uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 879 898
  • Obserwuję823
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 122 273

Alfred Hitchcock - Cykl-Przygody trzech detektywów (16) Tajemnica nawiedzonego zwierciad

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :614.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

uzavrano
EBooki
A

Alfred Hitchcock - Cykl-Przygody trzech detektywów (16) Tajemnica nawiedzonego zwierciad.pdf

uzavrano EBooki A Alfred Hitchcock
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 87 stron)

ALFRED HITCHCOCK TAJEMNICA NAWIEDZONEGO ZWIERCIADŁA PRZYGODY TRZECH DETEKTYWÓW (Przełożyła: DOROTA KEAŚNIEWSKA)

Słowo wstępne Alfreda Hitchcocka Jeśli mieliście już przyjemność poznać Trzech Detektywów, możecie opuścić niniejszy wstęp i przejść od razu do rozdziału pierwszego, w którym rozpoczyna się nasza przygoda. A jeśli to Wasze pierwsze z nimi spotkanie, pozwólcie, że przedstawię Wam całą trójkę. Jupiter Jones, Pete Crenshaw i Bob Andrews, trzej młodzi i zdolni detektywi, mieszkają w Rocky Beach, małej miejscowości leżącej w pobliżu Hollywoodu w Kalifornii. Jupiter Jones - nieco otyły i bardzo inteligentny - jest Pierwszym Detektywem i przywódcą zespołu. Jego umysł pracuje z szybkością błyskawicy, choć czasem Jupe bywa zbyt pompatyczny. Pete Crenshaw - Drugi Detektyw - jest silny i wysportowany, ale bardzo ostrożny. Ryzykowne przedsięwzięcia Jupitera nie budzą w nim entuzjazmu. Bob Andrews jest spokojnym, systematycznym chłopcem. Z wielką starannością gromadzi dokumentację, mogącą się przydać detektywom przy rozwiązywaniu kolejnych zagadek. Kwatera Główna młodych detektywów znajduje się w starej przyczepie kempingowej stojącej na terenie składu złomu należącego do wuja i ciotki Jupitera. Nasza trójka nie zawsze działa w Rocky Beach. Tym razem chłopcy będą mieli do czynienia ze zjawą nawiedzającą pewną starą posiadłość w Hollywoodzie. Powszechnie wiadomo, że w owej posiadłości straszy. Trzej Detektywi podejmą się wyjaśnienia tajemnicy pewnego człowieka, który zniknął w starym zwierciadle i nigdy nie powrócił. A może wrócił? Tylko w jeden sposób możecie się o tym przekonać. Otwórzcie pierwszy rozdział i sprawdźcie. Alfred Hitchcock

Rozdział 1 Łapać złodzieja! - Wujowi Tytusowi trafiła się wyjątkowa okazja - stwierdził Jupiter Jones, opierając się o zderzak pikapa należącego do składu złomu Jonesów. - W jedno krótkie popołudnie zdobył cztery okna z witrażami, jeden marmurowy kominek, zabytkową wannę i siedmioro mahoniowych drzwi. - To popołudnie wcale nie było takie krótkie - jęknął Pete Crenshaw, przysiadając na krawężniku. - Zwłaszcza kiedy trzeba było ładować to wszystko na samochód. Sama wanna ważyła chyba z tonę! Bob Andrews zachichotał. - Rzeczywiście ciężko było, ale widok pana Jonesa zdobywającego te sprzęty wynagrodził nam wysiłek. Jupe otarł ręką czoło. Razem z Bobem, Pete'em i wujem Tytusem wyruszyli z Rocky Beach zaraz po obiedzie. Pewien stary dom na jednym ze wzgórz nad Hollywoodem miał być zburzony i wuj Tytus chciał uratować z niego, co tylko się dało. Teraz dochodziła czwarta i sierpniowe słońce mocno przypiekało wzgórza nad miastem. W dole, ulice zdawały się falować w upale. - Jupe - odezwał się Pete - co twój wuj tam robi tyle czasu? - Niewątpliwie sprawdza, czy nie przeoczył jakichś skarbów - odparł Jupiter Jones. Pozostali skinęli głowami ze zrozumieniem. Skład złomu Jonesów, należący do wuja i ciotki Jupitera, słynął na całym Zachodnim Wybrzeżu z różnorodności towaru. Wuj Tytus regularnie przemierzał Los Angeles wzdłuż i wszerz w poszukiwaniu zabytkowych drzwi, nietypowych lamp, bram, płotów, sprzętu domowego i starych mebli. Czasami kupował rzeczy, na które potem trudno było znaleźć nabywcę. Ciotka Matylda trochę się o to złościła, ale mimo tego zawsze kazała Hansowi i Konradowi - dwóm braciom Bawarczykom zatrudnionym do pomocy - robić na dziedzińcu miejsce dla kolejnego nabytku męża. W gruncie rzeczy, nawet najdziwaczniejsze meble znajdowały w końcu nabywcę. A wuj Tytus triumfował w takich chwilach. Jupiter uśmiechnął się na widok wuja, który w końcu ukazał się w drzwiach ogromnego, pseudowiktoriańskiego pałacu zbudowanego na szczycie Crestview Drive. Pan Jones rozmawiał chwilę z szefem ekipy rozbiórkowej. Miała ona wkrótce przystąpić do burzenia pałacu, aby zwolnić miejsce pod nowe osiedle mieszkaniowe. Wreszcie podali sobie

ręce i wuj Tytus ruszył w stronę samochodu. - W porządku, chłopcy - powiedział. - Nie ma tam nic więcej wartościowego. Szkoda, że się już takich domów nie buduje. Musiał się kiedyś wspaniale prezentować. Teraz zostały w nim tylko termity i grzyb - westchnął. Przygładził sumiaste, czarne wąsy i wspiął się do kabiny ciężarówki. - Jedziemy! - krzyknął. Nie musiał tego dwa razy powtarzać. Chłopcy w jednej chwili znaleźli się w bagażowej części pikapa i przycupnęli wciśnięci pomiędzy mahoniowe drzwi i witrażowe okna. Samochód zaczął powoli zjeżdżać ze wzgórza w kierunku Hollywoodu. Jupe zauważył, że okolica jest bardzo zadbana. Wzdłuż ulicy stały wielkie, stare domy - jedne w stylu letnich angielskich rezydencji, inne niczym francuskie zamki, a jeszcze inne przypominały hiszpańskie posiadłości kolonialne, zdobione sztukaterią i pokryte grubą, czerwoną dachówką. - Popatrz! - Bob klepnął Jupitera po ramieniu i wskazał palcem ogromne hiszpańskie domisko po prawej stronie drogi. Na jego dziedzińcu stał samochód, ale nie jakiś zwykły wóz. Był to czarny rolls-royce ze złoceniami. - Nasz rolls! - wykrzyknął Jupiter. - Worthington musi być gdzieś w pobliżu. Jakiś czas temu Jupiter wygrał konkurs organizowany przez wypożyczalnię samochodów. W nagrodę pozwolono mu przez trzydzieści dni korzystać z zabytkowego rollsa prowadzonego przez Worthingtona - angielskiego szofera o nienagannych manierach. Wielokrotnie woził on Trzech Detektywów podczas rozwiązywania przez nich kolejnych tajemnic, odkrywania zaginionych skarbów i udaremniania czyichś nikczemnych zamiarów. Kiedy wykorzystali już trzydzieści jazd, jeden z klientów odwdzięczył się za pomoc, załatwiając im w wypożyczalni możliwość dalszego korzystania z rolls-royce'a. Wuj Tytus zwolnił nieco, by podjechać do lśniącego rollsa. W tym samym momencie drzwi wielkiego domu otworzyły się z impetem. Wypadł z nich niski, chudy człowieczek w ciemnym garniturze i co sił w cienkich nogach pognał przed siebie. - Stój! Zatrzymaj się, łajdaku! Worthington rzucił się w pościg za chudzielcem. Wuj Tytus gwałtownie zahamował, a Pete wyskoczył z samochodu, by odciąć zbiegowi drogę ucieczki. - Łapać złodzieja! - krzyczał Worthington. Pete dopadł człowieczka, próbując przytrzymać go wpół. Lecz zbieg, choć drobny, okazał się silny i zwinny. Trafił Pete'a pięścią pod prawe oko. Chłopiec oszołomiony bólem

