uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 879 898
  • Obserwuję823
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 122 273

Alfred Hitchcock - Brudny interes

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :844.2 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

uzavrano
EBooki
A

Alfred Hitchcock - Brudny interes.pdf

uzavrano EBooki A Alfred Hitchcock
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 70 stron)

ALFRED HITCHCOCK BRUDNY INTERES NOWE PRZYGODY TRZECH DETEKTYWÓW Przełożył: Aleksander Minkowski

2 ROZDZIAŁ 1 Triumfalny powrót bankruta Sala konferencyjna w biurowcu “PEN Co” w Beverly Hills była nabita po brzegi re- porterami. Spodziewano się sensacji. Czy prezes firmy, Ralf Scott, ogłosi upadłość? Może chce publicznie oddać się w ręce policji? Kogoś oskarżyć o swoje bankructwo? Trzej Detektywi stali pod ścianą w pobliżu wejścia na salę. Fotele przeznaczono dla dziennikarzy zaproszonych na konferencję prasową, ale wstęp był wolny. Pan Andrews, ojciec Boba, siedział w pierwszym rzędzie: jako reporterowi “Los Angeles Sun” przysłu- giwało mu na spotkaniach z prasą jedno z eksponowanych miejsc. Na głowie miał swo- ją nieodłączną baseballową czapeczkę, na kolanach notatnik i dyktafon. — Może by tak wyskoczyć na hamburgera? — zaproponował Jupiter Jones. — Zdą- żymy wrócić przed końcem. Nie pasjonują mnie bajeczki bankrutów. — A twoja dieta? — zapytał Pete Crenshaw, prawa ręka szefa trzyosobowej spółki detektywistycznej. — Mam dobę przerwy między dietami — mruknął szef, dotykając podwójnego pod- bródka. — Ostatnio zrzuciłem parę kilo. — Sprytnie to ukrywasz — uśmiechnął się Pete. Jupe udał, że nie dosłyszał. Miał wściekłą chęć na soczystego hamburgera z keczu- pem. Na podwójnego, ściśle mówiąc. — Lepiej zostańmy — powiedział Bob Andrews. — Według ojca zanosi się na bom- bę. Była punkt dziesiąta, gdy na podium wszedł sprężystym krokiem prezes Ralf Scott. Rudawy, drobny, w nienagannie skrojonym kremowym garniturze, z płaską twarzą ja- śniejącą zadowoleniem. Tuż za nim stanęło dwoje: miedzianowłosa dziewczyna o sen- nych, jakby nieobecnych oczach i bardzo śniady mężczyzna w arabskiej chuście na gło- wie, ale ubrany po europejsku, z wysmakowaną elegancją. — Zaprosiłem państwa, aby rozwiać bałamutne plotki o bankructwie “PEN Co” — zaczął Ralf Scott i ogarnął nabitą salę ciepłym, trochę naiwnym i dobrotliwym spoj-

3 rzeniem. — Krążyły już pogłoski o moim aresztowaniu, przepowiadano, że popełnię sa- mobójstwo. To prawda, że “PEN Co” popadła w długi i utraciła płynność finansową, ale ja nie przestawałem wierzyć, że poradzimy sobie. I oto stało się! — Wyjął z kieszeni do- kument, zademonstrował dziennikarzom: — Ten kontrakt opiewa na miliony dolarów. Wkrótce będą następne. Moja firma przekroczyła próg niewyobrażalnego sukcesu. A wszystko dzięki temu gadżetowi, opa- tentowanemu przez “PEN Co”. Prezes Scott znowu sięgnął do kieszeni i uniósł wysoko nad głową gruby koloro- wy długopis. Pozwolił zebranym zdziwić się, potem zbliżył długopis do mikrofonu: za- brzmiała skoczna melodia “Jingle bells”. — Nasze grające długopisy podbiły serca wszystkich państw arabskich — zakomu- nikował triumfalnie. — Są upragnionym gadżetem na całym Bliskim i Środkowym Wschodzie. Potwierdziły to badania rynków. Kraje islamskie ogarnia długopisowe sza- leństwo, a moja firma mu sprosta. Pojutrze odpływa do Bahtiaru kolejna wielka par- tia grających długopisów. — Wyciągnął ramię w kierunku stojącego obok mężczyzny w arabskiej chuście. — Przedstawiam państwu księcia Ahmeda ibn Rahmana z Bah- tiaru, prezesa “B.M.C. Inc.”, naszego partnera w tamtej części świata, ambasadora grają- cych długopisów. Książę Ahmed skłonił się lekko i coś powiedział po arabsku. Na podium wskoczył sekretarz księcia, łysy olbrzym z sumiastym czarnym wąsem i przetłumaczył do mikro- fonu: — Moi rodacy dziękują Ameryce za to cudowne śpiewające pióro. Prezes Scott poinformował dziennikarzy, że książę Ahmed jest znanym dobroczyń- cą, założycielem fundacji “Szczęście Dzieciom”, i że zamierza zbudować Centrum Dzie- ci Świata na przedmieściach Los Angeles, a “PEN Co” rozważa możliwość ofiarowania fundacji terenów pod tę budowę. Za chwilę córka prezesa, Lily — tu wskazał na rudo- włosą dziewczynę o sennych nieobecnych oczach — podpisze z przedstawicielem zna- nej agencji nieruchomości umowę potwierdzającą kupno tych terenów. Na podium wszedł przedstawiciel z plikiem dokumentów gotowych do podpisania i zbliżył się do Lily Scott. Jupe trącił łokciem Boba. — Spójrz na księcia... Coś tu jest nie tak. Książę miał zmarszczone brwi. Pochylił się do swego sekretarza stojącego przy po- dium i coś mruknął. Łysy olbrzym wspiął się na podwyższenie. — O ile mojemu szefowi wiadomo, dziś miały być podpisane dwa dokumenty. Umo- wa potwierdzająca kupno i akt przekazania terenów fundacji “Szczęście Dzieciom”. — Oczywiście — przytaknął prezes Scott. — Akt darowizny moja córka podpisze na osobnej uroczystości, z udziałem władz Los Angeles.“PEN Co” zamierza wydać z tej okazji bankiet. Liczymy na obecność państwa — zwrócił się do dziennikarzy.

4 — Coś tu jest nie tak — powtórzył szeptem Jupe, przypatrując się twarzy wąsatego olbrzyma, skamieniałej w gniewnym grymasie, i zaciśniętym wargom księcia Ahmeda. Lily Scott apatycznie podeszła do stolika i we wskazanym przez ojca miejscu podpi- sała dokument grającym długopisem. Zadźwięczały dzwoneczki “Jingle bells”. Błysnę- ły flesze. Scott coś szepnął córce. Zwróciła się twarzą do reporterów i uśmiechnęła się jak lalka. Dziewczęta w kolorowych minispódniczkach ruszyły przez salę z koszyczkami peł- nymi grających długopisów, rozdając je obecnym. Długonoga brunetka podeszła do Boba — właśnie do Boba, do jego czarującego uśmiechu, uwodzicielskiego spojrzenia a la Redford — i zachęciła do wzięcia pióra. Jupe go ubiegł, wziął dwa. Pete zadowolił się jednym. — Spójrz na nią — długonoga ruchem głowy wskazała na Lily Scott. — Ale podob- na, co? — Do kogo? — nie zrozumiał Bob. — No, do tej. Bob nadal nie rozumiał, Jupe trochę tak: miał fotograficzną pamięć, gdzieś widział ostatnio prawie identyczną twarz. Ale gdzie? Reporterzy ruszyli do szturmu, zasypując Scotta pytaniami. Chcieli dociec, jak do- chodzi do cudu z przemianą bankructwa w sukces. Trzej Detektywi wymknęli się z sa- li. Przy hamburgerach w “McDonald’sie” zgodzili się z Jupiterem, że coś tu jest nie tak. Książę i jego łysy sekretarz też opuścili konferencję prasową, najwyraźniej wściekli. Pre- zes Scott nie próbował ich zatrzymać. Stali teraz przed biurowcem “PEN Co”, rozma- wiając o czymś — chłopcy obserwowali ich przez szybę restauracji położonej naprze- ciw. Po chwili podjechała czarna limuzyna z arabską rejestracją, książę wsiadł do środ- ka, a sekretarz zawrócił do budynku. — Chętnie posłuchałbym, jak rozmawia w cztery oczy ze Scottem — powiedział Jupe, dojadając hamburgera. — Użyj moich uszu — zaproponował Bob Andrews. — Może posłuchasz. Konferencja prasowa dobiegała końca. Bob wjechał windą na najwyższe piętro, gdzie mieścił się gabinet prezesa. Na końcu korytarza wyłożonego grubym turkusowym dy- wanem zobaczył plecy łysego: stał przy oknie i najwyraźniej czekał na Scotta. Bob zjechał piętro niżej i stąpając na palcach wspiął się po schodach na górę. Ol- brzym go nie zauważył. W sekretariacie nie było nikogo, sekretarka towarzyszyła sze- fowi na konferencji. Bob rozejrzał się po gabinecie prezesa: elegancja, rattanowe me- ble, panoramiczne okno z widokiem na Bulwar Zachodzącego Słońca i ciemnozielone wzgórza Beverly Hills. Dojrzał boczne drzwi. Za nimi znajdowała się marmurowa ła- zienka ze złoceniami i toaleta, też z różowego marmuru, z pozłacanym sedesem. Bob ukrył się w toalecie, drzwi pozostawił nie domknięte.

