieci sekund. Wiedzę o tym, w jaki sposób tego
dokonamy, zachowasz dla siebie. Będziesz na Marsie jedynš osobš wiedzšcš
o istnieniu starożytnego miasta Li, którego centralnym miejscem jest
Krypta Bestii. W miecie tym zostanš dokonane znaleziska o wartoci
dosłownie miliardów dolarów, wykonane z supermetalu, i zgodnie z prawem
ziemskim, połowa będzie należeć do ciebie. Odzyskawszy swš fortunę
będziesz mógł wrócić na Ziemię jeszcze tego samego dnia.
Twarz Brendera była kredowobiała. Android niechętnie ledził tok
jego myli; wspomnienie nagłej katastrofy, która doprowadziła do nędzy
całš jego rodzinę. Brender podniósł wzrok.
- Dobrze - powiedział - zrobię, co w mojej mocy.
Ponury łańcuch górski opadał w kotlinę czerwonawoszarego piasku.
Słaby podmuch marsjańskiego wiatru wzniósł obłoczek piasku pod budowlš. I
to jakš budowlš! Z daleka wydawała się po prostu duża. Wznosiła się
ledwie na trzydzieci metrów nad pustyniš - miała trzydzieœci metrów
wysokoci i pięćset metrów rednicy. Musiała jednak sięgać na głębokoć
tysięcy metrów pod tym niespokojnym oceanem piasku, by zachować tę
doskonałš harmonię, to pełne gracji bajeczne piękno, jakie dawno wymarli
już Marsjanie nadawali wszystkim swoim konstrukcjom mimo ich masywnoœci.
Brender poczuł się naraz mały i znikomy, gdy rakiety jego skafandra z
łoskotem niosły go na wysokoœci kilku metrów ponad piaskiem w kierunku
tej niezwykłej budowli.
Z bliska brzydota pionowych cian cudownie zatracała się w
bogactwie ornamentów. Kolumny i pilastry w grupach i skupiskach rozbijały
płaszczyznę fasady, schodziły się i znów rozbiegały. Płaska powierzchnia
œcian i dachu przeistaczała się w bogactwo ornamentów i
pseudosztukaterii, znikała i załamywała się w grze wiateł i cieni.
Stwór szybował obok Brendera.
- Widzę, że podchodzisz poważnie do całej sprawy - powiedział
jego Kontroler - ale ten android chyba nie jest w stanie analizować
abstrakcyjnego mylenia, więc nie mam pojęcia, jakim torem idš twoje
spekulacje. Wydajesz się zadowolony.
- Chyba znalazłem rozwišzanie - odpowiedział Brender – ale
najpierw chciałbym obejrzeć zamek zegarowy. Lecimy.
Wznieli się w górę, opadajšc tuż poza krawędziš budowli.
Brender ujrzał rozległš płaszczyznę, a w samym rodku... Zaparło
mu dech z wrażenia.
Słaby blask dalekiego marsjańskiego słońca padał na budowlę
umieszczonš na czym, co wyglšdało na rodek wielkich drzwi. Konstrukcja
ta miała około piętnastu metrów wysokoci; zdawało się, że tworzyły jš
ćwiartki koła stykajšce się w rodku, który stanowiła metalowa strzałka
wzniesiona pionowo w górę. Ostrze tej strzałki nie było z litego metalu;
wyglšdało raczej to, jakby metal rozdzielał się na dwie częœci, które
zakrzywiały się i znów schodziły. Ale nie całkiem: rozdzielał je odstęp o
szerokoci około pół metra. Przebiegał między nimi ledwie widoczny,
cienki zielony płomyk ieis.
- Zamek zegarowy! - pokiwał głowš Brender. - Spodziewałem się, że
tak wyglšda, chociaż przypuszczałem, że będzie większy i solidniejszy.
- Nie daj się zwieć jego pozornej kruchoci- odezwał się
Kontroler. - Teoretycznie siła supermetalu jest nieograniczona, a siłę
ieis może zrównoważyć tylko wartoć ogólna, o której wspominałem.
Dokładny skutek jest niemożliwy do przewidzenia, ponieważ wišże się to z
tymczasowym przestawieniem całego systemu liczbowego, na jakim dany
sektor przestrzeni jest zbudowany. A więc powiedz nam teraz, co robić.
- Dobrze. - Brender opadł na wydmę i wyłšczył tarcze
grawitacyjne. Leżšc na wznak, patrzył w zamyleniu w błękitnoczarne
niebo. Na chwilę opuciły go wszelkie wštpliwoci, troski i lęki.
Odprężył się i zaczšł:
- Marsjańska matematyka, podobnie jak matematyka Euklidesa i
Pitagorasa, opierała się na wielkoci nieskończonej. Nie obejmowała liczb
ujemnych. Tymczasem na Ziemi, poczynajšc od Kartezjusza, rozwijała się
matematyka analityczna. Wielkoć i wymiary postrzegalne zostały
zastšpione przez wartoci zmienne między ustawieniami w przestrzeni.
Dla Marsjan istniała tylko jedna liczba pomiędzy 1 i 3. W
rzeczywistoci jest ich bardzo wiele. Wraz z wprowadzeniem pojęcia
pierwiastka kwadratowego z minus 1 - czyli liczby urojonej i - i zbiorów
liczb, matematyka ostatecznie przestała być naukš tylko o wielkoœciach
dostrzegalnych. Jedynie intelektualny krok od wartoci nieskończenie
małej do dolnej granicy każdej możliwej wielkoci skończonej wprowadziło
pojęcie liczby zmiennej, która znajduje się poniżej każdej możliwej do
wyznaczenia liczby, nie będšcej zerem.
Liczba pierwsza, będšca wyobrażeniem wielkoœci czystej, nie
istnieje w matematyce realnej, ale w tym przypadku została œciœle
powišzana z realnociš siły ieis. Marsjanie znali ieis jako bladozielony
przepływ o długoci około pół metra i mocy, powiedzmy, tysišc koni
mechanicznych (w rzeczywistoœci wynosi to 51,35 centymetrów i 1021,23
koni mechanicznych, ale to nieważne). Wytworzona moc nigdy się nie
zmieniała, długoć także, z roku na rok, od dziesištków tysięcy lat.
Marsjanie przyjęli więc tę długoć za podstawowš miarę i nazwali jš 1
ell, przyjęli też moc za jednostkę mocy i nazwali jš 1 rb. Z powodu
całkowitej niezmiennoœci przepływu uznali go za wieczny.
Następnie uznali, że nic nie może być wieczne, nie stajšc się
liczbš pierwszš. Cała ich matematyka opierała się na liczbach, którym
można ustalić dzielnik, to jest które mogš być rozdrobnione, zniszczone,
sprowadzone do wartoci niższych; oraz na liczbach bez dzielników - które
nie mogš być rozdrobnione czy podzielone na mniejsze grupy.
Każda liczba, która ma dzielnik, nie może być nieskończonš. Wobec
tego liczba nieskończona musi być liczbš pierwszš.
Dlatego też skonstruowali zamek zintegrowany wzdłuż linii ieis,
by działał, gdy już ieis przestanie przepływać - co mogłoby nastšpić, gdy
nastanie koniec Czasu, pod warunkiem, że nikt by go wczeœniej nie
naruszył. By tego uniknšć, ukryli mechanizm przepływu w supermetalu,
który nie ulega zniszczeniu ani korozji. Według zasad ich matematyki to
wystarczyło.
- Ale ty znalazłe rozwišzanie - odezwał się niecierpliwie stwór.
- Po prostu: Marsjanie ustalili wartoć przepływu na 1 rb. Jeli nastšpi
zakłócenie przepływu bez względu na to jak małego stopnia, nie jest to
już rb, lecz co mniejszego. Przepływ, który jest wartociš ogólnš, staje
się czym mniejszym, mniej niż nieskończonociš. Liczba pierwsza
przestaje być liczbš pierwszš. Przypućmy, że zakłócenie nastšpi w takim
stopniu: najwyższa pierwsza minus 1. Zatem będzie to liczba podzielna
przez 2. W gruncie rzeczy ta liczba, podobnie jak większoć dużych
wartoci, natychmiast rozpadnie się na tysišce częci, to jest, będzie
podzielna przez dziesištki tysięcy mniejszych liczb. Jeœli czas
teraniejszy trafi gdzie w pobliże jednego z tych miejsc rozpadu, drzwi
otworzš się natychmiast, o ile uda się wywołać takie zakłócenie, że jeden
z dzielników wystšpi w teraŸniejszoœci.
- To zupełnie jasne - w głosie Kontrolera brzmiała satysfakcja;
sobowtór Brendera umiechnšł się z triumfem. - Teraz możemy użyć naszego
androida do wytworzenia wartoci ogólnej; Kalorn już wkrótce będzie
wolny. - Zamiał się głono.- Biedny android broni się przed
unicestwieniem, ale ostatecznie to przecież tylko maszyna i to nie
najlepsza. Poza tym on nam przeszkadza we właœciwej recepcji twoich
myli. Posłuchaj jego wrzasku, gdy będę mu nadawał nowy kształt.
Te słowa wypowiedziane z zimnš krwiš zmroziły Brendera, cišgajšc
go z wyżyn abstrakcyjnego mylenia. Dzięki intensywnej pracy mózgu naraz
z wielkš wyrazistociš dostrzegł co, co wczeniej umknęło jego uwadze.
- Chwileczkę - powiedział. - Jak to możliwe, że ten wasz robot
żyje teraz w tym samym wymiarze, co ja, podczas gdy Kalorn nadal żyje
waszym?
- Słuszne pytanie. - Twarz stwora wykrzywił triumfujšcy
umieszek, podczas gdy Kontroler mówił dalej: - Widzisz, mój drogi
Brenderze, zostałe oszukany. To prawda, że Kalorn żyje w naszym sektorze
czasu, ale tak się stało z powodu błędu w naszej maszynie. Urzšdzenie,
które skonstruował Kalorn, było wystarczajšco wielkie, by go
przetransportować, nie miało jednak mechanizmu adaptacyjnego, który by go
mógł przystosować do każdej nowej przestrzeni, w jakiej się znajdzie.
Efekt był taki, że został on wprawdzie przetransportowany, ale nie
zaadaptowany. Oczywicie my, jego pomocnicy, moglimy przetransportować
co tak małego jak android, ale nie mamy pojęcia o konstrukcji maszyny
Kalorna.
