uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 755 243
  • Obserwuję765
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 026 896

Alfred Hitchcock - Cykl-Przygody trzech detektywów (09) Tajemnica potwora z Sierra Nevada

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :517.0 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

uzavrano
EBooki
A

Alfred Hitchcock - Cykl-Przygody trzech detektywów (09) Tajemnica potwora z Sierra Nevada.pdf

uzavrano EBooki A Alfred Hitchcock
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 55 osób, 40 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 84 stron)

ALFRED HITCHCOCK TAJEMNICA POTWORA Z SIERRA NEVADA PRZYGODY TRZECH DETEKTYWÓW (Przełożyła: ANNA IWAŃSKA)

Słowo wstępne Alfreda Hitchcocka Witajcie miłośnicy tajemniczych opowieści! Z prawdziwą przyjemnością przedstawiam Wam znowu niezrównany Trzech Detektywów, młodych amatorów zagadek. Badamy wszystko - oto ich dewiza! Zazwyczaj bazą operacyjną chłopców jest zepsuta przyczepa kempingowa, stojąca na terenie składu złomu Jonesa. To zadziwiające składowisko rupieci znajduje się w Rocky Beach, małym mieście w Kalifornii, nie opodal Hollywoodu. Tym razem jednak chłopcy rozwijają działalność w górach Sierra Nevada, dokąd wyjeżdżają na wakacje. Wszystko zaczyna się dość niewinnie od poszukiwań zaginionego klucza. Lecz komplikacje zaczną się piętrzyć, gdy detektywi odkryją tajemnicę pewnej kobiety o imieniu Anna oraz prawdę ukrytą za ponurymi legendami o pustelniku i potworze. Jeśli spotykacie Trzech Detektywów po raz pierwszy, pozwólcie, że ich Wam pokrótce przedstawię. Pierwszym Detektywem i przywódcą zespołu jest Jupiter Jones, pucołowaty wyrostek o błyskotliwym umyśle i wielkiej dociekliwości. Pete Crenshaw jest najwyższy i najbardziej wysportowany. Jakkolwiek nigdy nie okazał się tchórzem, to jednak do niebezpieczeństw odnosi się z należytym respektem. Bob Andrews zajmuje się dokumentacją i przeprowadza analizy dla zespołu, co doskonale odpowiada jego spokojnej naturze i skrupulatności. Dość wstępu. Przygotujcie się na spotkanie z tajemnicą! Alfred Hitchcock

ROZDZIAŁ 1 Sky Village - O rany! - wykrzyknął Pete Crenshaw, gdy po raz pierwszy ujrzał Sky Village. - To miasteczko wygląda nieprawdopodobnie. Ktoś tu powinien nakręcić film! Obok niego, na platformie pikapa, klęczał Bob Andrews i również spoglądał, ponad dachem kabiny kierowcy, na mijane ulice. - Tak, ale to nie mógłby być film Alfreda Hitchcocka - powiedział. - To zakichane miasteczko jest zbyt układne, to nie jest sceneria dreszczowca. Jupiter Jones podciągnął się na kolana obok przyjaciół i oparł pulchne ramiona o dach kabiny. - Pan Hitchcock uważa, że tajemnicze przygody mogą się zdarzyć w każdym miejscu. Ale macie rację. Sky Village jest zbyt nowe i sztuczne. Jadący po stromiźnie ulicy pikap przejeżdżał właśnie koło sklepu z nartami, przypominającego chatę w Alpach. Obok stał motel, kryty imitacją strzechy. Obecnie, w środku lata, zarówno sklep, jak i motel były zamknięte. Okna pobliskiej restauracji zasunięte były niebieskimi okiennicami. Kilku przechodniów snuło się po rozsłonecznionych chodnikach. Na stacji benzynowej pracownik w wyblakłym kombinezonie drzemał w krześle. Pikap skręcił na stację i zatrzymał się przy pompach. Z szoferki wysiedli Hans i Konrad. Byli to dwaj bracia, rodem z Bawarii, którzy od lat pracowali u wujostwa Jupitera, Matyldy i Tytusa Jonesów. Pomagali w sortowaniu, czyszczeniu, naprawianiu i wreszcie sprzedaży staroci, które wuj Tytus nabywał dla swego składu złomu. Obaj bracia zawsze bardzo dbali o swój wygląd, ale dziś przeszli sami siebie. Nowa sportowa koszula Hansa nie miała ani jednej zmarszczki, nawet po długiej jeździe z Rocky Beach do położonej wysoko w górach Sierra Nevada stacji narciarskiej. Spodnie Konrada zachowały ostre kanty, u buty połysk. - Chcą zrobić dobre wrażenie na swojej kuzynce Annie - szepnął Bob do Jupe'a. Jupiter uśmiechnął się i skinął potakująco głową. Bracia podeszli wolno do śpiącego pracownika stacji benzynowej. - Przepraszam... - zaczął Hans. Śpiący mruknął coś i otworzył oczy. - Gdzie znajdę dom Anny Schmid? - Gospoda “Pod slalomem”? - mężczyzna wstał i wskazał sosnowy las okalający ulicę. - Jak miniecie te drzewa, zobaczycie biały dom po lewej. Nie możecie go przeoczyć. To

ostatni dom przed zakrętem drogi prowadzącej do pola kempingowego. Hans podziękował i obaj z Konradem skierowali się w stronę samochodu. - Anna was oczekuje? - zapytał mężczyzna. - Ze dwie godziny temu widziałem, jak jechała do Bishop. Nie wydaje mi się, żeby już wróciła. - Poczekamy na nią - odparł Konrad. - Może przyjdzie wam długo czekać - powiedział mężczyzna. - Prawie wszystko pozamykane w naszym miasteczku. Anna pewnie robi duże zakupy w Bishop. - Czekaliśmy tyle, poczekamy jeszcze trochę - uśmiechnął się Konrad. - Dwadzieścia lat minęło od naszego ostatniego spotkania. Widzieliśmy się jeszcze jako dzieci, w domu, przed wyjazdem do Stanów. - Ho, ho! - wykrzyknął mężczyzna. - Przyjaciele z dzieciństwa! Anna bardzo się ucieszy. - Nie przyjaciele - powiedział Konrad - rodzina. Jesteśmy jej kuzynami. Chcieliśmy jej sprawić niespodziankę. - Miejmy nadzieję, że lubi niespodzianki - zaśmiał się mężczyzna. - Wam się też może trafić niespodzianka. Anna była ostatnio bardzo zajęta. - Naprawdę? - zdziwił się Hans. - Zobaczycie - powiedział pracownik stacji i oczy mu zabłysły. Było w nim coś, co przypominało Jupiterowi niektóre przyjaciółki cioci Matyldy w Rocky Beach, wyłapujące łapczywie plotki o sąsiadach. Hans i Konrad wsiedli do pikapa i ruszyli w dalszą drogę. - Zdaje się, że niewiele może ujść uwagi tego faceta - powiedział Pete. - Pewnie nie ma latem nic lepszego do roboty, jak obserwować sąsiadów - zauważył Bob. - Ilu może mieć klientów, gdy śnieg już stopnieje? Pikap piął się wolno w górę ulicy. Minęli otwartą lodziarnię i zamkniętą aptekę, następnie nieczynne centrum handlowe i sklep z pamiątkami. - Ciekawe, czym kuzynka Anna była tak zajęta - odezwał się Pete. - To miasto jest jak wymarłe. - Wedle tego, co opowiadali Hans i Konrad - powiedział Jupe - Anna zawsze potrafi znaleźć sobie jakieś pożyteczne zajęcie. Kiedy przyjechała dziesięć lat temu do Ameryki, zaczęła od pracy pokojówki w hotelu w Nowym Jorku. Po sześciu miesiącach była już szefową niższego personelu, a po sześciu latach odłożyła dość pieniędzy, żeby kupić małą gospodę w Sky Village. Rok później założyła wyciąg narciarski. Musi jej przynosić niezły dochód w sezonie.