upadł na ziemię. Słyszał jednak wyraźnie tupot biegnącego, a potem trzaśniecie drzwi samochodowych. - O, do licha! - zawołał Worthington. Pete otworzył oczy i potrząsnął głową, próbując dojść do siebie. Worthington pochylił się nad nim. - Czy wszystko w porządku, panie Pete? - zapytał. - Chyba tak. Trochę mnie zatkało. Nadbiegli Bob i Jupe. - Facet nawiał - powiedział Bob. - Miał zaparkowany przy drodze samochód. Worthington wyprostował się, prezentując swój okazały wzrost. Jego owalna twarz, zazwyczaj pogodna, była teraz czerwona z gniewu i z wysiłku. - Jak mogłem dopuścić, by mnie ten łotr prześcignął? - rzekł zasępiony. Po chwili twarz trochę mu się rozpogodziła. - No, ale przynajmniej porządnie go nastraszyliśmy!

Rozdział 2 Dom luster - Worthington, czy on uciekł? Wezwałam już policję. Jupiter zamrugał oczami. Pete, wciąż oszołomiony, przetarł twarz niepewnym ruchem, a Bob wytrzeszczył oczy na kobietę, która pojawiła się w drzwiach posiadłości. - Obawiam się, że tak, proszę pani - odparł Worthington. Kobieta zaczęła schodzić w ich kierunku. Jupe nagle uświadomił sobie, że przygląda jej się z otwartymi ustami. Szybko je zamknął. Niełatwo wprawić w osłupienie Jupitera Jonesa, ale każdy na jego miejscu zareagowałby podobnie na widok damy ubranej w suto marszczoną, długą do ziemi brokatową krynolinę. Kiedy podeszła bliżej, Jupiter zobaczył, że jasne włosy upięte w wysoki kok są peruką przysypaną pudrem. - Pani Darnley, chciałbym pani przedstawić moich przyjaciół, Trzech Detektywów - odezwał się Worthington. Kobieta wydawała się nieco zaskoczona. Po chwili uśmiechnęła się. - Ach, tak. To wy jesteście tymi trzema młodymi detektywami. Worthington wiele mi o was mówił. - Spojrzała na Jupe'a. - Jupiter Jones, prawda? - Zgadza się - odparł Jupe. Następnie Worthington przedstawił Boba i Pete'a. - Pan Pete próbował odciąć drogę temu złoczyńcy - wyjaśnił. - Ale nie jesteś ranny, prawda? - zapytała kobieta. - Nie, nie jestem - odrzekł Pete, powoli podnosząc się z ziemi. - Dzięki Bogu. Słyszałam, że włamywacze bywają niebezpieczni. W tym momencie wuj Tytus wysiadł z pikapa. - Pani Darnley, to jest Tytus Jones - przedstawił go Worthington. Kobieta uśmiechnęła się promiennie. - Ach, jakże mi miło pana poznać! Tyle słyszałam o pańskim składzie złomu. Wybierałam się nawet z wizytą, żeby zobaczyć, czy nie ma pan może jakichś interesujących luster. - Luster? - Tak. Kolekcjonuję je. Proszę wejść i obejrzeć moje zbiory. Kobieta odwróciła się zamaszyście i ruszyła do domu szeleszcząc suknią. - Czy ona ubiera się tak na co dzień? - zapytał Pete.

- To nadzwyczaj interesująca dama - odparł Worthington. - Często ją wożę, ponieważ nie zależy jej na posiadaniu własnego samochodu. Przekonacie się, że jej dom jest fascynujący. I rzeczywiście dom okazał się taki. Chłopcy i wuj Tytus weszli za Worthingtonem do dużego, ciemnego holu. Panował tu dziwny chłód. Z lewej strony zobaczyli imponujące schody prowadzące na piętro. Za nimi wąski korytarz ciągnął się przez cały niemal dom. Po prawej stronie zwróciły ich uwagę ozdobne, dwuskrzydłowe drzwi. Nie mogli dojrzeć, co jest za nimi, ponieważ w pokoju panowały ciemności. Gości wprowadzono do przestronnego salonu. Na jego ścianach igrały jakieś cienie. Całe wnętrze zdawało się pulsować życiem. Ciężkie kotary nie przepuszczały światła dziennego i chłopcy dopiero po chwili zorientowali się, iż cienie, poruszające się po ścianach, to ich własne odbicia w dziesiątkach, a być może setkach, luster. Widzieli odbicia własnych odbić. Miało się wrażenie, iż w pokoju są nie trzej detektywi, lecz trzydziestu lub trzystu. - Piękne, prawda? - W lustrach pojawiła się postać pani Darnley. - Trochę kręci mi się w głowie - powiedział Pete. - Usiądź więc - poradziła pani Darnley i sama przysiadła na stołeczku obok kominka. - Niemal wszystkie moje zwierciadła są bardzo stare i każde z nich ma swoją historię. Zbieram je przez całe życie. Zaczęłam jako mała dziewczynka. Czy pamiętacie bajkę o Alicji, która przeszła na drugą stronę lustra i znalazła się w zaczarowanym świecie, w którym wszystko odwrócone było do góry nogami? Kiedy byłam dzieckiem, wierzyłam, że i mnie to się przydarzy, jeśli tylko znajdę właściwe lustro. Do pokoju wszedł chłopiec wzrostu Pete'a i w jego mniej więcej wieku. Miał marchewkowe włosy i piegowaty nos. Za nim wsunęła się dziewczynka tego samego wzrostu, ale o włosach ciemniejszych. Uśmiechnęła się na widok Worthingtona, który stał sztywno przy jednym z okien. Następnie przesunęła spojrzenie na wuja Tytusa, a potem na chłopców. - To moje wnuczęta, Jean i Jeff Parkinson - przedstawiła ich pani Darnley. - Dzieci, a oto pan Tytus Jones, właściciel tego sławnego składu staroci, oraz jego siostrzeniec, Jupiter i ich przyjaciele, Bob i Pete. - Trzej Detektywi! - wykrzyknął Jeff. - Co za zbieg okoliczności! - zauważyła dziewczynka. - Akurat, kiedy mieliśmy włamanie. Nic, co prawda, nie zaginęło. - Nic nie zaginęło? - zdziwiła się pani Darnley. - Tak mi się wydaje - odparła Jean. Usłyszeli coraz bliższy dźwięk syreny. - To pewnie policja - stwierdziła pani Darnley. - Jean, otwórz im drzwi. A ty,

