ALFRED HITCHCOCK
TAJEMNICA WĘDRUJĄCEGO
JASKINIOWCA
PRZYGODY TRZECH DETEKTYWÓW
Przełożyła: ANNA IWAŃSKA
Słowo od Alfreda Hitchcocka
Witajcie, miłośnicy tajemniczych opowieści!
Niektórzy z Was znają Trzech Detektywów co najmniej tak dobrze, jak ja. Radzę
wtedy odwrócić stronę i przejść od razu do czytania opowieści. Lecz jeśli należycie do tych,
którzy nie zetknęli się dotąd z moimi młodymi przyjaciółmi, będę uszczęśliwiony, że mogę
ich Wam przedstawić.
Jupiter Jones jest przywódcą i zasłużył na swój tytuł Pierwszego Detektywa. To mądry
chłopiec i zapalony czytelnik, o fotograficznej niemal pamięci i niesamowitej zdolności
dedukcji. Pete Crenshaw, Drugi Detektyw, nie jest może tak mądry jak Jupiter, ale jest bardzo
wysportowany, a poza tym pogodny i oddany w przyjaźni. Bob Andrews prowadzi
dokumentację i analizy. To chłopiec spokojny i mimo że nie jest tak silny jak Pete, bywa
bardzo odważny.
Tym razem Trzej Detektywi wyjeżdżają z rodzinnego Rocky Beach na spotkanie z
kimś, kto choć martwy od wieków, spaceruje nocą po pewnym miasteczku. Spotkają również
trzech naukowców, którzy prowadzą dziwne i być może niebezpieczne badania...
Ale nie wolno mi zdradzać całej historii. Jeśli jesteście ciekawi - a na pewno jesteście
- oto rozdział pierwszy. Czytajcie!
Alfred Hitchcock
Rozdział 1
Nieznajomi we mgle
- Czy dobrze się pan czuje? - odezwał się kobiecy głos.
Jupiter Jones zatrzymał się, nasłuchiwał.
Powietrze tego popołudnia było ciężkie od mgły. Tłumiła odgłosy ruchu ulicznego,
dochodzące z nadbrzeżnej szosy. Wisiała jak kurtyna między składem złomu Jonesa, a jego
domem po drugiej stronie ulicy. Zdawała się przenikać Jupe'a na wskroś. Czuł się zziębnięty i
samotny, jakby był jedynym człowiekiem na świecie.
Ktoś się jednak odezwał i teraz rozległy się czyjeś kroki. Ktoś przechodził obok, tuż
za bramą składu.
Następnie dał się słyszeć męski głos i w szarym świetle ukazało się, niczym cienie,
dwoje ludzi. Mężczyzna, zgięty wpół, szedł wolno, szurając nogami. Kobieta, dziewczęca i
szczupła, miała długie, jasne włosy, opadające prosto wokół twarzy.
- Tu jest ławka - powiedziała i poprowadziła mężczyznę w stronę biura składu. -
Proszę chwilę odpocząć. Powinien był pan pozwolić mi prowadzić samochód. To było za
dużo dla pana.
Jupiter zbliżył się do pary.
- Czy mogę pomóc?
Mężczyzna podniósł rękę do głowy i rozejrzał się półprzytomnie.
- Szukamy... szukamy... - złapał młodą kobietę za rękę. - Ty powiedz. Dowiedz się,
gdzie... gdzie my...
- Harborview Lane - powiedziała kobieta do Jupitera. - Musimy się dostać na
Harborview Lane.
- Trzeba iść dalej szosą i skręcić w przecznicę Sunset - odpowiedział Jupiter. - Proszę
posłuchać, jeśli pani przyjaciel jest chory, mogę wezwać lekarza i...
- Nie! - krzyknął mężczyzna. - Nie teraz! Jesteśmy spóźnieni!
Jupe pochylił się nad nim. Twarz mężczyzny była szara i błyszczała od potu.
- Jestem zmęczony - mówił. - Taki zmęczony...
Przycisnął ręce do czoła.
- Głowa mi pęka! - w jego głosie była nuta niedowierzania. - Dziwne. Nigdy przedtem
nie bolała mnie głowa.
- Proszę mi pozwolić wezwać lekarza - nalegał Jupe.
Nieznajomy podniósł się z wysiłkiem.
- Za chwilę mi przejdzie, ale teraz nie mogę... nie mogę...
Osunął się po ścianie, dysząc ciężko i ochryple. Nagły skurcz wykrzywił mu twarz.
- Boli! - zawołał.
Jupe ujął dłoń mężczyzny, chłodną i wilgotną. Mężczyzna patrzył na Jupe'a. Jego oczy
były nieruchomo utkwione w chłopcu.
Nagle w składzie zrobiło się bardzo cicho.
Młoda kobieta pochyliła się nad mężczyzną. Z jej ust wyrwał się jęk bólu.
Na chodniku rozległy się szybkie kroki i przez bramę weszła ciocia Jupitera, Matylda.
Zobaczyła mężczyznę siedzącego na ławce i pochyloną nad nim dziewczynę. Zobaczyła też
klęczącego przy nich Jupitera.
- Co to, Jupiterze? - zapytała. - Coś się stało? Czy wezwać pogotowie?
- Tak - odparł Jupiter. - Tak... ale nie sądzę, żeby pomogli. Myślę, że on nie żyje!
Jupe zapamiętał tylko rozgardiasz, światła, syreny, ludzi biegających we mgle.
Jasnowłosa dziewczyna płakała w ramionach cioci Matyldy. Przy bramie składu gromadzili
się gapie i zapadła straszna cisza, gdy wkładano nosze do karetki. Potem znowu zawyły
syreny. Jupe, ciocia Matylda i siedząca między nimi blondynka jechali do szpitala.
Jupiter miał uczucie, że porusza się we śnie, szarym i nierealnym. Szpital był jednak
ponurą rzeczywistością. Zarówno korytarz z przebiegającymi w różnych kierunkach ludźmi,
jak i poczekalnia pełne były dusznego dymu papierosowego. Jupe, ciocia Matylda i
jasnowłosa dziewczyna siedząca w niej, przerzucając stare czasopisma. Po długiej, bardzo
długiej chwili przyszedł lekarz.
- Przykro mi - zwrócił się do dziewczyny. - Nic nie mogliśmy zrobić. Czasem...
czasem tak jest lepiej. Czy pani jest jego krewną?
Przecząco potrząsnęła głową.
- Przykro mi, ale konieczna jest sekcja zwłok - mówił lekarz. - To się praktykuje,
kiedy przy zgonie nie ma lekarza. Był to prawdopodobnie wylew, pęknięcie naczynia
krwionośnego w mózgu. Sekcja to potwierdzi. Czy pani wie, jak możemy się skontaktować z
jego rodziną?
Ponownie potrząsnęła głową.
- Nie. Muszę zatelefonować do fundacji.
Zaczęła szlochać. Przyszła pielęgniarka i wyprowadziła ją z poczekalni. Jupiter i
ciocia Matylda nadal czekali. Po pewnym czasie dziewczyna wróciła. Telefonowała z pokoju
pielęgniarek.
- Przyjadą tu z fundacji - powiedziała.
Jupiter zastanawiał się, co to może być za fundacja, ale nie zapytał. Ciocia Matylda
zdecydowała, że muszą się wszyscy napić dobrej, mocnej herbaty. Wzięła dziewczynę pod
ramię, wyciągnęła ją z poczekalni i poprowadziła do szpitalnej kawiarni.
Chwilę siedzieli w milczeniu, popijając herbatę, po czym odezwała się dziewczyna:
- Był bardzo miłym człowiekiem - mówiła ze wzrokiem opuszczonym na szorstkie
dłonie o obgryzionych paznokciach. - Nazywał się Karl Birkensteen, był doktorem, sławnym
genetykiem. Pracował dla Fundacji Spicera. Dokonywał eksperymentów na zwierzętach i
badał wpływ tych eksperymentów na inteligencję zwierząt i ich potomstwa.
Dziewczyna pracowała również w fundacji, opiekowała się zwierzętami.
- Słyszałem o Fundacji Spicera - powiedział Jupe. - Mieści się koło San Diego,
prawda?
Skinęła głową.
- Znajduje się w małym miasteczku wśród wzgórz, przy drodze prowadzącej na
pustynię.
- Miasteczko nazywa się Citrus Grove - powiedział Jupe.
Po raz pierwszy dziewczyna uśmiechnęła się.
- Tak. To miło, że o tym wiesz. Niewiele ludzi wie o Citrus Grove. Nawet jeśli słyszeli
o fundacji, nie znają nazwy miasta.
- Jupiter dużo czyta i pamięta większość przeczytanych rzeczy - powiedziała ciocia
Matylda. - Ale ja nie wiem nic o tej fundacji. Co to jest?
- To instytucja, która popiera niezależne poszukiwania naukowe - wyjaśnił Jupiter
tonem profesora, który omawia mało znane zagadnienie. Przybierał ten ton, ilekroć poruszał
temat, który znał dobrze. Ciocia Matylda przywykła już do tego, ale jasnowłosa dziewczyna
popatrzyła na Jupe'a z zaciekawieniem.
- Abraham Spicer był producentem plastyku - ciągnął Jupiter. - Jego przedsiębiorstwo
produkowało sprzęt plastykowy: suszarki do naczyń, pojemniki na żywność. Zarobił na tym
miliony. Jednakże nigdy nie zrealizował swej prawdziwej ambicji: chciał zostać fizykiem.
Dlatego polecił, by po jego śmierci pieniądze zostały odpowiednio zdeponowane. Dochód z
depozytu miał wspomagać fundację, w której naukowcy mogliby dokonywać odkrywczych,
być może rewolucyjnych badań w swoich dziedzinach.
- Zawsze wypowiadasz się w ten sposób? - zapytała dziewczyna.
Ciocia Matylda uśmiechnęła się.
- Nie zawsze, ale często, chyba nawet zbyt często. To pewnie przez to całe jego
czytanie.
- Ach, to dobrze. To znaczy, to ładnie. Chyba się nie przedstawiłam. Nazywam się
Hess, Eleanor Hess. Ale to nieważne.
- Oczywiście, że ważne - zaoponowała ciocia Matylda.
- Chciałam powiedzieć, że nie jestem kimś: nie jestem sławna ani nic takiego.
- To nie znaczy, że jesteś nikim - powiedziała ciocia Matylda z przekonaniem. - Miło
mi cię poznać, Eleanor. Jestem Matylda Jones, a to mój bratanek Jupiter Jones.
Eleanor Hess uśmiechnęła się. Potem szybko odwróciła wzrok, jakby się obawiała
pokazać po sobie zbyt wiele.
- Powiedz nam coś więcej o swojej pracy w tej fundacji - poprosiła ciocia Matylda. -
Mówiłaś, że opiekujesz się zwierzętami. Jakie to zwierzęta?
- To zwierzęta doświadczalne. Białe szczury, szympansy i koń.
- Koń? - powtórzyła ciocia Matylda. - Trzymacie konia w laboratorium?
- Och, nie! Blaze mieszka w stajni. Ale jest również zwierzęciem doświadczalnym.
Doktor Birkensteen przeprowadzał na jej matce jakieś doświadczenia z izotopami. To zrobiło
coś z chromosomami Blaze. Nie rozumiem tego, ale ona jest naprawdę mądra jak na konia.
Zna arytmetykę.
Ciocia Matylda i Jupe wytrzeszczyli oczy.
- Och, nic skomplikowanego! - dodała spiesznie Eleanor. - Jeśli położy się przed nią
dwa jabłka, a potem trzy, wie, że to razem pięć. Uderza pięć razy kopytem. To... to pewnie
nic wielkiego, ale konie nie mogą być specjalnie mądre. Mają nieodpowiedni kształt głowy.
Mądre są szympansy doktora Birkensteena. Mówią językiem znaków. Mogą w ten sposób
powiedzieć różne skomplikowane rzeczy.
- A co doktor Birkensteen zamierzał zrobić z tymi zwierzętami po ich wyedukowaniu?
- zapytała ciocia Matylda.
- Nie sądzę, by cokolwiek zamierzał - odpowiedziała Eleanor łagodnie. - Nie chodziło
mu o mądre konie i mówiące szympansy. Chciał pomóc ludziom stać się lepszymi. Trzeba
zacząć od zwierząt. Nie byłoby przecież słuszne eksperymentować na ludzkich niemowlętach,
prawda?
Ciocia Matylda wzdrygnęła się. Eleanor spojrzała w bok i znów zamknęła się w swej
nieśmiałości.
- Naprawdę nie musicie zostawać ze mną - powiedziała. - Byliście wspaniali, ale teraz
już czuję się dobrze. Doktor Terreano i pani Collinwood będą tu wkrótce, porozmawiają z
lekarzem i... i...
Pochyliła głowę i z jej oczu znowu popłynęły łzy.
- Nie, nie, nie trzeba - powiedziała ciocia Matylda cicho. - Oczywiście, że zostaniemy.
Zostali więc, dopóki do kawiarni nie wszedł wysoki, kościsty, siwowłosy mężczyzna,
którego Eleanor przedstawiła jako doktora Terreano. Towarzyszyła mu pulchna kobieta koło
sześćdziesiątki, pani Collinwood. Miała olbrzymie sztuczne rzęsy i nosiła kędzierzawą,
płomiennorudą perukę. Wzięła Eleanor do samochodu, a doktor Terreano udał się na
poszukiwanie lekarza, który zajął się doktorem Birkensteenem.
Ciocia Matylda kręciła głową, gdy zostali sami.
- Dziwni ludzie! Wyobrażasz sobie, wyczyniać coś ze zwierzętami, żeby zmienić im
potomstwo? Jak myślisz, co robi ten gość, Terreano, który właśnie przyszedł?
- Jakieś badania, skoro pracuje w Fundacji Spicera - odpowiedział Jupiter.
Ciocia Matylda zmarszczyła czoło.
- Dziwni ludzie - powtórzyła. - A ta cała fundacja? Ja bym tam nie poszła. Jak raz ci
naukowcy zaczną w czymś grzebać i szperać, i zmieniać rzeczy dookoła, to nie wiadomo, na
czym skończą. To nie jest normalne! Straszne rzeczy mogą się zdarzyć!