- Tego wszystkiego się dorobiła, pracując w hotelu? - zdziwił się Pete. - Niezupełnie. Pracowała gdzieś jeszcze dodatkowo i grała, z powodzeniem, na giełdzie. Ma głowę do interesów i Hans i Konrad są z niej bardzo dumni. Czytają jej listy każdemu, kto tylko chce słuchać. W ich pokoju jest pełno fotografii, które im przysłała. Teraz, dzięki temu, że wujostwo zdecydowali się zamknąć skład na dwa tygodnie, wreszcie mają okazję ją odwiedzić. - A nam udało się dzięki temu pojechać w góry - powiedział Pete. - Zawsze chciałem połazić po górach. Podobno pole namiotowe w Sky Village jest świetne i nigdy nie jest zatłoczone. - Bo leży daleko od autostrady - zauważył Bob. - Mam nadzieję, że kuzynka Anna nie będzie się boczyć na Hansa i Konrada za niespodziewaną wizytę - powiedział Jupiter. - Przed wyjazdem starali się do niej dodzwonić, ale nie było jej w domu. W najgorszym razie pójdą z nami pod namiot. Mają wszystko ze sobą. Samochód jechał właśnie przez las, o którym mówił pracownik stacji benzynowej. Gdy wyjechali spomiędzy sosen, oczom chłopców ukazał się stok narciarski, goła, brązowawa przecinka na wschodnim zboczu góry. Wyglądało to, jakby jakiś olbrzym ogolił szeroki pas z drzew, krzewów i wszystkiego, co mogłoby przeszkadzać narciarzom. Wzdłuż stoku postawiono szereg stalowych wież połączonych liną. Co kilka metrów zwisały z niej krzesełka. Pikap zjechał na lewą stronę drogi i skręcił na podjazd prowadzący do dużego białego domu, wpartego nieomal w stok narciarski. Na frontowej ścianie widniał szyld z napisem “Gospoda pod slalomem”. - Jak widać, kuzynka Anna jest nadal dobrą gospodynią - powiedział Bob. Rzeczywiście, drewniany budynek wyglądał niezwykle czysto i zasobnie. Biel pokrywającej go farby aż lśniła w słońcu. Okna były tak kryształowo przejrzyste, że zdawały się pozbawione szyb. W przeciwieństwie do innych budynków w Sky Village, gospoda Anny Schmid nie udawała szwajcarskiej czy austriackiej chaty. Był to po prostu górski drewniany dom z szerokim gankiem, biegnącym wzdłuż całej frontowej ściany. Drzwi frontowe pomalowano żywą czerwoną farbą, ganek zdobiły kwiaty w czerwonych i niebieskich skrzynkach. Po lewej stronie domu schludny, żwirowany podjazd prowadził do niewielkiego parkingu. Stały na nim dwa samochody: zakurzony kombi i lśniący, czerwony sportowy wóz. Hans i Konrad wysiedli, a chłopcy zeskoczyli z tylnej platformy. - Anna dobrze sobie radzi - stwierdził Hans.

- Anna zawsze sobie dobrze radziła - powiedział Konrad. - Pamiętasz? Mając dziesięć lat piekła lepiej od naszej matki. Zawsze chcieliśmy pójść do niej na ciasto i gorącą czekoladę. Hans kiwał głową z uśmiechem. Słońce zaczynało się chować za granicą gór, powyżej stoku narciarskiego, zrobiło się chłodno. Hans i Konrad weszli na stopnie prowadzące na ganek. Jupiter, Pete i Bob stali przy pikapie. - Nie wchodzicie? - zapytał Hans. - Może pójdziemy już na pole namiotowe - odparł Bob. - Nie widzieliście się tak długo z kuzynką. Nie chcemy przeszkadzać. Hans i Konrad roześmiali się. - Jak możecie przeszkadzać! Nie jesteście przecież obcy. Pisaliśmy o was do Anny. Wie, jacy jesteście mądrzy, opowiadaliśmy jej o waszej działalności. Zawsze nas prosiła, żeby was przywieźć, jak przyjedziemy do niej. Chłopcy poszli za Hansem i Konradem. Drzwi frontowe były otwarte. Prowadziły wprost do olbrzymiego pokoju, którego główne umeblowanie stanowiły skórzane fotele i sofa. Z sufitu zwisały lśniące miedziane żyrandole. W głębi zobaczyli kamienny kominek ozdobiony cynowymi garnuszkami. Po prawej stał duży stół jadalny, nakryty dla czterech osób. Za nim znajdowały się drzwi do kuchni. Prowadzące na piętro drewniane schody w wiejskim stylu biegły wzdłuż ściany po lewej. Pokój pachniał osmalonym drewnem i politurą do mebli. Unosił się też delikatny zapach świeżego ciasta i Jupiter pomyślał, że Anna wciąż dobrze piecze. - Anna? - zawołał Hans. - Anna, jesteś tu? Nie było odpowiedzi. - Ano, zaczekamy - Konrad przechadzał się po pokoju, gładząc po drodze sprzęty. Promieniał zadowoleniem. - Tak, Anna dobrze sobie radzi. W swej wędrówce po pokoju dotarł pod drzwi z tabliczką: “Prywatne. Wstęp wzbroniony”. Ale stały otworem. Zajrzał do środka i powiedział: - Ha! - Ha, co? - zapytał Pete. - Wygląda na to, że nikt nie jest doskonały, nawet kuzynka Anna. Hans podszedł do brata i zaczął kręcić głową z żartobliwą dezaprobatą. - Oj, Anna, Anna, tu cię mamy. Nasłuchasz ty się docinków. Jupe, choć zobaczyć

biuro wzorowej gospodyni! - Lepiej tam nie wchodźcie - poradził Pete. - Moja mama dostaje szału, jak otwieram jej biurko albo zaglądam do notesu. Jupe sadowił się właśnie w jednym z foteli, gdy Hans zawołał zmienionym głosem: - Jupe! Bob! Pete! Zdaje się, że coś tu jest nie w porządku. - O co chodzi? - Jupe podszedł do braci i zajrzał do małego pokoju. Na wprost drzwi zobaczył duże biurko, zarzucone papierami. Szuflady były wyjęte i puste stały oparte o ścianę. Na podłodze walały się tekturowe teczki i kartki, wymieszane ze śmieciami z przewróconego kosza. Na parapecie okna za biurkiem leżała sterta kopert, zdjęć i kart pocztowych. Półka na książki była odsunięta od ściany. Z przewróconego pojemnika wylewała się na podłogę lawina spinaczy biurowych. - Ktoś przeszukiwał ten pokój! - wykrzyknął Pete, patrząc na ten cały bałagan nad ramieniem Jupe'a. - Najwidoczniej - powiedział Jupe. - I to ktoś bardzo nieostrożny. - Co tam robicie?! - odezwał się ochrypły głos za nimi. Odwrócili się gwałtownie. Przy schodach stał mężczyzna z dubeltówką w rękach!