Worthingtonie, usiądź, proszę. Chyba nie jest ci wygodnie tak stać jak słup. - Dziękuję pani - odrzekł Worthington i znalazł sobie jakieś krzesło. Jean wprowadziła dwóch młodych policjantów. Jeden z nich, na widok pani Darnley całej w brokatach, upuścił czapkę. Dama udała, że tego nie dostrzega, i opowiedziała im pokrótce, co się wydarzyło. - Byłam na górze. John Chan, który zarządza moim domem, właśnie podawał mi herbatę. Nie słyszeliśmy nic podejrzanego. Włamywacz niewątpliwie sądził, że w domu nie ma nikogo. Worthington i moje wnuki wrócili z zakupów w Farmers Market i zaskoczyli go. Był właśnie w bibliotece i, jak nam się wydaje, niczego nie ukradł. Być może nie zdążył. Następnie Worthington i chłopcy opisali mężczyznę, który wybiegł z domu - niski, bardzo chudy, o ciemnych, kręconych włosach, w średnim wieku, lecz bardzo silny i szybki. Jupiter opisał samochód, którym uciekł. - Takich samochodów są tysiące - skrzywił się policjant. - Może udało ci się zapamiętać numer rejestracyjny? - Niestety, nie. Cały samochód był zabłocony i tablica też. Policjant westchnął i zanotował coś. - Wiemy, jak dostał się do środka - odezwała się Jean Parkinson. - Wyłamał zamek w drzwiach kuchennych. Policjant pokiwał głową. - Zawsze to samo, kiepskie zamki w kuchennych drzwiach. - Moje drzwi kuchenne mają... to znaczy, miały bardzo dobry zamek. Dbam o takie rzeczy - zapewniła pani Darnley. - Jak pan może zauważył, we wszystkich oknach są żelazne kraty. Do domu można się dostać tylko głównym wejściem lub drzwiami kuchennymi poprzez garaż. Obie pary drzwi mają podwójne zamki-skarbce. Ten człowiek wyważył je łomem. Jeff, zaprowadź panów do kuchni i pokaż, jak to wygląda! Policjanci wyszli razem z Jeffem i po chwili wrócili, niosąc łom porzucony przez włamywacza. - Zajmą się nim nasi specjaliści od daktyloskopii. - Ale ten człowiek miał rękawiczki - zauważył Pete. - Jesteś pewien? - Jestem. Odczułem to na własnej skórze. Policjanci odjechali, obiecując pani Darnley, że jak tylko trafią na ślad przestępcy, natychmiast ją zawiadomią. Worthington też się pożegnał, by odwieźć rolls-royce'a do wypożyczalni. - Pewnie już nie usłyszymy więcej o tej sprawie - powiedziała pani Darnley. - No cóż,

właściwie nic takiego się nie stało. Może chcecie państwo obejrzeć dom? Kiedyś należał do magika Drakestara. To on go zbudował. - Dom Drakestara? - zainteresował się Jupiter, który dość dobrze znał środowisko teatralne. - A więc to jest dom Drakestara! Czytałem o nim. Pani Darnley skinęła głową. - Drakestar umarł tutaj i podobno od tamtej pory w domu straszy. Ja niczego dziwnego jak dotąd nie widziałam ani nie słyszałam. Ale jeśli lubicie stare, interesujące przedmioty, chodźcie ze mną. Otworzyła dwuskrzydłowe drzwi w końcu salonu. Wuj Tytus, Trzej Detektywi, Jean i Jeff Parkinson przeszli za nią do jadalni. Tutaj kotary były rozsunięte i popołudniowe słońce oświetlało ściany pokryte grubym, czerwonym adamaszkiem. Nad kredensem wisiało zwierciadło w ramie z pozłacanych wolut. Wyglądało na bardzo stare i jego srebrna, powłoka miejscami poodpryskiwała. - To jeden z moich najcenniejszych skarbów - powiedziała pani Darnley. - Pochodzi z Sankt Petersburga, z pałacu carów. Być może przeglądała się w nim sama Katarzyna Wielka. Właśnie to mnie fascynuje w lustrach. Odbijały tyle ludzkich twarzy... Niełatwo się oprzeć wrażeniu, iż jakaś cząstka każdej z tych osób w nich pozostała. Za jadalnią znajdowało się pomieszczenie na zastawę stołową, a za nim kuchnia, gdzie chłopcy poznali Johna Chana, zarządzającego domem pani Darnley. Był szczupły. Miał około dwudziestu pięciu lat. I choć nie ulegało wątpliwości, iż jego przodkowie pochodzili z Dalekiego Wschodu, mówił z silnym bostońskim akcentem. Zawiadomił panią Darnley, że wezwał już stolarza i ślusarza, i do wieczora drzwi kuchenne będą naprawione. - Doskonale - ucieszyła się. Wskazała ręką boczne drzwi. - To pokój Johna. Nie pozwolił mi powiesić w nim ani jednego lustra. - Zbyt często musiałbym na siebie patrzeć - wyjaśnił zarządca z uśmiechem. - Przejdźmy dalej, pokażę wam inne moje skarby. - Otworzyła jeszcze jedne drzwi i znaleźli się w wąskim korytarzu, który widzieli zaraz po wejściu do domu. - W czasach Drakestara cała część frontowa tworzyła wielką salę balową. Postawiłam w niej ścianki działowe i w ten sposób powstały... no cóż, można by je chyba nazwać pokojami wystawowymi. Stłoczyli się wszyscy w narożnym pomieszczeniu o ścianach koloru palonej gliny. Stało w nim wąskie łóżko, skórzany kufer, krzesło i stół zbity z ręcznie ciosanych desek. Nad stołem wisiało lustro w klonowej ramie. - To lustro sprowadzono do Kalifornii w czasach gorączki złota - objaśniła pani

Darnley. - Zamówił je w Nowej Anglii pewien Amerykanin, który chciał poślubić córkę hiszpańskiego dona. Otrzymała je od niego w podarunku. - A chociaż wyszła za niego? - zapytał Bob. - Tak, i to był początek tragedii. Amerykanin okazał się hazardzistą i przegrał cały ich majątek. Ten pokój jest rekonstrukcją pokoju, w którym mieszkała. Pod koniec życia nie miała już niczego... kompletnie niczego. W kolejnym pomieszczeniu znajdował się pokoik panieński. Pani Darnley nazywała go wiktoriańskim. - Zrekonstruowałam salonik, w którym Królowa Wiktoria, zanim jeszcze została królową, zwykła siadywać ze swoją matką. Meble odtworzono na moje zamówienie, ale lustro nad kominkiem jest autentyczne. Należało do Królowej Wiktorii lub jej matki. Lubię wyobrażać sobie przeglądającą się w nim Wiktorię, taką młodziutką i niewinną, mającą lata sławy i wielkości dopiero przed sobą. Przychodzę tu czasem posiedzieć sobie. Wkładam wtedy specjalną suknię. Nie, oczywiście nie udaję młodej Wiktorii. Jestem na to za stara. Niekiedy wyobrażam sobie, że jestem jej matką. Następnie obejrzeli pokój Lincolna. Panował w nim mrok i nieład. - To replika pokoju, w którym mieszkała Mary Todd Lincoln już jako stara, zmęczona i samotna kobieta, długo po śmierci prezydenta Lincolna. Właśnie do niej należało to zwierciadło. Wuj Tytus, stojący obok Jupitera, poruszył się niespokojnie. - Smutne miejsce - powiedział. - Bardzo smutne - zgodziła się pani Darnley. - Ale przecież wielu ludzi zyskiwało sławę właśnie z powodu jakiegoś smutnego wydarzenia. Zamknęła drzwi do pokoiku i nagle ożywiła się. - Na górze jest pokój Marii Antoniny. Jest tam małe ręczne zwierciadło należące do królowej i jeszcze kilka drobiazgów. Suknia, którą mam na sobie, została uszyta na wzór sukni z jej portretu. - Rozumiem - wyszeptał Jupiter. - Czy ten pokój też jest smutny? - W pewnym sensie tak. To ładny pokój. Lubię w nim przebywać. Staram się nie myśleć o tym, jak umierała... biedna, głupiutka królowa. Pokażę go wam. Jest dokładną kopią jednego z jej pokoi w Wersalu. Ale najpierw musicie zobaczyć mój najnowszy nabytek. - To będzie prawdziwy horror - mruknęła Jean Parkinson. - Założę się, że wyda wam się okropny - dodał Jeff. - Rzeczywiście jest brzydki, ale to moja prawdziwa duma - odrzekła dama i