Krótko mówišc, moglimy użyć tego, co z niej zostało, ale
tajemnica jej konstrukcji jest zamknięta w naszym własnym specyficznym
supermetalu i w mózgu Kalorna. Jej wynalezienie przez Kalorna to jeden z
tych przypadków, które zdarzajš się raz na milion lat naszego czasu.
Teraz, gdy już podałe nam metodę uwolnienia Kalorna, będziemy mogli
zbudować niezliczonš iloć maszyn międzyprzestrzennych. Naszym celem jest
opanowanie wszystkich przestrzeni, wszystkich planet - zwłaszcza
zamieszkanych. Chcemy być władcami absolutnymi całego Wszechœwiata.
Ironiczny głos zamilkł. Brender wcišż leżał, zdjęty grozš.
Przerażenie to wywołały dwa powody - częœciowo potworny plan Kontrolera,
a częciowo myl pulsujšca w jego mózgu. Jęknšł, uprzytomniwszy sobie, że
ta ostrzegawcza myœl zostanie przechwycona przez automatycznie
odbierajšcy mózg robota. Zaraz, brzmiała ta myœl, to wprowadza dodatkowy
czynnik: czas...
Dał się słyszeć krzyk potwora, gdy został przemocš rozłożony.
Krzyk przeszedł w zdławiony szloch, potem zapadła cisza. Na wielkiej
szarobršzowej powierzchni piasku i supermetalu leżało zagadkowe
urzšdzenie z błyszczšcego metalu.
Metal zalnił i urzšdzenie wzniosło się w górę. Dosięgnęło czubka
strzałki i osiadło na zielonym płomieniu ieis.
Brender szarpnšł swš tarczę antygrawitacyjnš i skoczył na równe
nogi. Ten gwałtowny ruch uniósł go kilkadziesišt metrów w górę. Jego
rakiety trzaskały ogniem; zacisnšł zęby, czujšc ból przyspieszenia. W
dole pod nim olbrzymie drzwi zaczęły się otwierać, coraz szybciej i
szybciej upodabniajšc się do koła zamachowego. Piasek wystrzelił na
wszystkie strony, jakby wzniesiony miniaturowš burzš.
W pełnym przyspieszeniu Brender uskoczył w bok. W samš porę!
Najpierw siła odrodkowa odrzuciła maszynę-robota z ogromnego koła. Potem
drzwi odpadły i wirujšc w zawrotnym tempie uniosły się w górę i zniknęły
w oddali.
Z czeluci grobowca wyleciał obłok czarnego pyłu. Opanowujšc
przerażenie, lecz z ogromnš ulgš Brender podskoczył do miejsca, w którym
robot upadł na piasek. Zamiast błyszczšcego metalu leżał tam zaniedziały
kawałek złomu. Metal zafalował leniwie, przybierajšc niby-ludzkš postać.
Jego ciało pozostało szare, pofałdowane, jakby gotowe za chwilę rozpać
się ze staroci. Monstrum usiłowało stanšć na pofałdowanych nogach, ale
nie mogło się podnieć. Jego usta poruszały się, bełkocšc:
- Odebrałem twoje ostrzeżenie, ale im nie przekazałem. Teraz
Kalorn nie żyje. Odkryli prawdę od razu, gdy to się stało. Nadszedł
Koniec Czasu... - głos zamarł.
- Tak, nadszedł koniec czasu - podjšł Brender - kiedy przepływ
był przez chwilę mniejszy niż wieczny; doszedł do punktu, który wystšpił
kilka minut wczeœniej.
- Byłem... tylko częciowo... pod ich... wpływem; Kalorn cały
czas... Nawet gdyby im się to udało... upłynš lata, zanim... wynajdš innš
maszynę... a jeden rok u nich to... miliardy waszych... Nie powiedziałem
im... Odebrałem twojš myl... ale nie... przekazałem im...
- Ale dlaczego? Dlaczego?
- Bo oni sprawili mi ból. Chcieli mnie zniszczyć. Bo... chciałem
być... człowiekiem. Być... kimœ!
Ciało rozpłynęło się. Spłynęło powoli w kałużę jakby szarej lawy.
Lawa pofałdowała się, rozpadła na suche, kruche kawałki. Brender dotknšł
jednego. Rozsypał się w drobny pył. Brender objšł wzrokiem ponurš
pustynnš kotlinę i powiedział na głos, z politowaniem:
- Biedny Frankenstein!
Potem odwrócił się i wzniósł w górę, lecšc w kierunku odległego
statku kosmicznego.
VAN VOGT A.E. KRYPTA BESTII Potwór pełzł. Skamlał ze strachu i bólu. Bezkształtna, amorficzna plazma, zmieniajšca kształt i strukturę przy każdym gwałtownym poruszeniu, pełzła korytarzem kosmicznego frachtowca, zwalczajšc w sobie niepohamowany popęd do przybierania kształtu otoczenia. Szary pęcherz rozlewajšcej się substancji to pełzł, to spływał kaskadš, toczył się, ciekł i rozlewał w nieustannym, miertelnym zmaganiu z tš anormalnš potrzebš przybrania jakiej trwałej postaci. Jakiejkolwiek postaci: twardej, zimno- niebieskiej metalowej ciany zdšżajšcego na Ziemię frachtowca, grubej kauczukowej podłogi. Z podłogš nie było zbyt trudno; co innego opierać się przycišganiu metalu. Z łatwociš mógłby się stać metalem na całš wiecznoć. Ale co mu to uniemożliwiało. Jaki wpojony nakaz. Nakaz dudnišcy jak werbel w każdej jego czšsteczce, pulsujšcy z równomiernš intensywnociš, niby dojmujšcy ból, w każdej jego komórce: odszukać najwybitniejszego matematyka w całym Układzie Słonecznym i sprowadzić go do wrót krypty zbudowanej z marsjańskiego supermetalu. Wielki musi być uwolniony. Zamek zegarowy zintegrowany z liczbš pierwszš musi zostać otwarty. To włanie był ten nakaz, wywierajšcy presję na jego składniki. Nakaz, który wielcy i Ÿli twórcy wyryli w jego elementarnej œwiadomoœci. W końcu długiego korytarza co się poruszyło. Otworzyły się drzwi. Dał się słyszeć odgłos kroków. Kroków pogwizdujšcego mężczyzny. Z metalicznym powistem, niemal westchnieniem, stwór rozpłynšł się, upodabniajšc się na chwilę do kałuży rtęci, po czym przybrał barwę bršzowej podłogi, stał się podłogš, leciutkim zgrubieniem na ciemnobršzowej kauczukowej płaszczyŸnie. Był jak w ekstazie. O, włanie tak leżeć płasko, mieć kształt i być prawie martwym, tak, że nie czuje się wcale bólu. mierć jest czym tak błogim i pożšdanym, a życie - mękš nie do zniesienia. Żeby tak ta nadchodzšca żywa istota odeszła stšd jak najprędzej. Gdyby się zatrzymała - narzuciłaby mu swój kształt. Życie to potrafi, jest silniejsze niż metal. A to oznaczałoby cierpienie, walkę, ból. Stwór wyprężył swe ciało, płaskie teraz i groteskowe - które jednak w każdej chwili mogło napišć muskuły jak z żelaza - i oczekiwał walki na mierć i życie. Parelli, mechanik z załogi statku kosmicznego, pogwizdywał sobie radonie przemierzajšc wielkimi krokami lnišcy korytarz wiodšcy do maszynowni. Włanie otrzymał radiotelegram ze szpitala: Żona czuje się dobrze. Chłopiec! Cztery kilo". Stłumił w sobie chęć, by krzyczeć i tańczyć z radoci. Chłopiec! Życie jest piękne. Stwór na podłodze poczuł ból: pierwotny ból, przesycajšcy jego elementy niczym żršcy kwas. Bršzowa podłoga drżała każdš czšsteczkš, gdy Parelli kroczył po niej. Stwór odczuwał szalone pragnienie, by ruszyć œladem człowieka i przybrać jego postać. Ze strachem zwalczał w sobie ten popęd, coraz bardziej wiadomie, mógł już bowiem myleć, posługujšc się
mózgiem Parellego. Zgrubienie na powierzchni podłogi potoczyło się w œlad za mężczyznš. Opór na nic się nie zdał. Zgrubienie urosło do rozmiarów pęcherza, na moment przybierajšc kształt ludzkiej głowy. Ponurej zjawy o piekielnych kształtach. Twór wydał metaliczny dwięk; syknšł z przestrachu, po czym opadł dygoczšc z przerażenia, bólu, i nienawiœci, podczas gdy Parelli oddalał się szybkim krokiem - za szybkim w porównaniu z jego pełzaniem. Pisk zamarł. Stwór wtopił się w bršzowš podłogę i leżał nieruchomo, drżšc wszakże z niepohamowanej żšdzy, by żyć - żyć pomimo bólu i strachu. Żyć i wypełniać wolę swych twórców. Przeszedłszy dziesięć metrów Parelli przystanšł. Otrzšsnšł się z rozmylań o żonie i dziecku. Odwrócił się i wpatrywał niepewnie w korytarz prowadzšcy do maszynowni. - Ki diabeł? - zastanowił się na głos. Jaki dziwny, słaby, ale budzšcy grozę dwięk odbił się echem w jego wiadomoci. Dreszcz przebiegł mu wzdłuż kręgosłupa. Diabelskie echo! Stał tak, ów rosły, atletycznie zbudowany mężczyzna, obnażony do pasa, spocony od żaru silników rakietowych, które wyhamowywały statek kosmiczny powracajšcy na Ziemię z wyprawy na Marsa. Wzdrygnšł się i zaciskajšc pięci ruszył wolno z powrotem, tš samš drogš, którš przyszedł. Stwór drżał cały, czujšc przycišganie, które było dlań prawdziwš torturš rozdzierajšcš każdš jego wzburzonš i rozdygotanš komórkę. Stopniowo uwiadamiał sobie nieuchronnš koniecznoć przyjęcia postaci życia. Parelli zatrzymał się niezdecydowany. Podłoga poruszyła się pod jego nogami; wyrana falista bršzowa wypukłoć, przerażajšca, wznosiła się na jego niedowierzajšcych oczach i rosła w pęcherzykowatš, luzowatš, syczšcš masę. Odrażajšca, demoniczna głowa unosiła się nad rachitycznymi, na pół ludzkimi barkami. Guzowate dłonie, wyrastajšce z małpich, zdeformowanych ramion, wpiły się w jego twarz niczym szpony ze wciekłš furiš i szarpały go, nie przestajšc jednoczenie zmieniać swego kształtu. - O Boże! - wykrzyknšł mężczyzna. Œciskajšce go wcišż ramiona i dłonie stawały się coraz bardziej normalne, coraz bardziej ludzkie - œniade, muskularne. Twarz przybrała znajome rysy, wyrósł na niej nos, pojawiły się oczy i czerwona kreska ust. Cała postać stała się naraz bliŸniaczo podobna do niego: te same spodnie i pot, i wszystko. - ...Boże! - powtórzył sobowtór, wczepiajšc się w Parellego pożšdliwymi palcami z nieprawdopodobnš siłš. Z trudem łapišc oddech Parelli uwolnił się z uœcisku, po czym zadał jeden miażdżšcy cios prosto w tę zniekształconš twarz. Monstrum krzyknęło. Odwróciło się i zaczęło uciekać, zatracajšc ludzki kształt, opierajšc się temu, wydajšc z siebie na pół ludzkie okrzyki. Parelli œcigał stwora; nogi miał jak z waty, dygotał z panicznego przerażenia i niedowierzania własnym zmysłom. Wycišgajšc rękę dosięgnšł zanikajšcych już spodni potwora i szarpnšł. Pozostał mu w rękach zimny, liski, wijšcy się strzęp przypominajšcy mokrš glinę. To było już nie do wytrzymania. Z odrazy poczuł mdłoci, nogi się pod nim ugięły. Dobiegło go wołanie pilota: - Co się stało? Dostrzegł otwarte drzwi magazynu. Skoczył bez tchu do œrodka, po chwili wypadł trzymajšc w pogotowiu pistolet atomowy. Zobaczył, że pilot z bladš twarzš i wybałuszonymi oczami zesztywniał przy olbrzymim oknie. - Jest tam! - wykrzyknšł tamten.