5 Nie musiał długo czekać. Usłyszał głosy, potem przez szparę w drzwiach dostrzegł Ralfa Scotta i łysego z wąsami. Scott zamknął drzwi do sekretariatu. — Czym mogę służyć, panie Ramirez? — zapytał. — Miało być inaczej — powiedział olbrzym. — Książę jest zawiedziony. Nie rozumie roli pańskiej córki. — Młoda dama pasuje do fundacji dobroczynnej bardziej niż ja. — Księciu nie pasuje opóźnienie z aktem darowizny gruntów. Co to za sztuczka, Scott? — Moja Lily nie umie się spieszyć. Jest z natury powolna i trochę kapryśna, ale to do- bre dziecko. — Jak mam rozumieć “trochę kapryśna”? — zapytał chrapliwie Ramirez. — Liczę, że nie zmieni jednak zdania i podaruje księciu Ahmedowi obiecane tereny. Choć bardzo jej się podobają te pomarańczowe ogrody nad rzeką. Cisza trwała dobre pół minuty. Potem rozległ się niski, podszyty pogróżką głos ol- brzyma: — Mamy dar perswazji. Szybko przekonamy was oboje. — Mnie nie trzeba przekonywać — zapewnił Scott. — Ale Lily bywa czasami nie- przewidywalna. Jeśli coś jej strzeli do głowy... — Potrafimy zadbać, żeby nie strzeliło — powiedział z naciskiem Ramirez. — Miej- cie się na baczności. Fracht wypłynie zgodnie z planem, co do minuty. A tereny mają być nasze. Chce pan żyć? Bob zobaczył przez szparę, jak olbrzym odwraca się i opuszcza pokój. Scott siadł za biurkiem, ukrył twarz w dłoniach. Chude ramiona drżały mu pod kremowym jedwa- biem marynarki. Jak długo będzie tak siedział? Trzeba się stąd wydostać. Bob rozejrzał się po toalecie. Na zewnątrz pod okienkiem biegł szeroki gzyms w kie- runku okna na korytarzu, które było otwarte. Bob nie przepadał za wysokościową wspi- naczką, ale uznał, że nie ma wyboru. Wysunął przez okienko najpierw nogi, potem ostrożnie przecisnął tułów, ramiona. Przywarł płasko do granitowej płyty elewacyjnej i nie patrząc w dół zaczął kroczek po kroczku przesuwać się wzdłuż gzymsu. Nagle zakręciło mu się w głowie. Gzyms zaczął uciekać spod stóp. Dwadzieścia pię- ter przestrzeni zamieniło się w ssawę jak dysza odrzutowca... Opanował przerażenie. Wyobraził sobie, że stoi na kładce pół metra nad ziemią, a tam jakieś kwiatki, strumyk. Pomogło. Ale na korytarzu, gdy stanął już mocno na pu- chatym dywanie, stwierdził, że cały jest mokry od potu. W przyczepie kempingowej, na skraju składowiska staroci, rodzinnego biznesu wu- jostwa Jupitera Jonesa, panował łagodny półmrok. Jupe i Pete słuchali w skupieniu rela- cji Boba. Końcówkę z gzymsem darował im: kto lubi przyznawać się do słabości, do ba- nalnego strachu, który pasuje do detektywa jak wół do karety?

— Próba wymuszenia — podsumował Pete. — Szantaż. Pogróżki. Scottowi grozi nie- bezpieczeństwo. Jupe przeczesał palcami proste czarne włosy. Był dziwnie zamyślony, jakby drzemał. — Raczej jego córce — powiedział Bob. — Chodzi o jej podpis. A wygląda na to, że Lily Scott lubi te pomarańczowe gaje nad rzeką i nie pali się do darowizny. — To po co Scott kupił je na córkę? — zapytał sennie Jupe. — Jeżeli zamierzał poda- rować fundacji? — Bez sensu — mruknął Pete. — Jest sens — powiedział Jupe. — Jeżeli przyjąć, że pan Scott nie chce się rozstać z gruntami. Zapowie córce, żeby nie ustępowała, a sam spróbuje stawić czoło księciu. Może się jednak przeliczyć. — Ten łysy wygląda na niebezpiecznego faceta — przytaknął Bob. — Chyba wiem, o jakie tereny chodzi — powiedział Pete. — W sąsiedztwie centrum handlowego Sears. To są najdroższe działki w Los Angeles. Jupe wyjął z kieszeni gruby kolorowy długopis, obejrzał go ze wszystkich stron i na- cisnął sprężynkę. Zadźwięczały wesołe dzwoneczki “Jingle bells”. — Myślicie, że Arabowie mogliby oszaleć na punkcie czegoś takiego? — zapytał. — Tam podobno kochają świecidełka — powiedział Bob. — Wygląda na to, że książę Ahmed domaga się wysokiej prowizji — zauważył Pete. — Spróbujemy pomóc Scottowi? — Pomyślmy o dziewczynie — powiedział Bob, a jego błękitne oczy rozbłysły ma- rzycielsko. — Jest bardzo ładna i taka... delikatna, krucha. — Wpadła ci w oko? — zapytał Pete i w tym momencie uświadomił sobie, że na nim Lily też wywarła wrażenie. Nie przepadał za dziewczętami o osowiałym usposobieniu, ale tu miał miejsce wyjątek. Może się spotkają? A wtedy, oczywiście, górą będzie Bob ze swoim zniewalającym wdziękiem. Niestety. Jupiter Jones znów popadł w zadumę, bezwiednie głaszcząc oba podbródki. Luźna bawełniana koszulka miała maskować krągły brzuszek, lecz nie spełniała do końca swe- go zadania. — Na razie nic się takiego nie dzieje — powiedział wreszcie i popatrzył na obu przy- jaciół szeroko otwartymi oczami koloru miodu. — Ale mam przeczucie, że będzie się dziać. Przeczucia nigdy nie zawodziły Jupitera Jonesa.

7 ROZDZIAŁ 2 Sekret orlego gniazda Pete Crenshaw już po raz drugi dzisiaj zawiódł się na swoim fordzie mustangu. Naj- pierw złapał gumę i długo nie mógł odkręcić zapieczonych śrub. Teraz wysiadły hamul- ce. Rozsądek nakazywał nie mieć pretensji do wysłużonego wozu z ponad dwudziestką na karku, kupionego za trzysta dolarów, lecz irytacja nie poddaje się rozsądkowi. Pete zjechał na pobocze tuż przed światłami na skrzyżowaniu Oakland i Riverside Drive, niecałe pięć kilometrów od składu staroci, gdzie czekał na niego Jupiter Jones. Obiecał mu pomóc przy polerowaniu mahoniowej serwantki nabytej okazyjnie przez wuja Ty- tusa. I oczywiście się spóźni. Podniósł maskę. Bardzo szybko odkrył pęknięcie w szarym ze starości przewodzie hamulcowym. Zbiornik płynu był prawie pusty. Na szczęście, za rogiem jest stacja ben- zynowa: przylepiec i płyn hamulcowy załatwią sprawę na krótki czas. Potem trzeba bę- dzie wymienić przewody. Pod światłami z piskiem opon zatrzymał się lexus. Pete zwrócił uwagę na wyzywają- co złoty kolor luksusowego japońskiego auta i dlatego popatrzył na kierowcę. Spodzie- wał się szpanera, a zobaczył Ralfa Scotta. Poznał go natychmiast. Osobie mu towarzy- szącej nie zdążył się przyjrzeć, bo zmieniły się światła i samochód pomknął szosą w kie- runku północnego nabrzeża Rocky Beach. Czego szuka w ich małym miasteczku prezes “PEN Co”? Ta szosa prowadzi do pod- miejskich rezydencji i kolonii domków letniskowych nad plażą. Tam się kończy. Dziwne. Chyba że Ralf Scott ma tutaj znajomych, może rodzinę? Mało prawdopo- dobne: Pete Crenshaw urodził się w Rocky Beach i zna prawie wszystkich tutejszych mieszkańców. Scott do nikogo tu nie pasuje. Naprawa układu hamulcowego zajęła Pete’owi prawie godzinę. Nie pojechał jednak prosto na składowisko staroci, tylko ruszył na północ. Jechał powoli, w spacerowym tempie, mijając rzadko rozrzucone wille w wieńcach tropikalnej zieleni. Gdzieniegdzie na podjazdach stały samochody, ale żaden nawet nie przypominał złotego lexusa. Przy- jeżdżając do kogoś w gościnę nie parkuje się auta w garażu. Gdzie się podział Scott?