szeleszcząc suknią poprowadziła ich korytarzem aż do głównego holu. Wuj Tytus i chłopcy weszli za nią przez podwójne drzwi do ciemnego pokoju, który zauważyli na samym początku wizyty. Kiedy tylko pani Darnley odsłoniła kotary, zorientowali się, że są w bibliotece. Trzy ściany zastawione były książkami niemal po sufit. Czwartą, tę od frontu, pokrywała ciemna boazeria. Między dwoma wysokimi oknami wisiało ogromne lustro sięgające od podłogi aż do sufitu. - O rany! - krzyknął Pete. W samym lustrze nie było niczego niezwykłego. Odbijało postaci chłopców i wuja Tytusa wyraźnie i bez zniekształceń. Uwagę zwracała natomiast jego groteskowa metalowa rama, powyginana w dziwnie odrażające kształty. Tworzyły ją jakby splątane korzenie drzew, spomiędzy których wyglądały maleńkie twarze. Twarze niepodobne do ludzkich. Niektórym z czoła wyrastały rogi, inne miały wąskie szparki zamiast oczu. Jeszcze inne wykrzywiał złośliwy grymas. Na samym szczycie lustra królowała karłowata, przygarbiona postać ze spiczastymi uszami. Trzymała w objęciach węża. - Co... - zaczął Bob wskazując ramę - co t-t-to za stworki? - W Hiszpanii nazywa się je trasgos - odparła pani Darnley. - My mówimy o nich gobliny. To zwierciadło należało kiedyś do czarodzieja Chiava, który żył w Madrycie przed dwustu niemal laty. Podobno ukazywały się w nim duchy i gobliny przepowiadające przyszłość. - Mieszkały, rzekomo, w korzeniach drzew na odludnych mokradłach - wtrącił Jeff. - I przyjaźniły się z wężami i robakami. - Ohyda! - skrzywiła się Jean Parkinson. - Jestem dumna z posiadania tego zwierciadła powtórzyła pani Darnely. - Każde z moich luster ma swoją historię i niektóre widziały rzeczy piękne oraz wielkie tragedie. Lecz zwierciadło Chiava, jeśli wierzy się w takie rzeczy, jest podobno prawdziwym zaczarowanym zwierciadłem. Jupiter Jones pomyślał, że wyglądała teraz tak, jakby rzeczywiście wierzyła, iż zwierciadło jest zaczarowane. W holu rozległ się dzwonek. - To pewnie senor Santora - powiedziała Jean, uśmiechając się do Trzech Detektywów. - Senor Santora przyjechał z Hiszpanii. Jest kolekcjonerem, jak babcia, całkiem zwariowanym na punkcie luster. Chce odkupić to zwierciadło oprawione w ramę z okropnymi stworkami. Przychodzi codziennie o tej samej mniej więcej porze. Znów rozległ się dzwonek. Pani Darnley odwróciła wzrok od lustra i popatrzyła w kierunku drzwi wejściowych.

- Codziennie - westchnęła. - Od tygodnia przychodzi tu każdego dnia, a dziś... Zawiesiła głos, nie kończąc myśli. - A dziś - odezwał się cicho Jupiter - w tym właśnie pokoju zaskoczono włamywacza. - Nikt nie byłby w stanie udźwignąć tego lustra - nie zgodził się z nim Jeff. - Rama jest stalowa i waży chyba z tonę. Aż trzech ludzi wieszało je na ścianie. Pani Darnley uniosła z lekka głowę i jej twarz przybrała surowy wyraz. - Panie Jones - zwróciła się do wuja Tytusa - będę wdzięczna, jeśli pan i chłopcy zostaniecie, żeby zobaczyć senora Santorę. Worthington bardzo ceni Trzech Detektywów. Chciałabym poznać ich opinię o tym człowieku. Dzwonek znów zadźwięczał. Pani Darnley, nie czekając na odpowiedź wuja Tytusa, poleciła Jean: - Otwórz senorowi Santorze.

Rozdział 3 Klątwa Chiava Jean wprowadziła do biblioteki mężczyznę o mocnej budowie, bardzo ciemnych włosach i szeroko rozstawionych, czarnych oczach. Miał na sobie jasny garnitur z bardzo dobrego materiału o jedwabistym połysku. Jego gładka twarz, nie naznaczona czasem ani troską, była lekko zaczerwieniona, jakby od gniewu. - Senora Darnley, jeśli można... - zaczął. Na widok wuja Tytusa i chłopców przerwał i zachmurzył się, zaciskając przy tym wargi. - Miałem nadzieję, że zastanę panią... że będzie pani... - znów przerwał, jakby szukając odpowiednich angielskich wyrazów dla wyrażenia myśli. - Miałem nadzieję, że zastanę panią bez gości - powiedział w końcu. - Bardzo proszę, niech państwo usiądą - rzekła pani Darnley, zajmując jedno z miejsc. - Właśnie opowiadałam przyjaciołom o dumie mojej kolekcji - zwierciadle goblinów - zwróciła się chłodnym tonem do seńora Santory. - Zwierciadło wielkiego Chiava - westchnął Santora, siadając przy stoliku z lampą. Położył na nim paczkę owiniętą w biały papier. - Cudowne zwierciadło! - Rzeczywiście cudowne - przytaknęła pani Darnley. - Senor Santora, sama musiałam czasem dołożyć wielkich starań, aby zdobyć niektóre z tych luster, lecz pański upór staje się doprawdy śmieszny. - Pragnienie posiadania zwierciadła Chiava wcale nie jest czymś śmiesznym. Pani Darnley... senora... proszę o rozmowę na osobności. - Nie widzę takiej potrzeby. Nie mamy o czym rozmawiać. - Ależ mamy - rzekł podniesionym tonem, pochylając się do przodu. Nikt z obecnych nie poruszył się. - Rozumiem. A więc musimy mieć publiczność. Jak pani sobie życzy, senora. Złożyłem pani bardzo korzystną ofertę. Dziś przychodzę z jeszcze korzystniejszą. Dam pani dziesięć tysięcy dolarów za zwierciadło Chiava i dołożę do tego pewien eksponat z mojej własnej kolekcji. – Wręczył pani Darnley białą paczkę. - To małe ręczne lusterko znalezione w ruinach Pompei. Pani Darnley wybuchnęła śmiechem. - Mam więcej pieniędzy, niż kiedykolwiek zdołam wydać, a przedmioty z Pompei nie są aż tak rzadkie. A zwierciadło goblinów jest tylko jedno. - Tylko jedno - zgodził się Santora. - Jedno na całym świecie. I muszę je mieć, seńora!