Szary pęcherz roztapiał się w rogu szyby, stajšc się szybš. Parelli rzucił się do okna, mierzšc z pistoletu. Pofałdowane wybrzuszenie wsiškło w szkło, przyciemniajšc je; potem pęcherz wyłonił się z drugiej strony okna, w chłodzie Kosmosu. Oficer stanšł obok Parellego. Obaj patrzyli, jak szara, bezkształtna plazma pełznie wzdłuż bocznej œciany pędzšcego frachtowca, znikajšc z ich pola widzenia. Parelli oprzytomniał. - Mam kawałek tego! - wykrzyknšł. - Rzuciłem na podłogę w magazynie. Na porzucony strzęp natknšł się porucznik Morton. Mikroskopijny odcinek podłogi wzniósł się, a potem urósł do zdumiewajšcych rozmiarów, próbujšc przybrać ludzkš postać. Parelli, z rozbieganymi, błędnymi oczyma, zgarnšł monstrum szuflš. Stwór zasyczał. Już prawie stał się częciš metalowej szufli, ale nie udało mu się to, ponieważ człowiek był zbyt blisko. Parelli stał na chwiejnych nogach przed swym zwierzchnikiem, z szuflš w rękach. miał się histerycznie: - Dotknšłem tego - powtarzał w kółko - dotknšłem tego. Gdy statek wdzierał się w ziemskš atmosferę, na jego zewnętrznej powłoce poruszył się pęcherz metalu, zdradzajšc niemrawe oznaki życia. Metalowe ciany rozgrzały się do czerwonoci, potem do białoci. Odporny jednak na to stwór kontynuował powolnš przemianę w szarš masę. Niejasno uwiadamiał sobie, że nadeszła pora działania. Naraz oderwał się od statku i zaczšł opadać powoli, jakby nie podlegał przycišganiu ziemskiemu. Nieznaczne przekształcenie w budowie jego atomów spowodowało przyspieszenie opadania, jak gdyby stwór naraz stał się bardziej podatny na działanie grawitacji. Ziemia w dole była zielona; miasto, niewyrane w oddali, błyszczało w promieniach zachodzšcego słońca. Stwór zwolnił i zniżał się, niczym opadajšcy lić w podmuchu wiatru, ku wcišż jeszcze dalekiej powierzchni ziemi. Wylšdował przy moœcie, na peryferiach miasta. Jaki mężczyzna szedł przez most szybkim, nerwowym krokiem. Zdziwiłby się bardzo, gdyby się obejrzał i ujrzał swego sobowtóra wspinajšcego się z rowu na drogę i ruszajšcego żwawo w œlad za nim. Odszukać - najwybitniejszego matematyka! Było to w godzinę póniej. Idšc zatłoczonš ulicš monstrum odczuwało nieustanny ból, z jakim doskwierała mu ta myl. Cierpiał także i z innych powodów: musiał zmagać się z przycišganiem tej cisnšcej się zewszšd, spieszšcej masy ludzkiej, która mrowiła się przed nim, nie dostrzegajšc go. Teraz, gdy miał ciało i umysł człowieka, znacznie łatwiej było mu myleć i utrzymać niezmienionš postać. Odszukać - matematyka! „Po co?" zrodziło się pytanie w jego ludzkim teraz mózgu. Monstrum zadrżało, wstrzšnięte takš herezjš. Jego piwne, rozbiegane oczy rozglšdały się dokoła trwożnie, jakby spodziewał się, że spotka go nagła i straszliwa zagłada. Jego rysy zatarły się nieco, upodabniajšc się kolejno to do oblicza mężczyzny z haczykowatym nosem, który mijał go kołyszšcym się krokiem, to znów do opalonej twarzy wysokiej kobiety, która wpatrywała się w witrynę sklepowš. Ten proces trwałby dłużej, gdyby monstrum nie otrzšsnęło się ze strachu i nie zmusiło do przybrania rysów gładko wygolonej twarzy młodego człowieka, który wynurzył się leniwie z bocznej uliczki. Mężczyzna spojrzał na niego, odwrócił wzrok, potem znów się obejrzał, zaskoczony.
Monstrum odebrało jego myli: Co, u diabła? Gdzie już widziałem tego faceta!". Nadchodziła grupka kobiet. Stwór odsunšł się na bok, gdy go mijały. Na moment stracił kontrolę nad swymi zewnętrznymi komórkami: bršz jego garnituru przybrał najdelikatniejszy odcień błękitu - kolor najbliższej sukni. Kręciło mu się w głowie od szelestu strojów i trajkotania: No powiedz sama, moja droga, czy ona nie wyglšda okrrropnie w tym okrrropnym kapeluszu?". Na wprost znajdował się długi cišg gigantycznych gmachów. Monstrum pokiwało głowš ze zrozumieniem. Takie skupisko budynków oznacza obecnoć metalu, a siła, co wišże atomy metalu, działałaby również i na jego ludzkš postać. Stwór pojmował istotę tego zjawiska, za poœrednictwem umysłu szczupłego mężczyzny w ciemnym garniturze, wlokšcego się ospale. Był on urzędnikiem. Monstrum odebrało jego myli: człowiek z zawiciš mylał o swym szefie, Jimie Brenderze z firmy J.P. Brender i Spółka". Skłoniło to monstrum do gwałtownego zawrócenia i pójœcia œladem Lawrence'a Pearsona, z zawodu buchaltera. Gdyby przechodnie zwrócili na to uwagę, zdumiałby ich widok dwóch Lawrence'ów Pearsonów idšcych ulicš jeden za drugim w odstępie jakich piętnastu metrów. Wtórny Lawrence Pearson, badajšc pamięć pierwszego, dowiedział się, że Jim Brender jest absolwentem harwardzkiego wydziału matematyki, finansów i ekonomii politycznej, ostatnim z długiej linii finansowych geniuszy, mężczyznš trzydziestoletnim, szefem kolosalnie zasobnej firmy „J P. Brender i Spółka". „Ja także mam trzydziestkę, myli Pearsona odbijały się echem w mózgu stwora, a nie posiadam nic. Brender opływa we wszystko, a ja będę mieszkał w tym samym starym pensjonacie do końca życia". Zapadał już zmrok, gdy obaj przechodzili przez most. Monstrum przyspieszyło kroku, wysuwajšc się agresywnie do przodu. Widać w ostatniej chwili jakie niejasne przeczucie tknęło jego ofiarę, bo szczupły mężczyzna się odwrócił, wydajšc z siebie cichy skrzek, gdy stalowe szpony schwyciły go za gardło w straszliwym uœcisku. Mózg potwora odłšczył się, oszołomiony, gdy zgasła wiadomoć Lawrence'a Pearsona. Z trudem łapišc oddech i bronišc się przed nicociš monstrum odzyskało wreszcie panowanie nad sobš. Za jednym zamachem chwyciło martwe ciało i przerzuciło je przez betonowš balustradę. W dole rozległ się plusk, a potem bulgotanie wody. Stwór, będšcy teraz Lawrence'em Pearsonem, szedł najpierw pospiesznie, potem coraz wolniej, póki nie dotarł do ogromnego domu z cegły, zbudowanego w niejednolitym stylu. Popatrzył z niepokojem na numer, ogarnięty nagłš niepewnociš, czy pamięć go nie zwodzi. Z wahaniem otworzył drzwi. Oblał go strumień żółtego wiatła, czyj miech zawibrował w jego wrażliwych uszach. Panował tu chaos rozmaitych myœli snujšcych się po głowach rozmaitych osób, tak samo jak na ulicy. Stwór bronił się przed napływem tych obcych myli, grożšcym mu utratš osobowoci Lawrence'a Pearsona. Znalazł się w przestronnym, jasnym holu, skšd przez otwarte drzwi do pokoju widać było stół nakryty do kolacji, przy którym siedziało kilkanaœcie osób. - A, to pan, panie Pearson - odezwała się gospodyni zajmujšca honorowe miejsce u szczytu stołu. Była to kobieta o spiczastym nosie i wšskich ustach. Monstrum przypatrywało się jej przez chwilę z uwagš. Przechwyciło myli kobiety. Jej syn był nauczycielem matematyki w gimnazjum. Stwór zareagował na to obojętnociš, w mig doszedł prawdy: syn tej kobiety był takim samym intelektualnym zerem, jak jego matka.