Rozdział 2
Niecodzienny wywiad
Wieczorem ciocia Matylda opowiedziała wujkowi Tytusowi o naukowcu, który
przyszedł z mgły do składu złomu i tu umarł. Mówiła jednak niewiele o Fundacji Spicera i
kiedy Jupiter o niej napomknął, szybko zmieniła temat. Sama myśl o eksperymentach
genetycznych przygnębiała ją i przerażała. Ale nie dane jej było zapomnieć o Fundacji
Spicera, gdyż przez wiele szarych i chłodnych dni wiosennych wciąż mówiono w telewizji o
instytucie badań naukowych.
Najpierw był to komunikat o śmierci doktora Birkensteena. Tak jak przypuszczał
lekarz w szpitalu, Birkensteen doznał wylewu krwi do mózgu. Krótko omówiono jego pracę
w dziedzinie genetyki i zakończono doniesienie informacją, że jego ciało zostanie
przewiezione do wschodniej części kraju i tam pochowane.
Zaledwie tydzień później Fundacja Spicera pojawiła się znów w dziennikach, w
związku z pewnym niezwykłym odkryciem, i dziennikarze pospieszyli do Citrus Grove.
Archeolog, niejaki James Brandon, rezydujący w siedzibie fundacji, odkrył kości
prehistorycznego osobnika w jaskini na peryferiach miasta.
- Bardzo tajemnicza sprawa! - wykrzyknął Jupe.
Było majowe popołudnie i Jupe wraz z przyjaciółmi siedział w starej przyczepie
kempingowej, która stanowiła Kwaterę Główną założonej przez nich firmy detektywistycznej.
Jupe czytał rozłożoną na biurku gazetę. Bob Andrews porządkował kartotekę, a Pete
Crenshaw czyścił sprzęt w małym laboratorium, które chłopcy sobie urządzili.
Pete rozejrzał się dookoła.
- Co jest tajemnicze? - zapytał.
- Jaskiniowiec z Citrus Grove - odpowiedział Jupe. - Czy to naprawdę człowiek? Ile
może mieć lat? James Brandon, który go znalazł, nazwał go stworzeniem człekokształtnym.
To może oznaczać człowieka lub zwierzę człekokształtne. A może to człowiek pierwotny?
- Brandon ma dziś po południu wystąpić w telewizji - odezwał się Bob. - Moi starzy
mówili o tym przy śniadaniu. Będzie gościem Boba Engela w jego audycji o piątej.
Pete wycierał stół w laboratorium.
- Chcecie to oglądać? - zapytał.
- No pewnie - odparł Jupiter.
Na szafce obok biurka Jupe'a stał mały, czarno-biały telewizor. Przyniósł go wujek
Tytus z jednej ze swych wypraw po towar. Na początku telewizor nie działał, ale Jupiter miał
dryg do majsterkowania i doprowadził aparat do użytku, po czym zainstalował go w
Kwaterze Głównej. Włączył go teraz, ekran rozjaśnił się i chłopcom ukazała się uśmiechnięta
twarz Boba Engela, gospodarza programu.
- Naszym pierwszym gościem dzisiaj jest doktor James Brandon - mówił Engel -
uczony, który odkrył szczątki prehistorycznego człowieka tu u nas, w południowej Kalifornii.
Kamera cofnęła się i chłopcy zobaczyli szczupłego mężczyznę, o wyrazistych rysach i
krótko ostrzyżonych, jasnych włosach. Obok niego siedział niższy, dość brzuchaty mężczyzna
w kowbojskiej koszuli, szerokim pasie z ozdobną klamrą i butach na podwyższonych
obcasach.
- Doktorowi Brandonowi towarzyszy Newt McAfee. Pan McAfee jest kupcem z Citrus
Grove i właścicielem terenu, na którym odkryto jaskiniowca.
- Racja! - powiedział brzuchacz. - Jestem McAfee: Mak-A-Fi, a wspak Fi-Ka-M.
Dobre, co? Zapamiętajcie, bo będziecie teraz często słyszeć moje nazwisko.
Bob Engel zmusił się do uśmiechu i zwrócił do swego pierwszego gościa:
- Doktorze Brandon, czy mógłby pan opowiedzieć nam nieco o swoim odkryciu, na
wypadek gdyby nie wszyscy telewidzowie o nim słyszeli?
Jasnowłosy mężczyzna wyprostował się na krześle.
- Był to łut szczęścia - powiedział. - Tydzień temu wybrałem się na spacer zaraz po
ustaniu deszczu. Zauważyłem, że na wzgórzu nad łąką Newta McAfeego, doszło do małego
obsunięcia ziemi. Stok został częściowo obnażony i ukazał się otwór w zboczu. Gdy
zbliżyłem się, zobaczyłem, że to jaskinia, i zauważyłem wewnątrz czaszkę. Była niemal
zagrzebana w ziemi na dnie jaskini i z początku nie wiedziałem, co mam, i...
- Nic nie masz, koleś! - przerwał mu siedzący Obok McAfee. - To ja mam!
Brandon zignorował go.
- Wróciłem do domu Spicera po latarkę...
- I jak wrócił na moje pole, już czekałem na niego z dubeltówką - wpadł mu w słowa
McAfee. - Jak tylko wleziesz na moją ziemię, zaraz cię zauważę!
Brandon wziął głęboki oddech. Zdawał się z trudem opanowywać złość.
- Opowiedziałem o tym, co tam zobaczyłem. Po obejrzeniu z bliska, upewniłem się, że
to jest czaszka.
- Stara! - wtrącił McAfee. - Leżała tam przez tysiące lat!
- Oprócz czaszki zachował się prawie cały szkielet - kontynuował Brandon. - Nie
miałem jeszcze możliwości, żeby go zbadać, ale wykazuje podobieństwo do bardzo starego
znaleziska, odkrytego w Afryce.
- I czy to jest człowiek? - zapytał Engel.
Brandon zmarszczył czoło.
- Któż może powiedzieć, co właściwie czyni człowieka człowiekiem? Są tu
niewątpliwie cechy ludzkie, ale nie takie, po jakich rozpoznajemy człowieka współczesnego.
Jestem niemal pewien, że mamy do czynienia z najstarszym z hominidów, znalezionych dotąd
w Ameryce.
Brandon pochylił się i mówił dalej z ożywieniem:
- Istnieje teoria, że amerykańscy Indianie są potomkami Mongołów, myśliwych,
którzy przywędrowali z Syberii na Alaskę w ostatniej epoce lodowcowej. Było to około
ośmiu tysięcy lat temu, kiedy większość wód oceanu była zamarznięta, a poziom wody dość
niski. W cieśninach między Syberią a Alaską dno oceanu zostało odsłonięte i plemiona
azjatyckich myśliwych mogły po prostu przechodzić z jednego kontynentu na drugi w pogoni
za zwierzyną. Teoria mówi, że plemiona te rozpierzchły się następnie i osiedliły w różnych
miejscach, część zaś powędrowała dalej, aż po krańce Ameryki Południowej.
Jest to teoria uznana. Znajdziecie ją w większości podręczników szkolnych. Od czasu
do czasu jednak ktoś wyskakuje z teorią odmienną. Jedni twierdzą, że człowiek żył na tym
kontynencie na długo przedtem, nim koczownicy przekroczyli ocean. Inni uważają nawet, że
współczesny człowiek pochodzi naprawdę z Ameryki, a wędrówka odbywała się w
przeciwnym kierunku, stąd do Azji i Europy.
- Czy znalezisko w Citrus Grove popiera tę teorię? - zapytał Engel.
- Nie mogę w tej chwili tego powiedzieć. Jak dotąd, nie mogę nawet mieć pewności co
do wieku szkieletu. Ale mamy jego większą część i...
- Chce pan powiedzieć, że ja mam szkielet - wtrącił się McAfee z błyszczącą od potu i
zadowolenia twarzą. - Nie ma co gadać, ten facecik w mojej jaskini jest człowiekiem jak nic.
Czym innym mógłby być? Jak on tam był od dwóch albo trzech milionów lat...
- Ależ, co pan opowiada! - zawołał Brandon.
- Sam pan powiedział, że musi być bardzo stary - upierał się McAfee. - Musi mieć
więcej jak osiem, dziesięć tysięcy lat, tak pan mówił. Był pan tego całkiem pewien, jak go
pan pierwszy raz zobaczył. Więc to znaczy, że ludzie faktycznie stąd pochodzą, z Ameryki, i
facecik w mojej jaskini może być prapradziadkiem nas wszystkich. Może to jego dzieciaki i
wnusie przeszły przez te cieśniny do Azji i po drodze zrobiły ludzkość. Może raj wcale nie
był tam, gdzie wszyscy myślą? Może był w Bakersfieid albo Fresno. Ale sensacja!
- Pan wyciąga zbyt pochopne wnioski - powiedział spokojnie Brandon. - Kiedy
będziemy mieli możność zbadania zna...
- Nie będzie żadnego badania! - oświadczył McAfee.
Brandon rzucił mu piorunujące spojrzenie.
- Ten facecik był dotąd w mojej jaskini i tam zostanie! - krzyczał McAfee. - Nikt nie
będzie go stamtąd wyciągał, kroił i oglądał pod mikroskopem. I jeśli się panu wydaje, że
kolejki do Disneylandu są długie, niech pan tylko poczeka, to pan zobaczy, ile ludzi stanie w
kolejce, żeby spojrzeć na prawdziwego jaskiniowca!
- Zamierza pan wystawić znalezisko na pokaz?! - zawołał Brandon. - Ależ nie wolno
panu tego robić! Nie jesteśmy pewni wieku kości ani...
- Kości są wystarczająco stare - powiedział McAfee. - To początek cywilizacji, ot, co
tu mamy, i każdego to zainteresuje!
- Ty nieokrzesany ignorancie! - krzyknął Brandon. - Nie masz pojęcia, o czym
mówisz!
- Mówię o tym, co może być pierwszym człowiekiem - McAfee patrzył wprost w
kamerę. - Dlatego przyszłem na tę audycję. Chcę, żeby ludzie wiedzieli, że wszystko
przygotuję raz-dwa i otworzę moją jaskinię dla zwiedzających. Będzie jak w tych innych
wspaniałych miejscach w Kalifornii i...
- Ty debilu! - wrzasnął Brandon i zerwał się z krzesła.
Nastąpiło szybkie zbliżenie, tak że kamera objęła jedynie Boba Engela.
Słychać było krzyki i odgłosy bójki niewidocznej na ekranie. Bob Engel powiedział
spiesznie:
- Na tym kończymy tę ekscytującą część naszego programu. Nasz czas się skończył,
Bogu dzięki. Nie odchodźcie od telewizorów. Firma “Niekurz” ma dla was ważną wiadomość
o swym produkcie do czyszczenia mebli, a następnie powrócimy...
Pete wyłączył telewizor.
- Uff! Rzecz wymknęła się spod kontroli. Brandon wyglądał, jakby zamierzał
znokautować faceta.
- Mnie również się nie podobał ten McAfee - powiedział Jupe. - Jeśli nie pozwoli
Brandonowi zabrać kości...
- Czy może to zrobić? - wtrącił Bob.
- Chyba tak, skoro jaskinia jest na terenie jego posiadłości. Co za irytująca sytuacja dla
archeologa: znaleźć coś tak pasjonującego i nie móc tego zbadać! Prawdopodobnie między
nimi dwoma od dawna panowała niezgoda, skoro McAfee pobiegł po broń, jak tylko zobaczył
Brandona koło jaskini. Fatalna sytuacja! Z Brandona też złośnik. W takim wypadku może
nawet dojść do... do...
- Rozlewu krwi? - zapytał Pete.
- Tak. Tak to się może skończyć. Rozlewem krwi!
Rozdział 3
Nieoczekiwane spotkanie
Po pierwszym burzliwym wywiadzie James Brandon nie pojawił się więcej w
telewizji. Natomiast Newta McAfeego było pełno w rozmaitych audycjach i gdy wiosna
przeszła w lato, dawał wywiady każdemu reporterowi, który tylko zdołał spokojnie go
słuchać. Do połowy lipca większość mieszkańców południowej Kalifornii wiedziała o jego
jaskini i jego jaskiniowcu. Następnie zaczęły się ukazywać reklamy. Jaskinia miała zostać
otwarta dla publiczności w połowie sierpnia.
Akurat w porę, w ostatnim tygodniu lipca Jupiter zgadał się ze swoim sąsiadem Lesem
Wolfem.
Wolf miał firmę instalującą piece kuchenne i maszyny do mycia naczyń w
restauracjach i hotelach. Mieszkał w dużym, drewnianym domu na ulicy, przy której
znajdował się skład złomu Jonesa. Tego lipcowego dnia Jupe przejeżdżał na rowerze obok
domu Wolfa, gdy zobaczył sąsiada, który starał się wywabić kota spod żywopłotu. Jupe
zatrzymał się, żeby mu pomóc. Podszedł z jednej strony do żywopłotu i tupnął nogą, a mały
kotek czmychnął w drugą stronę, prosto w ręce pana Wolfa.
- No, nareszcie - pan Wolf uśmiechnął się do Jupe'a. - Dzięki, chłopcze. Żona by mi
nigdy nie wybaczyła, gdyby kot uciekł i coś mu się stało.
Odszedł z kotkiem w ramionach w stronę domu, ale zatrzymał się nagle.
- Słuchaj - zwrócił się do Jupitera - znasz to małe miasto, gdzie znaleziono
jaskiniowca? W tym tygodniu zakładam w tamtejszej restauracji nową kuchnię. Twoja ciocia
mówiła mojej żonie, że śledzisz w prasie historię tego jaskiniowca.
- No pewnie! - ożywił się Jupe. - Jaskiniowiec będzie wystawiony na pokaz w tę
sobotę. Czy jedzie pan do Citrus Grove ciężarówką? Może przydałby się panu pomocnik?
- Jesteś za młody i nie mogę cię zatrudnić. Ale jeśli nie masz nic przeciwko temu,
żeby jechać z ładunkiem na platformie ciężarówki...
- Oczywiście, że nie! - powiedział szybko Jupe. - Czy moi przyjaciele, Bob i Pete,
mogą też pojechać?
- Pewnie. Tylko musicie, chłopcy, znaleźć sobie jakieś miejsce, gdzie się zatrzymacie.
Ta praca zajmie mi około trzech dni i właściciele restauracji mnie przenocują. Mają jeszcze
pokój dla Hala, ale dla nikogo więcej.
- Nie szkodzi. Możemy zabrać śpiwory i nocować pod gołym niebem.