- Nie. - To niezwykle ważne. Nawet sobie pani nie zdaje sprawy, jak ważne! - krzyknął Santora. - Oczywiście, że ważne, skoro dotyczy lustra jedynego na świecie. Tylko że dla mnie jest tak samo ważne, jak dla pana. Czemu pańska kolekcja miałaby być lepsza od mojej? - Senora, muszę panią ostrzec! - podniósł głos. Jupiter zauważył, że zacisnął pięści, a pani Darnley wyprostowała się na krześle. - Przed czym? - zapytała, patrząc mężczyźnie prosto w twarz. - Senor Santora, czy pan wie, że jakiś człowiek włamał się dziś do mojego domu. Przyłapano go w tym właśnie pokoju. Rumieniec zniknął z twarzy Santory. Stała się ona wręcz kredowobiała. Spojrzał na lustro. - W tym pokoju? Ależ... ależ nie, skąd miałbym o tym wiedzieć? - Miejmy nadzieję, że tak właśnie jest. Santora spuścił wzrok na podłogę, a potem na swoje ręce. - Przyłapano go? Tutaj? - Santora podniósł głowę i na jego twarzy pojawił się wymuszony uśmiech. - Rzeczywiście, czytałem w waszych gazetach, że macie złodziei, którzy okradają domy w dzień, korzystając z tych godzin, kiedy mieszkańcy wychodzą. Mam nadzieję, senora, że policja potraktuje surowo tego osobnika. - Niestety, udało mu się zbiec - odparła pani Darnley. - Ach, tak - zmarszczył brwi, jakby rozważał jakiś trudny problem. - Senora, nie mogę niczego powiedzieć o tym włamywaczu, lecz oboje dobrze wiemy, iż człowiek tak nikłej postury nie uniósłby zwierciadła Chiava. W tym lustrze czai się pewne niebezpieczeństwo. - Czyżby? - Nie byłem z panią całkiem szczery - wyznał Santora. - Tak naprawdę nie jestem kolekcjonerem. To lusterko z Pompei... kupiłem je wczoraj w Beverly Hilis. - Mam nadzieję, że nie dał pan za nie fortuny - odparła pani Darnley nie bez sympatii. - Jeśli to lusterko nie skłoni pani do rozstania z lustrem Chiava, może zrobi to pani ze względu na mnie. Widzi pani, nie tylko zwierciadło Chiava jest unikatem światowym, ja jestem nim także. Pani Darnley była wyraźnie rozbawiona. - Nie jest pan aż takim unikatem, seńor Santora. - Mogę pani opowiedzieć historię tego lustra.

- Ależ ja znam jego historię. - Tak się tylko pani wydaje - powiedział Santora już bez gniewu. Głos miał teraz łagodny, niemal błagalny. - Chiavo był wielkim czarnoksiężnikiem. Lustro zaczarował przy pomocy wielu zaklęć. Miał dzięki niemu dostęp do świata stworzeń i duchów mieszkających pod ziemią. Od nich dowiadywał się o wydarzeniach, które miały dopiero nastąpić. Aż pewnego dnia Chiavo zniknął. - Wiem o tym - wtrąciła pani Darnley. - I zostawił zwierciadło pewnej rodzinie z Madrytu. Ludzie ci nazywali się Estancia. Santora skinął głową. - To prawda. Lecz to nie wszystko. Chiavo miał wrogów. Ludzi, którzy bali się go i twierdzili, że ich skrzywdził. Nie chciał więc, by ktokolwiek wiedział, iż rodzina Estancia, to jego własna rodzina - jego żona i syn. Ten syn też miał syna, a ten z kolei - córkę, która wyszła za mąż. W ten sposób nazwisko Estancia zaginęło. Lustro pozostało jednak w rodzinie, przekazywane z pokolenia na pokolenie. Aż kiedyś, ponad czterdzieści lat temu, jeszcze przed moim urodzeniem, lustro wielkiego Chiava zostało skradzione, gdzieś w Madrycie. Złodziej zapłacił za to stokrotnie. Mój ojciec wytropił go i... - Pański ojciec? - krzyknęła pani Darnley. - Czy chce pan powiedzieć, że jest pan potomkiem Chiava? Mężczyzna skinął głową. - I to jedynym. Mój ojciec już nie żyje. Pozostałem tylko ja i dlatego muszę odzyskać to lustro. Należy do mnie i chcę je przekazać mojemu synowi. Pani Darnley milczała zamyślona. W końcu zapytała: - Jeśli pański ojciec wytropił złodzieja tyle lat temu, dlaczego nie odzyskał lustra? - Ponieważ złodziej już wtedy nie żył, a lustro zabrała jakaś inna kanalia. Widzi pani, lustro jest bezpieczne tylko w rękach naszej rodziny. Tylko my znamy jego sekret i tylko my wiemy, co zrobić, by lustro przepowiadało przyszłość. - Przydatne urządzenie - stwierdziła pani Darnley. - Rzeczywiście. Lecz dla ludzi nie pochodzących z rodu Chiava może być niebezpieczne. Człowieka, który ukradł je mojemu ojcu, znaleziono w domu martwego. Jedynym obrażeniem był ślad na czole, jakby po oparzeniu - ale on nie żył. A lustro zniknęło. Mój ojciec wznowił poszukiwania. Kiedyś usłyszał, że lustro trafiło do Barcelony. Odnalazł nowego posiadacza. Niestety, przybył za późno. Mężczyzna właśnie się powiesił. Właściciel domu, w którym ów człowiek mieszkał, zabrał lustro i sprzedał komuś, kto z kolei... - Też się powiesił? - dokończyła za niego pani Darnley.

- Zginął w katastrofie kolejowej, zanim mój ojciec zdołał do niego dotrzeć. Jego syn oddał lustro przyjacielowi, który właśnie jechał do Madrytu. Powiedział też, że tuż przed śmiercią ojciec ujrzał w zwierciadle postać mężczyzny o długich, siwych włosach i dziwnych, zielonych oczach. Nie zdziwiło to mojego ojca. Tak bowiem wyglądał Chiavo. Członkowie naszego rodu wiedzą, co się stało z Chiavem. Przeszedł na drugą stronę lustra, do podziemnej krainy duchów. Jest tam do dziś. Czasem tylko zbliża się do lustra i wygląda na zewnątrz, żeby dać jakąś przestrogę. Pani Darnley podniosła rękę do gardła. - Przeszedł... na drugą stronę lustra? - Jak Alicja - szepnęła cichutko Jean. - Ja... ja nie wierzę w takie rzeczy - powiedziała pani Darnley. - To teraz tak pani twierdzi. Dalszą historię już pani zna. Człowiek, który jechał do Madrytu, sprzedał lustro studentowi o imieniu Diego Manolos. Niedługo potem Manolos opuścił Hiszpanię i wrócił tam, gdzie się urodził. Zna pani to miejsce, senora Darnley, małą wyspę należącą do państewka o nazwie Ruffino. Ożenił się z pani przyjaciółką. Czy mogę wiedzieć, co mówiła o lustrze? - Nie lubiła go. Uważała, że jest brzydkie, w czym oczywiście miała rację. Oddałaby mi je już lata temu, lecz jej mąż nie chciał się z nim rozstać. Nie wspominała jednak, by kiedykolwiek coś w nim zobaczyła. Manolos miał je u siebie przez trzydzieści z górą lat, lecz moja przyjaciółka nigdy nie dojrzała w nim żadnego ducha. Santora pochylił się w stronę pani Darnley i głosem tak cichym, że Jupe ledwie go słyszał, powiedział: - Lustro jest przeklęte. Chiavo rzucił klątwę na wszystkich jego właścicieli, jeśli nie wywodzą się z tego rodu. - Ale Diega Manolosa ta klątwa nie dosięgła. Wiodło mu się świetnie. Był doradcą prezydenta państwa Ruffino. - Może dosięgła jego żony - powiedział Santora, wpatrując się ciemnymi oczami w panią Darnley. - Senora Darnley, proszę mi opowiedzieć o swojej przyjaciółce. Czy była szczęśliwa? Pani Darnley spuściła wzrok i odwróciła głowę. - Cóż... nie. Myślę, że za życia męża Isabella Manolos nie była szczęśliwą kobietą. Zawsze źle ją traktował. Ale teraz on już nie żyje i... - I co robi wdowa po nim? Pozbywa się lustra. Wysyła je do pani. - Wiedziała, że chciałam mieć je w kolekcji - pani Darnley otrząsnęła się, jakby ze