- Przyszedł pan w samš porę - powiedziała obojętnym tonem. - Sarah, przynieœ talerz dla pana Pearsona. - Dziękuję, nie jestem głodny - odparł stwór, miejšc się w duchu z ironiš; było to uczucie do tej pory mu nie znane. - Chyba pójdę się położyć. Całš noc przeleżał na łóżku Lawrence'a Pearsona, z otwartymi oczami, raŸny, coraz bardziej œwiadom siebie. Jestem maszynš, rozmylał, bez własnego mózgu. Mogę jedynie posługiwać się mózgiem ludzi. Ale w jaki niewytłumaczalny sposób moi twórcy pozwolili mi być czym więcej niż tylko czyim echem. Posługuję się ludzkim mózgiem, aby osišgnšć własny cel. Na myl o twórcach zdjęła go groza zaćmiewajšca umysł. Było to przerażajšce, mgliste wspomnienie fizjologicznego bólu dezintegrujšcej reakcji chemicznej. Wstał o œwicie i spacerował po miecie do wpół do dziesištej. O tej włanie porze stanšł przed imponujšcš marmurowš bramš firmy J.P. Brender i Spółka". Znalazłszy się w rodku zagłębił się w wygodnym fotelu z inicjałami L.P. i pracowicie lęczał nad księgami rachunkowymi, które Lawrence Pearson odłożył poprzedniego dnia. O godzinie dziesištej wysoki młody człowiek w ciemnym garniturze pojawił się na łukowo sklepionym korytarzu. Idšc energicznym krokiem mijał po drodze szeregi biurowych pomieszczeń. Umiechał się przy tym ze spokojnš pewnociš siebie. Stworowi niepotrzebny był wcale chór dzień dobry, panie Brender", by wiedzieć, że oto przybywa jego zwierzyna łowna. Podniósł się gibkim, sprężystym ruchem, na jaki nie stać byłoby prawdziwego Lawrence'a Pearsona, i wszedł szybko do toalety. W chwilę póniej w drzwiach ukazał się sobowtór Jima Brendera i ruszył ze spokojnš pewnociš siebie w stronę gabinetu, w którym przed kilkoma minutami zniknšł prawdziwy Brender. Zapukał do drzwi, wszedł - i uzmysłowił sobie trzy rzeczy na raz. Po pierwsze, że znalazł tego właœnie człowieka, po którego został wysłany. Po drugie, że jego umysł nie jest w stanie skopiować bystrego, precyzyjnie działajšcego mózgu młodego człowieka, który przypatrywał się mu zdziwionymi ciemnoszarymi oczami. I po trzecie, że na cianie gabinetu wisi olbrzymia metalowa płaskorzeba. Wstrzšnięty, majšc zamęt w głowie, czuł przycišganie metalu. Już na pierwszy rzut oka poznał, że to supermetal - produkt wielkiego kunsztu antycznych Marsjan, których miasta wzniesione z metalu, pełne bezcennych mebli, dzieł sztuki i urzšdzeń mechanicznych, były teraz odkopywane przez przedsiębiorczych Ziemian spod warstwy piasku, pod którym leżały pogrzebane od trzydziestu czy nawet pięćdziesięciu milionów lat. Supermetal! Metal nie rozgrzewajšcy się w najwyższej temperaturze, którego ani diament, ani żadne inne narzędzie tnšce nie może nawet drasnšć; nigdy nie skopiowany przez ludzi, równie tajemniczy jak owa siła ieis, którš Marsjanie czerpali z pozornej nicoœci. Wszystkie te myli kłębiły się w głowie monstrum, gdy badało zakamarki pamięci Brendera. Stwór z wysiłkiem odwrócił uwagę od metalu i utkwił wzrok w mężczynie. W jego mylach odczytał bezgraniczne zdziwienie. Brender podniósł się. - Mój Boże - odezwał się - kim pan jest? - Nazywam się Jim Brender - odparł sobowtór, uwiadamiajšc sobie ponury komizm całej sytuacji; zdał sobie również sprawę z faktu, że to odczucie dowodzi postępu w jego rozwoju. Prawdziwy Jim Brender doszedł już do siebie.
- Proszę, niech pan siada - zapraszał serdecznie. - To doprawdy najbardziej zdumiewajšcy zbieg okolicznoci w moim życiu. Podszedł do lustra, które zdobiło cianę po lewej stronie gabinetu. Popatrzył najpierw na swe odbicie, potem na sobowtóra. - Zdumiewajšce - powiedział. - Wprost nie do wiary. - Panie Brender - odezwał się przybysz - widziałem pańskie zdjęcie w gazecie i pomylałem, że może to niezwykłe podobieństwo skłoni pana do wysłuchania mnie, gdyż inaczej nie chciałby pan pewnie zaprzštać sobie mnš głowy. Dopiero co wróciłem z Marsa i przyszedłem tutaj, aby skłonić pana do pojechania tam razem ze mnš. - To niemożliwe - brzmiała odpowiedŸ. - Chwileczkę, niech pan zaczeka, aż wyjanię panu przyczynę - powiedział goć. - Słyszał pan kiedy o Wieży Bestii? - O Wieży Bestii? - powtórzył Brender z namysłem. Obszedł biurko i nacisnšł guzik. - Słucham, szefie? - odezwał się głos dochodzšcy z ozdobnej skrzynki. - Dave, potrzebne mi sš wszystkie dane na temat Wieży Bestii i legendarnego miasta Li, w którym ona rzekomo istnieje. - Nie muszę wcale szukać - padła lapidarna odpowiedŸ. - Większoć marsjańskich historii nawišzuje do legendy o tym, jak to bestia owa spadła z nieba, kiedy Mars był jeszcze młody - wišzano z tym wydarzeniem jakš straszliwš przepowiednię, a przyczyny upatrywano w wypadnięciu bestii z podprzestrzeni kosmicznej. Znaleziono jš nieprzytomnš. Marsjanie odczytali jej myli i tak byli przerażeni intencjami zapisanymi w jej podwiadomoci, że próbowali bestię zabić, co im się jednak nie udało. Wznieli więc olbrzymiš kryptę - liczšcš około pięciuset metrów œrednicy i półtora kilometra wysokoœci - i uwięzili w nim bestię, najwidoczniej majšcš takie włanie rozmiary. Kilkakrotnie podejmowano już próby odnalezienia miasta Li, ale bez powodzenia. Powszechnie uznaje się, że to tylko mit. To wszystko. - Dziękuję - Jim Brender przerwał połšczenie i zwrócił się do goœcia. - No i co pan na to? - To wcale nie jest mit. Wiem, gdzie znajduje się Wieża Bestii, i wiem także, że Bestia wcišż żyje. - Niech pan posłucha - powiedział Brender dobrodusznie. - Zaintrygowało mnie nasze podobieństwo, to prawda. Ale niech się pan nie spodziewa, że uwierzę w całš tę historię. Bestia, o ile w ogóle coœ takiego istnieje, spadła z nieba, kiedy Mars był młody. Według niektórych Ÿródeł naukowych rasa marsjańska wymarła sto milionów lat temu, no, dwadziecia pięć milionów, skromnie liczšc. Jedyne wytwory ich cywilizacji, jakie zachowały się do dzisiaj, to konstrukcje z supermetalu. Na szczęcie pod koniec budowali już prawie wszystko z tej niezniszczalnej substancji. - Chciałbym panu opowiedzieć o Wieży Bestii - odezwał się przybysz nie zbity z tropu. - Jest olbrzymia, ale kiedy ostatnio jš widziałem, wystawała zaledwie na trzydzieci metrów ponad piasek: Cały jej wierzchołek to drzwi podłšczone do zamku zegarowego, zintegrowanego po linii ieis z największš liczbš pierwszš. Brender wpatrywał się w przybysza szeroko otwartymi oczami. Stwór odebrał jego zaskoczenie: najpierw powštpiewanie, potem zalšżek wiary. - Największš - powtórzył jak echo. Schwycił ksišżkę z podręcznej biblioteczki œciennej obok biurka i przekartkował jš.
- Największa ze znanych liczb pierwszych to... aha, tutaj... to 230584300921393951. Kilka innych to, według tego samego ródła, 77843839397, 182521213001 i 78875943472201. Zmarszczka na jego czole pogłębiła się. - To znaczy, że cała ta historia jest absurdalna. Największa liczba pierwsza byłaby liczbš nieokrelonš. - Umiechnšł się do gocia.- Jeżeli tam rzeczywiœcie jest bestia zamknięta w grobowcu z supermetalu, którego drzwi podłšczone sš do zamku zegarowego zintegrowanego po linii ieis z największš liczbš pierwszš - to zostanie już tam na zawsze. Nic na œwiecie nie jest w stanie jej uwolnić. - Wręcz przeciwnie - zaprotestował przybysz. - Bestia zapewniała mnie, że rozwišzanie tego problemu leży w sferze możliwoœci ziemskiej nauki, tylko musi się tym zajšć urodzony matematyk, dysponujšcy całš wiedzš na tym poziomie, jaki osišgnęła aktualnie matematyka na Ziemi. Pan jest tym człowiekiem. - I pan się spodziewa, że uwolnię owego demona zła - o ile uda mi się dokonać tego cudu matematycznego? - Wcale nie zła! - zaprotestował przybysz. - Z tego bezsensownego strachu przed nieznanym, który spowodował, że Marsjanie uwięzili Bestię, wyniknęła ogromna krzywda i niesprawiedliwoć. Bestia jest uczonym z innej przestrzeni, zaskoczonym w czasie przeprowadzania jednego z eksperymentów naukowych. Mówię „ona", ale nawet nie wiem, czy w jej rasie istnieje rozróżnienie płciowe. - Więc pan rozmawiał z Bestiš? - Porozumiewała się ze mnš za pomocš telepatii. - Przecież zostało udowodnione, że myl nie może przeniknš supermetalu. - A co ludzkoć może wiedzieć na temat telepatii? Ludzie nie potrafiš nawet porozumiewać się między sobš, z wyjštkiem szczególnych okolicznoœci. - W słowach przybysza brzmiała pogarda. - To prawda. A zatem, skoro pańska historia jest prawdziwa, trzeba tę sprawę przedłożyć Radzie. - Ta sprawa dotyczy tylko dwóch osób: pana i mnie. Czyżby pan zapomniał, że krypta znajduje się w samym centrum wielkiego miasta Li; jest tam skarb wartoci miliardów dolarów, w postaci mebli, dzieł sztuki i urzšdzeń mechanicznych. Bestia żšda, aby jš uwolnić, zanim pozwoli komukolwiek na wydobycie tych skarbów. Pan może jš uwolnić. Podzielimy się tym bogactwem. - Chciałbym panu zadać jedno pytanie - powiedział Brender. - Jak się pan naprawdę nazywa - P... Pierce Lawrence - zajšknšł się stwór. Był tak zaskoczony, że nie stać go było na większš inwencję niż odwrócenie kolejnoœci imienia i nazwiska swej pierwszej ofiary oraz nieznacznš zmianę - „Pearson" na „Pierce". Czuł, jak z zakłopotania mšci mu się w głowie. - Na jakim statku przybył pan na Marsa? - indagował dalej Brender. - N... na F 4961 - wyjškało monstrum. Wciekłoć pogłębiała jeszcze jego zmieszanie. Starało się odzyskać panowanie nad sobš, czujšc, że strzeliło głupstwo. Poczuło nagle całkiem wyranie przycišganie supermetalu, z którego była zrobiona płaskorzeŸba na œcianie, i wiedziało, że oznacza to zapowiedŸ niebezpieczeństwa jego rozpadu. - Frachtowiec - stwierdził Brender. Nacisnšł guzik. - Carltons, sprawd, czy F 4961 miał na pokładzie pasażera lub członka załogi nazwiskiem Pierce Lawrence. Ile czasu ci to zajmie?