Jupe pospieszył do domu, żeby zatelefonować do przyjaciół i uzyskać zgodę wujostwa
na wyprawę. W piątek rano, gdy ciężarówka Lesa Wolfa wyjeżdżała z Rocky Beach, na
platformie siedzieli Jupe, Pete i Bob.
Przez prawie dwie godziny pan Wolf jechał na południe, po czym skręcił z głównej
szosy na wschód, w stronę wzgórz. Droga wiła się, padała w dół, to znów pięła się w górę. Po
obu jej stronach rozpościerały się gaje pomarańczowe, pola, drzewa i rozległe łąki, na których
pasło się bydło.
Po upływie pół godziny ciężarówka zwolniła, wjeżdżając do miasta o nazwie
Centerdale, a potem jechała znów wśród drzew, gajów i pastwisk. Wreszcie pojawiła się
tablica: “Wjeżdżacie do Citrus Grove. Bezwzględnie przestrzegajcie ograniczenia szybkości”.
Citrus Grove nie było wiele większe od wsi. Chłopcy zobaczyli supermarket, dwie
stacje benzynowe i malutki motel o nazwie “Wiązy”. Minęli miejski basen kąpielowy i
opuszczoną stację kolejową, brudną i odpychającą. W centrum miasteczka ulica obrzeżona
była z jednej strony małym parkiem, z drugiej rzędem wąskich budynków. Mieścił się tam
bank, sklep z narzędziami, apteka i biblioteka publiczna. Mimo że miasto było tak małe,
wszędzie kotłowały się tłumy ludzi. Na motelu migał neon, głoszący, że “Brak pokoi”, a
przed kawiarnią “Próżniak” stała kolejka czekających na wolny stolik.
- Cały ten rozgłos nadany jaskiniowcowi rzeczywiście przyciągnął tu tłumy turystów -
powiedział Bob.
Jupe roześmiał się na widok oblężonego stoiska z hamburgerami, oferującego kotlety
z dinozaura.
- Jaskiniowiec nadaje wszystkiemu ton - powiedział.
Les Wolf skręcił w boczną ulicę i zatrzymał się. Wychylił się z szoferki i zawołał do
chłopców:
- Restauracja “Szczęśliwy myśliwy” znajduje się około dwu kilometrów dalej na tej
ulicy. Telefonowałem wczoraj do właściciela, powiedział mi, że pole kempingowe koło
miasta jest pełne. Radził, żeby pójść do Newta McAfeego, do szarego drewnianego domu na
końcu ulicy Głównej. On znajduje ludziom miejsca noclegowe.
- Chyba nie ten facet z telewizji! - wykrzyknął Pete.
- Obawiam się, że ten - powiedział Jupe.
Chłopcy wygramolili się z ciężarówki.
- Skontaktujcie się ze mną w poniedziałek w “Szczęśliwym myśliwym” - powiedział
Wolf i odjechał.
Dom Newta McAfeego prezentował się na pierwszy rzut oka wcale sympatycznie. Od
frontu miał szeroki ganek i mały trawnik. Lecz gdy chłopcy podeszli bliżej, zobaczyli, że dom
pilnie wymaga odmalowania, a firanki w oknach są szare i obwisłe. W niektórych
okiennicach brakowało listew, trawnik był zarośnięty chwastami.
- Wygląda nędznie - stwierdził Bob. - Myślałem, że McAfee ma sklep i prowadzi
handel samochodami.
- Może w takim małym mieście to nie zapewnia dostatku - powiedział Jupe.
Do bariery ganku umocowana była tabliczka. Informowała szukających noclegu, że
winni przejść na tył budynku. Chłopcy posłusznie obeszli dom i tam ukazała im się łąka,
ciągnąca się od drogi aż po las. Blisko domu stała szopa, poszarzała ze starości. Po drugiej
stronie domu, przeciwległej do miasta, łąka rozpościerała się dalej wzdłuż drogi, aż po
pobliskie wzgórza. Wparły w zbocze stał starannie wykonany, nowy budynek. Zbudowany
był z sekwojowego drzewa, elegancki i nowoczesny, pozbawiony okien. Nad
dwuskrzydłowymi drzwiami widniał napis: “Wejście do pieczary jaskiniowca”.
- Ho-ho! Facet naprawdę rozkręca interes - powiedział Pete.
- Życzycie sobie czegoś? - rozległ się za nimi cichy głos.
Odwrócili się, a Jupe zobaczył jasne włosy i bladą twarz. Stanął mu w pamięci
ponury, mglisty dzień w Rocky Beach i człowiek, który przyszedł z mgły, by umrzeć.
- Och, to ty! - powiedziała Eleanor Hess.
- Cześć! - Jupiter wyciągnął rękę i Eleanor uścisnęła ją.
- Ja... ach... ja zamierzałam napisać do twojej cioci. Byliście tacy mili. Ale
pomyślałam, że może nie powinnam was niepokoić.
- Cieszę się, że mogliśmy ci się okazać pomocni - powiedział Jupe i przedstawił Boba
i Pete'a.
Eleanor przywitała się z nimi, a w tym samym momencie otworzyły się tylne drzwi
domu i wyjrzała z nich pulchna kobieta z krótkimi, kędzierzawymi włosami.
- Ellie, czego chcą ci chłopcy?! - zawołała niegrzecznie, jakby oni nie mogli jej
słyszeć.
- Ciociu Thalio, to jest Jupiter Jones - odpowiedziała rumieniąc się Eleanor. -
Mówiłam ci o nim. On i jego ciocia pomogli mi, kiedy doktor Bikensteen zachorował w
Rocky Beach. A to jest Pete Crenshaw i Bob Andrews. Przyjaciele Jupitera. Chyba
przyjechali zobaczyć jaskiniowca. Czy możemy ich jakoś ulokować, ciociu?
Człowiek, który uczestniczył w programach telewizyjnych, pojawił się nagle w
drzwiach. Eleanor ponownie przedstawiła chłopców i Jupe aż rozdziawił usta, gdy sobie
uświadomił, że ciocia Thalia jest żoną McAfeego, co oznacza, że Newt jest wujkiem Eleanor!
- Więc to ty jesteś chłopcem, który był tak miły dla Ellie - powiedział Newt. - Z
przyjemnością was ulokujemy. W domu nie ma miejsca dla wszystkich trzech, ale możecie
się rozłożyć z waszymi śpiworami na stryszku w szopie i korzystać z wygódki za szopą. Z
boku jest kran i możecie się tam myć.
Małe oczka McAfeego zwęziły się.
- No, nie policzę wam dużo. Tylko dziesięć dolarów za nocleg dla wszystkich trzech.
- Wujku! - krzyknęła Eleanor Hess.
- No, no, moja panno! - McAfee rzucił jej ostrzegawcze spojrzenie i Eleanor
odwróciła wzrok. - Nigdzie nie dostaniecie miejsca za dziesięć dolarów.
Bob wyciągnął rękę w stronę drzew za łąką.
- Możemy sobie po prostu znaleźć polanę w lesie.
- Jest duże zagrożenie pożarowe w tym roku. Nie wolno biwakować w lesie -
powiedział McAfee.
Jupe wyjął portfel i podał McAfeemu banknot dziesięciodolarowy.
- Proszę. To za dzisiejszą noc.
- W porządku - McAfee schował pieniądze do kieszeni. - Ellie, pokaż chłopcom, gdzie
jest kran.
- Uważajcie no tam tylko - ostrzegła ich Thalia McAfee. - Nie bałagańcie i nie
podpalcie czego.
- Nie palicie, co? - dodał McAfee.
- Nie palimy - odpowiedział Pete ponuro. - Słuchaj, Jupe, po co niepokoić państwa?
Czy nie lepiej pójść do tego małego parku i...
- Nie ma biwakowania w parku - wtrącił McAfee. - Poza tym jest tam automatyczny
system do spryskiwania trawników i wtacza się zawsze o północy.
McAfee chichocząc szedł ku domowi, a Eleanor, czerwona ze wstydu, skierowała się
w stronę szopy.
- Przepraszam - powiedziała do chłopców. - Słuchajcie, jeśli zostaniecie dłużej, nie
płaćcie mu więcej. Mam trochę pieniędzy, załatwię to z nim.
- Nie trzeba, wszystko w porządku, nie przejmuj się - uśmiechnął się Jupe.
- Nienawidzę takiego postępowania - mówiła Eleanor z goryczą. - Nigdy w takich
wypadkach nie mam prawa się odezwać, bo... no, bo on i ciocia Thalia opiekują się mną od
ósmego roku życia. Moi rodzice zginęli w wypadku samochodowym.
Każdy z chłopców pomyślał sobie po cichu, że niezbyt dobra ta opieka. Eleanor była
bardzo chuda i robiła wrażenie spracowanej i zabiedzonej.
- Ciocia Thalia jest siostrą mojej mamy - ciągnęła Eleanor. - Gdyby mnie nie
przygarnęła, musiałabym pójść do sierocińca.
Otworzyła drzwi i chłopcy weszli za nią do mrocznej, pełnej kurzu szopy. Stał tam
lśniący, nowy pikap i duży czterodrzwiowy samochód z obfitymi chromowaniami. Dalej
zobaczyli stertę różnego śmiecia - stosy pożółkłych gazet i starych kartonów. Na stole
warsztatowym walały się rdzewiejące narzędzia.
W głębi drabina prowadziła na stryszek. Chłopcy wspięli się po niej na ciemne i
duszne poddasze. Okno pokrywała gruba warstwa kurzu i pajęczyn. Kiedy Jupe je otworzył,
napłynął chłód i świeże powietrze.
- Czy przynieść wam ręczniki? - zawołała Eleanor z dołu.
- Dzięki! Wszystko z sobą przywieźliśmy! - odkrzyknął Pete.
Stała nadal u stóp drabiny i wreszcie zapytała:
- Idę niedługo do fundacji, czy chcielibyście pójść zobaczyć zwierzęta?
Była to po prostu najciekawsza rzecz, jaką mogła zaproponować. Jupe wychylił się
znad krawędzi stryszku.
- Czy znasz archeologa, który znalazł kości? - zapytał.
- Doktora Brandona? No pewnie. Chcesz go poznać? Jeśli go zastaniemy, mogę cię
przedstawić.
- Chciałem go poznać, odkąd usłyszałem o tym znalezisku. Ciekaw jestem, czy ma już
jakąś teorię co do wieku kości? Czy wie, skąd się wzięły w jaskini?
Eleanor skrzywiła się.
- Wszyscy się tak ekscytują tym jaskiniowcem. A on jest taki wstrętny. Musiał
wyglądać jak goryl, tylko był o wiele, wiele mniejszy.
Nagle w jej twarzy pojawiło się zaniepokojenie.
- Nigdy nie zbliżajcie się do tej jaskini, kiedy tu nikogo nie ma - ostrzegła. - Wujek
Newt za drzwiami w kuchni trzyma naładowaną dubeltówkę. Mówi, że ludzie będą dużo
płacić, żeby zobaczyć jaskiniowca, i jeśli ktoś się będzie wtrącał, podziurawi go na wylot.
- Czy nie chodzi mu przypadkiem o tego archeologa? - zapytał Jupe.
- Tak. Ale też o każdego innego, kto spróbuje ruszyć jaskiniowca. Boję się, że się coś
stanie, coś naprawdę złego!
Rozdział 4
Eleanor kłamie
Fundacja Spicera mieściła się w obszernym budynku, usytuowanym na wzgórzu, w
odległości ponad kilometra od domu McAfeego. Gładkie, zielone trawniki nie były chronione
ogrodzeniem, stały tam jedynie dwa kamienne słupki z osadzoną w nich furtką. Chłopcy
poszli za Eleanor podjazdem do budynku. Eleanor otworzyła drzwi i weszła bez pukania.
Znaleźli się od razu w dużym salonie. Pierwszą osobą, którą zobaczyli był James
Brandon. Chodził tam i z powrotem po pokoju i gdy Eleanor przedstawiła mu chłopców,
zatrzymał się i spojrzał na nich wściekle.
- Przyjechaliście tu jak do cyrku - powiedział oskarżająco.
- Zobaczyć jaskiniowca? - zapytał Pete. - Tak, po to przyjechaliśmy.
- Wy i cztery miliony innych - Brandon zaczął znowu chodzić po pokoju. - Wszystko
stratują. Jeśli są jeszcze jakieś szkielety na tych wzgórzach, zniszczą je. Gdybym miał
pistolet...
- Zastrzeliłbyś ich wszystkich - dokończył ktoś spokojnym głosem.
Chłopcy odwrócili się. Wysoki, sprawiający ponure wrażenie, mężczyzna wszedł do
salonu. Jupiter rozpoznał w nim od razu człowieka, który przyjechał do szpitala w Rocky
Beach w dniu śmierci Karla Birkensteena. Był wtedy w szarym, wytartym ubraniu. Dziś nosił
szorty koloru khaki i koszulkę polo. Usiadł w fotelu koło kominka i zapatrzył się we własne
kościste kolana.
- Pan poznał już Jupitera Jonesa, doktorze Terreano - powiedziała Eleanor.
Terreano zdawał się zdziwiony.
- Doprawdy?
- Pomógł mi, kiedy znalazłam się w Rocky Beach z doktorem Birkensteenem -
wyjaśniła. - Był w szpitalu, pamięta pan?
- Ach tak, teraz sobie przypominam. Cieszę się, że cię znów widzę... tym razem w
weselszych okolicznościach.
Terreano uśmiechnął się i nagle wydał się o wiele młodszy.
- Doktor Terreano jest również archeologiem - powiedziała Eleanor - Pisze książkę.
- My zawsze piszemy książki - odparł Terreano z uśmiechem.
- Och tak! - wykrzyknął Jupe. - Wiem! Pan napisał “Odwiecznego wroga”!
Terreano podniósł brwi.
- Czytałeś?
- Tak. Pożyczyłem ją sobie z biblioteki. Fascynująca, ale i przygnębiająca książka.
Jeśli człowiek odczuwał zawsze potrzebę walki z drugim człowiekiem i jeśli zawsze ją będzie
odczuwał...
- Smutne, prawda? - wtrącił Terreano. - Ta agresywność jest złożona. Jest naszą cechą
charakterystyczną, jak duży mózg i zdolność chodzenia w pozycji pionowej.
- Och, brednie! - wykrzyknął Brandon. - Człowiek nie dziedziczy agresywności.