8 Szosa zamieniła się w bulwar, później w aleję. Pete dojechał aż do samego jej końca. Zawrócił. Kiedy dotarł do składu staroci, poczerwieniałe słońce staczało się już do mo- rza, spryskując fale fosforyzującą purpurą. Przy polerowaniu serwantki pomagał Jupe- ’owi Bob Andrews. — Dziękuję ci za punktualność — powiedział z przekąsem Jupe. — Zegarmistrz nie miałby z ciebie pociechy. — Śledziłem Ralfa Scotta — wyjaśnił Pete. Spodziewał się zaskoczenia, ale Jupe i Bob tylko spojrzeli na siebie znacząco. — I wyśledziłeś? — zapytał Jupe. — Miałem zepsuty samochód.Ale pojechałem za nimi na północ, aż do samego koń- ca North Drive, jak tylko naprawiłem hamulce. Nie mogli mi się wymknąć. — Jednak się wymknęli — zauważył Bob.— Tak jak mnie książę Ahmed i jego sekre- tarz. Też odjechali na północ swoją czarną limuzyną. Przedtem bardzo długo tankowa- li na stacji benzynowej, jakby czekali na kogoś. Obserwowałem ich. Cały czas popatry- wali na szosę. Ruszyli, gdy obok stacji przejechał złocisty samochód. — Japoński lexus. — Zgadza się — potwierdził Bob. — Dalszy ciąg pertraktacji na odludnym terenie. — Nie sądzę — powiedział Jupiter Jones, zawzięcie szlifując szmatką mahoniową gładź serwantki. — Umówieni ze sobą, nie muszą się czaić. Proponuję małą przejażdż- kę na północ. Czerwony mustang Pete’a tym razem zachował się po dżentelmeńsku: przyspieszał płynnie, hamował równo, nie najeżdżał na gwoździe. Sunąc północną aleją Detektywi rozglądali się uważnie, niekiedy zatrzymywali wóz i odbywali pieszy spacer, zaglądając w głąb podjazdów i do garaży, jeśli nie były zamknięte. Nie natknęli się ani na czarną limuzynę z arabską rejestracją, ani na złotego lexusa. — Jeśli tu byli, już ich nie ma — stwierdził Bob. — Wracamy? — Zobaczmy jeszcze tamtą willę — Jupe wskazał na biały budynek z wieżyczkami, położony na uboczu i jakby wczepiony w skaliste urwisko nad samą plażą. Prowadziła do niego boczna droga, kamienista i wąska. — To jest Orle Gniazdo — powiedział Pete. — Od lat nikt tam nie mieszka. Wątpię, czy dojedziemy tą ścieżką. — Spróbuj jednak — poprosił Jupe. Dojechali. Budynek był rzeczywiście opuszczony, zamknięty na głucho. Okna prze- słaniały czarne metalowe żaluzje. Podjazd był zarośnięty chwastami, przed bramą wid- niała przekrzywiona tablica DO WYNAJĘCIA. Jupe pierwszy wysiadł z samochodu. Pokręcił się przed domem, zbadał zaniedbany trawnik na podjeździe. — Całkiem niedawno ktoś tu parkował. — Wskazał dwie koleiny z przygniecionym zielskiem. — Jeszcze sok nie wysechł na badylach. Ale tylko jeden wóz.

9 — Drugi mógł podjechać później i sunąć po śladach pierwszego — zauważył Bob. — Koleiny byłyby nierówne. Myślę, że limuzyna nie musiała aż tutaj podjeżdżać. Zwłaszcza, jeśli panowie nie byli ze sobą umówieni. Pete złożył dłonie w tubę. — Heeej, jest tu ktooo?! — zawołał. — Haaalooo! Odpowiedziało mu echo przełamane pogłosem fal daleko w dole. — Ani żywego ducha — stwierdził Bob. — Kto był, ten się zmył. Zamarli. Z głębi domu dobiegł łomot, jakby ktoś przewrócił mebel albo stłukł ciężki wazon z kryształu. Potem rozległo się trzaśniecie drzwi. Słońce już weszło do morza, powietrze zaczęło się robić granatowe. Powiała chłodna bryza. Na pociemniałym niebie pojawił się blady jeszcze zarys księżyca. — Wchodzimy do środka? — zapytał szeptem Bob i wskazał na małe piwniczne okienko, jedyne bez krat i żaluzji. Podobnych okienek Trzej Detektywi mieli za sobą już wiele; by je otworzyć, wystar- czał scyzoryk albo gwóźdź. — Ale po co? — Pete, jak zwykle ostrożny, spojrzał na Jupe’a, choć nie liczył na jego poparcie. Tym razem Jupiter mile go rozczarował. — Nie teraz — powiedział cicho. — Jeśli ktoś tam jest, musi nas obserwować. A na- sza zasada to działać przez zaskoczenie. — I, tym razem, donośnie: — Po co do środka? Kurze zamiatać? Przecież tam nie ma nikogo! Mustang zawrócił na podjeździe i odjechał kołysząc się na kamieniach, omiatając światłami poplątany gąszcz. Kiedy znaleźli się w Kwaterze Głównej, Jupe najpierw wysunął szufladkę pod kom- puterem, pogrzebał w niej i wyciągnął orzechowy balonik. — Muszę odświeżyć umysł — poinformował. — Mój mózg potrzebuje cukru. I prze- stańcie się głupio uśmiechać, bo właśnie zrzuciłem kolejny kilogram. Mogę sobie po- zwolić na parę gramów słodyczy użytecznej. — Co to jest słodycz użyteczna? — zapytał Pete. — Ta, która zamienia się w czystą energię i zasila intelekt — wyjaśnił Jupiter Jo- nes. — Intensywna praca umysłowa nie dopuszcza do powstawania tkanki tłuszczowej, a nawet spala istniejącą. To najnowsze odkrycie dietetyków: odchudzać się przez myśle- nie. Zamierzam wypróbować tę dietę. Można jeść, ile się chce, byle przy tym intensyw- nie rozmyślać. — W takim razie powinieneś być chudy jak szczapa — powiedział Bob, sądząc, że pochlebi tym Jupiterowi, ale do Jupe’a jakoś to nie trafiło; odłożył nie dojedzony balo- nik i zabrał się do masowania podbródków.Bob szybko zmienił temat: — Wszystkie ga- zety piszą o grających długopisach i triumfie firmy Scotta. Ojciec mówi, że próbowano

10 przeprowadzić wywiady z księciem Ahmedem, ale nie zgodził się na żaden. Potwierdza tylko, że świat arabski ubóstwia “śpiewające pióra” i że kontrakt ze Scottem opiewa na miliony dolarów. — Nie wierzę w ich miłość do grających długopisów Scotta — powiedział w zadu- mie Jupiter Jones. — Dlaczego? — zapytał Bob. — Wyjaśnię wam to później. Na razie musimy sprawdzić, co się dzieje w Orlim Gnieździe. Może tam kryje się sekret konfliktu między Scottem a księciem Ahmedem. Zbiórka o północy. — Ja nie mogę — powiedział Pete. — Ojciec pracuje na nocną zmianę i prosił mnie... — W porządku — przerwał mu Jupe. — Pójdę z Bobem. Po powrocie do domu Pete poczuł się nieswojo: na taką wyprawę, być może niebez- pieczną. Trzej Detektywi powinni wyruszać razem. Ojciec mu wybaczy. Zadzwonił do Jupitera, żeby mu o tym powiedzieć, lecz nikt nie odebrał telefonu. Włożył dres. Posta- nowił zrobić kolegom niespodziankę: dotrzeć plażą do Orlego Gniazda — przy okazji pobiegać, wykonać trochę ćwiczeń, przepłynąć paręset metrów. W Rocky Beach, jak to w Kalifornii latem, noc zapada gwałtownie i jest czarna jak krucze skrzydło, zwłaszcza gdy księżyc przysłaniają niewidoczne obłoki. Ale tutejsze plaże Pete znał na pamięć. Biegł pewnie, ciesząc się grą mięśni, słuchając plusku fal sze- leszczących kamykami. Minął jakąś całującą się parę, potem rozśpiewany piknik wokół ogniska. Dalej nie było już nikogo. Północne plaże w Rocky Beach są i w dzień pusta- we, a co dopiero po zmierzchu. Księżyc wysunął się zza chmur. W jego matowym świetle Pete zobaczył urwisko i białawy zarys willi zwanej Orlim Gniazdem. Spojrzał na zegarek: do północy brako- wało trzech kwadransów. Zdąży popływać. Nie zdążył. Ktoś płynął w stronę brzegu. Pete słyszał równomierne uderzenia ramion o wodę. Potem coś zabulgotało i rozległ się histeryczny krzyk. Pete Crenshaw bez namysłu skoczył na pomoc: ktoś się topił, i to całkiem niedaleko. Krzyk powtórzył się, słychać było jakby szamotaninę.W parę chwil Pete dotarł do miej- sca, gdzie woda kłębiła się i bulgotała.W blasku księżyca, który wynurzył się zza chmur, zobaczył uniesione nad wodą ramię. Chwycił je, pociągnął w górę. Holując bezwładne ciało, błyskawicznie dotarł do brzegu. Dziewczyna leżała na piasku i nie dawała znaków życia. Pete Crenshaw wiedział, co robić w takich sytuacjach — udzielanie topielcom pierwszej pomocy Trzej Detektywi mieli w małym palcu. Zaczął od sztucznego oddychania, już to wystarczyło: topielica gwałtownie zakasłała, z jej ust chlusnęła woda. Dziewczyna odepchnęła Pete’a i usiadła, rozglądając się w oszołomieniu.