ROZDZIAŁ 2 Kuzynka Anna sprawia niespodziankę - No, gadajcie! Co tu robicie? - mężczyzna wykonał niecierpliwy ruch i lufa jego strzelby skierowała się na gości. Pete instynktownie uskoczył w bok. Mężczyzna zbliżył się do nich o kilka kroków. Był wysoki, barczysty, o gęstych, czarnych włosach. Ogarnął ich twardym, zimnym spojrzeniem. - Gadajcie! - powtórzył z irytacją. - Kim... kim pan jest? - zapytał Konrad, nie odrywając oczu od dubeltówki. - Co tu robicie? - mężczyzna zignorował pytanie Konrada. - Nie widzicie, że to prywatny pokój? Powinienem... - Chwileczkę! - przerwał mu Jupiter i wyprostował się z godnością. - Może to pan zechciałby nam wyjaśnić, kim jest. - Co? - Ktoś przeszukiwał ten pokój - ciągnął Jupiter wyniosłym tonem. - Policja zapewne zainteresuje się, co pan tu robi i dlaczego od razu sięga pan po broń. Jupiter wiedział, że jako gość nie ma właściwie prawa wzywać policji. Jednakże jego pewność siebie sprawiła, że mężczyzna zawahał się i opuścił broń. - Policja? - Wezwanie policji wydaje mi się jedynym rozsądnym postępowaniem w tym wypadku - mówił Jupe, z właściwym sobie upodobaniem do krągłych zdań. - Z drugiej jednak strony, może powinniśmy zaczekać na powrót panny Schmid i jej pozostawić złożenie skargi na policji. - Panny Schmid? - mężczyzna roześmiał się. - Muszę wam chyba coś wyjaśnić... W tym momencie przed domem zatrzymał się samochód. Trzaśniecie drzwi samochodowych, kilka szybkich kroków na ganku, drzwi frontowe otworzyły się i stanęła w nich wysoka kobieta, obładowana zakupami. - Kuzynka Anna! - zawołał Hans. Kobieta stała bez ruchu. Wodziła oczami od mężczyzny z dubeltówką do Hansa, Konrada i chłopców, i ponownie do uzbrojonego mężczyzny. - Kuzynka Anna? - powtórzył Hans, tym razem w formie pytania. - Kuzynka Anna? - zdumiał się mężczyzna ze strzelbą. - Dobry Boże! Hans i Konrad z Rocky Beach! Widziałem wasze fotografie, ale nie poznałem was. Dlaczego od razu nie

powiedzieliście!? O mało was nie postrzeliłem! - Pan jest przyjacielem Anny? - zapytał Konrad. - Można tak powiedzieć. Anno, nie napisałaś do kuzynów? Obiecałaś to zrobić przed naszą podróżą do Lakę Tahoe. - Och! Hans i Konrad! - Kobieta postawiła na stole torby z zakupami, przesunęła rękami po swych gęstych blond włosach, upiętych wokół głowy i uśmiechnęła się szeroko. - Hans i Konrad! - wyciągnęła obie ręce do Hansa, który podszedł do niej i pocałował ją w policzek. - Tak dawno nie widzieliśmy się! Konrad odsunął brata i również ucałował Annę serdecznie. - No, no, kto by pomyślał! Takie wielkie chłopy! - Anna spoglądała to na jednego, to na drugiego. - No, nie wiem. Tyle mam waszych zdjęć, a nie potrafię powiedzieć, który z was jest Hans, a który Konrad. - Jej głos był ciepły i pełen rozbawienia. Mówiła szybko i niemal bez obcego akcentu. Bracia wybuchnęli śmiechem i przedstawili kuzynce najpierw siebie, a potem Jupitera, Boba i Pete'a. - Pisaliście mi o tych zuchach - uśmiechnęła się Anna. - To bardzo roztropni chłopcy - zapewnił Hans. Konrad objął Jupe'a ramieniem i powiedział do Anny coś po niemiecku. Uśmiech znikł z jej twarzy. - Mówimy po angielsku - upomniała go ostro. Lecz Konrad dalej mówił po niemiecku. - Wiem - odparła - byłoby bardziej jak w domu, ale proszę, żebyśmy mówili po angielsku. - Podeszła do stojącego wciąż koło schodów mężczyzny i ujęła go pod ramię. - Mój mąż nie zna niemieckiego. Nie chcecie chyba być wobec niego niegrzeczni. - Twój mąż? - zdziwił się Konrad. - Anna! - wykrzyknął Hans. - Kiedy... - W zeszłym tygodniu - wpadł mu w słowa mąż Anny. - Pobraliśmy się w zeszłym tygodniu w Lakę Tahoe. Jestem Joe Havemeyer. Nastąpiła pełna konsternacji cisza. Przerwał ją Pete: - Kuzynka Anna sprawiła nam niespodziankę! Anna roześmiała się. Hans i Konrad obejmowali ją i składali życzenia. Pokazała im obrączkę ślubną - prosty, złoty krążek, który luźno obejmował trzeci palec jej lewej ręki. Teraz bracia złożyli gratulacje także Joemu Havemeyerowi. Jupiter Jones nie cierpiał nie zakończonych spraw i nie wyjaśnionych sytuacji. Czekał

cierpliwie, aż ucichną śmiechy, okrzyki i życzenia. Wreszcie poprosił Annę, by zobaczyła, co dzieje się w jej biurze. - Proszę spojrzeć, ktoś przeszukiwał pani rzeczy, pod pani nieobecność. Czy chce pani wezwać policję, czy... Przerwał mu wybuch śmiechu Anny. - Och, ależ to zabawne! Hans i Konrad pisali mi, że jesteście detektywami. Co za śmieszna historia! Jupe nie czuł się bardzo rozbawiony. Rumieniec oblał mu twarz, chłopiec nachmurzył się. - Och, nie chciałam cię dotknąć. Nie złość się, proszę. Wiem, że jesteś dobrym detektywem i że masz rację. Ten pokój był przeszukiwany. Przeze mnie i mego męża. Jupiter bez słowa czekał na dalsze wyjaśnienia. - Widzisz, zaginął mi klucz. Jest to bardzo ważny klucz i muszę go znaleźć. Dlatego przewróciliśmy moje biuro do góry nogami. - Może moglibyśmy pomóc? - zapytał Pete. - Jupe na pewno pomoże. On jest świetny w odgadywaniu, gdzie mogą się podziewać zaginione przedmioty. - Wszyscy jesteśmy w tym bardzo dobrzy - dodał Bob. - Jupe, masz jedną z naszych wizytówek? Pokaż pannie Schmi..., chciałem powiedzieć pani Havemeyer. Jupe czuł się wciąż trochę urażony, ale sięgnął po portfel, wygrzebał z niego kartę wizytową i podał Annie. TRZEJ DETEKTYWI Badamy wszystko ??? Pierwszy Detektyw . . . . . . . . Jupiter Jones Drugi Detektyw . . . . . . . . . Pete Crenshaw Dokumentacja i analizy . . . . . Bob Andrews - Imponujące - Anna zwróciła kartę. - Dziękuję - powiedział Jupiter chłodno. - Mamy godny pozazdroszczenia dorobek. Odnieśliśmy wiele sukcesów w rozwikłaniu trudnych spraw, wobec których ludzie o wiele od nas starsi byli bezsilni. Znaki zapytania na naszej wizytówce symbolizują tajemnice, które zawsze chętnie wyjaśniamy. Joe Havemeyer uśmiechnął się do Hansa. - On zawsze tak się wysławia?