Błędnie interpretujesz fakty.
- Czyżby? - Terreano rozejrzał się wokół. - Weź, z łaski swojej, a przykład Abrahama
Spicera. Pragnął dopomóc ludzkości. Założył tę fundację. A wcale nie był taki szlachetny!
Był mordercą, zapalonym myśliwym.
Wskazał miejsce nad kominkiem. Wisiała tam głowa rogatego zwierzęcia, jego
martwe oczy wpatrzone były w okno. Na ścianie nad biblioteką wisiały głowy innych
zwierząt - tygrysa, pumy i potężnego bawołu. Na podłodze rozłożone były skóry
niedźwiedzie, lwie i lamparcie.
- Gdy zabija się zwierzę - mówił Terreano - ma się prawo dać je do wypchania i wziąć
do domu. Były czasy, kiedy tak samo akceptowano miażdżenie kości zabitego wroga i
wyssanie zeń szpiku.
- Wcale nie masz racji! - krzyknął Brandon.
- Ilekroć o tym rozmawiamy, wpadasz w złość. To niemal potwierdza słuszność tego,
co mówię - powiedział Terreano.
W tym momencie wszedł z impetem niski, łysy mężczyzna.
- Znowu dyskutujecie o szpiku kostnym? - zapytał. - Nie chcę tego słyszeć przed
obiadem.
Eleanor przedstawiła chłopców doktorowi Elwoodowi Hofferowi.
- Doktor Hoffer jest immunologiem - zwróciła się do chłopców. - Ma dużo białych
szczurów, które są naprawdę milutkie. Czy mogę pokazać szczury Jupiterowi i jego kolegom?
- Możesz, pod warunkiem, że niczego w laboratorium nie będą dotykać - odparł
Hoffer.
- Na pewno niczego nie dotkną - powiedziała Eleanor.
Chłopcy udali się za nią na korytarz, który biegł prostopadle do frontowej ściany
budynku.
- Przy tym korytarzu mieszczą się pracownie i laboratoria - objaśniała. - Tu jest
laboratorium doktora Hoffera.
Otworzyła najbliższe drzwi i weszli do małej umywalni. Eleanor wzięła cztery maski
chirurgiczne.
- Proszę, nałóżcie je - sama włożyła maskę i naciągnęła na ręce grube, gumowe
rękawiczki.
Otworzyła następne drzwi i znaleźli się w olbrzymim, zalanym słońcem pokoju. Pod
ścianami stały dziesiątki szklanych klatek, w których podskakiwały i biegały małe
stworzonka.
- Nie podchodźcie za blisko i niczego nie dotykajcie - poprosiła i zaczęła karmić
szczury, przesuwając się cicho od klatki do klatki. - To są specjalne szczury. Doktor Hoffer
zmniejszył ich odporność na choroby, trzeba więc bardzo uważać, żeby się nie przeziębiły
albo czymś nie zaraziły. Dlatego nosimy maski. Niektóre w ogóle nie są w stanie walczyć z
infekcjami.
- To znaczy, że muszą umrzeć, skoro nie potrafią zwalczyć infekcji - powiedział Bob.
- Myślę, że tak, niektóre tak - przyznała Eleanor. - Doktor Hoffer przypuszcza jednak,
że zapadamy na pewne choroby właśnie dlatego, że mamy system odpornościowy. Nasz
system produkuje komórki, które zjadają bakterie i wirusy, ale te same komórki mogą nam
przynieść szkodę. Być może artretyzm powodowany jest oddziaływaniem naszego systemu
obronnego, albo wrzód żołądka, lub nawet pewne schorzenia psychiczne.
- Coś takiego! - wykrzyknął Pete z pewnym lękiem.
- Ale kiedy nie jesteśmy uodpornieni, chorujemy na ospę, odrę i... - powiedział Bob.
- Wiem - stwierdziła Eleanor. - Doktor Hoffer stara się znaleźć sposób kontrolowania
naszej odporności tak, by nas zabezpieczała, a nie by nam szkodziła.
- Wspaniale! - powiedział Jupiter. - A doktor Terreano pisze nową książkę.
- Doktor Brandon też pisze książkę. O osobniku zamkniętym w szafie w jego pokoju -
powiedziała Eleanor.
- Osobniku? W szafie? - zdziwił się Bob.
- To wykopalisko. Znalazł w Afryce kości i złożył je, jak układankę, w cały szkielet.
Mierzy kości, fotografuje je i opisuje w swojej książce.
- Chciałby tak samo pracować nad znaleziskiem z jaskini, prawda? - powiedział
Jupiter.
- Tak. Ale mój wujek na to mu nie pozwoli - Eleanor zasępiła się.
Skończyła karmienie i wrócili do umywalni, gdzie zdjęła maskę i rękawiczki i
wrzuciła do pojemnika z pokrywą, koło umywalki. Chłopcy wrzucili tam swoje maski i
wszyscy wyszli na korytarz.
- Teraz zobaczycie szympansy! - powiedziała Eleanor.
Laboratorium doktora Birkensteena znajdowało się na końcu korytarza.
Było większe od laboratorium Hoffera. Pod oknem stała klatka z dwoma
szympansami. W klatce były również zabawki i piłki, a także mała tablica, na której
szympansy mogły mazać kolorową kredą.
Na widok Eleanor zaczęły pokrzykiwać radośnie, a większy wystawił przez kraty łapę.
- Cześć! - zawołała Eleanor. Otworzyła klatkę, duży szympans wyszedł i ujął jej rękę.
- Jak się masz? Dobrze spałeś tej nocy? - zapytała Eleanor.
Szympans na chwilę zamknął oczy i głowa opadła mu na bok. Następnie wskazał
zegar na ścianie i zakreślił palcem kółka w powietrzu.
- Spałeś długo? - spytała Eleanor.
Szympans skakał w górę i w dół i klaskał.
Drugi szympans wyszedł z klatki i wdrapał się na jeden ze stołów laboratoryjnych.
- Ostrożnie! - zawołała Eleanor.
Zwierzę patrzyło tęsknie na półkę pełną słoi z chemikaliami.
- Nie, nie! Nie ruszaj! - Eleanor roześmiała się i zwróciła do chłopców: - Szympansy
bardzo mi przypominają małe dzieci. Chcą się bawić wszystkim, co mają w zasięgu ręki.
Szympans odwrócił się od półki, wziął ze stołu pustą probówkę, zszedł na podłogę i
zaczął toczyć probówkę po pokoju. Eleanor wyjęła z lodówki owoce i mleko, a z szafki płatki
owsiane i miseczki.
- One rozumieją ludzi, prawda? - zapytał Jupiter, gdy wsypywała płatki do misek.
- Tak, i mogą za pomocą znaków wyrazić niektóre skomplikowane rzeczy. Doktor
Birkensteen twierdził, że umieją się porozumiewać równie dobrze, jak dzieci w wieku
przedszkolnym. Ja nie znam języka znaków, więc nie potrafię tego ocenić, ale wiem, że są
zabawne, czasem wprost rozkoszne i z pewnością mogą zakomunikować mi, czego chcą.
- Co się z nimi teraz stanie? - zapytał Bob.
Eleanor westchnęła.
- Nie wiem. Członkowie zarządu fundacji mają się zebrać w przyszłym miesiącu.
Prawdopodobnie zadecydują, co zrobić ze zwierzętami.
Fundacja kupiła je dla doktora Birkensteena. Te i wiele innych. Większość z nich
zdechła.
Postawiła miseczki z płatkami i talerz z owocami na małym stoliku. Szympansy
wdrapały się na małe krzesła i zabrały do jedzenia. Gdy skończyły, Eleanor zamknęła je z
powrotem w klatce. Oba protestowały, krzycząc i czepiając się jej rąk.
- Tak trzeba. Niedługo wrócę, nie martwcie się - mówiła uspokajająco.
Chłopcy obserwowali ją i Jupe pomyślał, że po raz pierwszy Eleanor zachowuje się,
jak osoba pewna siebie, i w każdym razie wygląda weselej niż w ponurym domu McAfeego.
- Tęsknią za doktorem Birkensteenem - powiedziała. - Mnie też go brak. Był miły,
nawet kiedy czuł się niedobrze.
- Chorował? Odniosłem wrażenie, że ten atak w Rocky Beach był nieoczekiwany -
powiedział Jupe.
- Tak, masz rację. Ale ostatnio doktor Birkensteen bardzo się zmienił. Zapadał w sen,
siedząc na krześle. Czasami zdarzało się to, gdy szympansy znajdowały się poza klatką,
biegały po laboratorium i niszczyły wszystko. Pojechałam z nim tego dnia... dnia, kiedy
umarł, bo wyglądało na to, że nie zdoła odbyć sam tej podróży.
- Po co pojechał wtedy do Rocky Beach? - zapytał Jupe,
Rzucił to pytanie od niechcenia, tylko dla podtrzymania konwersacji, ale Eleanor
nagle zaczerwieniła się.
- Był... był... nie wiem naprawdę - odwróciła wzrok i poszła raptownie do drzwi.
Pete i Jupe wymienili spojrzenia, gdy opuściła pokój.
- O co chodzi? - zapytał Pete cicho. - Powiedziałeś coś niestosownego?
Jupe zmarszczył czoło.
- Ona kłamie. Widać, że kłamie. Ale dlaczego? Co stara się ukryć?
Rozdział 5
Wizyta u jaskiniowca
Gdy Eleanor i chłopcy wrócili do salonu, naukowców już w nim nie było. Pulchna
kobieta wygładzała poduszki na sofie, a młody ciemnowłosy człowiek mył przeszklone drzwi,
wiodące na taras i do basenu kąpielowego.
- Dzień dobry, Eleanor - odezwała się kobieta. - To miło, że przyprowadziłaś
przyjaciół.
Jupe rozpoznał kobietę, gdy tylko się odezwała. Była to pani Collinwood, ta, która
przyjechała, żeby pomóc Eleanor w dniu śmierci doktora Birkensteena. W miejsce rudej,
nosiła teraz popielatoblond perukę, ale rzęsy miała tak samo czarne i długie. Trzepotała nimi
skromnie, gdy Eleanor przedstawiała chłopców.
- Ach, tak, pamiętam - mówiła, ściskając rękę Jupitera. - Jesteś tym miłym chłopcem,
który był taki dobry dla Eleanor. Wiesz, pomyślałam sobie, że przypominasz mojego
Charlesa. To znaczy, Charlesa Collinwooda, mojego ostatniego męża, i najulubieńszego. Taki
życzliwy człowiek, choć trochę otyły.
Pani Collinwood była gadułą i chłopcy szybko zorientowali się, że język rozwiązał jej
się na dobre. Nic im nie pozostawało, jak siedzieć cicho i dać się zalać potokiem słów.
Pani Collinwood zaś opowiadała radośnie o swym pierwszym mężu, który trudnił się
sprzedażą polis ubezpieczeniowych, i o drugim - redaktorze filmowym, i o Charlesie, jej
najulubieńszym mężu, który był weterynarzem.
- Nie, żebym nie kochała wszystkich. Każdy z nich umarł młodo. To takie smutne.
Potem zamieszkałam tutaj jako gospodyni. Z początku naukowcy mnie przerażali. Tacy
poważni i stale zamyśleni. Ale jak się ich już pozna, to wcale nie są inni niż zwykli ludzie.
Drogi doktor Terreano ciągle powtarza, że ludzie są okrutni, a sam jest taki łagodny, muchy
by nie zabił. A doktor Brandon upiera się, że wcale nie jesteśmy źli, a jaki z niego złośnik!
Nie powinien spotykać się z twoim wujkiem Newtem, Eleanor. To go tylko rozdrażnia.
- Wiem - powiedziała potulnie Eleanor.
Pani Collinwood wybiegła truchcikiem i młody człowiek, który mył okna, wrzucił
szmatę do wiadra.
- Fundujesz przyjaciołom dziesięciodolarowy pobyt? - zapytał Eleanor.
Zdawał się ją irytować, ale przedstawiła go chłopcom.
- To jest Frank, Frank DiStefano. Tak jak ja, pomaga tu w fundacji.
Młody człowiek uśmiechnął się szeroko.
- Cześć. Miło mi was poznać. Ellie, przepraszam za ostatni wieczór. Pękła mi opona i
zeszło mi z tym do... no, było tak późno, iż myślałem, że nie będziesz już czekać.
- Nieważne - powiedziała i zabrała chłopców do sąsiadującej z salonem biblioteki, a
stamtąd poprowadziła ich przez mały kwadratowy przedsionek na dziedziniec po drugiej
stronie budynku. W odległości około pięćdziesięciu metrów znajdowała się tam stajnia.
Eleanor szła w jej stronę, nie odzywając się. Ale gdy znalazła się już z Blaze, koniem-
pupilkiem doktora Birkensteena, humor jej się poprawił i znów wydawała się weselsza.
Obrządziła konia, mówiąc do niego i głaszcząc go, po czym z dumą pokazała chłopcom, jak
Blaze umie liczyć. Położyła cztery jabłka na przegrodzie boksu.
- Ile? - spytała.
Koń tupnął cztery razy kopytem.
- Brawo! - powiedziała i nakarmiła Blaze jabłkami.
Zostawili Eleanor w stajni, zeszli ze wzgórza i powędrowali na obiad. Tłok w mieście
był jeszcze większy niż rano. Chłopcy nie zdecydowali się na hamburgery z dinozaura w
bufecie, ale w kawiarni “Próżniak” na zwykłe hamburgery czekali blisko godzinę.
Potem spacerowali po mieście, przyglądając się tłumom i obserwując przygotowania
właścicieli sklepów do jutrzejszego otwarcia jaskini. W oknach wystawowych umieszczono
rysunki kredą, przedstawiające jaskiniowca w zwierzęcej skórze, z maczugą w ręce. Na jednej
z wystaw jaskiniowiec ciągnął za włosy rozpromienioną kobietę jaskiniowa. Wiele sklepów
było udekorowanych czerwonymi, białymi i niebieskimi wstęgami. W małym parku, gdzie
następnego dnia miała się odbyć ceremonia otwarcia Muzeum Jaskiniowca, kobiety
rozwieszały na drzewach papierowe lampiony, a mężczyźni pokrywali świeżą farbą
staroświecką estradę koncertową. Koło starej stacji kolejowej zarabiał pieniądze producent
lodów, sprzedając je wprost z ciężarówki.