11 — Ty mnie chciałeś utopić? — zapytała po pauzie, przez zaciśnięte zęby. — Ja cię wyciągnąłem z wody — powiedział Pete. — Topiłaś się sama. — Nikogo więcej nie było? — Pete przytaknął ruchem głowy. — Aha, już pamiętam. — Otrząsnęła się jak psiak, podciągnęła biustonosz. — Kurcz mnie złapał.Ale ból! Chy- ba straciłam przytomność. Dziękuję, stary. Księżyc znów rozepchnął chmury. W jego srebrnym świetle Pete rozpoznał dziew- czynę. — Jestem Pete Crenshaw — przedstawił się. — Nie ma za co dziękować. — A ja jestem... — nie dokończyła. Jej twarz z bliska była dużo ładniejsza niż z perspektywy podium. Oczy już nie wy- glądały na senne ani na nieobecne. Jarzyły się ognikami, jakby odbijały księżycowy po- blask. Usta miała pełniejsze, nos bardziej wydatny, ale była to na pewno ona. — Wiem, kim jesteś — powiedział Pete. — Nazywasz się Lily Scott, prawda? Widzia- łem cię z ojcem na konferencji prasowej. Lily parsknęła śmiechem. Była ładną, nadzwyczaj ładną dziewczyną, bardzo w typie Crenshawa.Wstała z piasku. Miała doskonałą sylwetkę modelki, takiej z okładki żurna- la. — Nawet nocą w morzu nie można zachować incognito — powiedziała. — Chyba nie jesteś reporterem? Pete chciał powiedzieć, kim jest, ale ugryzł się w język. Potwierdził tylko, że nie zaj- muje się pisaniem do gazet. — To świetnie — ucieszyła się Lily. — Ojciec ukrył mnie tutaj przed reporterami. Je- śli byłeś na konferencji, wiesz, że jesteśmy sensacją. Jak się tam znalazłeś? Pete wyjaśnił. Nie wspomniał jednak, że Trzej Detektywi interesują się Scottem. Nie powiedział też, że Lily na spotkaniu z prasą wyglądała dużo mniej atrakcyjnie niż teraz. Wskazał głową na obrysowaną księżycową poświatą sylwetę Orlego Gniazda. — Tam ojciec cię ukrył. — Zaraz... Crenshaw... Z tych Crenshawów? Wielki ród bankierski? — I, nie czeka- jąc na odpowiedź zaskoczonego Pete’a: — Jesteś toczka w toczkę podobny do prezesa “World Banking System”, musisz być jego synem. — Mówią, że jestem bardzo podobny do taty — zgodził się Pete i była to szcze- ra prawda; coś go powstrzymało przed wyjaśnieniem, że Crenshaw senior nie ma nic wspólnego z bankierskim klanem. Lily Scott zrobiła krok w jego stronę. Pete poczuł wilgotny zapach jej włosów.W bla- sku księżyca wydawały się czarne. — Muszę już iść — usłyszał. — Proszę, nie mów nikomu, że mnie spotkałeś. — Boisz się kogoś? Tych dwóch? — Jakich dwóch? — oczy Lily znowu znieruchomiały.

12 — Księcia Ahmeda i jego sekretarza — wypalił Pete. — Wyglądało na to... — Ja nikogo się nie boję — głos dziewczyny zabrzmiał hardo, jakby z nutką ironii. — Uratowałeś mi życie, chcę ci podziękować. Nieoczekiwanie dziewczęce ramiona oplotły szyję Pete’a. Poczuł na ustach ciepłe wargi. Aż mu się zakręciło w głowie. Objął Lily, przytulił mocno. To nie był pocałunek wdzięczności. Zwinnie wyślizgnęła się z jego ramion. Też przez moment wyglądała na oszołomio- ną, lecz opanowała się błyskawicznie. — Będę cię pamiętała, Pete. Będę o tobie myśleć. — Zobaczymy się? — Nie szukaj mnie, proszę. Ja znajdę ciebie. Na pewno się zobaczymy. Mało brakowało, a Pete wygadałby się o podejrzeniach Trzech Detektywów, spróbo- wałby ostrzec Lily, zasypałby ją pytaniami. Ale dziewczyna raz jeszcze dotknęła ustami jego warg i rozpłynęła się w mroku. Śnił? Słyszał szelest piasku pod biegnącymi stopami. Potem wszystko ucichło. Księ- życ znikł. Wokół zapanowała smolista ciemność, naszpikowana szmerem fal liżących brzeg. Trochę potrwało, nim Pete doszedł do siebie i przypomniał sobie, po co się tu zna- lazł. Był już kwadrans po północy. Trzeba dołączyć do Jupe’a i Boba. Pete westchnął (wciąż czuł zapach włosów Lily) i zaczął wspinać się zwinnie po zbo- czu w kierunku Orlego Gniazda.Willa była martwa, żadnego dźwięku, światełka. Gdy znajdował się w połowie drogi, usłyszał jakiś łomot, potem zduszony krzyk. Zastygł. Krzyk się nie powtórzył. Pete przyspieszył wspinaczkę, przedzierając się między krzewami. Pierwszy akt wydarzeń rozegrał się pół godziny wcześniej. Jupe Jones i Bob Andrews, ukryci w krzakach, omawiali szeptem szczegóły przenik- nięcia do środka willi przez nie okratowane piwniczne okienko, gdy nagle otworzyły się drzwi wejściowe i w progu stanął dwumetrowy Murzyn. Mocny blask księżyca oświe- tlał muskularną sylwetkę boksera, twarz ze złamanym nosem i kij baseballowy trzyma- ny w ręce. Murzyn nasłuchiwał. Rozejrzał się kilkakrotnie i chciał już zawrócić, kiedy zza węgła willi wypadła trójka mężczyzn w ciemnych kombinezonach i kominiarkach. Murzyn zastygł, widząc wycelowaną lufę pistoletu z tłumikiem — mierzyła mu w czoło. Nie stawiał oporu. Pozwolił odebrać sobie kij i przeszukać się jednemu z mężczyzn, co zakończyło się znalezieniem rewolweru ukrytego z tyłu za paskiem spodni. Stanął twarzą do drzwi i założył posłusznie ręce za plecy.Szczęknęły kajdanki.Wszystko to od- bywało się w pełnej ciszy, bez jednego słowa.

13 Gdy Murzyn był już rozbrojony i skuty, z cienia wynurzyli się książę Ahmed i jego sekretarz. — Prowadź do niej — rozkazał półgłosem wąsaty olbrzym. — Nikogo tu nie ma... — wymamrotał Murzyn. Ramirez spojrzał na mężczyznę, który wciąż celował w Murzyna. — Zastrzel go — rzucił krótko. — Nie, nie!... — jęknął dwumetrowiec. — Ona zaraz wróci, tylko zeszła popływać, li- tości! Książę Ahmed ruchem głowy dał jakiś znak sekretarzowi. Murzyna zakneblowano i wszyscy weszli do budynku. — Co robimy? — zapytał szeptem Bob. Jupe kazał mu iść za sobą. Skradając się ostrożnie, by nie trzasnęła gałązka, obeszli dokoła Orle Gniazdo. Zatrzymali się pod werandą zwróconą ku morzu, jej uchylone drzwi prowadziły zapewne do salonu. Jeśli Murzyn nie kłamał, Lily Scott musiała wyjść tędy. I tędy wróci po kąpieli. — Możemy ją ostrzec... — zaczął Bob. Nie dokończył. Na taras wyszedł mężczyzna w kominiarce. Nie zauważył ich: zdąży- li skryć się w bluszczu oplatającym słupy podtrzymujące taras. Równocześnie zobaczyli dziewczęcą sylwetkę wspinającą się ścieżką po urwisku. Była blisko willi. Nie mogła wi- dzieć mężczyzny, bo skrył się w cieniu. Ale on ją widział. Jupe Jones skalkulował błyskawicznie, że w tym momencie na ostrzeżenie dziewczy- ny jest za późno. Dogonią. Mogą strzelać. Ekipa księcia Ahmeda wyglądała na pozba- wioną skrupułów, to muszą być profesjonaliści. Dziewczyna wbiegła po schodkach na werandę. Nie zauważyła mężczyzny w komi- niarce skrytego za framugą drzwi. — John? Już jestem.Wspaniała woda... Łomot. Zduszony okrzyk. Potem pauza i drwiący głos Ramireza: — Co za niespodzianka, panno Scott. Szanowny tatuś okazał się przewidujący, ale kryjówkę wybrał dla ciebie kiepską. Odludzie to dobre miejsce na rozmowę. — Puśćcie mnie! To boli! John, na pomoc! — Obawiam się, że twój ochroniarz nie pośpieszy z pomocą — powiedział Ramirez. — Jest chwilowo nieczynny. Bądź rozsądna, panienko. Odgłos szarpaniny, trzask przewróconego krzesła, przekleństwo: — ...Ugryzła mnie! — Przykujcie ją do fotela — rozkazał Ramirez. — A ty przestań się rzucać, bo moi lu- dzie są nerwowi, może stać ci się krzywda. — Tatuś wam pokaże.