złego snu, i wstała. - Senor Santora, opowiedział mi pan całkiem niewiarygodną historię. Nikt nie może tak po prostu zniknąć w lustrze. Jeśli jest pan rzeczywiście potomkiem Chiava, muszą być na to jakieś dokumenty - świadectwa urodzin, ślubów. Jeśli lustro należy do pańskiej rodziny, oddam je. Ale najpierw musi pan to udowodnić. Santora też wstał i podniósł ze stołu białą paczkę. - Odnalezienie tego zwierciadła zabrało wiele lat. Mój ojciec podążył jego tropem z Madrytu do Barcelony i z powrotem do Madrytu. Ja udałem się do Ruffino, ale do wdowy po Manolosie dotarłem za późno. Teraz jestem tutaj. Zdobycie dokumentów, o które pani prosi, zabierze trochę czasu, ale mam go dużo. Poślę po nie do Hiszpanii. - Poczekam - odparła pani Darnley. - Tylko proszę uważać, senora. Lustro może być niebezpieczne. - Santora wyszedł z biblioteki i chłopcy usłyszeli odgłos otwieranych, a potem zamykanych drzwi wejściowych. - Ale historia! - wykrzyknął Pete. Wydawał się nieco przestraszony. - Zręcznie skonstruowana opowieść sensacyjna - podsumował Jupiter. - Z pewnością to wszystko wymyślił - dodała pani Darnley takim tonem, jakby usiłowała przekonać samą siebie. - Nie może być potomkiem Chiava, a poza tym... poza tym nie można przecież zniknąć w lustrze. Jeśli rzeczywiście pochodzi z rodu Chiava, czemu nie powiedział tego od razu, kiedy tu przyjechał ponad tydzień temu? - Może dopiero dziś przyszło mu to do głowy - rzucił Jupiter.

Rozdział 4 Jupiter wyczuwa tajemnicę Żegnając się z panią Darnley, Jupiter Jones wręczył jej wizytówkę Trzech Detektywów. - Na odwrocie znajdzie pani nasz numer telefonu. W razie potrzeby, chętnie służymy pani pomocą. Zamyślona wzięła wizytówkę i złożyła ją na pół. - Nie można przecież zniknąć w lustrze - powtórzyła z naciskiem. - Ja też tak sądzę - odparł Jupiter. - Ale myślę, że warto zobaczyć, jakie dokumenty przedstawi senor Santora na poparcie swojej historyjki. Pani Darnley skinęła głową. Wyszli pozostawiając ją wraz z wnukami w holu jej wielkiego, ponurego domu. Kiedy tak stała w swym staromodnym stroju, wydała im się bardzo zmęczona i mizerna. W niczym nie przypominała energicznej damy oprowadzającej ich z dumą po swoich lustrzanych komnatach i udającej Marię Antoninę. - Ciarki mnie przechodzą na myśl o tym domu! - krzyknął Pete, kiedy jechali z powrotem do składu złomu. Jupiter nie odpowiedział. Obejmując rękami kolana, siedział z zamkniętymi oczami, oparty o ściankę pikapa. - Co się stało, Jupe? - zapytał Bob. - Sam nie wiem. Coś mi się nie zgadza w tym, co powiedział Santora. - Nic tu się nie zgadza! - stwierdził Pete. - Nikt mi nie wmówi, że można zaczarować lustro tak, żeby przejść na jego drugą stronę i zostać tam na zawsze! A do tego wracać od czasu do czasu, żeby postraszyć trochę ludzi! - Nie to miałem na myśli - odparł Jupiter. - Wydaje mi się, że możemy uznać opowieść Santory za bajkę, którą zmyślił, żeby wystraszyć panią Darnley i wydobyć od niej lustro. - Ja wiem jedno - wtrącił Bob. - Coś się nie zgadza w tej jego opowieści o trzydziestoletnich poszukiwaniach zwierciadła. Człowiek, który jest doradcą prezydenta, raczej nie ukrywa się gdzieś w podziemiach. Lustro przez cały ten czas znajdowało się u Diega Manolosa, a musiał być on przecież postacią publiczną. - Agencje światowe nie piszą zbyt wiele o Ruffino - powiedział Jupiter. - Co o nim wiecie?

Odpowiedziało mu milczenie. - Nieznane państewko, o którym nie słychać w świecie. Odszukanie lustra akurat w nim mogło tyle trwać. Nie, nie to mnie niepokoi. Zastanawia mnie opis włamywacza podany przez Santorę. Pamiętacie, co powiedział: “oboje dobrze wiemy, iż człowiek tak nikłej postury nie uniósłby zwierciadła Chiava”. Przecież nie widział włamywacza ani nikt z nas mu go nie opisywał. A mimo tego, określił go - i słusznie - człowiekiem nikłej postury. Bob jęknął. - Ta twoja pamięć absolutna! Może tak się tylko wyraził. Każdy człowiek wydałby się mały przy tym monstrualnym lustrze! Sądzisz, że miał coś wspólnego z włamaniem? - Jego zdumienie na wiadomość o włamaniu wydało mi się szczere. Chyba też trochę się zdenerwował. Od razu założył, że złodziej interesował się zwierciadłem, choć pani Darnley wcale tego nie powiedziała. Zauważcie też, iż dopiero wtedy przyznał się do pokrewieństwa z Chiavem. Jakby zdecydował, że trzeba użyć wszelkich argumentów, by skłonić panią Darnley do oddania lustra. Nie, nie sądzę, aby Santora wiedział o włamaniu, zanim tu przyszedł, ale chyba się domyśla, kim jest włamywacz. Tak czy owak, jestem pewien, że jeszcze usłyszymy o tym zwierciadle. - Nie będę miał nic przeciwko temu, jeśli już o nim nie usłyszymy - powiedział Pete. Jupiter Jones uśmiechnął się. Jego przyjaciele znali ten uśmiech aż nadto dobrze. Wyczuł tajemnicę i zapragnął się z nią zmierzyć. - Musimy się przygotować do tej sprawy - oznajmił. - Sprowadzenie dokumentów z Hiszpanii zajmie Santorze co najmniej tydzień. Do tego czasu wszystko będzie gotowe. - Co będzie gotowe? - zapytał Pete. - Informacje - odparł Jupiter radośnie. - Musimy zdobyć więcej informacji o państwie Ruffino i o Chiavie. Ze słów pani Darnley wynika, że był on sławnym czarodziejem. Ja nigdy o nim nie słyszałem. Bierzmy się do zbierania wiadomości, a kiedy nadejdzie właściwa pora, zaczniemy działać. Jak się okazało, Jupe dobrze ocenił czas, jaki mieli do dyspozycji. Niemal dokładnie tydzień po wizycie Trzech Detektywów u pani Darnley, Jeff Parkinson jechał autobusem do Rocky Beach. Dopiero późnym popołudniem rudzielec odnalazł skład złomu Jonesów. Jupe pracował w swoim warsztacie pod gołym niebem. Robił jakieś drobne naprawy w starej maszynie drukarskiej, którą wcześniej poskładał z części. Na widok Jeffa wyprostował się i wytarł ręce w kawałek ścierki. - Czy senor Santora odezwał się do was? - zapytał. Jeff pokręcił przecząco głową i usiadł na krześle obrotowym Jupitera.