- Chcesz powiedzieć, że mówi jak z książki? O, Jupe dużo czyta, zresztą to prawda, że zawsze potrafi wyjaśnić sprawę, nawet kiedy nikt inny nie ma pojęcia, o co w ogóle chodzi. Dajcie Jupe'owi poszukać tego klucza, a znajdzie go wam w mig. - Bardzo miło, że chcecie nam pomóc - powiedział Havemeyer - ale nie sądzę, żebyśmy musieli aż zatrudniać detektywów. Klucz jest gdzieś tu, w domu i musi się znaleźć. - Tak, z pewnością - skinął głową Jupiter. - Teraz musimy już iść. Zmrok zapada wcześnie po tej stronie Sierra. Musimy dotrzeć na kemping i rozbić nasz namiot, póki jeszcze jest widno. - My też idziemy - powiedział Hans. - Później wrócimy jeszcze, pogadać trochę, jeśli można. - Ach nie! - zawołał gorąco Joe Havemeyer. - Anno, nie mieliśmy przecież prawdziwego wesela. Teraz, jak są tu twoi kuzyni, urządzimy małą uroczystość. Poza tym Hans i Konrad nie muszą przecież nocować pod namiotem. Mamy jeden pokój wolny. Zostańcie u nas. Anna zdawała się być zakłopotana tą propozycją. Hans zauważył jej wahanie i zaczął odmawiać, ale Konrad mu przerwał: - To dobry pomysł. Dobrze by było, żebyśmy mogli tu pobyć. Ojciec Anny nie żyje. - Tak, Anna mówiła mi - powiedział Joe. - Ale co to ma do rzeczy? - Nie ma ojca, który by zadbał o sprawy panny młodej, więc musi się tym zająć ktoś z rodziny. Jesteśmy tu jedynymi krewnymi Anny - Konrad zwrócił się do Anny i powiedział parę słów po niemiecku. - Po angielsku, proszę - burknęła. - Poza tym na takie rozmowy z Joem był czas przed naszym ślubem. - Ależ, Anno, nie dałaś nam przecież znać, że wychodzisz za mąż. - Nie było potrzeby, nie macie się czego obawiać. Joe ma swoje własne dochody. Teraz pomoże mi prowadzić gospodę. W zimie będzie obsługiwał wyciąg narciarski. Omówiliśmy już wszystko i nie masz się co wtrącać w nie swoje sprawy. Konrad poczerwieniał i zamilkł. Joe Havemeyer starał się ułagodzić Annę. Ale ona wzięła swoje zakupy i wyszła do kuchni, nie patrząc nawet na kuzynów. - Myślę, że nic tu po nas - powiedział Hans smutno. - Dajcie spokój - zaprotestował Havemeyer. - Anna szybko wpada w złość, ale do kolacji odzyska humor. Wiem, że się cieszy waszym przyjazdem. Tyle mi o was opowiadała. Po prostu jest dumna ze swej niezależności i poczuła się urażona, że ktoś chce załatwiać za nią jej sprawy. Nie lubi, żeby ją traktować jak dziecko.

Konrad potarł dłonią policzek. - Wygłupiłem się. Wszystko stąd, że kiedy ostatni raz widziałem Annę, była bardzo młoda i teraz zacząłem się zachowywać, jakbym był jej ojcem. - No właśnie - przytaknął Havemeyer - ale wszystko będzie dobrze, zobaczysz. Nie mylił się. Hans i Konrad wnieśli swoje bagaże do dużego kwadratowego pokoju, po północnej stronie gospody. Gospoda miała tylko cztery sypialnie, dwie z nich zajmowali turyści. Nie było więc już miejsca dla Trzech Detektywów. Idąc za namową Joego Havemeyera, rozbili swój namiot w pobliżu domu. Rok był bardzo suchy, spadło niewiele śniegu w zimie i mało deszczy wiosną. Tak więc płynący przez pole namiotowe strumień zupełnie wysechł. Obozując blisko domu, mieli zapewnione zaopatrzenie w wodę. Joe nalegał także, by zjedli w domu kolację, miało to być przecież przyjęcie weselne. Do stołu mieli zasiać także dwaj turyści, ale Joe zapewnił, że nie dopuści, by pan Jensen i pan Smathers zepsuli odświętny nastrój. Chłopcy poznali obu panów tuż przed kolacją. Pan Smathers był małym, chudym człowieczkiem, trochę po pięćdziesiątce. Nosił szorty i buty turystyczne, sznurowane aż po jego supłowate kolana. Pan Jensen był młodszy, wyższy i masywniejszy. Miał krótko przystrzyżone brązowe włosy i nieładną, lecz sympatyczną twarz. Kiedy Anna wniosła pieczeń, pan Smathers parsknął z niezadowoleniem i wykrzyknął: - Wołowina! - Bez wykładów, proszę - powiedział pan Jensen. - Bardzo lubię pieczeń wołową i doprawdy będę wdzięczny, jeśli zaoszczędzi mi pan swych uwag. Nie chcę się czuć jak morderca, ile razy podniosę widelec do ust. - Zwierzęta są naszymi przyjaciółmi. - Pan Smathers utkwił w panu Jensenie swe niebieskie, wodniste oczy. - Przyjaciele nie zjadają się nawzajem. Anna, która odzyskała już dobry humor, roześmiała się. - Nie znałam osobiście krowy, która była tak miła i dostarczyła nam mięsa na dzisiejszą kolację. W każdym razie nie jest już nieszczęśliwa i nie musimy się już o nią martwić. A dla pana mam szpinak, surową marchewkę i pędy lucerny. - Doskonale - pan Smathers zatknął serwetkę pod brodę i zabrał się do pałaszowania swego wegetariańskiego posiłku. Pan Jensen obserwował, jak Joe Havemeyer kroi pieczeń. - Czy myśleliście państwo kiedyś o serwowaniu dziczyzny w sezonie? - zapytał. -

Udało mi się dziś ustrzelić dwie sarny na drodze do Bishop. - Ustrzelić? - zdziwił się Bob. - Pan Jensen jest stworzeniem mięsożernym - powiedział Smathers. - Chętnie strzelałby do saren ze strzelby. Na szczęście jest to niezgodne z prawem, “strzela” więc tylko z aparatu fotograficznego. - Jestem zawodowym fotografem - wyjaśnił Jensen. - Specjalizuję się w zdjęciach zwierząt. Mnóstwo magazynów ilustrowanych świetnie płaci za zdjęcia dzikich zwierząt w ich naturalnym środowisku. - Żyje z innych stworzeń, jak pospolity drapieżnik - mruknął pan Smathers. - Nie robię im krzywdy - obruszył się Jensen. - Fotografuję je tylko. Pan Smathers wzruszył pogardliwie ramionami. Joe Havemeyer skończył kroić pieczeń i podał gościom półmisek z plastrami mięsa. - Pan Smathers tak lubi wędrówki wysokogórskie, że stało się to dla mnie źródłem prawdziwej inspiracji - zwrócił się do obecnych. - Ponad stokiem narciarskim jest polana, a powyżej rozciągają się zupełnie dzikie przestrzenie. Spróbujemy przyciągnąć tu w lecie amatorów wycieczek. Rozreklamujemy wygodne łóżka i dobre jedzenie wśród dziewiczej przyrody. Pan Smathers zerknął na niego sponad pędów lucerny. - To nie pozostawi jej na długo dziewiczą. - Kilku piechurów nie wypłoszy stąd ptaków i niedźwiedzi. Zresztą jeśli chodzi o niedźwiedzie, nie są ani trochę lękliwe. - Mówi pan tak tylko dlatego, że jeden dobrał się wczoraj do śmietnika... - zaczął Smathers. - Porozwłóczył wszystko po podwórzu - przerwał mu Havemeyer. - Nie można ich za to winić. Rok był wyjątkowo suchy i nie mają dość paszy wysoko w górach. Dlatego schodzą do miasteczka. Nikt nie ma do tego większego prawa od nich. To ich ziemia. Były tu, nim się ludzie osiedlili. - Ten niedźwiedź nie był tu pierwszy i lepiej niech się tu więcej nie pokazuje! - Barbarzyńcy! - wykrzyknął Smathers. Anna uderzyła pięścią w stół. - Dość tego! - zawołała. - Dziś świętujemy nasze wesele. Nie pozwolę, żeby mi to zepsuto kłótniami. Zapadła kłopotliwa cisza. Jupiter rozpaczliwie szukał w myślach jakiegoś tematu konwersacji. Przypomniał mu się wykop, który zauważył wcześniej za gospodą.