14 — Porozmawiajmy spokojnie, panno Scott — rozległ się niski głos o obcym akcen- cie, z pewnością należący do księcia Ahmeda. — Chcemy tylko uzyskać to, co nam przyrzeczone. Jesteśmy ludźmi interesu. Jeśli okaże pani rozwagę, szybko dojdziemy do porozumienia i nikomu nie spadnie włos z głowy. Mówił nienaganną angielszczyzną. Przez uchylone drzwi werandy słychać było każ- de słowo. — Czego ode mnie chcecie? — spytała Lily Scott. — Podpisu pod aktem przekazania gruntów mojej fundacji — odparł książę Ahmed. — Zgodnie z umową. — Niczego nie podpiszę. — Są dwa sposoby, żeby się dogadać — zabrzmiał głos Ramireza. — Pierwszy to ła- godna perswazja. Drugi będzie bolał, więc nie bądź idiotką. Masz dwie minuty do na- mysłu. Bob przybliżył wargi do ucha Jupe’a. — Co robimy? — wyszeptał. Jupe pokazał mu trzymany w ręku dyktafon wielkości paczki papierosów. — Tylko to, materiał dowodowy. Nagrywam każde słowo. Na razie... Urwał. Księżyc wypłynął zza niewidocznej chmurki i w jego matowym świetle Jones zobaczył sztachety ogrodzenia na skraju urwiska. Coś się tam poruszyło. Sylwetka ludz- ka śmignęła nad sztachetami i bezszelestnie opadła po wewnętrznej stronie. Zaczęła się skradać w ich kierunku. Zasadzka.Wyśledzono ich. Mogą być w pułapce. Uciekać? — To Pete — usłyszał szept Boba. Bob szczycił się doskonałym wzrokiem, nazywał to nadwzrocznością. W ciemno- ściach widział jak kot. Po kilku chwilach okazało się, że miał rację: Pete wylądował tuż przy nich i zastygł, przywierając do słupa, który podpierał werandę. Nie zauważył ukry- tych w bluszczu Detektywów. Drgnął i sprężył się, gdy Jupiter dotknął jego ramienia. — To my — szepnął Jupe. — Skąd się tu wziąłeś? Pete odłożył wyjaśnienia na później. Spytał, co się dzieje. Jupiter Jones w paru sło- wach przedstawił mu sytuację. — Twój czas do namysłu minął — dobiegł z góry głos Ramireza i Jupe włączył dyk- tafon. — Podpisujesz? — Mowy nie ma. — Podziwiam twoją odwagę, ale obawiam się, że nie masz wyjścia — powiedział książę Ahmed, z cudzoziemska akcentując każde słowo. — To nie odwaga, tylko głupota — rzucił Ramirez. — Mamy ze sobą podróżne żelaz- ko. Małe prasowanko i zrobisz się grzeczniejsza. — Tylko spróbujcie! — w głosie Lily dał się wyczuć lęk.

— Gdzie tu jest gniazdko elektryczne? O, tutaj. Włączcie żelazko. Za pół minuty na- grzeje się i uprasujemy ci nosek. Pete poczuł, jak napinają mu się mięśnie. Pozwoli torturować dziewczynę, z którą dopiero co się całował, której ocalił życie? — Musimy coś zrobić — syknął w ucho Jupe’owi. — Są uzbrojeni, nie mamy szans — szepnął Pierwszy Detektyw. — Spłoszę ich. Kamieniem w okno. Nie pozwolę, żeby... Nie dokończył. — Żelazko już jest gorące — zabrzmiał ponury głos Ramireza. — Podpisujesz? — Frajer jesteś, nie znasz tutejszych przepisów — śmiech Lity był trochę sztuczny, z nutką udawanej brawury. — Mój podpis nic nie będzie wart bez zgody ojca. Jestem niepełnoletnia. Zabierz to żelazko! Książę Ahmed wypowiedział jakieś długie zdanie w obcym języku. Potem zapadła cisza. Rozległy się kroki, dwaj mężczyźni wyszli na werandę, zamykając za sobą drzwi. — Ona ma rację — powiedział książę Ahmed. — Uprzedzałem cię, że jej podpis nie wystarczy. — Mamy wariant “B”. — I coraz mniej czasu. Ładunek musi wypłynąć zgodnie z harmonogramem. Zabie- rajmy się do roboty. — Tak jest, szefie. Jutro Scott przyniesie nam w zębach zgodę na przekazanie grun- tów. Bardzo kocha swoją córeczkę. Mężczyźni wrócili do pokoju, zostawiając drzwi uchylone. Pete wspiął się po słupie i przez szparę w drzwiach zobaczył Lily przykutą kajdankami do fotela. Miała ciągle na sobie strój kąpielowy. Na znak Ramireza ludzie w kominiarkach zakleili usta Lily pla- strem, rozkuli ją, związali z tyłu ręce i okryli pledem. Na głowę narzucono jej worek. Pete poczuł bolesny ucisk w dołku. Zawsze tak reagował, kiedy czuł się bezsilny. Czy słusznie robią, nie robiąc nic, pozwalając porwać dziewczynę? Właśnie ją uprowadzano. Dwaj w kominiarkach wzięli Lily pod ręce i wynieśli z po- koju, bo nie chciała iść dobrowolnie. Za nimi ruszyli książę i jego sekretarz. Pete zsunął się ze słupa. Gdzieś w oddali zawarczał samochodowy silnik. — Gdybyśmy mieli tu wóz, moglibyśmy pojechać za nimi — mruknął Bob. — Ale nie mamy — powiedział Jupe. — Trzeba będzie ich podejść od drugiej stro- ny. Zrozumieli, że Pierwszy Detektyw ma już jakiś plan.

16 ROZDZIAŁ 3 Wariant “B” Ranek jaśniał błękitem, słońce szperało promieniami wśród stosów staroci, zalega- jących składowisko. Bob Andrews siedział na skrzyni obok przyczepy i delektując się porannym ciepełkiem przerzucał świeży numer “Los Angeles Sun”. Na pierwszej stro- nie wybito wielkimi literami sprawozdanie z konferencji prasowej Ralfa Scotta: CUD W “PEN Co” — GRAJĄCE DŁUGOPISY PODBIJAJĄ KRAJE ISLAMSKIE — WIELO- MILIONOWY KONTRAKT DLA BANKRUTA. Autorem relacji był ojciec Boba. Ni- żej, mniejszą czcionką, informowano o wydarzeniach na giełdzie i ożenku gwiazdora Hollywood z hiszpańską modelką. Nigdzie ani słowa o uprowadzeniu Lily Scott. Jesz- cze nikt o tym nie wiedział. Powiedzieć ojcu? Byłby pierwszy z bombową sensacją dla swojej gazety.Ale żelazna zasada Trzech Detektywów nie dopuszczała kontaktów z pra- są przed zamknięciem sprawy. Przy składowisku staroci zatrzymał się czerwony mustang Pete’a Crenshawa. Coś za- klekotało z tyłu podwozia, zapewne rura wydechowa zaczęła się sypać, ale Pete się tym nie przejął. Od wczorajszego wieczoru umiał myśleć tylko o Lily Scott. Chwila po chwi- li przerabiał w pamięci holowanie bezwładnego ciała do brzegu, zimne wargi Lily, gdy robił jej sztuczne oddychanie, i ciepło jej ust, kiedy pocałowała go, zapewniając, że się odezwie. Wspomnienie owego ciepła przyprawiało Pete’a o dreszcz dziwnego niepo- koju. Lily nie była pierwszą dziewczyną, z którą całował się Crenshaw, miał już za sobą parę dziewczęcych pocałunków, ale żadnego nie wspominał z przejęciem, z nerwowym biciem serca. Zakochałem się? — pomyślał. — Przecież miłość od pierwszego wejrzenia jest tylko w książkach. Możliwe. Tylko jak, w takim razie, ma wytłumaczyć sobie przy- śpieszony oddech na samą myśl o Lily i dręczące pragnienie, aby znów ją spotkać? Jak wyjaśnić lęk o jej los, nie licujący z zimnym opanowaniem detektywa? Przywitał się z partnerami.Weszli do przyczepy. Jupe Jones starannie zamknął drzwi, choć nikt nie mógłby ich słyszeć — wuj Tytus pojechał na wyprzedaż antyków do są- siedniego miasteczka, ciotka Matylda jeszcze nie wróciła z supermarketu.