Po pewnym czasie chłopcy wrócili na łąkę za domem McAfeego. Tu też panowało
podniecenie i krzątanina. Wysoki, żylasty mężczyzna w wyblakłym roboczym ubraniu
pakował do furgonetki kasetę z narzędziami, mrucząc do siebie:
- To nie w porządku. Zupełnie nie w porządku. Pożałują tego jeszcze. Poczekaj, to
zobaczysz!
Chłopcy podeszli bliżej. Zobaczyli w furgonetce wbudowane szafki, maleńki piec na
butan, bardzo małą lodówkę i starannie zasłane łóżko. Wyglądało na to, że człowiek w
wyblakłym kombinezonie mieszkał w furgonetce. Spojrzał na chłopców spode łba.
- Gdybyście byli na jego miejscu, też by się wam to nie podobało - oświadczył.
ALFRED HITCHCOCK TAJEMNICA WĘDRUJĄCEGO JASKINIOWCA PRZYGODY TRZECH DETEKTYWÓW Przełożyła: ANNA IWAŃSKA
Słowo od Alfreda Hitchcocka Witajcie, miłośnicy tajemniczych opowieści! Niektórzy z Was znają Trzech Detektywów co najmniej tak dobrze, jak ja. Radzę wtedy odwrócić stronę i przejść od razu do czytania opowieści. Lecz jeśli należycie do tych, którzy nie zetknęli się dotąd z moimi młodymi przyjaciółmi, będę uszczęśliwiony, że mogę ich Wam przedstawić. Jupiter Jones jest przywódcą i zasłużył na swój tytuł Pierwszego Detektywa. To mądry chłopiec i zapalony czytelnik, o fotograficznej niemal pamięci i niesamowitej zdolności dedukcji. Pete Crenshaw, Drugi Detektyw, nie jest może tak mądry jak Jupiter, ale jest bardzo wysportowany, a poza tym pogodny i oddany w przyjaźni. Bob Andrews prowadzi dokumentację i analizy. To chłopiec spokojny i mimo że nie jest tak silny jak Pete, bywa bardzo odważny. Tym razem Trzej Detektywi wyjeżdżają z rodzinnego Rocky Beach na spotkanie z kimś, kto choć martwy od wieków, spaceruje nocą po pewnym miasteczku. Spotkają również trzech naukowców, którzy prowadzą dziwne i być może niebezpieczne badania... Ale nie wolno mi zdradzać całej historii. Jeśli jesteście ciekawi - a na pewno jesteście - oto rozdział pierwszy. Czytajcie! Alfred Hitchcock
Rozdział 1 Nieznajomi we mgle - Czy dobrze się pan czuje? - odezwał się kobiecy głos. Jupiter Jones zatrzymał się, nasłuchiwał. Powietrze tego popołudnia było ciężkie od mgły. Tłumiła odgłosy ruchu ulicznego, dochodzące z nadbrzeżnej szosy. Wisiała jak kurtyna między składem złomu Jonesa, a jego domem po drugiej stronie ulicy. Zdawała się przenikać Jupe'a na wskroś. Czuł się zziębnięty i samotny, jakby był jedynym człowiekiem na świecie. Ktoś się jednak odezwał i teraz rozległy się czyjeś kroki. Ktoś przechodził obok, tuż za bramą składu. Następnie dał się słyszeć męski głos i w szarym świetle ukazało się, niczym cienie, dwoje ludzi. Mężczyzna, zgięty wpół, szedł wolno, szurając nogami. Kobieta, dziewczęca i szczupła, miała długie, jasne włosy, opadające prosto wokół twarzy. - Tu jest ławka - powiedziała i poprowadziła mężczyznę w stronę biura składu. - Proszę chwilę odpocząć. Powinien był pan pozwolić mi prowadzić samochód. To było za dużo dla pana. Jupiter zbliżył się do pary. - Czy mogę pomóc? Mężczyzna podniósł rękę do głowy i rozejrzał się półprzytomnie. - Szukamy... szukamy... - złapał młodą kobietę za rękę. - Ty powiedz. Dowiedz się, gdzie... gdzie my... - Harborview Lane - powiedziała kobieta do Jupitera. - Musimy się dostać na Harborview Lane. - Trzeba iść dalej szosą i skręcić w przecznicę Sunset - odpowiedział Jupiter. - Proszę posłuchać, jeśli pani przyjaciel jest chory, mogę wezwać lekarza i... - Nie! - krzyknął mężczyzna. - Nie teraz! Jesteśmy spóźnieni! Jupe pochylił się nad nim. Twarz mężczyzny była szara i błyszczała od potu. - Jestem zmęczony - mówił. - Taki zmęczony... Przycisnął ręce do czoła. - Głowa mi pęka! - w jego głosie była nuta niedowierzania. - Dziwne. Nigdy przedtem nie bolała mnie głowa. - Proszę mi pozwolić wezwać lekarza - nalegał Jupe.
Nieznajomy podniósł się z wysiłkiem. - Za chwilę mi przejdzie, ale teraz nie mogę... nie mogę... Osunął się po ścianie, dysząc ciężko i ochryple. Nagły skurcz wykrzywił mu twarz. - Boli! - zawołał. Jupe ujął dłoń mężczyzny, chłodną i wilgotną. Mężczyzna patrzył na Jupe'a. Jego oczy były nieruchomo utkwione w chłopcu. Nagle w składzie zrobiło się bardzo cicho. Młoda kobieta pochyliła się nad mężczyzną. Z jej ust wyrwał się jęk bólu. Na chodniku rozległy się szybkie kroki i przez bramę weszła ciocia Jupitera, Matylda. Zobaczyła mężczyznę siedzącego na ławce i pochyloną nad nim dziewczynę. Zobaczyła też klęczącego przy nich Jupitera. - Co to, Jupiterze? - zapytała. - Coś się stało? Czy wezwać pogotowie? - Tak - odparł Jupiter. - Tak... ale nie sądzę, żeby pomogli. Myślę, że on nie żyje! Jupe zapamiętał tylko rozgardiasz, światła, syreny, ludzi biegających we mgle. Jasnowłosa dziewczyna płakała w ramionach cioci Matyldy. Przy bramie składu gromadzili się gapie i zapadła straszna cisza, gdy wkładano nosze do karetki. Potem znowu zawyły syreny. Jupe, ciocia Matylda i siedząca między nimi blondynka jechali do szpitala. Jupiter miał uczucie, że porusza się we śnie, szarym i nierealnym. Szpital był jednak ponurą rzeczywistością. Zarówno korytarz z przebiegającymi w różnych kierunkach ludźmi, jak i poczekalnia pełne były dusznego dymu papierosowego. Jupe, ciocia Matylda i jasnowłosa dziewczyna siedząca w niej, przerzucając stare czasopisma. Po długiej, bardzo długiej chwili przyszedł lekarz. - Przykro mi - zwrócił się do dziewczyny. - Nic nie mogliśmy zrobić. Czasem... czasem tak jest lepiej. Czy pani jest jego krewną? Przecząco potrząsnęła głową. - Przykro mi, ale konieczna jest sekcja zwłok - mówił lekarz. - To się praktykuje, kiedy przy zgonie nie ma lekarza. Był to prawdopodobnie wylew, pęknięcie naczynia krwionośnego w mózgu. Sekcja to potwierdzi. Czy pani wie, jak możemy się skontaktować z jego rodziną? Ponownie potrząsnęła głową. - Nie. Muszę zatelefonować do fundacji.
Zaczęła szlochać. Przyszła pielęgniarka i wyprowadziła ją z poczekalni. Jupiter i ciocia Matylda nadal czekali. Po pewnym czasie dziewczyna wróciła. Telefonowała z pokoju pielęgniarek. - Przyjadą tu z fundacji - powiedziała. Jupiter zastanawiał się, co to może być za fundacja, ale nie zapytał. Ciocia Matylda zdecydowała, że muszą się wszyscy napić dobrej, mocnej herbaty. Wzięła dziewczynę pod ramię, wyciągnęła ją z poczekalni i poprowadziła do szpitalnej kawiarni. Chwilę siedzieli w milczeniu, popijając herbatę, po czym odezwała się dziewczyna: - Był bardzo miłym człowiekiem - mówiła ze wzrokiem opuszczonym na szorstkie dłonie o obgryzionych paznokciach. - Nazywał się Karl Birkensteen, był doktorem, sławnym genetykiem. Pracował dla Fundacji Spicera. Dokonywał eksperymentów na zwierzętach i badał wpływ tych eksperymentów na inteligencję zwierząt i ich potomstwa. Dziewczyna pracowała również w fundacji, opiekowała się zwierzętami. - Słyszałem o Fundacji Spicera - powiedział Jupe. - Mieści się koło San Diego, prawda? Skinęła głową. - Znajduje się w małym miasteczku wśród wzgórz, przy drodze prowadzącej na pustynię. - Miasteczko nazywa się Citrus Grove - powiedział Jupe. Po raz pierwszy dziewczyna uśmiechnęła się. - Tak. To miło, że o tym wiesz. Niewiele ludzi wie o Citrus Grove. Nawet jeśli słyszeli o fundacji, nie znają nazwy miasta. - Jupiter dużo czyta i pamięta większość przeczytanych rzeczy - powiedziała ciocia Matylda. - Ale ja nie wiem nic o tej fundacji. Co to jest? - To instytucja, która popiera niezależne poszukiwania naukowe - wyjaśnił Jupiter tonem profesora, który omawia mało znane zagadnienie. Przybierał ten ton, ilekroć poruszał temat, który znał dobrze. Ciocia Matylda przywykła już do tego, ale jasnowłosa dziewczyna popatrzyła na Jupe'a z zaciekawieniem. - Abraham Spicer był producentem plastyku - ciągnął Jupiter. - Jego przedsiębiorstwo produkowało sprzęt plastykowy: suszarki do naczyń, pojemniki na żywność. Zarobił na tym miliony. Jednakże nigdy nie zrealizował swej prawdziwej ambicji: chciał zostać fizykiem. Dlatego polecił, by po jego śmierci pieniądze zostały odpowiednio zdeponowane. Dochód z depozytu miał wspomagać fundację, w której naukowcy mogliby dokonywać odkrywczych, być może rewolucyjnych badań w swoich dziedzinach.
- Zawsze wypowiadasz się w ten sposób? - zapytała dziewczyna. Ciocia Matylda uśmiechnęła się. - Nie zawsze, ale często, chyba nawet zbyt często. To pewnie przez to całe jego czytanie. - Ach, to dobrze. To znaczy, to ładnie. Chyba się nie przedstawiłam. Nazywam się Hess, Eleanor Hess. Ale to nieważne. - Oczywiście, że ważne - zaoponowała ciocia Matylda. - Chciałam powiedzieć, że nie jestem kimś: nie jestem sławna ani nic takiego. - To nie znaczy, że jesteś nikim - powiedziała ciocia Matylda z przekonaniem. - Miło mi cię poznać, Eleanor. Jestem Matylda Jones, a to mój bratanek Jupiter Jones. Eleanor Hess uśmiechnęła się. Potem szybko odwróciła wzrok, jakby się obawiała pokazać po sobie zbyt wiele. - Powiedz nam coś więcej o swojej pracy w tej fundacji - poprosiła ciocia Matylda. - Mówiłaś, że opiekujesz się zwierzętami. Jakie to zwierzęta? - To zwierzęta doświadczalne. Białe szczury, szympansy i koń. - Koń? - powtórzyła ciocia Matylda. - Trzymacie konia w laboratorium? - Och, nie! Blaze mieszka w stajni. Ale jest również zwierzęciem doświadczalnym. Doktor Birkensteen przeprowadzał na jej matce jakieś doświadczenia z izotopami. To zrobiło coś z chromosomami Blaze. Nie rozumiem tego, ale ona jest naprawdę mądra jak na konia. Zna arytmetykę. Ciocia Matylda i Jupe wytrzeszczyli oczy. - Och, nic skomplikowanego! - dodała spiesznie Eleanor. - Jeśli położy się przed nią dwa jabłka, a potem trzy, wie, że to razem pięć. Uderza pięć razy kopytem. To... to pewnie nic wielkiego, ale konie nie mogą być specjalnie mądre. Mają nieodpowiedni kształt głowy. Mądre są szympansy doktora Birkensteena. Mówią językiem znaków. Mogą w ten sposób powiedzieć różne skomplikowane rzeczy. - A co doktor Birkensteen zamierzał zrobić z tymi zwierzętami po ich wyedukowaniu? - zapytała ciocia Matylda. - Nie sądzę, by cokolwiek zamierzał - odpowiedziała Eleanor łagodnie. - Nie chodziło mu o mądre konie i mówiące szympansy. Chciał pomóc ludziom stać się lepszymi. Trzeba zacząć od zwierząt. Nie byłoby przecież słuszne eksperymentować na ludzkich niemowlętach, prawda? Ciocia Matylda wzdrygnęła się. Eleanor spojrzała w bok i znów zamknęła się w swej nieśmiałości.
- Naprawdę nie musicie zostawać ze mną - powiedziała. - Byliście wspaniali, ale teraz już czuję się dobrze. Doktor Terreano i pani Collinwood będą tu wkrótce, porozmawiają z lekarzem i... i... Pochyliła głowę i z jej oczu znowu popłynęły łzy. - Nie, nie, nie trzeba - powiedziała ciocia Matylda cicho. - Oczywiście, że zostaniemy. Zostali więc, dopóki do kawiarni nie wszedł wysoki, kościsty, siwowłosy mężczyzna, którego Eleanor przedstawiła jako doktora Terreano. Towarzyszyła mu pulchna kobieta koło sześćdziesiątki, pani Collinwood. Miała olbrzymie sztuczne rzęsy i nosiła kędzierzawą, płomiennorudą perukę. Wzięła Eleanor do samochodu, a doktor Terreano udał się na poszukiwanie lekarza, który zajął się doktorem Birkensteenem. Ciocia Matylda kręciła głową, gdy zostali sami. - Dziwni ludzie! Wyobrażasz sobie, wyczyniać coś ze zwierzętami, żeby zmienić im potomstwo? Jak myślisz, co robi ten gość, Terreano, który właśnie przyszedł? - Jakieś badania, skoro pracuje w Fundacji Spicera - odpowiedział Jupiter. Ciocia Matylda zmarszczyła czoło. - Dziwni ludzie - powtórzyła. - A ta cała fundacja? Ja bym tam nie poszła. Jak raz ci naukowcy zaczną w czymś grzebać i szperać, i zmieniać rzeczy dookoła, to nie wiadomo, na czym skończą. To nie jest normalne! Straszne rzeczy mogą się zdarzyć!