- Czy zamierzacie państwo rozbudować gospodę? - zapytał. - Widziałem wykop na zapleczu. Czy to na fundamenty pod drugi budynek? - Nie, to będzie basen pływacki - odparł Havemeyer. - Basen pływacki?! - zdumiał się Hans. - Tutaj? Tu jest na to za chłodno. - W ciągu dnia robi się gorąco - powiedział Havemeyer. - Będziemy oczywiście podgrzewać wodę. To będzie dodatkowa atrakcja dla turystów. Górskie wycieczki i odświeżająca kąpiel pod koniec dnia. Obudujemy basen i będzie można używać go w zimie. Wyobraźcie sobie - i jazda na nartach, i pływanie tego samego dnia! - Ma pan wielkie plany - zauważył pan Jensen. Było w jego głosie coś zgryźliwego, co zwróciło uwagę Jupitera. Wyczuł to również Havemeyer, gdyż zapytał: - Panu się to nie podoba? Nim Jensen zdążył odpowiedzieć, uwagę wszystkich przykuł dochodzący z podwórza hałas - metaliczny brzęk, po czym huk przewracanego kubła na śmieci. Havemeyer zerwał się z krzesła i pobiegł do małego schowka pod schodami. - Nie! - krzyknął Smathers. Havemeyer wynurzył się ze schowka ze swoją strzelbą. - Nie, nie zrobi pan tego! - Smathers skoczył do drzwi kuchennych. - Niech się pan nie wtrąca! - Havemeyer pobiegł za Smathersem, a Hans, Konrad i chłopcy za nimi. Gdy wpadli do kuchni, Smathers otwierał właśnie drzwi na podwórze. - Uciekaj! - krzyczał. - Nie zbliżaj się! Schowaj się! Havemeyer złapał małego pana za ramię i odepchnął od drzwi. Chłopcom mignął na moment duży, ciemny kształt, umykający w stronę drzew na obrzeżu stoku narciarskiego. Potem widok przesłoniła sylwetka Joego Havemeyera, który podniósł strzelbę do ramienia i wycelował. Wypaliła z lekkim trzaskiem. - Cholera! - zaklął. - Spudłował pan, co? - ucieszył się Smathers. Havemeyer odwrócił się i wszedł do kuchni. - Powinienem pana wychłostać - mruknął. Wszyscy wrócili do jadalni. Po drodze Pete złapał Jupe'a za rękę. - Widziałeś tę strzelbę? - spytał szeptem. Jupe skinął głową. - Strzelba na naboje ze środkiem usypiającym. Dziwne. Po co ruszać na niedźwiedzia z czymś takim, kiedy w domu jest normalna strzelba?

ROZDZIAŁ 3 Nocny gość Jupiter przebierał palcami nóg wewnątrz swego śpiwora i wpatrywał się w mrok. - Trzej Detektywi mają nową sprawę - odezwał się. Leżący obok Bob obrócił się do niego i oparł na łokciu. - Będziemy jednak szukać klucza kuzynki Anny? - Nie to. Rozmawiałem po kolacji z Hansem i Konradem. Chcą, żebyśmy zrobili mały wywiad co do męża Anny. Nie bardzo im się podoba. Pete ziewnął głośno. - Mnie też nie. Facet za szybko sięga po broń. Nic takiego nie zrobiliśmy dziś po południu. Zaglądaliśmy tylko do biura przez otwarte drzwi, a on gotów był do nas strzelać. - A dla odstraszenia niedźwiedzia użył gazu usypiającego - dodał Jupe. - To bez sensu. Po co w ogóle mu taka strzelba? Ale nie to zaniepokoiło Hansa i Konrada. Tylko basen pływacki. Obawiają się, że ich praktyczna i pracowita kuzynka poślubiła faceta, który roztrwoni jej pieniądze na głupie pomysły. Trzeba przyznać, że nonsensem jest budowanie basenu przy gospodzie, która dysponuje tylko trzema pokojami dla gości. Koszta nigdy się nie zwrócą. Poza tym niepokoi ich, że Havemeyer nie ma żadnej pracy. Uważają, że to dziwne w jego wieku. Kiedy pomagał im wnosić bagaż do gospody, opowiadał, że odziedziczył spore pieniądze i mieszkał w Reno, nim spotkał Annę. Ten sportowy, czerwony samochód na parkingu jest jego i ma tablicę z rejestracją Nevady. Tak więc ta część jego historii się zgadza. - Więc co robimy? - zapytał Pete. - Jedziemy do Reno wypytać o niego sąsiadów? - Chyba to nie będzie konieczne - odparł Jupiter. - Bob, czy twój tato zna kogoś w Reno? Ojciec Boba był dziennikarzem i pracował dla gazety w Los Angeles. Miał szerokie kontakty i wielu znajomych dziennikarzy na zachodzie Stanów. - Reno? - zastanawiał się Bob. - Nie, chyba nigdy nie słyszałem, by wspominał kogoś mieszkającego w Reno. Ale mogę pogadać z tatą, żeby poprosił o informacje o Havemeyerze w biurze kredytowym w Reno. Jeśli Hevemeyer otworzył kiedykolwiek konto bankowe, biuro kredytowe powinno mieć o nim informacje. Tato zawsze mówił, że bardzo wiele można się tą drogą dowiedzieć o człowieku. Na przykład, w którym banku ma konto, ile pieniędzy, czy nie zalega z opłatami i tym podobne.

- Dobra - powiedział Jupiter. - Jutro zatelefonujemy do twego taty. Usiadł i rozchylił namiot. Gospoda “Pod slalomem” tonęła w mroku. Tylko jedno okno było oświetlone. - Joe Havemeyer jest w biurze Anny. - Napis “Wstęp wzbroniony” jego chyba nie dotyczy - powiedział Pete. Usiadł także i spojrzał w stronę gospody. Mąż Anny był dobrze widoczny przez nie osłonięte okno. Siedział przy biurku. Sortował jakieś papiery i wkładał je do kartonowych teczek. - Robi porządek - zauważył Pete. - Dziwię się, że Anna sama się do tego nie zabrała. Podobno jest taka skrupulatna. - W ogóle jestem trochę rozczarowany kuzynką Anną - powiedział Jupiter. - Zdaje się, że Hans i Konrad również. Była wyraźnie niezadowolona, gdy Havemeyer zaproponował, żeby zamieszkali u nich. Nie chciała mówić z nimi po niemiecku. Właściwie w ogóle z nimi nie rozmawiała. Całą konwersację podtrzymywał jej mąż. - Spotkania rodzinne nie zawsze są takie, jak się oczekiwało - stwierdził Pete. Zaczął macać wokół siebie w poszukiwaniu butów. Nie rozbierał się, wchodząc do śpiwora. Był w dżinsach i bluzie dresowej. - W każdym razie ciasto kuzynki Anny jest pyszne. Zjadłbym jeszcze kawałek, ze szklanką mleka. - Nie mów mi o jedzeniu - mruknął Jupe, ale również zaczął nakładać buty. Bob rozpiął swój śpiwór. - Idę z wami - powiedział. - Czekajcie! - zawołał nagle Jupe. - Słyszycie? Zza namiotu dobiegł cichy dźwięk, na wpół pomruk, na wpół skowyt. - Niedźwiedź - szepnął Pete. - Nie ruszajcie się - syknął Jupe. Trzasnęła gałąź i coś potoczyło się z chrobotem, jakby kopnięta szyszka. Wreszcie zwierzę ukazało się w otworze namiotu i zatrzymało się. Na tle światła, padającego z okna naprzeciw, jego sylwetka była dobrze widoczna. Niedźwiedź. Duży niedźwiedź, zapewne głodny. Węsząc posuwał się w ich kierunku. - Idź sobie! - wykrztusił Pete. - Ciii - szepnął Bob. - Nie strasz go. Niedźwiedź stał nieruchomo i wpatrywał się w chłopców. Obserwowali go, starając się nie wykonywać najlżejszego ruchu. Wreszcie niedźwiedź stracił zainteresowanie namiotem i jego mieszkańcami i odszedł wolno za gospodę.