17 — Musimy ją odnaleźć — zaczął gorączkowo Pete. — Jedźmy zaraz do Los Ange- les... Bob spojrzał na niego ze zdziwieniem. Zaskoczyło go podniecenie Pete’a, jego nie- zwykła nerwowość. Zazwyczaj bywał powściągliwy i ostrożny aż do przesady. Co go ugryzło? — Nie mamy zlecenia — przypomniał Jupiter. — Pan Scott może jeszcze nie wie- dzieć, że porwano mu córkę. — Albo dogadał się już z porywaczami i odzyskał Lily — dodał Bob Andrews. — Chyba należy to przedtem sprawdzić. Jupe wyjął z kieszeni grający długopis i uruchomił pozytywkę. Rozległy się wesołe dzwoneczki “Jingle bells”. — Bob ma rację — powiedział, bawiąc się długopisem. — Tracimy czas! — wyrwało się Pete’owi. — Jeśli coś jej się stanie... — A co się stało z tobą? — zapytał Bob. — Nie poznaję cię. — Ponieważ... — Pete zająknął się. — Nie miałem kiedy wam opowiedzieć. Zrelacjonował spotkanie z Lily nad brzegiem morza. Pocałunek pominął. — Wzięła cię za syna tego milionera Crenshawa? — zapytał Jupiter Jones. — I to ją tak zainteresowało? — Niekoniecznie właśnie to — mruknął Pete. — Przyrzekła, powiadasz, że cię odnajdzie — kontynuował Jupe, wciąż obracając w palcach długopis z pozytywką. — A tobie najwyraźniej zależy, aby do tego doszło — wtrącił Bob z uśmieszkiem. — Daj spokój — Pete wzruszył ramionami. — Głupie aluzje. — Jedziemy do Los Angeles — zdecydował Jupiter. Winda stanęła na najwyższym piętrze biurowca “PEN Co”. Drzwi sekretariatu były szeroko otwarte, asystentka prezesa Scotta przebiegała palcami po klawiaturze kompu- tera z szybkością bojowego myśliwca. Odwróciła głowę dopiero wtedy, gdy Jupe dwu- krotnie chrząknął. — Chciałbym się widzieć z prezesem Scottem — powiedział Pierwszy Detektyw. Sekretarka krytycznie przyjrzała się wypłowiałej bawełnianej koszulce i zielonka- wym dżinsom, całej krągłej sylwetce Jupitera fonesa, po czym zajrzała do terminarza. — Był pan umówiony? Nie mam tu notatki. — Prezes mnie przyjmie. To ważna sprawa. — Nie wątpię — powiedziała sekretarka ze słodkim uśmiechem lalki. — Niestety, pan prezes Scott jest bardzo zajęty. Mogę wstępnie zapisać pana na przyszłą środę, go- dzina dziewiąta czterdzieści pięć. Proszę przedtem zadzwonić. A w jakiej sprawie? — Ta sprawa nie cierpi zwłoki i jest ważna dla prezesa — powiedział Jupe; wyjął z kieszeni wizytówkę, skreślił na odwrocie parę słów i podał sekretarce: — Proszę to za- nieść panu Scottowi.

18 Sekretarka zawahała się przez moment, lecz ponagliło ją surowe spojrzenie Jupitera Jonesa. Zniknęła za obitymi skórą drzwiami gabinetu. Po dwóch minutach drzwi otworzyły się, sekretarka wyszła, a w progu stanął ruda- wy Ralf Scott w doskonale skrojonym błękitnym garniturze. Przez chwilę z uwagą przy- glądał się Jupe’owi, potem uprzejmym gestem zaprosił go do środka, zamknął za sobą drzwi i wskazał rattanowy fotel przed biurkiem. Sam usiadł z drugiej strony biurka. Po- patrzył na wizytówkę: TRZEJ DETEKTYWI Badamy wszystko Pierwszy Detektyw Jupiter Jones Drugi Detektyw Pete Crenshaw Dokumentacja Bob Andrews — Co takiego badacie? — zapytał. — Wszystko, co nie jest w porządku — odparł Jupe, zajmując miejsce w fotelu. — In- teresujemy się pańską córką. — Z moją córką, o ile wiem, wszystko jest w porządku — powiedział Ralf Scott. — Czy wie pan, gdzie się w tej chwili znajduje? — spytał Jupiter Jones. Twarz Ralfa Scotta spochmurniała. Zaraz potem znowu stała się pogodna. — Co masz na myśli, chłopcze? — Proszę mi powiedzieć, gdzie, według pana, przebywa teraz Lily Scott. Bo na pew- no nie w domu. Oczy prezesa zwęziły się, przewierciły Jupitera na wylot, jakby chciały wybadać, do czego zmierza. — Nie rozumiem, dlaczego obchodzą cię nasze rodzinne sprawy — powiedział su- cho. — Moja córka jest tam, gdzie być powinna. To wszystko? Jestem bardzo zajęty. — Gdyby tak było, nie przyjąłby mnie pan — powiedział Pierwszy Detektyw. Prezes “PEN Co” pochylił głowę, odwrócił wizytówkę i zapatrzył się w zdanie napi- sane przez Jupe’a. — Mów. Słucham. — Był pan wczoraj w Rocky Beach. W obawie przed księciem Ahmedem ukrył pan córkę w willi Orle Gniazdo pod opieką ciemnoskórego ochroniarza. Czy pan już wie, co stało się później? Bystre oko Jupitera Jonesa dostrzegło w twarzy prezesa dziwny wyraz ulgi. Przez moment. A może tylko mu się wydawało?

19 — Książę jest moim przyjacielem, a przyjaciół się nie obawiam — powiedział Scott. — Lily chciała trochę odpocząć na odludziu. — Została porwana — powiedział Jupe, nie odrywając oczu od twarzy Scotta. — Po- rwał ją książę Ahmed. Byliśmy świadkami. Ralf Scott poderwał się z fotela. Oczy otworzyły mu się szeroko, prawie wyszły na wierzch. — Nie wierzę! — wysapał. — Musiałbym wiedzieć! Czego chcieli od niej? — Żądali, żeby zrzekła się gruntów na rzecz fundacji księcia, ale odmówiła podpisu — powiedział Jupe. — Mieli ze sobą żelazko. Obserwowaliśmy wszystko z ukrycia. Czekał na reakcję Scotta. Ten nie zapytał jednak, czy córkę torturowano. Po krótkiej pauzie spytał, czy w końcu podpisała. — Powiedziała, że jest niepełnoletnia i bez pańskiej zgody jej podpis nie jest ważny — wyjaśnił Jupe. — To prawda — przytaknął Ralf Scott, jakby uspokojony. — Wtedy wywieźli ją z Orlego Gniazda. Nazwali to wariantem “B”. Na pewno będą pana szantażować. — Zawiadomiliście policję? — spytał Scott. — Jeszcze nie. Przedtem chciałem porozmawiać z panem. Jeśli powierzy nam pan tę sprawę, być może potrafimy pomóc. Oczy Ralfa Scotta niespodziewanie zwilgotniały. Chyba nadeszło załamanie. — Moje biedne dziecko — jęknął. — To straszne, ona jest taka wrażliwa... Przecież ja bym przekazał te ziemie, chciałem uroczyście... Co oni z nią zrobili?! — Spróbujemy odnaleźć pańską córkę — zaczął Jupiter. — Nie, nie! — przerwał mu Ralf Scott. — I bardzo dobrze, że nie zawiadomiliście policji. Porywacze na pewno odezwą się, a ja zrobię, co tylko zechcą. — To ryzykowne, panie Scott — powiedział Jupe. — Mogą ograbić pana do suchej nitki. Mamy doświadczenie w podobnych sprawach. — Nie życzę sobie niczyjej pomocy — rzucił twardo prezes “PEN Co”. — Sam to za- łatwię. Lily jest dla mnie wszystkim. Skąd wiecie, że w porwanie zamieszany jest ksią- żę Ahmed? Jupe chciał wyjaśnić, że książę osobiście kierował uprowadzeniem, ale nie zdążył. Na biurku zadzwonił telefon. Scott podniósł słuchawkę. Parę minut słuchał w milczeniu. — Nie odważycie się — powiedział. — Chyba nie jesteście głupcami. Muszę mieć czas do namysłu. Odłożył słuchawkę na widełki. — Jakie stawiają warunki? — zapytał Jupe. — To moja sprawa — odparł Scott. — Mam prośbę, trzymajcie się od tego z daleka. — Wysunął szufladę biurka, wyjął stamtąd garść grających długopisów. — Z podzięko- waniem za fatygę, chłopcze.