Rozdział 2 Niecodzienny wywiad Wieczorem ciocia Matylda opowiedziała wujkowi Tytusowi o naukowcu, który przyszedł z mgły do składu złomu i tu umarł. Mówiła jednak niewiele o Fundacji Spicera i kiedy Jupiter o niej napomknął, szybko zmieniła temat. Sama myśl o eksperymentach genetycznych przygnębiała ją i przerażała. Ale nie dane jej było zapomnieć o Fundacji Spicera, gdyż przez wiele szarych i chłodnych dni wiosennych wciąż mówiono w telewizji o instytucie badań naukowych. Najpierw był to komunikat o śmierci doktora Birkensteena. Tak jak przypuszczał lekarz w szpitalu, Birkensteen doznał wylewu krwi do mózgu. Krótko omówiono jego pracę w dziedzinie genetyki i zakończono doniesienie informacją, że jego ciało zostanie przewiezione do wschodniej części kraju i tam pochowane. Zaledwie tydzień później Fundacja Spicera pojawiła się znów w dziennikach, w związku z pewnym niezwykłym odkryciem, i dziennikarze pospieszyli do Citrus Grove. Archeolog, niejaki James Brandon, rezydujący w siedzibie fundacji, odkrył kości prehistorycznego osobnika w jaskini na peryferiach miasta. - Bardzo tajemnicza sprawa! - wykrzyknął Jupe. Było majowe popołudnie i Jupe wraz z przyjaciółmi siedział w starej przyczepie kempingowej, która stanowiła Kwaterę Główną założonej przez nich firmy detektywistycznej. Jupe czytał rozłożoną na biurku gazetę. Bob Andrews porządkował kartotekę, a Pete Crenshaw czyścił sprzęt w małym laboratorium, które chłopcy sobie urządzili. Pete rozejrzał się dookoła. - Co jest tajemnicze? - zapytał. - Jaskiniowiec z Citrus Grove - odpowiedział Jupe. - Czy to naprawdę człowiek? Ile może mieć lat? James Brandon, który go znalazł, nazwał go stworzeniem człekokształtnym. To może oznaczać człowieka lub zwierzę człekokształtne. A może to człowiek pierwotny? - Brandon ma dziś po południu wystąpić w telewizji - odezwał się Bob. - Moi starzy mówili o tym przy śniadaniu. Będzie gościem Boba Engela w jego audycji o piątej. Pete wycierał stół w laboratorium. - Chcecie to oglądać? - zapytał. - No pewnie - odparł Jupiter.
Na szafce obok biurka Jupe'a stał mały, czarno-biały telewizor. Przyniósł go wujek Tytus z jednej ze swych wypraw po towar. Na początku telewizor nie działał, ale Jupiter miał dryg do majsterkowania i doprowadził aparat do użytku, po czym zainstalował go w Kwaterze Głównej. Włączył go teraz, ekran rozjaśnił się i chłopcom ukazała się uśmiechnięta twarz Boba Engela, gospodarza programu. - Naszym pierwszym gościem dzisiaj jest doktor James Brandon - mówił Engel - uczony, który odkrył szczątki prehistorycznego człowieka tu u nas, w południowej Kalifornii. Kamera cofnęła się i chłopcy zobaczyli szczupłego mężczyznę, o wyrazistych rysach i krótko ostrzyżonych, jasnych włosach. Obok niego siedział niższy, dość brzuchaty mężczyzna w kowbojskiej koszuli, szerokim pasie z ozdobną klamrą i butach na podwyższonych obcasach. - Doktorowi Brandonowi towarzyszy Newt McAfee. Pan McAfee jest kupcem z Citrus Grove i właścicielem terenu, na którym odkryto jaskiniowca. - Racja! - powiedział brzuchacz. - Jestem McAfee: Mak-A-Fi, a wspak Fi-Ka-M. Dobre, co? Zapamiętajcie, bo będziecie teraz często słyszeć moje nazwisko. Bob Engel zmusił się do uśmiechu i zwrócił do swego pierwszego gościa: - Doktorze Brandon, czy mógłby pan opowiedzieć nam nieco o swoim odkryciu, na wypadek gdyby nie wszyscy telewidzowie o nim słyszeli? Jasnowłosy mężczyzna wyprostował się na krześle. - Był to łut szczęścia - powiedział. - Tydzień temu wybrałem się na spacer zaraz po ustaniu deszczu. Zauważyłem, że na wzgórzu nad łąką Newta McAfeego, doszło do małego obsunięcia ziemi. Stok został częściowo obnażony i ukazał się otwór w zboczu. Gdy zbliżyłem się, zobaczyłem, że to jaskinia, i zauważyłem wewnątrz czaszkę. Była niemal zagrzebana w ziemi na dnie jaskini i z początku nie wiedziałem, co mam, i... - Nic nie masz, koleś! - przerwał mu siedzący Obok McAfee. - To ja mam! Brandon zignorował go. - Wróciłem do domu Spicera po latarkę... - I jak wrócił na moje pole, już czekałem na niego z dubeltówką - wpadł mu w słowa McAfee. - Jak tylko wleziesz na moją ziemię, zaraz cię zauważę! Brandon wziął głęboki oddech. Zdawał się z trudem opanowywać złość. - Opowiedziałem o tym, co tam zobaczyłem. Po obejrzeniu z bliska, upewniłem się, że to jest czaszka. - Stara! - wtrącił McAfee. - Leżała tam przez tysiące lat!
- Oprócz czaszki zachował się prawie cały szkielet - kontynuował Brandon. - Nie miałem jeszcze możliwości, żeby go zbadać, ale wykazuje podobieństwo do bardzo starego znaleziska, odkrytego w Afryce. - I czy to jest człowiek? - zapytał Engel. Brandon zmarszczył czoło. - Któż może powiedzieć, co właściwie czyni człowieka człowiekiem? Są tu niewątpliwie cechy ludzkie, ale nie takie, po jakich rozpoznajemy człowieka współczesnego. Jestem niemal pewien, że mamy do czynienia z najstarszym z hominidów, znalezionych dotąd w Ameryce. Brandon pochylił się i mówił dalej z ożywieniem: - Istnieje teoria, że amerykańscy Indianie są potomkami Mongołów, myśliwych, którzy przywędrowali z Syberii na Alaskę w ostatniej epoce lodowcowej. Było to około ośmiu tysięcy lat temu, kiedy większość wód oceanu była zamarznięta, a poziom wody dość niski. W cieśninach między Syberią a Alaską dno oceanu zostało odsłonięte i plemiona azjatyckich myśliwych mogły po prostu przechodzić z jednego kontynentu na drugi w pogoni za zwierzyną. Teoria mówi, że plemiona te rozpierzchły się następnie i osiedliły w różnych miejscach, część zaś powędrowała dalej, aż po krańce Ameryki Południowej. Jest to teoria uznana. Znajdziecie ją w większości podręczników szkolnych. Od czasu do czasu jednak ktoś wyskakuje z teorią odmienną. Jedni twierdzą, że człowiek żył na tym kontynencie na długo przedtem, nim koczownicy przekroczyli ocean. Inni uważają nawet, że współczesny człowiek pochodzi naprawdę z Ameryki, a wędrówka odbywała się w przeciwnym kierunku, stąd do Azji i Europy. - Czy znalezisko w Citrus Grove popiera tę teorię? - zapytał Engel. - Nie mogę w tej chwili tego powiedzieć. Jak dotąd, nie mogę nawet mieć pewności co do wieku szkieletu. Ale mamy jego większą część i... - Chce pan powiedzieć, że ja mam szkielet - wtrącił się McAfee z błyszczącą od potu i zadowolenia twarzą. - Nie ma co gadać, ten facecik w mojej jaskini jest człowiekiem jak nic. Czym innym mógłby być? Jak on tam był od dwóch albo trzech milionów lat... - Ależ, co pan opowiada! - zawołał Brandon. - Sam pan powiedział, że musi być bardzo stary - upierał się McAfee. - Musi mieć więcej jak osiem, dziesięć tysięcy lat, tak pan mówił. Był pan tego całkiem pewien, jak go pan pierwszy raz zobaczył. Więc to znaczy, że ludzie faktycznie stąd pochodzą, z Ameryki, i facecik w mojej jaskini może być prapradziadkiem nas wszystkich. Może to jego dzieciaki i
wnusie przeszły przez te cieśniny do Azji i po drodze zrobiły ludzkość. Może raj wcale nie był tam, gdzie wszyscy myślą? Może był w Bakersfieid albo Fresno. Ale sensacja! - Pan wyciąga zbyt pochopne wnioski - powiedział spokojnie Brandon. - Kiedy będziemy mieli możność zbadania zna... - Nie będzie żadnego badania! - oświadczył McAfee. Brandon rzucił mu piorunujące spojrzenie. - Ten facecik był dotąd w mojej jaskini i tam zostanie! - krzyczał McAfee. - Nikt nie będzie go stamtąd wyciągał, kroił i oglądał pod mikroskopem. I jeśli się panu wydaje, że kolejki do Disneylandu są długie, niech pan tylko poczeka, to pan zobaczy, ile ludzi stanie w kolejce, żeby spojrzeć na prawdziwego jaskiniowca! - Zamierza pan wystawić znalezisko na pokaz?! - zawołał Brandon. - Ależ nie wolno panu tego robić! Nie jesteśmy pewni wieku kości ani... - Kości są wystarczająco stare - powiedział McAfee. - To początek cywilizacji, ot, co tu mamy, i każdego to zainteresuje! - Ty nieokrzesany ignorancie! - krzyknął Brandon. - Nie masz pojęcia, o czym mówisz! - Mówię o tym, co może być pierwszym człowiekiem - McAfee patrzył wprost w kamerę. - Dlatego przyszłem na tę audycję. Chcę, żeby ludzie wiedzieli, że wszystko przygotuję raz-dwa i otworzę moją jaskinię dla zwiedzających. Będzie jak w tych innych wspaniałych miejscach w Kalifornii i... - Ty debilu! - wrzasnął Brandon i zerwał się z krzesła. Nastąpiło szybkie zbliżenie, tak że kamera objęła jedynie Boba Engela. Słychać było krzyki i odgłosy bójki niewidocznej na ekranie. Bob Engel powiedział spiesznie: - Na tym kończymy tę ekscytującą część naszego programu. Nasz czas się skończył, Bogu dzięki. Nie odchodźcie od telewizorów. Firma “Niekurz” ma dla was ważną wiadomość o swym produkcie do czyszczenia mebli, a następnie powrócimy... Pete wyłączył telewizor. - Uff! Rzecz wymknęła się spod kontroli. Brandon wyglądał, jakby zamierzał znokautować faceta. - Mnie również się nie podobał ten McAfee - powiedział Jupe. - Jeśli nie pozwoli Brandonowi zabrać kości... - Czy może to zrobić? - wtrącił Bob.
- Chyba tak, skoro jaskinia jest na terenie jego posiadłości. Co za irytująca sytuacja dla archeologa: znaleźć coś tak pasjonującego i nie móc tego zbadać! Prawdopodobnie między nimi dwoma od dawna panowała niezgoda, skoro McAfee pobiegł po broń, jak tylko zobaczył Brandona koło jaskini. Fatalna sytuacja! Z Brandona też złośnik. W takim wypadku może nawet dojść do... do... - Rozlewu krwi? - zapytał Pete. - Tak. Tak to się może skończyć. Rozlewem krwi!
Rozdział 3 Nieoczekiwane spotkanie Po pierwszym burzliwym wywiadzie James Brandon nie pojawił się więcej w telewizji. Natomiast Newta McAfeego było pełno w rozmaitych audycjach i gdy wiosna przeszła w lato, dawał wywiady każdemu reporterowi, który tylko zdołał spokojnie go słuchać. Do połowy lipca większość mieszkańców południowej Kalifornii wiedziała o jego jaskini i jego jaskiniowcu. Następnie zaczęły się ukazywać reklamy. Jaskinia miała zostać otwarta dla publiczności w połowie sierpnia. Akurat w porę, w ostatnim tygodniu lipca Jupiter zgadał się ze swoim sąsiadem Lesem Wolfem. Wolf miał firmę instalującą piece kuchenne i maszyny do mycia naczyń w restauracjach i hotelach. Mieszkał w dużym, drewnianym domu na ulicy, przy której znajdował się skład złomu Jonesa. Tego lipcowego dnia Jupe przejeżdżał na rowerze obok domu Wolfa, gdy zobaczył sąsiada, który starał się wywabić kota spod żywopłotu. Jupe zatrzymał się, żeby mu pomóc. Podszedł z jednej strony do żywopłotu i tupnął nogą, a mały kotek czmychnął w drugą stronę, prosto w ręce pana Wolfa. - No, nareszcie - pan Wolf uśmiechnął się do Jupe'a. - Dzięki, chłopcze. Żona by mi nigdy nie wybaczyła, gdyby kot uciekł i coś mu się stało. Odszedł z kotkiem w ramionach w stronę domu, ale zatrzymał się nagle. - Słuchaj - zwrócił się do Jupitera - znasz to małe miasto, gdzie znaleziono jaskiniowca? W tym tygodniu zakładam w tamtejszej restauracji nową kuchnię. Twoja ciocia mówiła mojej żonie, że śledzisz w prasie historię tego jaskiniowca. - No pewnie! - ożywił się Jupe. - Jaskiniowiec będzie wystawiony na pokaz w tę sobotę. Czy jedzie pan do Citrus Grove ciężarówką? Może przydałby się panu pomocnik? - Jesteś za młody i nie mogę cię zatrudnić. Ale jeśli nie masz nic przeciwko temu, żeby jechać z ładunkiem na platformie ciężarówki... - Oczywiście, że nie! - powiedział szybko Jupe. - Czy moi przyjaciele, Bob i Pete, mogą też pojechać? - Pewnie. Tylko musicie, chłopcy, znaleźć sobie jakieś miejsce, gdzie się zatrzymacie. Ta praca zajmie mi około trzech dni i właściciele restauracji mnie przenocują. Mają jeszcze pokój dla Hala, ale dla nikogo więcej. - Nie szkodzi. Możemy zabrać śpiwory i nocować pod gołym niebem.