- Parę minut, szefie. Jim Brender odchylił się w fotelu. - To zwykła formalnoć. Jeli pan rzeczywicie przyleciał na tym statku, będę zmuszony potraktować pańskie owiadczenie serio. Z pewnociš rozumie pan, że nie mógłbym się podjęć takiego zadania na lepo. Rozległ się dwięk dzwonka. - Tak? - odezwał się Brender. - Na F 4961, który wylšdował wczoraj, znajdowała się tylko dwuosobowa załoga. Na pokładzie nie było nikogo o nazwisku Pierce Lawrence. - Dziękuję. - Brender wstał. - Żegnam, panie Lawrence - powiedział chłodno. - Nie mam pojęcia, na co pan liczył opowiadajšc mi tę absurdalnš historię. Chociaż muszę przyznać, że jest rzeczywiœcie ciekawa, a problem, który mi pan przedstawił, był naprawdę bardzo zajmujšcy. Dzwonek. - O co chodzi? - Pan Gorson do pana. - Œwietnie, poproœ go tutaj. Odzyskawszy już panowanie nad sobš, stwór przejšł z mózgu Brendera informacje, iż Gorson jest magnatem finansowym, którego firma może się równać z przedsiębiorstwem Brendera. Te, a także jeszcze inne informacje spowodowały, że stwór opucił gabinet Brendera, wyszedł z gmachu i czekał cierpliwie, aż Gorson pojawi się z powrotem w okazałej bramie. W chwilę póniej ulicš szło dwóch Gorsonów. Gorson był mężczyznš po czterdziestce, pełnym energii. Był uczciwy; prowadził higieniczny, aktywny tryb życia. Jego pamięć przechowywała wspomnienia z niełatwych przeżyć w niejednej strefie klimatycznej i na kilku planetach. Monstrum swymi sensorami wyczuło energię życiowš tego człowieka; ruszyło za nim ostrożnie, z szacunkiem, jeszcze niezdecydowane, czy podejmie wobec niego jakie działania. Rozwinšłem się już na tyle, mylał stwór, z prymitywnej formy życia, jakš byłem na poczštku, że już nie mógłbym dłużej niš pozostać. Moi twórcy wyposażyli mnie w zdolnoć uczenia się, rozwoju. Dzięki temu łatwiej mi jest teraz się bronić przed dezintegracjš, łatwiej mi być człowiekiem. Aby pokonać tego mężczyznę, muszę jedynie pamiętać o tym, że używajšc właciwie swej siły jestem niezwyciężony. Stwór skrupulatnie badał w mózgu swej przyszłej ofiary trasę do biura. W pamięci mężczyzny wyryty był dokładny obraz wejœcia do przestronnego gmachu, dalej cišgnšł się długi korytarz z marmuru, potem samobieżnš windš na ósme piętro i wreszcie krótki korytarzyk z dwojgiem drzwi. Jedne z nich stanowiły prywatne wejœcie do gabinetu; drugie prowadziły do składziku używanego przez dozorcę. Gorson zaglšdał do ostatniego pomieszczenia przy rozmaitych okazjach, toteż jego pamięć, oprócz wielu innych rzeczy, przechowywała obraz wielkiej skrzyni. Monstrum przyczaiło się w składziku, czekajšc na moment, gdy nie podejrzewajšcy niczego Gorson znajdzie się za drzwiami. Drzwi skrzypnęły. Gorson odwrócił się, wytrzeszczajšc oczy. Stwór nie dał mu szansy: stalowa pięć zmiażdżyła twarz mężczyzny, wbijajšc koci czaszki w mózg. Tym razem monstrum nie popełniło błędu i w porę przerwało sprzężenie swego mózgu z mózgiem ofiary. Pochwyciło osuwajšce się zwłoki, przywracajšc swej stalowej pięœci na powrót kształt ludzkiej dłoni. Z goršczkowym popiechem wpakowało potężne, atletyczne ciało do wielkiej skrzyni i szczelnie docisnęło pokrywę, po czym ostrożnie w wysunęło się
ze schowka, weszło do gabinetu Gorsom i usiadło za lnišcym dębowym biurkiem. Mężczyzna, który pojawił się na jego wezwanie, ujrzał siedzšcego tam Gorsona i usłyszał głos Gorsona: - Crispin, chciałbym, żeby wzišł się natychmiast do wyprzedaży tych akcji naszymi sekretnymi kanałami. Powiem ci, kiedy masz skończyć. Nie oglšdaj się na nic, nawet gdyby uznał to za szaleństwo. Mam pewne poufne informacje. Crispin popatrzył na całe szeregi nazw pakietów i wybałuszył oczy. - Wielki Boże, człowieku! - wykrztusił wreszcie, z poufałociš stanowišcš przywilej zaufanego doradcy. - To sš przecież niezawodne akcje. Cała pańska fortuna nie wytrzyma takiej operacji. - Mówiłem ci, że siedzę w tym nie tylko ja. - Ależ to jest nielegalne dezorganizowanie rynku zaoponował mężczyzna. - Słyszałeœ, co powiedziałem, Crispin. Wychodzę teraz z biura. Nie próbuj się ze mnš kontaktować. Sam do ciebie zadzwonię. Monstrum będšce teraz Johnem Gorsonem wstało, obojętne na zamęt, jaki wywołały jego polecenia w głowie Crispina, i wyszło tymi samymi drzwiami, przez które się tutaj dostało. Wystarczy mi tylko, pomylało po opuszczeniu gmachu, sprzštnšć z pół tuzina rekinów finansjery i zaczšć wyprzedawać ich akcje; wówczas... Do pierwszej było już po wszystkim. Giełdę zamykano o trzeciej, ale o pierwszej wiadomoć tę odebrały telegrafy nowojorskie. W Londynie, gdzie zapadał już zmierzch, pojawił się dodatek nadzwyczajny. W Hankowie i Szanghaju olniewajšcy poranek zakłócony został przez gazeciarzy biegnšcych ulicami w cieniu drapaczy chmur i wykrzykujšcych, że firma „J.P. Brender i Spółka" zbankrutowała i że wszczęte zostało w tej sprawie dochodzenie... - Mamy tu do czynienia - powiedział nazajutrz sędzia sšdu okręgowego w swej mowie wstępnej - z najdziwniejszym zbiegiem okolicznoœci w całej naszej historii. Oto firma istniejšca już od lat, cieszšca się poważaniem, majšca szerokie powišzania i filie na całym œwiecie, dysponujšca udziałami w ponad tysišcu rozmaitego rodzaju spółek akcyjnych, zbankrutowała wskutek niespodziewanego spadku notowań pakietów, którymi była zainteresowana. Trzeba miesięcy, by ujawnić, kto ponosi odpowiedzialnoć za wyprzedaż, która doprowadziła do tej katastrofy. Tymczasem jednak - chociaż musi się to wydać godne pożałowania starym przyjaciołom zmarłego J.P. Brendera oraz jego syna - należy zadoćuczynić żšdaniom wierzycieli i zlikwidować majštek w drodze licytacji i innych stosownych kroków prawnych... Komandor Hughes z Międzyplanetarnych Tras Kosmicznych wszedł do gabinetu swego zwierzchnika w wojowniczym nastroju. Był to mężczyzna niewielkiego wzrostu, ale silnej budowy. Monstrum, przybrawszy teraz postać Louisa Dyera, wpatrywało się w niego z napięciem, zdajšc sobie sprawę z siły i energii tego człowieka. - Dostałeœ mój raport w sprawie Brendera? - zaczšł Hughes. Sobowtór Dyera podkręcił nerwowo wšsa, po czym podniósł niewielki skoroszyt i przeczytał na głos: - „Niebezpieczne ze względów psychologicznych... zatrudniać Brendera... Zbyt wiele ciosów na raz. Utrata majštku i pozycji... Nie pozostanie bez wpływu na psychikę... żadnego normalnego człowieka... w tych okolicznociach. We go do swego biura... okaż mu pomoc... daj jakš intratnš posadę i takie stanowisko, na którym niewštpliwie jego wielkie
zdolnoœci... ale nie na statku kosmicznym, gdzie wymagana jest wyjštkowa odpornoć, zarówno fizyczna, jak i psychiczna, a także przytomnoć umysłu i równowaga duchowa..." - To sš włanie te punkty, które chciałem podkrelić- przerwał Hughes. - Wiedziałem, że zrozumiesz, o co mi chodzi, Louis. - Oczywicie, że rozumiem - powiedział stwór, umiechajšc się z ponurym rozbawieniem; ostatnimi czasy nabrał pewnoœci siebie. - Twoje uczucia, pomysły, twoje zasady i metody pracy odcisnęły niezatarte piętno na twym sposobie myœlenia. Nigdy - dodał pospiesznie - nie miałem najmniejszej wštpliwoci co do słusznoci twego stanowiska. Jednak w tej sprawie nie ustšpię. Jim Brender nie przyjmie zwykłej posady oferowanej mu przez przyjaciół. To absurd proponować mu, aby podporzšdkował się komu, nad kim on pod każdym względem góruje. Dowodził już własnym jachtem kosmicznym i na matematycznej stronie tej roboty zna się lepiej niż cały nasz personel razem wzięty; a to wcale nie jest zarzut pod adresem naszego personelu. Brender dobrze zna trud lotów kosmicznych uważa, że tego mu właœnie teraz potrzeba. Dlatego, Peter, polecam ci - po raz pierwszy w cišgu naszej długoletniej współpracy - aby przydzielił go na frachtowiec F 4961 na miejsce Parellego, który doznał rozstroju nerwowego po tej dziwnej sprawie ze stworem z Kosmosu, jak to okrelił porucznik Morton. A propos, czy odnalazłe już... hm... tę... próbkę stwora? - Nie, szefie, zniknęła jeszcze tego samego dnia, kiedy przyszedłe jš obejrzeć. Przeszukalimy całe pomieszczenie wzdłuż i wszerz - to najdziwaczniejszy twór, jaki w życiu