- Ani słowem - odparł. Podszedł do nich Pete. Miał mokre włosy i równie mokrą koszulę. - Cześć! - krzyknął widząc Jeffa. - Zaniosło cię daleko od domu. - Jak tam surfing? - zapytał Jupiter Pete'a. - Aż za dobrze. - Pete przysunął sobie drewnianą skrzynkę i siadł na niej. - Fale były naprawdę wysokie. Trzy razy mnie zmyło i stwierdziłem, że nie będę nadstawiał karku. Jeff roześmiał się. - Worthington powiedział kiedyś, że nie lubisz ryzyka. “Pan Pete woli unikać nadmiernego niepokoju”, tak to ujął. Teraz Pete wybuchnął śmiechem. - Niepokój nie jest właściwym określeniem stanu, w jakim znajduje się człowiek w towarzystwie Jupitera Jonesa. Jupe zawsze wymyśla rzeczy do głębi przerażające. - Czasami warto podjąć ryzyko, by rozwiązać tajemnicę - wtrącił Jupe. I rzeczywiście. W odległym kącie składu złomu stała stara, uszkodzona przyczepa kempingowa. Wuj Tytus i ciotka Matylda zupełnie o niej zapomnieli. Z czasem, zgromadzone wokół niej przedmioty całkiem ją zasłoniły przed oczami ciekawskich. W poobijanej przyczepie znajdowała się Kwatera Główna Trzech Detektywów. Mieli w niej swoje biuro z telefonem, szafki z dokumentacją, małe, lecz w pełni wyposażone laboratorium i ciemnię fotograficzną. Kiedy Jupiter, Pete i Bob zakładali firmę detektywistyczną, niepotrzebne im były szafki na dokumentację. Teraz mieli ich kilka. Stały w przyczepie wypełnione po brzegi notatkami skrupulatnie sporządzanymi przez Boba podczas wszystkich dochodzeń. Takich archiwów mogliby im pozazdrościć detektywi kilkakrotnie od nich starsi. Wykazywały one, że ryzyko podejmowali detektywi często, a nawet bardzo często. Jupe nie należał do osób, które wahają się przed podjęciem ryzykownych zadań. - Mam przeczucie - zwrócił się do Jeffa - że przyszedłeś powiedzieć nam coś ważnego. - Sam nie wiem. Słyszeliście opowieść Santory o starym czarodzieju, który przeszedł na drugą stronę lustra do krainy goblinów? - Tak, fantastyczna historia - odparł Jupe. - Ale czemu o tym mówisz? Podobno Santora nie odezwał się do was. Przypuszczam też, iż nie przedstawił twojej babci żadnych dokumentów potwierdzających jego rodowód. - Nie. Jeśli je ma, odzyska zwierciadło. Babcia chce być w porządku, ale nie da się nabrać na jego niestworzone historie. Zdaje się, że w zeszłym tygodniu poznaliście u nas Johna.

- Johna Chana? Zarządzającego domem twojej babki? Czemu o niego pytasz? - To bardzo spokojny człowiek - ciągnął Jeff. - Pracuje u babci już kilka lat i nigdy nie widziałem go zdenerwowanego. Gotuje i pilnuje swoich obowiązków, a w wolnych chwilach ćwiczy grę na gitarze. Studiował na Harvardzie, ale go nie ukończył. Jego ojciec chciał, żeby został adwokatem, on jednak woli grać na gitarze klasycznej. - No i co? - zapytał Pete. - No i John, który nigdy się nie denerwuje, zaczął od niedawna słyszeć jakieś głosy i... i ja być może też zacząłem je słyszeć. Jupe i Pete czekali w napięciu na dalszy ciąg. - Zeszłej nocy słyszałem jakby czyjś śmiech. Wstałem z łóżka i zszedłem na dół. Drzwi wejściowe były zamknięte tak, jak wtedy, gdy kładliśmy się spać. Zapaliłem światło w salonie, ale tu też wszystko wyglądało normalnie. Miałem już wracać do łóżka, gdy nagle kątem oka coś dostrzegłem, tak jakby ktoś wszedł do biblioteki lub coś się w niej poruszyło. Zajrzałem tam, zapaliłem światło, lecz w bibliotece nie było nikogo. Ale za to, kiedy cofnąłem się do holu, zobaczyłem Johna w szlafroku i z nożem kuchennym w ręce. Po-po... pomyślałem, że coś z nim nie tak. Miał taki dziwny wyraz twarzy i ten nóż... Przestraszyłem się! - I co dalej? - spytał niecierpliwie Jupe. - Powiedziałem coś głupiego. Chyba “hej”? A on na to “Och, to tylko ty!” Staliśmy tak, patrząc na siebie, i wtedy obaj usłyszeliśmy ten dźwięk, coś jakby śmiech. Dochodził z biblioteki, gdzie wisi to lustro. John znalazł się tam w jednej chwili, lecz znów nie było w niej nikogo. Nikogo ani niczego. Cztery ściany, mnóstwo książek i lustro. Pete potarł brodę. - Chcesz powiedzieć, że to zwierciadło rzeczywiście jest nawiedzone? - Nie wiem. Ale nie wierzę, żeby w domu straszyło, jak twierdzą niektórzy. Domiszcze jest może trochę ponure, lecz nigdy nikomu z nas nic się nie stało. Ani babci, ani Johnowi, Jean czy mnie. A przyjeżdżamy tu z Chicago co lato w odwiedziny do babci. - To interesujący dom - powiedział Jupiter. - Przeczytałem o nim kilka artykułów. Magik Drakestar postawił go już po odejściu ze sceny. Interesował go spirytyzm i często zapraszał przyjaciół na seanse spirytystyczne. Umarł dwanaście lat temu. A ludzie, którzy kupili po nim dom, twierdzili, że jego duch powracał tu już kilkakrotnie. - Podobno w nocy słyszeli jakieś podejrzane hałasy - wtrącił Jeff - ale babcia mieszka tu już dziesięć lat i jak dotąd niczego podejrzanego nie słyszała. Twierdzi, że tamtym ludziom musiało się tylko wydawać. Teraz my obaj z Johnem też słyszymy dziwne odgłosy. John nie