- Uff! - oddechnął Pete z ulgą. - Tylko śmietnik go interesuje - mruknął Bob. Jakby na potwierdzenie, po chwili rozległ się trzask przewracanego kubła na śmieci. Przez okno biura zobaczyli, jak Joe Havemeyer zrywa się ze swego miejsca i rzuca się do drzwi. Nie dotarł do nich jeszcze, gdy za gospodą rozbłysło jasnoniebieskie światło. Potem usłyszeli skowyt i wreszcie krzyk - ludzki krzyk! Trzej Detektywi wyczołgali się spiesznie z namiotu i pobiegli w stronę podwórza na tyłach gospody. Kiedy okrążyli narożnik budynku, zobaczyli ciemną sylwetkę niedźwiedzia, wspinającego się niezdarnie po stoku narciarskim. Równocześnie spomiędzy drzew po południowej stronie gospody dobiegł ich trzask łamanych gałęzi. Ktoś lub coś biegło na oślep przez gęste poszycie lasu. Nad tylnym wejściem rozbłysło światło i drzwi otworzyły się z trzaskiem. Na mały ganek kuchenny wypadł Joe Havemeyer, trzymając w ręce strzelbę na naboje ze środkiem usypiającym. Ogarnął spojrzeniem chłopców, potem rozrzuconą wokół stopni zawartość pojemnika na śmieci. Chciał coś powiedzieć, lecz nagle słowa zamarły mu na ustach. Wśród śmieci leżał pan Jensen. Miał na sobie piżamę i płaszcz kąpielowy. Jeden pantofel spadł mu z nogi. Obok walały się kawałki roztrzaskanego aparatu fotograficznego. - Co... co?... - wyjąkał Havemeyer. - Miał pan nocnego gościa - powiedział Jupiter i pochylił się nad fotografem. - To był niedźwiedź. Zaatakował pana Jensena.

ROZDZIAŁ 4 Jeden niedźwiedź czy dwa? Joe Havemeyer odłożył strzelbę i ukląkł przy nieprzytomnym Jensenie. - Widzieliście, co zaszło? - zwrócił się do chłopców. - Widzieliśmy niedźwiedzia, kiedy przechodził koło naszego namiotu - odpowiedział Bob. - Potem poszedł za dom i usłyszeliśmy huk przewracanego kubła na śmieci. Po chwili zobaczyliśmy błysk i zaraz potem usłyszeliśmy skowyt niedźwiedzia i krzyk pana Jensena. W gospodzie rozbłysły wszystkie światła. Pierwsza ukazała się w drzwiach kuchennych Anna. - Joe? Co to było? - Jensen - odparł krótko Havemeyer. - Fotografował z lampą błyskową niedźwiedzia i oberwał. Trzeba go chyba zabrać do lekarza. Pan Smathers przecisnął się przez drzwi, obok Anny. Jego rzadkie, siwe włosy sterczały w nieładzie. Szlafrok nałożył na lewą stronę. - Co się stało? - pytał. Za nim ukazali się Hans i Konrad. Zbiegli szybko ze stopni ganku. - No więc? - odezwał się Hans. - Co się stało? Jensen jęknął, przekręcił się na bok, podkurczył nogi i wreszcie zdołał usiąść. Havemeyer z westchnieniem ulgi opadł na stopień. - Jak się pan czuje? - zapytał Jensena. Fotograf skrzywił się i uniósł rękę do karku. - Ktoś... ktoś mnie uderzył. - Ma pan szczęście, że jeszcze pan w ogóle oddycha - powiedział Havemeyer. - Niewielu przeżywa atak niedźwiedzia. Jensen podniósł się na kolana, wreszcie wstał i oparł się o ścianę domu. - Tak, zostałem zaatakowany, ale nie przez niedźwiedzia. - Jensen potrząsnął głową, jakby chciał się pozbyć resztek zamroczenia. - Ktoś zakradł się od tyłu i rąbnął mnie w kark. - Och, niechże pan da spokój - powiedział Havemeyer. - To był niedźwiedź. Przestraszył się błysku i zaatakował pana. Nie ma pan pojęcia, jak potrafią być szybkie. - Wiem o tym, ale to nie dotyczy tego niedźwiedzia. Zauważyłem go z okna mego pokoju. Wziąłem aparat i zszedłem na dół. Ustawiłem obiektyw, gdy usłyszałem kogoś skradającego się za moimi plecami. - Jensen wyprostował się i spojrzał na stojącego na ganku

Smathersa. - Ty! - wybuchnął. - Ty i twoje zwariowane teorie o zwierzętach. To pan mnie uderzył! Co pan sobie wyobrażał? Że naruszam prawo niedźwiedzia do grzebania w śmietniku czy coś takiego? Havemeyer podszedł do Jensena i ujął go pod ramię. - Pan jest zdenerwowany. Zawieziemy pana do lekarza. - Nie chcę lekarza! Chcę policji! - Proszę pana - Jupe zbliżył się do Jensena - mogły tu być dwa niedźwiedzie. Przybiegliśmy, jak tylko pan krzyknął. Zobaczyliśmy niedźwiedzia wspinającego się po stoku i równocześnie usłyszeliśmy, że coś przedziera się tam, przez ten las. - Nie uderzył mnie niedźwiedź! - krzyknął Jensen z uporem i rzucił wściekłe spojrzenie Smathersowi. - Nie mam zwyczaju walić po głowie innych przedstawicieli mego gatunku - oświadczył Smathers wyniośle. - Zresztą nie miałem po temu żadnej możliwości. Byłem w łóżku. Proszę zapytać pani Havemeyer. Widziała, jak wychodziłem ze swego pokoju, już po wypadku. Anna skinęła głową. - To prawda. Usłyszałam hałasy i postanowiłam zejść na dół. Byłam u szczytu schodów, gdy pan Smathers otwierał drzwi swego pokoju. - Wszystko stało się tak nagle - wtrącił uspokajająco Havemeyer. - Nie może pan dobrze pamiętać przebiegu wypadków. Zwłaszcza po uderzeniu w głowę. - W kark - sprostował Jensen. - Uderzono mnie w kark. Od kiedy to niedźwiedzie zadają ciosy w kark? - Dobrze, już dobrze, wejdźmy teraz do domu i zatelefonujmy do doktora - Havemeyer mówił jak do niegrzecznego dziecka. - Nie chcę doktora! - krzyknął Jensen. - Proszę wezwać policję! Kryminalista włóczy się po okolicy, atakując spokojnych ludzi! - Spokojni ludzie powinni o tej porze leżeć w łóżku - odezwał się Smathers - a nie straszyć niewinne stworzenia lampami błyskowymi. - Mój aparat! - Jensen pochylił się nad szczątkami rozbitego aparatu fotograficznego. Podniósł dwa kawałki i patrzył ze złością na zwisający z nich zwój filmu. - Pięknie! Wandal! - rzucił wyraźnie pod adresem Smathersa. - Aparat roztrzaskał się, kiedy go pan wypuścił z rąk - powiedział Smathers. - Ale jeśli chce pan wezwać policję, doskonale. Z przyjemnością z nimi porozmawiam. Na razie wracam