20 Jupe sięgnął po swoją wizytówkę, dopisał na niej numer telefonu. — Na wypadek, gdyby pan zmienił zdanie. Jesteśmy do usług. Czarna limuzyna z arabską rejestracją ruszyła sprzed hotelu “Imperiał” i wtopiła się w falę aut płynącą Bulwarem Zachodzącego Słońca. Zdezelowany mustang ledwo za nią nadążał. Pete brawurowo wyprzedzał, kogo się da, ale fordowi wyraźnie brakowało zry- wu. Z pomocą od czasu do czasu przychodziły czerwone światła na skrzyżowaniach. W limuzynie obok kierowcy siedział wąsaty olbrzym,sekretarz księcia.Przeglądał ja- kieś papiery, inaczej mógłby zauważyć, że ktoś ich śledzi. — Wątpię, czy tam właśnie jadą — mruknął Bob. — Mielibyśmy cholerne szczęście. — To nie amatorzy — zgodził się Pete. — Dokądś jednak jadą. Martwił się o Lily, nie mógł o niej zapomnieć. Wyobrażał sobie rozżarzone żelazko zbliżające się do jej twarzy i przerażenie w ciemnych oczach, usta rozwarte do krzyku. Zgodnie z planem Jupitera, przemierzyli centrum miasta, robiąc przegląd aut przed eleganckimi hotelami. Mieli szczęście: już po godzinie na parkingu“Imperialu” dostrze- gli znajomą limuzynę. Akurat wsiadał do niej Ramirez. Dokąd jedzie? — Ciekawe, jak poszło Jupe’owi ze Scottem — powiedział Bob. — Musi być spani- kowany. Pete’a nie obchodził stan ducha prezesa “PEN Co”. Myślał o Lily i o tym, żeby nie zgubić z oczu czarnej limuzyny, która zjechała na autostradę, kierując się w stronę por- tu. Stanęła przy magazynach. Ramirez wysiadł, rozejrzał się i wszedł do budynku kryte- go czerwoną blachą. Nie zwrócił uwagi na zaparkowanego nieopodal, pod wiatą, forda mustanga z podniesioną maską i dwóch majstrujących przy nim młodych ludzi. Pete dostał się do budynku od strony rampy kolejowej. Magazyn był pełen skrzyń, wśród których snuli się mężczyźni w kombinezonach. Łysy olbrzym zaczepił krępe- go bruneta ze szramą na lewym policzku. Odeszli na bok. Pete przycupnął za skrzynia- mi, kilka metrów od nich; na każdej ze skrzyń widniała naklejka z nadrukiem CARGO. GRAJĄCE DŁUGOPISY. BAHTIAR,“B.M.C. Inc.” — Towar w komplecie, Swen? — dobiegł go ściszony głos Ramireza. — Właśnie doszła ostatnia partia. Po południu załadunek. — Już po odprawie celnej? — Poszło jak po maśle — mężczyzna zaśmiał się cicho. — Johnson zajrzał tylko do pierwszych trzech skrzyń, tak jak było w umowie. — Co z zastawem? — Trochę rozrabia, ale Jack daje sobie radę. Zmieniam go po południu. — Nie spuszczaj z niej oka — mruknął Ramirez. — S. do jutra zmięknie.Wariant “B” musi wypalić.

21 Rozeszli się w różne strony, jakby spotkanie było przypadkowe. Pete rozejrzał się po magazynie: podłużnych drewnianych skrzyń o solidnej konstrukcji, zaadresowanych do Bahtiaru, była co najmniej setka. Klucząc między skrzyniami, Pete dotarł do wyjścia. Bob czekał na niego w samocho- dzie.Widzieli, jak czarna limuzyna odjeżdża sprzed magazynu. — Nie jedziemy za nimi? — zdziwił się Bob. Pete nie zdążył odpowiedzieć: z telefonu komórkowego dobiegło kilka taktów “So- naty Księżycowej”. Jupiter Jones pytał, gdzie są. Wysłuchał raportu i poinformował, że Scott ich nie chce zatrudnić. — No to wycofujemy się — powiedział Bob Andrews, nie kryjąc zadowolenia. Pa- miętał pistolet z tłumikiem wycelowany w głowę ciemnoskórego ochroniarza Lily i roz- kaz Ramireza:“Zabij go”.Wolał unikać takich przeciwników. — Ja bym tej sprawy nie zostawiał — powiedział Pete ku zaskoczeniu Boba,który był pewien, że jego ostrożny przyjaciel przyjmie wiadomość z jeszcze większym zadowole- niem. — Mam szansę dotrzeć do ich kryjówki. — Śledztwo trwa — usłyszeli głos Pierwszego Detektywa. — Spróbuj dotrzeć. Bob poszuka w internecie Bahtiaru i danych o korporacji “B.M.C. Inc.” oraz o fundacji “Szczęście Dzieciom”. Zbiórka w kwaterze o siódmej wieczór. Kontakt telefoniczny. W czytelni czasopism panował przyjemny chłodek. Jupiter Jones wertował zszywkę “Los Angeles Times” z ostatniego miesiąca. Przeczytał dwa artykuły o nieuchronnym bankructwie koncernu “PEN Co” i o dochodzeniu wszczętemu przeciwko prezesowi firmy w związku ze skargami wierzycieli. Reporter wywęszył, że Ralf Scott ma kłopo- ty ze swoją córką jedynaczką, usiłował dociec w wywiadzie, jakiego są rodzaju, ale Scott stanowczo odmówił rozmowy na tematy osobiste:“Moja córka jest o.k., proszę nie wie- rzyć plotkom, przebywa u dziadków w Northwich. A co do problemów koncernu, za- pewniam, że są to trudności przejściowe. Prowadzimy negocjacje, które pozwolą nam wkrótce odzyskać płynność finansową”. Obok wywiadu ze Scottem na pierwszej stro- nie gazety widniała publikacja o ujęciu przez policję młodocianej oszustki Diany Bun- dy, okradającej bogatych dżentelmenów. Na zdjęciu arogancko uśmiechała się skuta kaj- dankami dziewczyna w asyście dwóch policjantów. Jupiter Jones zamyślił się na dłuższą chwilę. W najświeższych numerach gazety opisywano sensacyjną transakcję “PEN Co” z bahtiarską korporacją “B.M.C. Inc.”, reprezentowaną przez księcia Ahmeda ibn Rah- mana. “Czy wśród gajów pomarańczowych na przedmieściach Los Angeles powstanie Centrum Dzieci Świata? — pytał reporter. — Amerykańskie grające długopisy podbi- jają serca muzułmanów!” Informacje o strajku kalifornijskich transportowców, o mię- dzynarodowych terrorystach posługujących się najnowszymi modelami broni made in USA i wizycie prezydenta Stanów Zjednoczonych w Polsce ginęły w cieniu długopiso- wej sensacji.