spotkałem. Przenika przez szybę tak łatwo jak wiatło. Można by nawet pomyleć, że to jaka forma wiatła; sam się wystraszyłem. To najwyższa faza rozwoju, łatwiej adaptujšca się do otoczenia niż cokolwiek innego, co do tej pory odkryto - a mówię to bez przesady. Ale wracajšc do sprawy Brendera, nie możesz mnie tak po prostu od tego odsunšć. - Nie rozumiem twego stanowiska, Peter. Dopiero po raz pierwszy wtršcam się do twojej roboty... - Złożę rezygnację - wykrztusił przyparty do muru mężczyzna. Potwór stłumił uœmiech. - Peter, przecież to ty dobierałe cały personel Tras Kosmicznych. To dzieło twego życia, nie możesz teraz tego zostawić, wiesz dobrze, że nie możesz... W jego słowach zabrzmiała leciutka nutka paniki, gdyż przez głowę Hughesa przemknšł po raz pierwszy wyrany zamysł złożenia rezygnacji. Włanie to przypomnienie jego osišgnięć i pasji zawodowej pocišgnęło za sobš takš falę wspomnień, że dopiero teraz Hughes uwiadomił sobie, jak dotkliwš ujmš była dlań ta groba wmieszania się w jego kompetencje. Monstrum w lot pojęło, co znaczyłoby odejcie z pracy tego człowieka: niezadowolenie załogi, szybkie rozeznanie się w sytuacji przez Jima Brendera i jego odmowa przyjęcia pracy. Pozostawało tylko jedno wyjœcie - aby Brender znalazł się na statku nie dowiedziawszy się, co się stało Ostatecznie potrzeba było tylko, aby odbył tę jednš jedynš podróż na Marsa. Stwór przemyliwał nad możliwocišprzybrania postaci Hughesa. Stwierdził jednak ze smutkiem, że to beznadziejna sprawa: zarówno Louis Dyer, jak i Hughes muszš być na miejscu aż do ostatniej chwili. - Ależ Peter, posłuchaj - zaczšł nie wiedzšc, co powiedzieć. Cholera! - typowa ludzka reakcja. Do szału doprowadzała go wiadomoć, że
Hughes uznał jego słowa za oznakę słaboci. Niepewnoć, niczym czarna chmura, zasnuła jego myœli. - Brender będzie tu za pięć minut; powiem mu, co sšdzę o tym wszystkim - warknšł Hughes, a stwór zrozumiał, że najgorsze już się stało. - Jeli nie pozwolisz tego mu powiedzieć, złożę wymówienie. Ja... o Boże... człowieku, twoja twarz! Pomieszanie i przerażenie ogarnęły monstrum równoczeœnie. Zrozumiało, że wobec groby fiaska całego jego planu twarz mu zaczyna się rozpływać. Zerwało się na równe nogi, uwiadamiajšc sobie straszliwe niebezpieczeństwo. Sekretariat znajdował się tuż za matowym szkłem drzwi; pierwszy krzyk Hughesa natychmiast sprowadziłby pomoc. Wydajšc z siebie na pół szloch, stwór usiłował nadać swej ręce formę metalowej pięœci, ale w gabinecie nie było żadnego metalu, którego kształt mogłaby przybrać. Stało tam tylko masywne klonowe biurko. Z chrapliwym okrzykiem stwór przesadził je, starajšc się wbić drewniany szpic w gardło Hughesa. Ten zaklšł, zdumiony, i schwycił laskę ze wciekłš siłš. Z zewnštrz dotarły naraz odgłosy zgiełku, słychać było krzyki, tupot nóg... Brender zaparkował samochód w pobliżu statku kosmicznego. Stał przez chwilę - nie dlatego, żeby miał jakie wštpliwoci. Jego sytuacja była beznadziejna i dlatego potrzebna mu była choćby najmniejsza szansa. Sprawdzenie, czy marsjańskie miasto Li zostało odkryte, nie zajmie mu zbyt wiele czasu. Jeœli tak - będzie mógł odzyskać swš fortunę. Ruszył szybko w kierunku statku. Kiedy zatrzymał się na pasie startowym wiodšcym do otwartych drzwi F 4961 - olbrzymiej kuli z błyszczšcego metalu, o œrednicy stu metrów - zauważył biegnšcego ku niemu jakiego mężczyznę. Rozpoznał w nim Hughesa. Monstrum, będšce teraz Hughesem, zbliżyło się, usiłujšc zachować spokój. Zdawało mu się, że cały wiat stał teraz w ogniu krzyżujšcych się sił przycišgania. Stwór aż się skulił pod naporem myli ludzi tłoczšcych się teraz w popłochu w gabinecie, który włanie przed chwilš opucił. Poszło jak najgorzej; wcale nie zamierzał robić tego wszystkiego, do czego teraz już był zmuszony. Pragnšł większš częć podróży na Marsa spędzić w postaci pęcherza metalu na zewnętrznej powłoce statku. Opanował się z wielkim wysiłkiem. - Zaraz odlatujemy - powiedział. - Ależ to znaczy - zdziwił się Brender - że będę musiał wyznaczyć nowš orbitę w najtrudniejszych... - Właœnie - przerwał mu niby-Hughes. - Wiele słyszałem o pańskich zdolnoœciach matematycznych. Pora tego dowieć w praktyce. Brender wzruszył ramionami. - Nie widzę przeszkód. Ale, co się stało, że leci pan ze mnš? - Zawsze latam z nowymi. To brzmiało logicznie. Brender wszedł na pas startowy, Hughes posuwał się tuż za nim. Potężne przycišganie metalu sprawiało mu ból, pierwsze rzeczywiste odczucie, jakiego nie dowiadczał od dawna. Przez cały miesišc będzie teraz musiał stawiać opór przycišganiu, by zachować postać Hughesa i jednoczenie wypełniać setki różnych obowišzków. Ból targał nim do głębi, druzgoczšc całš pewnoć siebie, jakiej nabrał będšc człowiekiem. A potem, wchodzšc w lad za Brenderem na statek, usłyszał z tyłu okrzyki. Obejrzał się pospiesznie. Za nim, z kilku wyjć, wylewała się rzeka ludzi biegnšcych w kierunku statku. Brender znajdował się już
kilka metrów w głębi korytarza. Z piskiem przypominajšcym szloch monstrum wskoczyło do rodka i pocišgnęło za dwignię, zatrzaskujšc drzwi. Znajdowała się tam też zapasowa dwignia włšczajšca tarcze antygrawitacyjne. Jednym szarpnięciem stwór przesunšł dwignię do oporu. Natychmiast doznał uczucia nieważkoci i wrażenia, że spada. Przez olbrzymie okno dostrzegł migajšce w przelocie lotnisko, na którym mrowiło się od ludzi. Widać było wzniesione ku górze blade twarze, machanie rękami. Potem obraz zniknšł w oddali, gdy statek zawibrował od huku silników rakietowych. - Mam nadzieję - odezwał się Brender, gdy Hughes wszedł do sterowni - że chciał pan, abym włšczył silniki. - Owszem - odparł stwór ochryple. - Całš matematycznš stronę zostawiam panu. Nie omielił się przebywać zbyt blisko metalowych silników, nawet w obecnoci Brendera, która ułatwiała mu zachowanie ludzkiej postaci. Ruszył pospiesznie korytarzem. Najlepszym miejscem będzie izolowana sypialnia. Nagle przestał gnać na łeb na szyję i przystanšł, kołyszšc się na czubkach palców. Ze sterowni, z której dopiero co wyszedł, dotarła doń myl Brendera. Potwór omal nie zatracił swych kształtów, gdy z przerażeniem zorientował się, że Brender siedzi przy radiu, odpowiadajšc natarczywe wezwanie z Ziemi. „Hughes" wpadł do sterowni i stanšł jak wryty. W jego szeroko otwartych oczach malowało się całkiem ludzkie przerażenie. Brender błyskawicznie odwrócił się od radia. W ręku trzymał rewolwer. Stwór odebrawszy myl człowieka zrozumiał, że Brenderowi zaczyna już witać w głowie. To ty jesteœ tym... stworem - wykrzyknšł Brender - który przyszedł do mnie do biura, opowiadał o liczbach pierwszych i o krypcie Bestii! Przesunšł się w bok, by zastawić sobš drzwi na korytarz. Odsłonił przy tym teleekran, na którym widział twarz prawdziwego Hughesa. W tejże chwili Hughes spostrzegł sobowtóra. - Brender! - wrzasnšł - to ten właœnie potwór, którego Morton i Parelli widzieli podczas swej podróży z Marsa. On jest odporny na działanie wysokich temperatur i œrodków chemicznych, ale jeszcze nie próbowalimy kul. Strzelaj, prędko! Za dużo metalu, za dużo chaosu. Twór skamlšc zaczšł się rozpływać. Przycišganie metalu zniekształciło go straszliwie, przeobrażajšc w ciężki półmetal. Bronišc się przed deformacjš miał wcišż jeszcze, niczym rakowatš narol, bulwiastš głowę z na pół znikajšcym jednym okiem i wężowatymi ramionami doczepionymi do półmetalicznego ciała. Instynktownie starał się przesunšć bliżej Brendera, którego przycišganie pomagało mu zachować ludzkš postać. Półmetal stał się teraz bezkształtnš masš ciała ludzkiego, usiłujšcš wrócić do uprzedniego wyglšdu. - Słuchaj, Brender! - głos Hughesa był natarczywy - zbiorniki paliwa w maszynowi zrobione sš z supermetalu. Jeden jest pusty. Poprzednim razem schwytalimy fragment tego stwora i on nie mógł się wydostać z małego pojemnika z supermetalu. Gdyby ci się udało zapędzić monstrum do zbiornika, kiedy ono straci nad sobš kontrolę, co zdaje się przydarza mu się bardzo łatwo... - Najpierw wypróbuję na nim działanie ołowiu! - warknšł Brender łamišcym się głosem.