Jupe pospieszył do domu, żeby zatelefonować do przyjaciół i uzyskać zgodę wujostwa na wyprawę. W piątek rano, gdy ciężarówka Lesa Wolfa wyjeżdżała z Rocky Beach, na platformie siedzieli Jupe, Pete i Bob. Przez prawie dwie godziny pan Wolf jechał na południe, po czym skręcił z głównej szosy na wschód, w stronę wzgórz. Droga wiła się, padała w dół, to znów pięła się w górę. Po obu jej stronach rozpościerały się gaje pomarańczowe, pola, drzewa i rozległe łąki, na których pasło się bydło. Po upływie pół godziny ciężarówka zwolniła, wjeżdżając do miasta o nazwie Centerdale, a potem jechała znów wśród drzew, gajów i pastwisk. Wreszcie pojawiła się tablica: “Wjeżdżacie do Citrus Grove. Bezwzględnie przestrzegajcie ograniczenia szybkości”. Citrus Grove nie było wiele większe od wsi. Chłopcy zobaczyli supermarket, dwie stacje benzynowe i malutki motel o nazwie “Wiązy”. Minęli miejski basen kąpielowy i opuszczoną stację kolejową, brudną i odpychającą. W centrum miasteczka ulica obrzeżona była z jednej strony małym parkiem, z drugiej rzędem wąskich budynków. Mieścił się tam bank, sklep z narzędziami, apteka i biblioteka publiczna. Mimo że miasto było tak małe, wszędzie kotłowały się tłumy ludzi. Na motelu migał neon, głoszący, że “Brak pokoi”, a przed kawiarnią “Próżniak” stała kolejka czekających na wolny stolik. - Cały ten rozgłos nadany jaskiniowcowi rzeczywiście przyciągnął tu tłumy turystów - powiedział Bob. Jupe roześmiał się na widok oblężonego stoiska z hamburgerami, oferującego kotlety z dinozaura. - Jaskiniowiec nadaje wszystkiemu ton - powiedział. Les Wolf skręcił w boczną ulicę i zatrzymał się. Wychylił się z szoferki i zawołał do chłopców: - Restauracja “Szczęśliwy myśliwy” znajduje się około dwu kilometrów dalej na tej ulicy. Telefonowałem wczoraj do właściciela, powiedział mi, że pole kempingowe koło miasta jest pełne. Radził, żeby pójść do Newta McAfeego, do szarego drewnianego domu na końcu ulicy Głównej. On znajduje ludziom miejsca noclegowe. - Chyba nie ten facet z telewizji! - wykrzyknął Pete. - Obawiam się, że ten - powiedział Jupe. Chłopcy wygramolili się z ciężarówki. - Skontaktujcie się ze mną w poniedziałek w “Szczęśliwym myśliwym” - powiedział Wolf i odjechał.
Dom Newta McAfeego prezentował się na pierwszy rzut oka wcale sympatycznie. Od frontu miał szeroki ganek i mały trawnik. Lecz gdy chłopcy podeszli bliżej, zobaczyli, że dom pilnie wymaga odmalowania, a firanki w oknach są szare i obwisłe. W niektórych okiennicach brakowało listew, trawnik był zarośnięty chwastami. - Wygląda nędznie - stwierdził Bob. - Myślałem, że McAfee ma sklep i prowadzi handel samochodami. - Może w takim małym mieście to nie zapewnia dostatku - powiedział Jupe. Do bariery ganku umocowana była tabliczka. Informowała szukających noclegu, że winni przejść na tył budynku. Chłopcy posłusznie obeszli dom i tam ukazała im się łąka, ciągnąca się od drogi aż po las. Blisko domu stała szopa, poszarzała ze starości. Po drugiej stronie domu, przeciwległej do miasta, łąka rozpościerała się dalej wzdłuż drogi, aż po pobliskie wzgórza. Wparły w zbocze stał starannie wykonany, nowy budynek. Zbudowany był z sekwojowego drzewa, elegancki i nowoczesny, pozbawiony okien. Nad dwuskrzydłowymi drzwiami widniał napis: “Wejście do pieczary jaskiniowca”. - Ho-ho! Facet naprawdę rozkręca interes - powiedział Pete. - Życzycie sobie czegoś? - rozległ się za nimi cichy głos. Odwrócili się, a Jupe zobaczył jasne włosy i bladą twarz. Stanął mu w pamięci ponury, mglisty dzień w Rocky Beach i człowiek, który przyszedł z mgły, by umrzeć. - Och, to ty! - powiedziała Eleanor Hess. - Cześć! - Jupiter wyciągnął rękę i Eleanor uścisnęła ją. - Ja... ach... ja zamierzałam napisać do twojej cioci. Byliście tacy mili. Ale pomyślałam, że może nie powinnam was niepokoić. - Cieszę się, że mogliśmy ci się okazać pomocni - powiedział Jupe i przedstawił Boba i Pete'a. Eleanor przywitała się z nimi, a w tym samym momencie otworzyły się tylne drzwi domu i wyjrzała z nich pulchna kobieta z krótkimi, kędzierzawymi włosami. - Ellie, czego chcą ci chłopcy?! - zawołała niegrzecznie, jakby oni nie mogli jej słyszeć. - Ciociu Thalio, to jest Jupiter Jones - odpowiedziała rumieniąc się Eleanor. - Mówiłam ci o nim. On i jego ciocia pomogli mi, kiedy doktor Bikensteen zachorował w Rocky Beach. A to jest Pete Crenshaw i Bob Andrews. Przyjaciele Jupitera. Chyba przyjechali zobaczyć jaskiniowca. Czy możemy ich jakoś ulokować, ciociu?
Człowiek, który uczestniczył w programach telewizyjnych, pojawił się nagle w drzwiach. Eleanor ponownie przedstawiła chłopców i Jupe aż rozdziawił usta, gdy sobie uświadomił, że ciocia Thalia jest żoną McAfeego, co oznacza, że Newt jest wujkiem Eleanor! - Więc to ty jesteś chłopcem, który był tak miły dla Ellie - powiedział Newt. - Z przyjemnością was ulokujemy. W domu nie ma miejsca dla wszystkich trzech, ale możecie się rozłożyć z waszymi śpiworami na stryszku w szopie i korzystać z wygódki za szopą. Z boku jest kran i możecie się tam myć. Małe oczka McAfeego zwęziły się. - No, nie policzę wam dużo. Tylko dziesięć dolarów za nocleg dla wszystkich trzech. - Wujku! - krzyknęła Eleanor Hess. - No, no, moja panno! - McAfee rzucił jej ostrzegawcze spojrzenie i Eleanor odwróciła wzrok. - Nigdzie nie dostaniecie miejsca za dziesięć dolarów. Bob wyciągnął rękę w stronę drzew za łąką. - Możemy sobie po prostu znaleźć polanę w lesie. - Jest duże zagrożenie pożarowe w tym roku. Nie wolno biwakować w lesie - powiedział McAfee. Jupe wyjął portfel i podał McAfeemu banknot dziesięciodolarowy. - Proszę. To za dzisiejszą noc. - W porządku - McAfee schował pieniądze do kieszeni. - Ellie, pokaż chłopcom, gdzie jest kran. - Uważajcie no tam tylko - ostrzegła ich Thalia McAfee. - Nie bałagańcie i nie podpalcie czego. - Nie palicie, co? - dodał McAfee. - Nie palimy - odpowiedział Pete ponuro. - Słuchaj, Jupe, po co niepokoić państwa? Czy nie lepiej pójść do tego małego parku i... - Nie ma biwakowania w parku - wtrącił McAfee. - Poza tym jest tam automatyczny system do spryskiwania trawników i wtacza się zawsze o północy. McAfee chichocząc szedł ku domowi, a Eleanor, czerwona ze wstydu, skierowała się w stronę szopy. - Przepraszam - powiedziała do chłopców. - Słuchajcie, jeśli zostaniecie dłużej, nie płaćcie mu więcej. Mam trochę pieniędzy, załatwię to z nim. - Nie trzeba, wszystko w porządku, nie przejmuj się - uśmiechnął się Jupe.
- Nienawidzę takiego postępowania - mówiła Eleanor z goryczą. - Nigdy w takich wypadkach nie mam prawa się odezwać, bo... no, bo on i ciocia Thalia opiekują się mną od ósmego roku życia. Moi rodzice zginęli w wypadku samochodowym. Każdy z chłopców pomyślał sobie po cichu, że niezbyt dobra ta opieka. Eleanor była bardzo chuda i robiła wrażenie spracowanej i zabiedzonej. - Ciocia Thalia jest siostrą mojej mamy - ciągnęła Eleanor. - Gdyby mnie nie przygarnęła, musiałabym pójść do sierocińca. Otworzyła drzwi i chłopcy weszli za nią do mrocznej, pełnej kurzu szopy. Stał tam lśniący, nowy pikap i duży czterodrzwiowy samochód z obfitymi chromowaniami. Dalej zobaczyli stertę różnego śmiecia - stosy pożółkłych gazet i starych kartonów. Na stole warsztatowym walały się rdzewiejące narzędzia. W głębi drabina prowadziła na stryszek. Chłopcy wspięli się po niej na ciemne i duszne poddasze. Okno pokrywała gruba warstwa kurzu i pajęczyn. Kiedy Jupe je otworzył, napłynął chłód i świeże powietrze. - Czy przynieść wam ręczniki? - zawołała Eleanor z dołu. - Dzięki! Wszystko z sobą przywieźliśmy! - odkrzyknął Pete. Stała nadal u stóp drabiny i wreszcie zapytała: - Idę niedługo do fundacji, czy chcielibyście pójść zobaczyć zwierzęta? Była to po prostu najciekawsza rzecz, jaką mogła zaproponować. Jupe wychylił się znad krawędzi stryszku. - Czy znasz archeologa, który znalazł kości? - zapytał. - Doktora Brandona? No pewnie. Chcesz go poznać? Jeśli go zastaniemy, mogę cię przedstawić. - Chciałem go poznać, odkąd usłyszałem o tym znalezisku. Ciekaw jestem, czy ma już jakąś teorię co do wieku kości? Czy wie, skąd się wzięły w jaskini? Eleanor skrzywiła się. - Wszyscy się tak ekscytują tym jaskiniowcem. A on jest taki wstrętny. Musiał wyglądać jak goryl, tylko był o wiele, wiele mniejszy. Nagle w jej twarzy pojawiło się zaniepokojenie. - Nigdy nie zbliżajcie się do tej jaskini, kiedy tu nikogo nie ma - ostrzegła. - Wujek Newt za drzwiami w kuchni trzyma naładowaną dubeltówkę. Mówi, że ludzie będą dużo płacić, żeby zobaczyć jaskiniowca, i jeśli ktoś się będzie wtrącał, podziurawi go na wylot. - Czy nie chodzi mu przypadkiem o tego archeologa? - zapytał Jupe.
- Tak. Ale też o każdego innego, kto spróbuje ruszyć jaskiniowca. Boję się, że się coś stanie, coś naprawdę złego!
Rozdział 4 Eleanor kłamie Fundacja Spicera mieściła się w obszernym budynku, usytuowanym na wzgórzu, w odległości ponad kilometra od domu McAfeego. Gładkie, zielone trawniki nie były chronione ogrodzeniem, stały tam jedynie dwa kamienne słupki z osadzoną w nich furtką. Chłopcy poszli za Eleanor podjazdem do budynku. Eleanor otworzyła drzwi i weszła bez pukania. Znaleźli się od razu w dużym salonie. Pierwszą osobą, którą zobaczyli był James Brandon. Chodził tam i z powrotem po pokoju i gdy Eleanor przedstawiła mu chłopców, zatrzymał się i spojrzał na nich wściekle. - Przyjechaliście tu jak do cyrku - powiedział oskarżająco. - Zobaczyć jaskiniowca? - zapytał Pete. - Tak, po to przyjechaliśmy. - Wy i cztery miliony innych - Brandon zaczął znowu chodzić po pokoju. - Wszystko stratują. Jeśli są jeszcze jakieś szkielety na tych wzgórzach, zniszczą je. Gdybym miał pistolet... - Zastrzeliłbyś ich wszystkich - dokończył ktoś spokojnym głosem. Chłopcy odwrócili się. Wysoki, sprawiający ponure wrażenie, mężczyzna wszedł do salonu. Jupiter rozpoznał w nim od razu człowieka, który przyjechał do szpitala w Rocky Beach w dniu śmierci Karla Birkensteena. Był wtedy w szarym, wytartym ubraniu. Dziś nosił szorty koloru khaki i koszulkę polo. Usiadł w fotelu koło kominka i zapatrzył się we własne kościste kolana. - Pan poznał już Jupitera Jonesa, doktorze Terreano - powiedziała Eleanor. Terreano zdawał się zdziwiony. - Doprawdy? - Pomógł mi, kiedy znalazłam się w Rocky Beach z doktorem Birkensteenem - wyjaśniła. - Był w szpitalu, pamięta pan? - Ach tak, teraz sobie przypominam. Cieszę się, że cię znów widzę... tym razem w weselszych okolicznościach. Terreano uśmiechnął się i nagle wydał się o wiele młodszy. - Doktor Terreano jest również archeologiem - powiedziała Eleanor - Pisze książkę. - My zawsze piszemy książki - odparł Terreano z uśmiechem. - Och tak! - wykrzyknął Jupe. - Wiem! Pan napisał “Odwiecznego wroga”! Terreano podniósł brwi.