do łóżka. Proszę mnie nie budzić bez istotnego powodu. - Odwrócił się tyłem do rozwścieczonego Jensena i znikł w drzwiach kuchennych. - Słusznie - odezwał się Havemeyer. - Pora, żebyśmy wszyscy poszli spać. Przynieście wasze śpiwory - zwrócił się do chłopców. - Nie możecie spędzić nocy na dworze, gdy niedźwiedź kręci się w pobliżu. - To nie był niedźwiedź! - krzyknął Jensen. - Co więc? - zapytał Havemeyer. - Jupe słyszał, że coś się przedzierało przez las. Tak więc, albo ktoś z miasteczka nabrał nagle ochoty na mały napad, albo to był drugi niedźwiedź. Czy wreszcie zgodzi się pan wezwać lekarza? Jeśli ściągniemy tu szeryfa, powie panu tylko, żeby nie włóczył się pan po nocach i nie narażał się na atak dzikich zwierząt. Miał rację i Jensen zdawał sobie z tego sprawę. - Dobrze, zgoda - mruknął. - Ale nie potrzebuję lekarza. - Rozcierając sobie kark wszedł powoli do domu. Piętnaście minut później Trzej Detektywi rozłożyli się wygodnie w swych śpiworach na podłodze dużego pokoju na parterze. Czekali, aż umilkną odgłosy na piętrze, i pierwszy odezwał się Pete: - Jensen ma szczęście. Niewielu ludzi wychodzi tak lekko ze starcia z niedźwiedziem. Chyba że to rzeczywiście nie był niedźwiedź. - Właśnie to samo sobie myślałem - powiedział Jupe. - Jak to możliwe, żeby niedźwiedź zadał cios, który pozbawił człowieka przytomności, i równocześnie nie zostawił ani jednego zadraśnięcia? Na karku Jensena nie było żadnych śladów. - To nie mógł być nikt z gospody - zauważył Bob. - Hans i Konrad nie biją ludzi. Havemeyer był w biurze, gdy to się stało, a Smathers i Anna dostarczyli sobie nawzajem alibi. Smathers musiałby być chyba muchą, żeby walnąć Jensena i wrócić do pokoju, nim Anna wybiegła ze swojego. - Tak więc był to albo ktoś obcy, albo jednak drugi niedźwiedź - podsumował Jupe. - Jutro rano, jak tylko się rozwidni, pójdziemy między te drzewa na południe od domu. Dzień był suchy, ale ziemia między drzewami powinna być dość wilgotna, żeby mogły się na niej zachować ślady. To, co zadało cios Jensenowi, musiało zostawić trop. Powinniśmy ustalić, czy to człowiek, czy zwierzę.

ROZDZIAŁ 5 Zaginiony klucz Silne potrząsanie obudziło Jupitera. Nad nim stał Pete. - Spóźniliśmy się. Wyłaź ze śpiwora i chodź sam zobaczyć. Jupe usiadł. W pokoju było jeszcze szaro i mglisto. - Joe Havemeyer wyprzedził nas - mówił Pete. - W czym? - zapytał Bob przeciągając się. - Nie znajdziemy już śladów niedźwiedzia ani człowieka, ani w ogóle żadnych śladów. Chodźcie zobaczyć. Nie uwierzycie mi, póki sami nie zobaczycie. Bob i Jupe poszli za Pete'em do kuchni i stanęli przed oknem. - Wielce interesujące - powiedział Jupe. - To... to szaleństwo! - wykrzyknął Bob. Patrzył ponuro na męża kuzynki Anny, zamiatającego zamaszyście ziemię na podwórzu. - Pozamiatał już między tymi drzewami - powiedział Pete. - Zobaczyłem go, kiedy kończył tam sprzątać, i poszedłem was obudzić. - Hmm... - mruknął Jupe w zadumie. - Wyraźnie stara się zatrzeć wszelki ślad po wczorajszym napastniku. Bardzo ciekawe - podszedł do drzwi, otworzył je i wyszedł na ganek. - Dzień dobry! - zawołał pogodnie. Havemeyer wzdrygnął się lekko, ale zaraz uśmiechnął się szeroko. - Dzień dobry. Jak się spało po tych wszystkich emocjach? - Spałem jak kłoda. Wcześnie pan wstał - Jupiter nie spuszczał wzroku z miotły w rękach Havemeyera. Ten podniósł kubeł i zaczął zmiatać rozrzucone wokół schodów śmieci. - Mam dużo roboty. Chciałem przede wszystkim oczyścić podwórze, bo naschodzi nam się tu niedźwiedzi. A po śniadaniu muszę się zabrać do basenu kąpielowego. Wkładaj buty, to ci go pokażę. - Wsypał śmieci do kubła, nałożył pokrywę i wszedł na schody ganku. Bob i Pete stali niewinnie koło zlewu, gdy Havemeyer z Jupe'em weszli do kuchni. - Dzień dobry - powiedział Havemeyer. - Chcecie zobaczyć mój basen? Chłopcy ubrali się i wszyscy poszli kilkanaście metrów za gospodę, oglądać wykop. - Sprowadziłem z Bishop ludzi z ciężkim sprzętem do kopania - mówił Havemeyer. - Gdybym to robił sam, straciłbym całe lato. Ale sam założę szalunek i wyleję beton. - Słusznie pan zrobił - powiedział Pete. - To musi mieć ze trzy metry głębokości. - Trzy i pół.

- Ale tu nie ma płytszej części - zwrócił uwagę Pete. - Masz rację. Pete zmarszczył czoło. - Nigdy nie widziałem takiego basenu. Ludzie nie umiejący pływać nie będą mogli się kąpać. - O to właśnie chodzi - powiedział Havemeyer. - Kto nie umie pływać, nie będzie korzystać z basenu. Raz widziałem takiego, który nie umiał pływać, jak nagle stracił grunt pod nogami. To nie było zabawne. - Aha - pokiwał głową Pete. Od strony domu dobiegły ich wesołe nawoływania Hansa i Konrada. - Tu jesteśmy! - krzyknął Havemeyer. Bracia zbiegli z ganku i przecięli podwórze. - Ho, ho! - Hans wyraźnie postanowił być przyjacielski. - Basen, co? - Tak - odparł Havemeyer - basen pływacki. - Sam go robisz? - zapytał Konrad. Havemeyer skinął potakująco. - Przy okazji nie kręcę się Annie pod nogami. - Ciężka praca dla jednego - zauważył Hans. - Nie mamy nic lepszego do roboty, chętnie pomożemy. - Och nie, nie - zaprotestował szybko Havemeyer. - To wasze wakacje. W żadnym wypadku nie chciałbym... - Cóż lepszego możemy robić na wakacjach, niż pomagać mężowi kuzynki - przerwał mu Konrad. Jego słowa były serdeczne, lecz ton stanowczy. Havemeyer skapitulował i zaczął wyjaśniać braciom, jak zamierza założyć szalunek. Chłopcy odeszli w stronę gospody. - Hans i Konrad znaleźli sobie dobry pretekst - powiedział Jupiter cicho. - W ten sposób będą stale na miejscu i mogą mieć Havemeyera na oku. - Zaczynam się zastanawiać, co on właściwie buduje - odezwał się Pita, - Nigdy nie widziałem basenu, który by był cały tej samej głębokości. W czasie śniadania atmosfera była napięta. Pan Jensen milczał i nawet nie spojrzał na pana Smathersa. Ten zaś skrzywił się na widok jajek i wyraził najwyższe niezadowolenie, gdy Anna wniosła półmisek z wędliną. Anna siedziała, kręcąc na palcu obrączkę i zachęcając wszystkich do jedzenia. Sama prawie nic nie jadła. Havemeyer odmówił dodatkowej porcji i zaraz, z Hansem i Konradem, wstał od stołu, by zabrać się do pracy przy basenie. Pan