Bach! Z na pół uformowanej szczeliny ust wyrwał się krzyk. Monstrum cofnęło się; jego nogi rozpłynęły się w szarš, ciastowatš masę. - Boli, co? - zgrzytnšł Brender. - Jazda do maszynowni, ty cholerny potworze, do zbiornika! - Dalej, dalej! - popędzał Hughes z teleekranu. Brender znowu wystrzelił. Stwór wydał żałosny pisk i cofnšł się jeszcze bardziej. Znów stał większy, bardziej podobny do człowieka. A w jego karykaturalnej dłoni pojawił się karykaturalny rewolwer. Uniósł nie dokończonš, nie uformowanš jeszcze broń. Rozległ się huk wystrzału i krzyk potwora. Rewolwer - bezkształtny strzęp - upadł na podłogę, Drobina szarej masy, w którš się zmienił, zawzięcie pełzła w stronę macierzystego ciała i niczym monstrualna rakowata narol przywarła do jego prawej stopy. Wtedy to po raz pierwszy potężne, złe umysły, które stworzyły monstrum, podjęły wysiłek, by opanować swego robota. Z furiš, chociaż przy wiadomoci, że całš grę trzeba prowadzić z rozwagš, Kontroler zmusił przerażonego i całkowicie złamanego stwora do podporzšdkowania się jego woli. Bolesny jęk rozdarł powietrze, gdy owa przemiana została wymuszona na niestabilnych elementach. W jednej chwili monstrum już stało jako sobowtór Brendera, jednak zamiast rewolweru wyrósł mu w potężnej ręce wiecšcy metalowy pręt. Błyszczšcy jak lustro, lnił każdš fasetš niczym jaki niezwykły klejnot. Metal emanował słabe, nieziemskie promieniowanie. Tam, gdzie przedtem stało radio, a także ekran z twarzš Hughesa ziała teraz wielka dziura. Brender z desperacjš raził stojšcš przed nim postać gradem kul, ale monstrum, choć zadrżało, wpatrywało się weń nietknięte. wiecšcš broń skierowało w stronę człowieka. - Kiedy już skończysz strzelać - odezwało się - może będziemy mogli porozmawiać. Głos brzmiał tak łagodnie, że Brender, w napięciu oczekujšcy œmierci, ze zdziwienia opucił broń. - Nie masz powodu do obaw - cišgnęło dalej monstrum. – Ten, którego tu widzisz i słyszysz, to android, tak przez nas zaprojektowany, by mógł działać w waszym wymiarze i przestrzeni. Kilkoro z nas pracuje tu w wyjštkowo trudnych warunkach nad utrzymaniem z tobš kontaktu, więc muszę się streszczać. Żyjemy w wymiarze, gdzie czas płynie nieskończenie wolniej od waszego. Dzięki systemowi synchronizacji ustawilimy liczbę tych wymiarów tak, bymy mogli się z tobš porozumieć, mimo że jeden nasz dzień to milion waszych lat. Naszym celem jest uwolnienie Kalorna z marsjańskiej krypty. Został on przypadkowo schwytany w zakrzywieniu czasu, które sam spowodował, i spadł na planetę, którš nazywacie Marsem. Marsjanie całkiem niepotrzebnie wystraszyli się jego potężnych rozmiarów i skonstruowali dlań szatańskie więzienie. Potrzebna jest nam wiedza matematyczna odpowiadajšca waszemu wymiarowi i przestrzeni by go uwolnić. Łagodny głos mówił dalej, żarliwie, ale bez natarczywoœci, z naleganiem, ale przyjanie. Mówca ubolewał, że android zabijał istoty ludzki Szczegółowiej wyjanił, że każda przestrzeń oparta jest na innych systemach liczbowych - niektóre na ujemnych, inne na dodatnich, a jeszcze inne na mieszanych - całoć za jest nieskończenie różnorodna. I każda przestrzeń rzšdzi się prawami swojej matematyki. Siła ieis nie jest w gruncie rzeczy niczym tajemniczym. To po prostu przepływ z jednej przestrzeni do drugiej będšcy efektem różnicy potencjałów. Ten przepływ jest jednš z sił uniwersalnych, które może
zrównoważyć jedynie inna siła. To jej włanie użył mówišcy przed kilkoma minutami. Supermetal jest rzeczywicie super. W swoim wszechwiecie majš podobny metal, złożony z atomów ujemnych. W mózgu Brendera odczytał, że Marsjanie nie znali liczb ujemnych, a więc musieli budować ze zwykłych atomów. Może to być i tak zrobione, chociaż nie tak łatwo. - Problem więc sprowadza się do tego - zakończył - że ziemska matematyka musi nam wskazać, jak dysponujšc naszš uniwersalnš siłš moglibymy doprowadzić do rozwišzania - czyli podziału - najwyższej liczby pierwszej, by drzwi się otworzyły. Możesz zapytać, jak znaleć podzielnik liczby pierwszej, skoro jest podzielna jedynie przez siebie i przez jeden. Ten problem jest dla waszego systemu liczbowego rozwišzywalny tylko przez waszš matematykę. Zrobisz to dla nas? Brender schował rewolwer do kieszeni. Był zupełnie spokojny. - Wszystko to brzmi logicznie i szczerze - rzekł. - Przecież gdybyœcie chcieli narobić nam kłopotu, wystarczyłoby przysłać na Ziemię więcej istot z waszej rasy. Oczywicie trzeba będzie to przedstawić Radzie... - W takim razie sprawa jest beznadziejna, Rada nie wyrazi zgody... - Więc spodziewacie się, że ja pójdę na to, czego waszym zdaniem nie zaakceptuje najwyższy organ władzy w naszym systemie? - wykrzyknšł Brender. - Na tym włanie polega istota rzšdów demokracji: rzšd nie może sobie pozwolić na narażanie życia obywateli. Taka jest tutejsza władza; jej przedstawiciele poinformowali nas kiedy w podobnej sytuacji, że nie biorš pod uwagę ewentualnoœci uwolnienia nieznanej bestii. Co wcale nie znaczy, że jednostka nie mogłaby sobie pozwolić na takie ryzyko, na jakie rzšdowi pójć nie wolno. Zgodziłe się z nami, że nasze argumenty sš logiczne. Jaki zatem porzšdek stosujš ludzie w swym postępowaniu, jeœli nie logiczny? Kontroler, za porednictwem androida, czujnie ledził myli Brendera. Zauważył jego rozterkę i niezdecydowanie przeciwstawiajšce się Prawdziwie ludzkiemu odruchowi - chęci niesienia pomocy, wynikajšcej z przewiadczenia, że nie ma w tym żadnego ryzyka. Kontroler pomylał, że to nierozsšdne - ufać przesadnie logice w postępowaniu z ludŸmi. - Możemy ci zaoferować... wszystko - przynaglał. - Jeli się zgodzisz, za chwilę przeniesiemy ten statek na Marsa, nie w trzydzieœci dni, lecz w trzydzieci sekund. Wiedzę o tym, w jaki sposób tego dokonamy, zachowasz dla siebie. Będziesz na Marsie jedynš osobš wiedzšcš o istnieniu starożytnego miasta Li, którego centralnym miejscem jest Krypta Bestii. W miecie tym zostanš dokonane znaleziska o wartoci dosłownie miliardów dolarów, wykonane z supermetalu, i zgodnie z prawem ziemskim, połowa będzie należeć do ciebie. Odzyskawszy swš fortunę będziesz mógł wrócić na Ziemię jeszcze tego samego dnia. Twarz Brendera była kredowobiała. Android niechętnie ledził tok jego myli; wspomnienie nagłej katastrofy, która doprowadziła do nędzy całš jego rodzinę. Brender podniósł wzrok. - Dobrze - powiedział - zrobię, co w mojej mocy. Ponury łańcuch górski opadał w kotlinę czerwonawoszarego piasku. Słaby podmuch marsjańskiego wiatru wzniósł obłoczek piasku pod budowlš. I to jakš budowlš! Z daleka wydawała się po prostu duża. Wznosiła się ledwie na trzydzieci metrów nad pustyniš - miała trzydzieœci metrów wysokoci i pięćset metrów rednicy. Musiała jednak sięgać na głębokoć tysięcy metrów pod tym niespokojnym oceanem piasku, by zachować tę doskonałš harmonię, to pełne gracji bajeczne piękno, jakie dawno wymarli
już Marsjanie nadawali wszystkim swoim konstrukcjom mimo ich masywnoœci. Brender poczuł się naraz mały i znikomy, gdy rakiety jego skafandra z łoskotem niosły go na wysokoœci kilku metrów ponad piaskiem w kierunku tej niezwykłej budowli. Z bliska brzydota pionowych cian cudownie zatracała się w bogactwie ornamentów. Kolumny i pilastry w grupach i skupiskach rozbijały płaszczyznę fasady, schodziły się i znów rozbiegały. Płaska powierzchnia œcian i dachu przeistaczała się w bogactwo ornamentów i pseudosztukaterii, znikała i załamywała się w grze wiateł i cieni. Stwór szybował obok Brendera. - Widzę, że podchodzisz poważnie do całej sprawy - powiedział jego Kontroler - ale ten android chyba nie jest w stanie analizować abstrakcyjnego mylenia, więc nie mam pojęcia, jakim torem idš twoje spekulacje. Wydajesz się zadowolony. - Chyba znalazłem rozwišzanie - odpowiedział Brender – ale najpierw chciałbym obejrzeć zamek zegarowy. Lecimy. Wznieli się w górę, opadajšc tuż poza krawędziš budowli. Brender ujrzał rozległš płaszczyznę, a w samym rodku... Zaparło mu dech z wrażenia. Słaby blask dalekiego marsjańskiego słońca padał na budowlę umieszczonš na czym, co wyglšdało na rodek wielkich drzwi. Konstrukcja ta miała około piętnastu metrów wysokoci; zdawało się, że tworzyły jš ćwiartki koła stykajšce się w rodku, który stanowiła metalowa strzałka wzniesiona pionowo w górę. Ostrze tej strzałki nie było z litego metalu; wyglšdało raczej to, jakby metal rozdzielał się na dwie częœci, które zakrzywiały się i znów schodziły. Ale nie całkiem: rozdzielał je odstęp o szerokoci około pół metra. Przebiegał między nimi ledwie widoczny, cienki zielony płomyk ieis. - Zamek zegarowy! - pokiwał głowš Brender. - Spodziewałem się, że tak wyglšda, chociaż przypuszczałem, że będzie większy i solidniejszy. - Nie daj się zwieć jego pozornej kruchoci- odezwał się Kontroler. - Teoretycznie siła supermetalu jest nieograniczona, a siłę ieis może zrównoważyć tylko wartoć ogólna, o której wspominałem. Dokładny skutek jest niemożliwy do przewidzenia, ponieważ wišże się to z tymczasowym przestawieniem całego systemu liczbowego, na jakim dany sektor przestrzeni jest zbudowany. A więc powiedz nam teraz, co robić. - Dobrze. - Brender opadł na wydmę i wyłšczył tarcze grawitacyjne. Leżšc na wznak, patrzył w zamyleniu w błękitnoczarne niebo. Na chwilę opuciły go wszelkie wštpliwoci, troski i lęki. Odprężył się i zaczšł: - Marsjańska matematyka, podobnie jak matematyka Euklidesa i Pitagorasa, opierała się na wielkoci nieskończonej. Nie obejmowała liczb ujemnych. Tymczasem na Ziemi, poczynajšc od Kartezjusza, rozwijała się matematyka analityczna. Wielkoć i wymiary postrzegalne zostały zastšpione przez wartoci zmienne między ustawieniami w przestrzeni. Dla Marsjan istniała tylko jedna liczba pomiędzy 1 i 3. W rzeczywistoci jest ich bardzo wiele. Wraz z wprowadzeniem pojęcia pierwiastka kwadratowego z minus 1 - czyli liczby urojonej i - i zbiorów liczb, matematyka ostatecznie przestała być naukš tylko o wielkoœciach dostrzegalnych. Jedynie intelektualny krok od wartoci nieskończenie małej do dolnej granicy każdej możliwej wielkoci skończonej wprowadziło pojęcie liczby zmiennej, która znajduje się poniżej każdej możliwej do wyznaczenia liczby, nie będšcej zerem.