22 Jupe znowu zamyślił się i coś zapisał w notesie. Każde zanotowane słowo kończyło się znakiem zapytania. W Kwaterze Głównej mieszczącej się w przyczepie na składowisku staroci Bob An- drews, rozparty w foteliku przed komputerem, żeglował po internecie, szukając da- nych o Bahtiarze, korporacji “B.M.C. Inc.” i jej prezesie. Niewiele tego było. “B.M.C. Inc.”, pośrednictwo handlowe na Bliskim i Środkowym Wschodzie i “patrz: Ahmed ibn Rahman, prezydent korporacji”. Pod hasłem “Ahmed Ibn Rahman” widniał odsyłacz — “patrz:“B.M.C. Inc.” Główna siedziba korporacji nie mieściła się w Bahtiarze. A gdzie? Bob Andrews był specjalistą od internetu. Minęła jednak dobra godzina, zanim w re- jestrach firm, pod hasłem “raje podatkowe”, dotarł do Wysp Dziewiczych — właśnie tam znajdowała się siedziba korporacji księcia Ahmeda. Nie było adresu, tylko numer skrytki pocztowej i kod internetowy. Bob, z natury skrupulatny (nie przypadkiem za- rządzał archiwami agencji Trzech Detektywów), spróbował, dla potwierdzenia, wywo- łać “B.M.C. Inc.”, ale bez skutku. Żadna odpowiedź nie nadeszła. Kolejną godzinę zajęło Bobowi szukanie danych o księciu Ahmedzie. Był już zrezy- gnowany, kiedy pod hasłem “głośne procesy terrorystów” natknął się na “Rahman ibn Ahmed, zatrzymany w Brukseli, podejrzany o współdziałanie z islamską grupą terrory- styczną, uniewinniony z braku dowodów; obywatel Bahtiaru, spokrewniony z rodziną królewską, biznesmen, handlowiec”. Niewinny czy tylko uniewinniony? Na wszelki wypadek Bob zrobił wydruk infor- macji o księciu i o “B.M.C. Inc.” zarejestrowanej na Wyspach Dziewiczych, gdzie nie płaci się podatków — stąd “raj podatkowy”. Potem wprowadził do pamięci komputera hasło “Grające długopisy” i zdobyte dane. Gdy już kończył, trzasnęły drzwi za plecami. Ktoś wszedł do przyczepy. Bob okręcił się na obrotowym fotelu. Odruchowo wyłączył komputer. W progu stał Ramirez. Ruiny fabryki, położonej na odludziu i zarośniętej chwastami, otaczał wyszczerbio- ny mur. Volkswagen Swena wtoczył się przez koślawą zardzewiałą bramę na dziedzi- niec fabryczny. Pete obszedł ogrodzenie, znalazł w murze wyłom i ostrożnie wślizgnął się do środka. Volkswagen zaparkował pod wiatą obok zdezelowanego pontiaca. Z fabryki wyszedł piegowaty chudzielec w szarej bawełnianej koszulce i przywitał się ze zmiennikiem. — Wszystko w porządku, Jack? — zapytał Swen. — Pyskata smarkula — mruknął chudzielec. — Nie chce żreć konserw, żąda krewe- tek z majonezem i straszy tatusiom.Wymyśla mi od durniów. — Niech nie żre, szybko spuści z tonu. Spokój?

23 — Kompletny. — Jedź do portu, jeszcze kupa roboty. Towar będzie jutro rano. Co on gada, przecież ich towar jest już w magazynie — zdziwił się Pete Crenshaw i przycupnął za kupą żelastwa, obserwując ruszającego pontiaca. Ze środka fabryki do- biegł łomot, jakby ktoś kopał w żelazne drzwi. Swen pobiegł w tamtym kierunku. — Nie szalej, panienko — rozległ się jego chrapliwy głos. — I tak nikt cię nie usły- szy. — Ty durniu! Chcę wyjść na powietrze! — Wyprowadziłbym cię, ale nie mam smyczy — zaśmiał się Swen. Pete odczekał kwadrans. Potem ostrożnie zajrzał przez okratowane okno pozbawio- ne szyb. Ciemnowłosy osiłek leżał na polowym łóżku, jedząc kanapkę. Obok znajdowa- ły się drzwiczki z potężną zasuwą. Pete Crenshaw odczekał jeszcze kwadrans. Właściwie powinien był wracać, skoro znał już kryjówkę, w której przetrzymywano Lily Scott, ale coś go zatrzymywało. My- ślał intensywnie. Gdyby udało się wywabić strażnika na zewnątrz, mógłby spróbować uwolnić Lily. Mustanga ukrył niedaleko, w kępie drzew obok szosy. Dobiegliby w mgnieniu oka. Znalazł kamień. Cisnął w metalową bramę i skrył się w stercie żelastwa. Blacha od- powiedziała dudnieniem. Po chwili wybiegł Swen z rewolwerem w ręku. Rozejrzał się uważnie, ale wokół panował spokój, więc po chwili wrócił do środka.Wtedy Pete rzucił w bramę drugim kamieniem i zawył. Tym razem uzbrojony strażnik podbiegł aż do bramy, wyjrzał na zewnątrz, później ukrył się w jej cieniu i przez parę minut nasłuchiwał. Zawrócił wolno, wyjął z kieszeni telefon komórkowy. — Szefie, coś tu się dzieje. Łomot, krzyk. Nie zdawało mi się. Dobra, zrobię obchód. Plan się udał. Przynajmniej w pierwszej części. Swen wyszedł za bramę, z rewolwe- rem gotowym do strzału. Nim obejdzie teren, minie trochę czasu. Powinno wystar- czyć. Pete wślizgnął się do hali fabrycznej. Podbiegł do drzwiczek, odsunął zasuwę i stanął w progu. Kiedyś był tu zapewne magazyn narzędziowy. Bez okna. Pod sufitem paliła się słaba żarówka. Na sienniku siedziała po turecku Lily Scott. Patrzyła na Pete’a wielkimi kasztanowymi oczami pełnymi zaskoczenia. Położył palec na ustach. — Znasz mnie z plaży – szepnął.— Widziałem,jak cię porwali,wytropiłem ich,ucie- kajmy. Lily zerwała się z siennika. Podbiegła do Pete’a, rozpromieniona. — Crenshaw! Znów mnie ratujesz!

Tak samo jak wówczas, zarzuciła mu ramiona na szyję. Poczuł na ustach jej wargi. Przemógł pokusę, aby zamknąć oczy, przytulić dziewczynę do siebie, odpowiedzieć na pocałunek. Serce waliło jak młot. — Uciekajmy! — powtórzył. — On zaraz wróci. Lily Scott nie ruszyła się z miejsca. Wciąż oplatała ramionami szyję Pete’a. Patrzyła mu prosto w oczy, odchyliwszy lekko głowę. Pete’owi zaczęło brakować powietrza, czuł suchość w gardle i zawrót głowy. — Bałeś się o mnie? — usłyszał ciepły szept Lily.— ja też o tobie myślałam.Sama sie- bie nie rozumiem... Pete otrząsnął się, chwycił Lily za rękę. — Mamy mało czasu. Chciał ją pociągnąć za sobą. Stawiła mu opór. Osłupiał. — Nie bój się — szepnął. — On jest za bramą, zdążymy, mam blisko samochód. — Pamiętasz, co ci wtedy powiedziałam? Żebyś mnie nie szukał, że sama cię znajdę. Pete’a zamurowało. Lily chyba postradała rozum. Nie rozumie, że może być wolna? Znów ją pociągnął w stronę drzwiczek. Nie ruszyła się z miejsca. — Zostaję — usłyszał. — Zwariowałaś? — Tak ma być. Kiedyś ci wytłumaczę. Spotkamy się. Uciekaj, on nie może cię tu za- stać. — Prawie wypchnęła go z komórki. — I nie mów nikomu. Proszę, jeśli ci na mnie zależy. Zamknij zasuwę za sobą. Swen już wracał z obchodu, trzymając w pogotowiu rewolwer. Pete ledwo zdążył się wymknąć z hali fabrycznej. Wracał do auta oszołomiony, niczego nie rozumiejąc. Ktoś tu zwariował, i przecież nie on. Może Jupe coś z tego zrozumie.

25 ROZDZIAŁ 4 Odcięty palec Bob Andrews patrzył na Ramireza i czuł, jak dłonie robią mu ale wilgotne. Wąsa- ty olbrzym spoglądał na niego nieruchomo. Oczy miał zwężone, na ustach niepokoją- cy uśmieszek. — Pan do kogo? — zapytał głupawo Bob. — Do smarkaczy, którzy bawią się w detektywów i są na dobrej drodze, żeby napytać sobie biedy — powiedział sekretarz księcia Ahmeda. — Kto wam kazał nas śledzić? — Nikt — odparł zgodnie z prawdą Bob Andrews. — Czy ten nikt nazywa się Ralf Scott? — Nikt nam nie zlecał śledzenia panów — powiedział Bob odrobinę drżącym gło- sem, ponieważ oczy Ramireza zrobiły się jeszcze węższe, a usta się zacisnęły. — Słowo honoru. — Lepiej, żeby tak było — mruknął olbrzym. — Książę Ahmed nie lubi wścibskich. — Jak pan tu trafił? — wyrwało się Bobowi. — Porozmyślaj nad tym — powiedział Ramirez i zrobił krok w stronę Boba, strąca- jąc ze stolika telefon komórkowy; rozgniótł go obcasem na drobne okruchy. — To samo może się stać z wami, zrozumiałeś? Powtórz to swoim dwóm kolesiom. Ja ostrzegam tyl- ko raz. Położył łapska na ramionach Boba. O mało mu nie zmiażdżył obojczyków. Potem odwrócił się na pięcie i wyszedł z przyczepy. Bob odetchnął z ulgą. Szczęście, że zdążył wyłączyć komputer. Ramiona bolały go jak po skręceniu w imadle. Jupe nie wyglądał na zdziwionego. Pete i Bob patrzyli na niego pytająco, ale Pierw- szy Detektyw nie spieszył z wytłumaczeniem. — Muszę to sobie przemyśleć — powiedział. — My ich śledziliśmy, a oni nas. Cieka- we, od którego momentu. Ale dużo ciekawsze jest co innego.