- Czytałeś? - Tak. Pożyczyłem ją sobie z biblioteki. Fascynująca, ale i przygnębiająca książka. Jeśli człowiek odczuwał zawsze potrzebę walki z drugim człowiekiem i jeśli zawsze ją będzie odczuwał... - Smutne, prawda? - wtrącił Terreano. - Ta agresywność jest złożona. Jest naszą cechą charakterystyczną, jak duży mózg i zdolność chodzenia w pozycji pionowej. - Och, brednie! - wykrzyknął Brandon. - Człowiek nie dziedziczy agresywności. Błędnie interpretujesz fakty. - Czyżby? - Terreano rozejrzał się wokół. - Weź, z łaski swojej, a przykład Abrahama Spicera. Pragnął dopomóc ludzkości. Założył tę fundację. A wcale nie był taki szlachetny! Był mordercą, zapalonym myśliwym. Wskazał miejsce nad kominkiem. Wisiała tam głowa rogatego zwierzęcia, jego martwe oczy wpatrzone były w okno. Na ścianie nad biblioteką wisiały głowy innych zwierząt - tygrysa, pumy i potężnego bawołu. Na podłodze rozłożone były skóry niedźwiedzie, lwie i lamparcie. - Gdy zabija się zwierzę - mówił Terreano - ma się prawo dać je do wypchania i wziąć do domu. Były czasy, kiedy tak samo akceptowano miażdżenie kości zabitego wroga i wyssanie zeń szpiku. - Wcale nie masz racji! - krzyknął Brandon. - Ilekroć o tym rozmawiamy, wpadasz w złość. To niemal potwierdza słuszność tego, co mówię - powiedział Terreano. W tym momencie wszedł z impetem niski, łysy mężczyzna. - Znowu dyskutujecie o szpiku kostnym? - zapytał. - Nie chcę tego słyszeć przed obiadem. Eleanor przedstawiła chłopców doktorowi Elwoodowi Hofferowi. - Doktor Hoffer jest immunologiem - zwróciła się do chłopców. - Ma dużo białych szczurów, które są naprawdę milutkie. Czy mogę pokazać szczury Jupiterowi i jego kolegom? - Możesz, pod warunkiem, że niczego w laboratorium nie będą dotykać - odparł Hoffer. - Na pewno niczego nie dotkną - powiedziała Eleanor. Chłopcy udali się za nią na korytarz, który biegł prostopadle do frontowej ściany budynku. - Przy tym korytarzu mieszczą się pracownie i laboratoria - objaśniała. - Tu jest laboratorium doktora Hoffera.
Otworzyła najbliższe drzwi i weszli do małej umywalni. Eleanor wzięła cztery maski chirurgiczne. - Proszę, nałóżcie je - sama włożyła maskę i naciągnęła na ręce grube, gumowe rękawiczki. Otworzyła następne drzwi i znaleźli się w olbrzymim, zalanym słońcem pokoju. Pod ścianami stały dziesiątki szklanych klatek, w których podskakiwały i biegały małe stworzonka. - Nie podchodźcie za blisko i niczego nie dotykajcie - poprosiła i zaczęła karmić szczury, przesuwając się cicho od klatki do klatki. - To są specjalne szczury. Doktor Hoffer zmniejszył ich odporność na choroby, trzeba więc bardzo uważać, żeby się nie przeziębiły albo czymś nie zaraziły. Dlatego nosimy maski. Niektóre w ogóle nie są w stanie walczyć z infekcjami. - To znaczy, że muszą umrzeć, skoro nie potrafią zwalczyć infekcji - powiedział Bob. - Myślę, że tak, niektóre tak - przyznała Eleanor. - Doktor Hoffer przypuszcza jednak, że zapadamy na pewne choroby właśnie dlatego, że mamy system odpornościowy. Nasz system produkuje komórki, które zjadają bakterie i wirusy, ale te same komórki mogą nam przynieść szkodę. Być może artretyzm powodowany jest oddziaływaniem naszego systemu obronnego, albo wrzód żołądka, lub nawet pewne schorzenia psychiczne. - Coś takiego! - wykrzyknął Pete z pewnym lękiem. - Ale kiedy nie jesteśmy uodpornieni, chorujemy na ospę, odrę i... - powiedział Bob. - Wiem - stwierdziła Eleanor. - Doktor Hoffer stara się znaleźć sposób kontrolowania naszej odporności tak, by nas zabezpieczała, a nie by nam szkodziła. - Wspaniale! - powiedział Jupiter. - A doktor Terreano pisze nową książkę. - Doktor Brandon też pisze książkę. O osobniku zamkniętym w szafie w jego pokoju - powiedziała Eleanor. - Osobniku? W szafie? - zdziwił się Bob. - To wykopalisko. Znalazł w Afryce kości i złożył je, jak układankę, w cały szkielet. Mierzy kości, fotografuje je i opisuje w swojej książce. - Chciałby tak samo pracować nad znaleziskiem z jaskini, prawda? - powiedział Jupiter. - Tak. Ale mój wujek na to mu nie pozwoli - Eleanor zasępiła się. Skończyła karmienie i wrócili do umywalni, gdzie zdjęła maskę i rękawiczki i wrzuciła do pojemnika z pokrywą, koło umywalki. Chłopcy wrzucili tam swoje maski i wszyscy wyszli na korytarz.
- Teraz zobaczycie szympansy! - powiedziała Eleanor. Laboratorium doktora Birkensteena znajdowało się na końcu korytarza. Było większe od laboratorium Hoffera. Pod oknem stała klatka z dwoma szympansami. W klatce były również zabawki i piłki, a także mała tablica, na której szympansy mogły mazać kolorową kredą. Na widok Eleanor zaczęły pokrzykiwać radośnie, a większy wystawił przez kraty łapę. - Cześć! - zawołała Eleanor. Otworzyła klatkę, duży szympans wyszedł i ujął jej rękę. - Jak się masz? Dobrze spałeś tej nocy? - zapytała Eleanor. Szympans na chwilę zamknął oczy i głowa opadła mu na bok. Następnie wskazał zegar na ścianie i zakreślił palcem kółka w powietrzu. - Spałeś długo? - spytała Eleanor. Szympans skakał w górę i w dół i klaskał. Drugi szympans wyszedł z klatki i wdrapał się na jeden ze stołów laboratoryjnych. - Ostrożnie! - zawołała Eleanor. Zwierzę patrzyło tęsknie na półkę pełną słoi z chemikaliami. - Nie, nie! Nie ruszaj! - Eleanor roześmiała się i zwróciła do chłopców: - Szympansy bardzo mi przypominają małe dzieci. Chcą się bawić wszystkim, co mają w zasięgu ręki. Szympans odwrócił się od półki, wziął ze stołu pustą probówkę, zszedł na podłogę i zaczął toczyć probówkę po pokoju. Eleanor wyjęła z lodówki owoce i mleko, a z szafki płatki owsiane i miseczki. - One rozumieją ludzi, prawda? - zapytał Jupiter, gdy wsypywała płatki do misek. - Tak, i mogą za pomocą znaków wyrazić niektóre skomplikowane rzeczy. Doktor Birkensteen twierdził, że umieją się porozumiewać równie dobrze, jak dzieci w wieku przedszkolnym. Ja nie znam języka znaków, więc nie potrafię tego ocenić, ale wiem, że są zabawne, czasem wprost rozkoszne i z pewnością mogą zakomunikować mi, czego chcą. - Co się z nimi teraz stanie? - zapytał Bob. Eleanor westchnęła. - Nie wiem. Członkowie zarządu fundacji mają się zebrać w przyszłym miesiącu. Prawdopodobnie zadecydują, co zrobić ze zwierzętami. Fundacja kupiła je dla doktora Birkensteena. Te i wiele innych. Większość z nich zdechła. Postawiła miseczki z płatkami i talerz z owocami na małym stoliku. Szympansy wdrapały się na małe krzesła i zabrały do jedzenia. Gdy skończyły, Eleanor zamknęła je z powrotem w klatce. Oba protestowały, krzycząc i czepiając się jej rąk.
- Tak trzeba. Niedługo wrócę, nie martwcie się - mówiła uspokajająco. Chłopcy obserwowali ją i Jupe pomyślał, że po raz pierwszy Eleanor zachowuje się, jak osoba pewna siebie, i w każdym razie wygląda weselej niż w ponurym domu McAfeego. - Tęsknią za doktorem Birkensteenem - powiedziała. - Mnie też go brak. Był miły, nawet kiedy czuł się niedobrze. - Chorował? Odniosłem wrażenie, że ten atak w Rocky Beach był nieoczekiwany - powiedział Jupe. - Tak, masz rację. Ale ostatnio doktor Birkensteen bardzo się zmienił. Zapadał w sen, siedząc na krześle. Czasami zdarzało się to, gdy szympansy znajdowały się poza klatką, biegały po laboratorium i niszczyły wszystko. Pojechałam z nim tego dnia... dnia, kiedy umarł, bo wyglądało na to, że nie zdoła odbyć sam tej podróży. - Po co pojechał wtedy do Rocky Beach? - zapytał Jupe, Rzucił to pytanie od niechcenia, tylko dla podtrzymania konwersacji, ale Eleanor nagle zaczerwieniła się. - Był... był... nie wiem naprawdę - odwróciła wzrok i poszła raptownie do drzwi. Pete i Jupe wymienili spojrzenia, gdy opuściła pokój. - O co chodzi? - zapytał Pete cicho. - Powiedziałeś coś niestosownego? Jupe zmarszczył czoło. - Ona kłamie. Widać, że kłamie. Ale dlaczego? Co stara się ukryć?
Rozdział 5 Wizyta u jaskiniowca Gdy Eleanor i chłopcy wrócili do salonu, naukowców już w nim nie było. Pulchna kobieta wygładzała poduszki na sofie, a młody ciemnowłosy człowiek mył przeszklone drzwi, wiodące na taras i do basenu kąpielowego. - Dzień dobry, Eleanor - odezwała się kobieta. - To miło, że przyprowadziłaś przyjaciół. Jupe rozpoznał kobietę, gdy tylko się odezwała. Była to pani Collinwood, ta, która przyjechała, żeby pomóc Eleanor w dniu śmierci doktora Birkensteena. W miejsce rudej, nosiła teraz popielatoblond perukę, ale rzęsy miała tak samo czarne i długie. Trzepotała nimi skromnie, gdy Eleanor przedstawiała chłopców. - Ach, tak, pamiętam - mówiła, ściskając rękę Jupitera. - Jesteś tym miłym chłopcem, który był taki dobry dla Eleanor. Wiesz, pomyślałam sobie, że przypominasz mojego Charlesa. To znaczy, Charlesa Collinwooda, mojego ostatniego męża, i najulubieńszego. Taki życzliwy człowiek, choć trochę otyły. Pani Collinwood była gadułą i chłopcy szybko zorientowali się, że język rozwiązał jej się na dobre. Nic im nie pozostawało, jak siedzieć cicho i dać się zalać potokiem słów. Pani Collinwood zaś opowiadała radośnie o swym pierwszym mężu, który trudnił się sprzedażą polis ubezpieczeniowych, i o drugim - redaktorze filmowym, i o Charlesie, jej najulubieńszym mężu, który był weterynarzem. - Nie, żebym nie kochała wszystkich. Każdy z nich umarł młodo. To takie smutne. Potem zamieszkałam tutaj jako gospodyni. Z początku naukowcy mnie przerażali. Tacy poważni i stale zamyśleni. Ale jak się ich już pozna, to wcale nie są inni niż zwykli ludzie. Drogi doktor Terreano ciągle powtarza, że ludzie są okrutni, a sam jest taki łagodny, muchy by nie zabił. A doktor Brandon upiera się, że wcale nie jesteśmy źli, a jaki z niego złośnik! Nie powinien spotykać się z twoim wujkiem Newtem, Eleanor. To go tylko rozdrażnia. - Wiem - powiedziała potulnie Eleanor. Pani Collinwood wybiegła truchcikiem i młody człowiek, który mył okna, wrzucił szmatę do wiadra. - Fundujesz przyjaciołom dziesięciodolarowy pobyt? - zapytał Eleanor. Zdawał się ją irytować, ale przedstawiła go chłopcom. - To jest Frank, Frank DiStefano. Tak jak ja, pomaga tu w fundacji.
Młody człowiek uśmiechnął się szeroko. - Cześć. Miło mi was poznać. Ellie, przepraszam za ostatni wieczór. Pękła mi opona i zeszło mi z tym do... no, było tak późno, iż myślałem, że nie będziesz już czekać. - Nieważne - powiedziała i zabrała chłopców do sąsiadującej z salonem biblioteki, a stamtąd poprowadziła ich przez mały kwadratowy przedsionek na dziedziniec po drugiej stronie budynku. W odległości około pięćdziesięciu metrów znajdowała się tam stajnia. Eleanor szła w jej stronę, nie odzywając się. Ale gdy znalazła się już z Blaze, koniem- pupilkiem doktora Birkensteena, humor jej się poprawił i znów wydawała się weselsza. Obrządziła konia, mówiąc do niego i głaszcząc go, po czym z dumą pokazała chłopcom, jak Blaze umie liczyć. Położyła cztery jabłka na przegrodzie boksu. - Ile? - spytała. Koń tupnął cztery razy kopytem. - Brawo! - powiedziała i nakarmiła Blaze jabłkami. Zostawili Eleanor w stajni, zeszli ze wzgórza i powędrowali na obiad. Tłok w mieście był jeszcze większy niż rano. Chłopcy nie zdecydowali się na hamburgery z dinozaura w bufecie, ale w kawiarni “Próżniak” na zwykłe hamburgery czekali blisko godzinę. Potem spacerowali po mieście, przyglądając się tłumom i obserwując przygotowania właścicieli sklepów do jutrzejszego otwarcia jaskini. W oknach wystawowych umieszczono rysunki kredą, przedstawiające jaskiniowca w zwierzęcej skórze, z maczugą w ręce. Na jednej z wystaw jaskiniowiec ciągnął za włosy rozpromienioną kobietę jaskiniowa. Wiele sklepów było udekorowanych czerwonymi, białymi i niebieskimi wstęgami. W małym parku, gdzie następnego dnia miała się odbyć ceremonia otwarcia Muzeum Jaskiniowca, kobiety rozwieszały na drzewach papierowe lampiony, a mężczyźni pokrywali świeżą farbą staroświecką estradę koncertową. Koło starej stacji kolejowej zarabiał pieniądze producent lodów, sprzedając je wprost z ciężarówki. Po pewnym czasie chłopcy wrócili na łąkę za domem McAfeego. Tu też panowało podniecenie i krzątanina. Wysoki, żylasty mężczyzna w wyblakłym roboczym ubraniu pakował do furgonetki kasetę z narzędziami, mrucząc do siebie: - To nie w porządku. Zupełnie nie w porządku. Pożałują tego jeszcze. Poczekaj, to zobaczysz! Chłopcy podeszli bliżej. Zobaczyli w furgonetce wbudowane szafki, maleńki piec na butan, bardzo małą lodówkę i starannie zasłane łóżko. Wyglądało na to, że człowiek w wyblakłym kombinezonie mieszkał w furgonetce. Spojrzał na chłopców spode łba. - Gdybyście byli na jego miejscu, też by się wam to nie podobało - oświadczył.