Liczba pierwsza, będšca wyobrażeniem wielkoœci czystej, nie istnieje w matematyce realnej, ale w tym przypadku została œciœle powišzana z realnociš siły ieis. Marsjanie znali ieis jako bladozielony przepływ o długoci około pół metra i mocy, powiedzmy, tysišc koni mechanicznych (w rzeczywistoœci wynosi to 51,35 centymetrów i 1021,23 koni mechanicznych, ale to nieważne). Wytworzona moc nigdy się nie zmieniała, długoć także, z roku na rok, od dziesištków tysięcy lat. Marsjanie przyjęli więc tę długoć za podstawowš miarę i nazwali jš 1 ell, przyjęli też moc za jednostkę mocy i nazwali jš 1 rb. Z powodu całkowitej niezmiennoœci przepływu uznali go za wieczny. Następnie uznali, że nic nie może być wieczne, nie stajšc się liczbš pierwszš. Cała ich matematyka opierała się na liczbach, którym można ustalić dzielnik, to jest które mogš być rozdrobnione, zniszczone, sprowadzone do wartoci niższych; oraz na liczbach bez dzielników - które nie mogš być rozdrobnione czy podzielone na mniejsze grupy. Każda liczba, która ma dzielnik, nie może być nieskończonš. Wobec tego liczba nieskończona musi być liczbš pierwszš. Dlatego też skonstruowali zamek zintegrowany wzdłuż linii ieis, by działał, gdy już ieis przestanie przepływać - co mogłoby nastšpić, gdy nastanie koniec Czasu, pod warunkiem, że nikt by go wczeœniej nie naruszył. By tego uniknšć, ukryli mechanizm przepływu w supermetalu, który nie ulega zniszczeniu ani korozji. Według zasad ich matematyki to wystarczyło. - Ale ty znalazłe rozwišzanie - odezwał się niecierpliwie stwór. - Po prostu: Marsjanie ustalili wartoć przepływu na 1 rb. Jeli nastšpi zakłócenie przepływu bez względu na to jak małego stopnia, nie jest to już rb, lecz co mniejszego. Przepływ, który jest wartociš ogólnš, staje się czym mniejszym, mniej niż nieskończonociš. Liczba pierwsza przestaje być liczbš pierwszš. Przypućmy, że zakłócenie nastšpi w takim stopniu: najwyższa pierwsza minus 1. Zatem będzie to liczba podzielna przez 2. W gruncie rzeczy ta liczba, podobnie jak większoć dużych wartoci, natychmiast rozpadnie się na tysišce częci, to jest, będzie podzielna przez dziesištki tysięcy mniejszych liczb. Jeœli czas teraniejszy trafi gdzie w pobliże jednego z tych miejsc rozpadu, drzwi otworzš się natychmiast, o ile uda się wywołać takie zakłócenie, że jeden z dzielników wystšpi w teraŸniejszoœci. - To zupełnie jasne - w głosie Kontrolera brzmiała satysfakcja; sobowtór Brendera umiechnšł się z triumfem. - Teraz możemy użyć naszego androida do wytworzenia wartoci ogólnej; Kalorn już wkrótce będzie wolny. - Zamiał się głono.- Biedny android broni się przed unicestwieniem, ale ostatecznie to przecież tylko maszyna i to nie najlepsza. Poza tym on nam przeszkadza we właœciwej recepcji twoich myli. Posłuchaj jego wrzasku, gdy będę mu nadawał nowy kształt. Te słowa wypowiedziane z zimnš krwiš zmroziły Brendera, cišgajšc go z wyżyn abstrakcyjnego mylenia. Dzięki intensywnej pracy mózgu naraz z wielkš wyrazistociš dostrzegł co, co wczeniej umknęło jego uwadze. - Chwileczkę - powiedział. - Jak to możliwe, że ten wasz robot żyje teraz w tym samym wymiarze, co ja, podczas gdy Kalorn nadal żyje waszym? - Słuszne pytanie. - Twarz stwora wykrzywił triumfujšcy umieszek, podczas gdy Kontroler mówił dalej: - Widzisz, mój drogi Brenderze, zostałe oszukany. To prawda, że Kalorn żyje w naszym sektorze czasu, ale tak się stało z powodu błędu w naszej maszynie. Urzšdzenie, które skonstruował Kalorn, było wystarczajšco wielkie, by go
przetransportować, nie miało jednak mechanizmu adaptacyjnego, który by go mógł przystosować do każdej nowej przestrzeni, w jakiej się znajdzie. Efekt był taki, że został on wprawdzie przetransportowany, ale nie zaadaptowany. Oczywicie my, jego pomocnicy, moglimy przetransportować co tak małego jak android, ale nie mamy pojęcia o konstrukcji maszyny Kalorna. Krótko mówišc, moglimy użyć tego, co z niej zostało, ale tajemnica jej konstrukcji jest zamknięta w naszym własnym specyficznym supermetalu i w mózgu Kalorna. Jej wynalezienie przez Kalorna to jeden z tych przypadków, które zdarzajš się raz na milion lat naszego czasu. Teraz, gdy już podałe nam metodę uwolnienia Kalorna, będziemy mogli zbudować niezliczonš iloć maszyn międzyprzestrzennych. Naszym celem jest opanowanie wszystkich przestrzeni, wszystkich planet - zwłaszcza zamieszkanych. Chcemy być władcami absolutnymi całego Wszechœwiata. Ironiczny głos zamilkł. Brender wcišż leżał, zdjęty grozš. Przerażenie to wywołały dwa powody - częœciowo potworny plan Kontrolera, a częciowo myl pulsujšca w jego mózgu. Jęknšł, uprzytomniwszy sobie, że ta ostrzegawcza myœl zostanie przechwycona przez automatycznie odbierajšcy mózg robota. Zaraz, brzmiała ta myœl, to wprowadza dodatkowy czynnik: czas... Dał się słyszeć krzyk potwora, gdy został przemocš rozłożony. Krzyk przeszedł w zdławiony szloch, potem zapadła cisza. Na wielkiej szarobršzowej powierzchni piasku i supermetalu leżało zagadkowe urzšdzenie z błyszczšcego metalu. Metal zalnił i urzšdzenie wzniosło się w górę. Dosięgnęło czubka strzałki i osiadło na zielonym płomieniu ieis. Brender szarpnšł swš tarczę antygrawitacyjnš i skoczył na równe nogi. Ten gwałtowny ruch uniósł go kilkadziesišt metrów w górę. Jego rakiety trzaskały ogniem; zacisnšł zęby, czujšc ból przyspieszenia. W dole pod nim olbrzymie drzwi zaczęły się otwierać, coraz szybciej i szybciej upodabniajšc się do koła zamachowego. Piasek wystrzelił na wszystkie strony, jakby wzniesiony miniaturowš burzš. W pełnym przyspieszeniu Brender uskoczył w bok. W samš porę! Najpierw siła odrodkowa odrzuciła maszynę-robota z ogromnego koła. Potem drzwi odpadły i wirujšc w zawrotnym tempie uniosły się w górę i zniknęły w oddali. Z czeluci grobowca wyleciał obłok czarnego pyłu. Opanowujšc przerażenie, lecz z ogromnš ulgš Brender podskoczył do miejsca, w którym robot upadł na piasek. Zamiast błyszczšcego metalu leżał tam zaniedziały kawałek złomu. Metal zafalował leniwie, przybierajšc niby-ludzkš postać. Jego ciało pozostało szare, pofałdowane, jakby gotowe za chwilę rozpać się ze staroci. Monstrum usiłowało stanšć na pofałdowanych nogach, ale nie mogło się podnieć. Jego usta poruszały się, bełkocšc: - Odebrałem twoje ostrzeżenie, ale im nie przekazałem. Teraz Kalorn nie żyje. Odkryli prawdę od razu, gdy to się stało. Nadszedł Koniec Czasu... - głos zamarł. - Tak, nadszedł koniec czasu - podjšł Brender - kiedy przepływ był przez chwilę mniejszy niż wieczny; doszedł do punktu, który wystšpił kilka minut wczeœniej. - Byłem... tylko częciowo... pod ich... wpływem; Kalorn cały czas... Nawet gdyby im się to udało... upłynš lata, zanim... wynajdš innš maszynę... a jeden rok u nich to... miliardy waszych... Nie powiedziałem im... Odebrałem twojš myl... ale nie... przekazałem im... - Ale dlaczego? Dlaczego?
- Bo oni sprawili mi ból. Chcieli mnie zniszczyć. Bo... chciałem być... człowiekiem. Być... kimœ! Ciało rozpłynęło się. Spłynęło powoli w kałużę jakby szarej lawy. Lawa pofałdowała się, rozpadła na suche, kruche kawałki. Brender dotknšł jednego. Rozsypał się w drobny pył. Brender objšł wzrokiem ponurš pustynnš kotlinę i powiedział na głos, z politowaniem: - Biedny Frankenstein! Potem odwrócił się i wzniósł w górę, lecšc w kierunku odległego statku kosmicznego.