wierzy w duchy, stał się jednak nerwowy. Przyznał się, że na wszelki wypadek sypia z nożem pod poduszką i kazał mi przysiąc, że nie pisnę słowa babci. John nie chce jej denerwować. Ale wydaje mi się, że ona też coś słyszała. - Mówiła ci o tym? - spytał Pete. - Nie, ale po rozmowie z Johnem, położyłem się spać i obudził mnie odgłos zamykanych drzwi w pokoju babci. Wyjrzałem na korytarz. Babcia stała przy schodach i spoglądała w dół. Zapytałem, czy coś się stało, a ona aż podskoczyła. Powiedziała tylko, że poczuła silny przeciąg, i kazała mi wracać do łóżka. A musicie wiedzieć, że babcia nie należy do osób narzekających na przeciągi. Myślę, że coś usłyszała. - Czy się czegoś obawia? - zapytał Jupiter Jones. - Nie wiem. Nie rozmawiała z nami o tym. Wiem tylko, że ja coś słyszałem. I myślę, że ona też. Te odgłosy pojawiły się pierwszy raz, więc to nie mógł być duch Drakestara. One muszą mieć coś wspólnego z tym zwierciadłem. Wy trzej jesteście detektywami. Czy moglibyście dowiedzieć się czegoś więcej o tym lustrze? Babcia wie tylko tyle, ile powiedziała jej przyjaciółka. - Wdowa po Manolosie - dokończył Jupiter. Jeff skinął potakująco głową. - Kiedy babcia była mała, w szkole z internatem, do której chodziła, poznała dziewczynkę pochodzącą z Ruffino. To mały wyspiarski kraj leżący u wybrzeży Ameryki Południowej. Niektóre tamtejsze rodziny wysyłają swoje dzieci do szkół w Stanach Zjednoczonych. Po skończeniu szkoły, ta dziewczynka wróciła do Ruffino, a gdy dorosła, poślubiła Manolosa. Babcia utrzymywała z nią kontakt i nawet parę razy ją odwiedziła. Babcia nie lubiła Manolosa. Uważała, iż był stuknięty i podle postępował z jej przyjaciółką. A jednak zrobił karierę i został doradcą prezydenta. Kiedy miesiąc temu umarł, senora Manolos od razu wysłała zwierciadło do mojej babci. Wiemy, że Manolos kupił zwierciadło w Hiszpanii i że Chiavo rozmawiał podobno przy jego pomocy z tymi okropnymi małymi goblinami. I tak naprawdę to już wszystko, co wiemy. - Nas też zaciekawiła ta sprawa - powiedział Jupiter. - Być może już wkrótce będziemy mogli powiedzieć ci coś więcej o Chiavie i o zwierciadle. Spędziliśmy z Bobem kilka dni, próbując znaleźć jakieś materiały o tym człowieku. W bibliotece w Rocky Beach nie było niczego, podobnie w bibliotece uniwersyteckiej i wielkiej bibliotece publicznej w Los Angeles. Dziś rano Bob pojechał na pobliski Uniwersytet Ruxton. Wykłada tam pewien antropolog, doktor Barrister, którego pasją jest kolekcjonowanie różnych historii o zjawiskach nadprzyrodzonych. Już raz bardzo nam pomógł przy rozwiązaniu tajemnicy

śpiewającego węża. Być może słyszał o Chiavie. Kiedy Bob wróci... - Już jestem - rozległo się i w warsztacie nieoczekiwanie pojawił się Bob. Oparł rower o ścianę. - I widzę, że w samą porę. Cześć, Jeff. - Znalazłeś coś? - spytał Jupiter. - Zgadłeś. Uniwersytet Ruxton to wspaniałe miejsce. Tak się składa, że nasz antropolog napisał kilka rozpraw o zwierciadle Chiava. Legenda mówi, że Chiavo był prawdziwie potężnym czarownikiem i że zwierciadło jest zaczarowane. Mówi też, że Chiavo nigdy nie umarł. Podobno przeszedł na drugą stronę lustra do krainy podziemnych duchów, właśnie tak, jak to opisał senor Santora. W warsztacie zapadła cisza. Czterej chłopcy siedzieli, rozmyślając nad legendą o starym czarowniku, według której żył on teraz w obcym, nieludzkim świecie. Nagle pociemniało wokół. Pete wzdrygnął się i spojrzał w górę. - Chyba będzie burza - powiedział, nie wiedzieć czemu, zniżając głos do szeptu. Żarówka wisząca nad starą drukarką zamigotała. - Aha! - mruknął Jupiter Jones. Odsunął kratę opartą o warsztat stolarski i zniknął w wielkiej, karbowanej rurze znajdującej się za kratą. - Co się dzieje...? - zdumiał się Jeff Parkinson. Żarówka przestała migotać. Bob wskazując na nią, wyjaśnił: - To sygnał, że w Kwaterze Głównej dzwoni telefon. Jupe poszedł Tunelem Drugim i odebrał go. - Czy twoja babcia wie, gdzie jesteś? - Moja siostra wie. - Więc to pewnie ona dzwoni. Chodźmy. Jeff Parkinson uklęknął i na czworakach ruszył tunelem za Bobem i Pete'em. Cały tunel usłany był kawałkami starych dywanów. Kończył się klapą, przez którą wchodziło się wprost do Kwatery Głównej Trzech Detektywów. Jupiter stał przy stole i rozmawiał przez telefon. - Kiedy to się stało? - zapytał. Jeff wszedł do środka i rozejrzał się wokół. Biuro urządzone w starej przyczepie kempingowej było ciasne, lecz panował tu porządek. Oprócz stołu, krzeseł i szafek na dokumenty, spostrzegł mikroskop i jakieś elektroniczne urządzenia sporządzone przez Jupitera dla usprawnienia pracy detektywów. - Myślę, że postąpiłaś właściwie - powiedział Jupiter do słuchawki. - Zrobimy, co w naszej mocy. Zamknijcie drzwi na klucz i czekajcie na nas. Odłożył słuchawkę.

- Co się dzieje? - spytał Bob. Jupe zwrócił się do Jeffa: - To była twoja siostra. Piętnaście minut temu wróciły z waszą babcią z zakupów i weszły na górę. W pewnej chwili usłyszały śmiech dochodzący z biblioteki. Zaczęły powoli schodzić i kiedy znalazły się w połowie schodów, zajrzały do biblioteki i zobaczyły w zwierciadle postać mężczyzny. Był bardzo blady i miał długie, białe włosy i jasnozielone oczy. - Chiavo! - krzyknął Jeff. - Pani Darnley chce zbadać tę sprawę i wybrała do tego Trzech Detektywów! Worthington podjedzie po nas za pół godziny!

Rozdział 5 Kolejne ostrzeżenie Worthington zjawił się nawet wcześniej. Zabrał chłopców i pojechał do domu pani Darnley z maksymalną szybkością, na jaką pozwalały przepisy. - Muszę zwrócić samochód do wypożyczalni - powiedział, gdy znaleźli się na miejscu. - Potem pojadę wprost do domu. Jeśli będę wam potrzebny, dzwońcie do mnie. Trzej Detektywi obiecali, że zrobią to, i poszli za Jeffem do drzwi wejściowych. Jean otworzyła je, zanim jeszcze zdążyli nacisnąć dzwonek. W holu natknęli się na panią Darnley. Z ponurą miną siedziała na stołeczku i patrzyła w stronę biblioteki. Była bardzo blada i nawet się nie poruszyła, kiedy Jean zamykała na klucz drzwi wejściowe. - Nie potrafię się zdobyć, żeby tam wejść, ale pilnuję przez cały czas, aby nikt stamtąd nie wyszedł - powiedziała. - Czy naprawdę nie spuszczała pani oka z tych drzwi od chwili, gdy coś się ukazało w zwierciadle? - zapytał Jupe. - Ani na moment - odparła pani Darnley. Kiedy poprawiała sobie włosy, chłopcy zauważyli, że ręka jej drżała. - Zadzwoniłam do was i posadziłam babcię na stołeczku. Następnie sprawdziłam okna i drzwi - rzekła Jean. - A gdzie jest John? - spytał Pete. - Ma dziś wolne - wyjaśnił Jeff. - A więc dom był pusty, kiedy wyszła pani po zakupy, pani Darnley? - odezwał się Jupe. - Pusty i dobrze zamknięty - podwójne zasuwy na drzwiach i kraty w każdym oknie. Nie było na nich żadnych śladów świadczących o włamaniu. Nikt nie mógł tu wejść. Nikt. Jestem pewna, że zostawiłyśmy drzwi zamknięte. John wyszedł razem z nami. Dopilnowałam, żeby dobrze pozamykał wszystkie zamki. A Jean jeszcze je po nim sprawdziła. - Czy jest możliwe, żeby John wrócił po coś i wychodząc ponownie, nie zamknął porządnie drzwi? - Nie. Kilku studentów z kursu gry na gitarze daje dziś koncert w Ebell Club, a John ma być solistą. W drodze do Westwood podrzuciliśmy Johna do Ebell. Jupiter wszedł do biblioteki. Pani Darnley wahała się chwilę, potem jednak wstała i