Smathers wetknął sobie ciastko do kieszeni koszuli i wyszedł również. Pan Jensen z ponurą miną podziękował Annie i powiedział, że jedzie w pewnej sprawie do Bishop. Anna smutno patrzyła na zastawiony stół. - Chyba nikt nie był dziś głodny. - Wszystko było bardzo smaczne - zapewnił ją Jupiter. - Pani przypomina mi moją ciocię Matyldę. - Cioca Matylda? - Anna zastanawiała się przez chwilę. - Ach, ta Pani, która jest tak dobra dla Hansa i Konrada. - Jest świetną kucharką, jak pani - powiedział Jupiter. Pete zachichotał. - To widać po tuszy Jupe'a. - Jak tylko wrócę do domu, przechodzimy z ciocią na dietę. Bob roześmiał się. - Już to słyszałem, Mały Tłuścioszku. Uwierzę, jak zobaczę rezultaty. - Dobra! Zobaczysz! - Jupiter był tak dotknięty, że prawie krzyczał. - Mały Tłuścioszek? - powiedziała Anna. - Chyba już słyszałam to przezwisko. - Jeśli oglądała pani stare filmy w telewizji, mogła pani widzieć Jupe'a. Jako małe dziecko był gwiazdą. Można nawet powiedzieć, chlubą Ameryki. - Ach tak? Hans i Konrad nie pisali mi o tym. - Anna rozpogodziła się nagle. - W swoich listach zawsze mówią o tobie jako o wyjątkowo mądrym i bystrym chłopcu. - Widziała pani naszą wizytówkę - powiedział Jupiter sztywno. Wciąż przechowywał urazę po wczorajszej odmowie. - Wizytówkę? A tak... I myślę, że głupio zrobiłam odmawiając. Już wszystko przeszukałam i nie mogę znaleźć tego klucza. Jest niezwykle ważny. Może wam uda się go odszukać. - Czy to znaczy, że chce pani zatrudnić Trzech Detektywów? - Jak to zatrudnić? - Jupe'owi chodzi o to, czy upoważnia nas pani do przeszukania domu - wyjaśnił Bob. - Czasami pobieramy opłatę za nasze usługi, ale w tym wypadku to nie wchodzi w grę. Mieszkamy tu przecież za darmo i jedzenie jest wspaniałe! - Nie można nawet porównywać z puszkami, które przywieźliśmy ze sobą - dodał Pete. - Dziękuję - uśmiechnęła się Anna. - Zatrudnić. Tak, pragnę zatrudnić was przy szukaniu klucza. To taka głupia historia. Kiedy wyjeżdżałam do Lakę Tahoe, wolałam go nie

mieć przy sobie i dobrze go gdzieś schowałam. Teraz nie mogę sobie przypomnieć gdzie. Schowałam sama przed sobą! - Jak wygląda ten klucz? - zapytał Jupiter. - Mały, o, mniej więcej taki - Anna rozstawiła kciuk i palec wskazujący na odległość około pięciu centymetrów. - To jest klucz do mojej skrytki w sejfie bankowym. - Teraz rozumiem, dlaczego jest tak ważny - powiedział Pete. - Ale czy nie może pani powiedzieć w banku, że klucz zaginął? Na pewno dadzą pani duplikat. - Mój tato też raz zgubił klucz od skrytki - wtrącił Bob. - Nie robili mu żadnych trudności. Musiał oczywiście rozmawiać z dyrekcją banku i chyba trzeba było zmienić zamek. To coś kosztowało, ale niewiele. - To dla mnie żenująca sprawa - odparła Anna. - Cieszę się dobrą opinią w banku w Bishop. Uważają mnie za osobę odpowiedzialną i z łatwością udzielili mi pożyczki na budowę wyciągu narciarskiego. Nie uśmiecha mi się teraz iść do nich i powiedzieć, że zgubiłam tak ważny klucz. - Doskonale. Trzej Detektywi zaoszczędzą pani kłopotów - oświadczył Jupiter. - To nie jest zadanie przekraczające nasze możliwości. Przy tym gospoda jest nieduża. Gdzie zazwyczaj trzymała pani ten klucz? - W szufladzie biurka. Ale teraz... - Anna potrząsnęła bezradnie głową. - Pamiętam tylko, pomyślałam sobie, że lepiej schować dobrze klucz, w razie gdyby ktoś się włamał pod moją nieobecność. Dom był zupełnie pusty. A teraz nie mogę sobie przypomnieć, gdzie go schowałam. - No to bierzmy się do szukania - Pete wstał od stołu. - Czy możemy zacząć od biura? - zapytał Jupiter. - Już przeszukaliśmy biuro - odpowiedziała Anna. - Nie ma go nim - Nie zaszkodzi jeszcze raz sprawdzić - pełen optymizmu uśmiech pojawił się na okrągłej twarzy Jupe'a. - Możemy wpaść na coś, co pani przeoczyła. - Róbcie, jak uważacie - Anna zaczęła sprzątać ze stołu. Trzej Detektywi nie tracąc czasu weszli do biura. Panował tu wciąż nieopisany bałagan. - Myślę, że tracimy tu czas, Jupe - zauważył Pete. - Anna i jej mąż naprawdę przewrócili to miejsce do góry nogami. Znaleźliby nawet zagubioną szpilkę. - Masz rację - Jupe usiadł przy biurku. Z kuchni dobiegał brzęk talerzy i szum lejącej się do zlewu wody. - Może uda nam się jednak odkryć tu coś innego. Na przykład, co robił tutaj Havemeyer, gdy wszyscy już poszli spać. Hans i Konrad chcą, żebyśmy się o nim jak

najwięcej dowiedzieli. Dowiedzmy się więc najpierw, co go tak interesuje w tym biurze. Jupe zaczął przeglądać stertę papierów na biurku. - Hmm... List od Hansa. A ten od Konrada. Sprzed dwu lat. Anna pewnie przechowuje wszystkie ich listy. - Po co miałby Havemeyer czytać po nocach listy od Hansa i Konrada? - Bob zaczął wertować papiery leżące na półkach na książki. - Są tu teraz obaj na miejscu. Jeśli chce coś o nich wiedzieć, może po prostu ich zapytać. - Niewątpliwie - Jupiter oparł się na łokciu i zaczął skubać dolną wargę, co było oznaką jego pełnej koncentracji. - Hej, tu coś jest - Bob podsunął Jupe'owi jakąś księgę. - Oszczędności Anny. - Potężna książeczka oszczędnościowa - zauważył Pete. - To nie jest książeczka oszczędnościowa, tylko rejestr wpływów i wydatków. Tu jest rubryka wpłat, tu pieniędzy podjętych, a ostatnia - to pieniądze do dyspozycji. Jupiter przeglądał uważnie stronę po stronie. Kiedy doszedł do połowy księgi, podniósł głowę. - Ostatni zapis jest sprzed tygodnia - powiedział. - Tydzień temu Anna wpłaciła sto siedemdziesiąt pięć dolarów, nie wybrała nic i ma dziesięć tysięcy osiemset dwadzieścia trzy dolary. - Ho, ho! - wykrzyknął Pete. - Jeśli ma to w gotówce, jest lepsza od dziewięćdziesięciu procent Amerykanów. Przerabialiśmy to w szkole w tym roku. Większość nie posiada pieniędzy w gotówce, a wiele ludzi jest w takich długach, że nawet pęknięta opona może być problemem. - Kuzynka Anna jest więc zamożna - stwierdził Jupe. - Bob, lepiej znajdźmy prędko ten klucz i chodźmy do miasta zatelefonować do twego taty. Bardzo mnie teraz interesuje stan majątkowy Havemeyera. - Myślisz, że zamierza położyć łapę na forsie Anny? - zapytał Pete. - Być może. W każdym razie Hans i Konrad obawiają się tego. Nie ulega wątpliwości, że stała obecność braci jest mu niewygodna. Był wyraźnie niezadowolony, gdy zaoferowali pomoc przy budowie basenu. To nie ma sensu. Cały ten basen nie ma sensu. Zamiatanie ziemi na podwórzu i w lesie jest bezsensowne i strzelba na naboje ze środkami usypiającymi jest też bezsensowna... - Jupe urwał i podniósł rękę ostrzegawczo. Dały się słyszeć czyjeś kroki i po chwili w drzwiach stanęła Anna. - No i co? - zapytała. - Miała pani rację - odparł Jupiter - tu nie ma klucza.