uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 754 584
  • Obserwuję764
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 026 607

Alfred Hitchcock - Cykl-Przygody trzech detektywów (33) Tajemnica gołębia o dwóch pazu

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :544.6 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

uzavrano
EBooki
A

Alfred Hitchcock - Cykl-Przygody trzech detektywów (33) Tajemnica gołębia o dwóch pazu.pdf

uzavrano EBooki A Alfred Hitchcock
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 32 osób, 38 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 93 stron)

ALFRED HITCHCOCK TAJEMNICA GOŁĘBIA O DWÓCH PAZURACH PRZYGODY TRZECH DETEKTYWÓW Przełożył: JAN JACKOWSKI

Słowo od Alfreda Hitchcocka Cześć, nazywam się Alfred Hitchcock. Jestem z zawodu pisarzem i reżyserem filmowym. Piszę książki pełne najróżniejszych tajemnic i zagadek. Niektóre z nich posłużyły mi jako scenariusze do filmów. Nie będę was jednak zanudzał teraz pisaniem o sobie. Jeśli wspomniałem o tym, że jestem autorem dziwnych książek i nie mniej fantastycznych filmów, to tylko dlatego, że to właśnie jest powód, dla którego, jak mi się zdaje, tak bardzo interesują mnie za każdym razem tajemnicze przygody moich trzech młodych przyjaciół. Muszę zaznaczyć od razu, że nie uważam, aby w owe przygody wplątywał ich czysty przypadek. W każdym razie nie jest to wyłącznie sprawa gry losu. Weźmy dla przykładu ostatnią przygodę, którą oni sami nazwali „Tajemnicą gołębia o dwóch pazurach”. Rozpoczęła się ona od dziwnego, zupełnie przypadkowego spotkania. Gdyby moim chłopcom brakowało tego, co tak ich wyróżnia spośród tysięcy rówieśników, potraktowaliby owo spotkanie całkiem obojętnie i szybko o nim zapomnieli. Ale oni nie zwykli przepuszczać takich okazji! Natychmiast dostrzegli kryjącą się w tym wydarzeniu tajemnicę i postanowili ją wyjaśnić. Dotąd nie ustawali w tropieniu różnych dziwacznych poszlak i śladów, dopóki wszystkie elementy nie poukładały się w jeden zgrabny obrazek. A że po drodze wpadali w różne groźne zasadzki i sytuacje? No cóż, można by powiedzieć, że to jest ich specjalność... Oni sami nazywają siebie Trzema Detektywami. Spróbuję powiedzieć parę słów o każdym z nich. Oto ich imiona i nazwiska: Jupiter Jones, Pete Crenshaw i Bob Andrews. Wszyscy mieszkają w Rocky Beach, małym miasteczku odległym o kilkanaście kilometrów od Santa Monica i położonym w południowej Kalifornii, tuż nad brzegiem Pacyfiku. Przywódcą całej trójki jest Jupiter Jones, na którego wszyscy wołają Jupe. Jest raczej niskiego wzrostu i trochę gru... no, powiedzmy, niezbyt szczupły. Może nieco otyły. Przypuszczam, że on sam wolałby określenie „krępy”. Jak by nie było, jest to chłopak odznaczający się doskonałą pamięcią, zdolnością dedukcyjnego myślenia i niezwykłą spostrzegawczością. Te uzdolnienia, wsparte absolutną nieustępliwością w dochodzeniu prawdy, czynią z niego doskonałego detektywa. Drugi Detektyw, czyli Pete Crenshaw, jest wysoki i smukły. Jako urodzony sportowiec uwielbia grać w baseball, pływać i jeździć na rowerze. Bardzo lubi zwierzęta, ma

doskonałe poczucie humoru i jest o wiele skromniejszy niż Jupe. Nie przepada za nadstawianiem bez potrzeby własnego karku, ale zdarza się, jak sami zobaczycie, że czasami okoliczności zmuszają go do tego. Trzeci Detektyw, Bob Andrews, odpowiada za dokumentację i analizy. Jest inteligentnym chłopcem lubiącym się uczyć, choć czasami przydałoby mu się trochę więcej śmiałości. Zazwyczaj ma przy sobie notes, w którym zapisuje swoje spostrzeżenia przy pomocy własnego, wymyślonego przez siebie szyfru. Przypuszczam, że w przyszłości wybierze zawód dziennikarza. Myślę, że wiecie już, kim są i jak wyglądają Trzej Detektywi, czas więc najwyższy, abyście sami włączyli się w ich przygody, a przy okazji poznali też parę innych, niezwykłych i malowniczych postaci. Przyrzekam, że nie zabraknie ich na kartach niniejszej książki! Wasz Alfred Hitchcock

Rozdział 1 Facet z tikiem - Głosuję za hamburgerem w „Koniku Morskim” - zawołał Pete Crenshaw do pedałujących za nim dwóch przyjaciół. Był początek letnich wakacji. Jupiter Jones, Bob Andrews i Pete, czyli Trzej Detektywi, spędzili większą część dnia na pływaniu i opalaniu się na ich ulubionej plaży i wracali właśnie ciągnącą się wzdłuż oceanicznego wybrzeża drogą do Rocky Beach, małego miasteczka położonego w południowej Kalifornii, o kilkanaście kilometrów od Santa Monica. Bob natychmiast zaakceptował propozycję i mocniej nacisnął na pedały swego bike’a, aby zrównać się z Pete’em. Pierwszy Detektyw, Jupiter Jones, podszedł do niej z właściwą sobie metodycznością. Z jednej strony pomysł zatrzymania się koło baru, stojącego na szczycie najbliższego wzniesienia, wydał mu się pociągający, czuł się już bowiem zmęczony i koszulka lepiła mu się do pleców. Nigdy zresztą nie znajdował wielkiego upodobania w czysto fizycznym wysiłku, przedkładając nadeń wysiłek umysłowy. Z drugiej jednak zdawał sobie sprawę z tego, że... waży odrobinę za dużo, przynajmniej jak na swój wzrost. Słyszał nawet, jak dwóch czy trzech chłopców u szkole nazywało go grubasem. Postanowił coś z tym wreszcie zrobić w nadchodzącym lecie, tak aby zrzucić do nowego roku szkolnego przynajmniej ze dwa kilogramy. Wspinając się mozolnie pod górę, starał się przeanalizować tę kwestię nieco głębiej. Była trzecia po południu i od śniadania upłynęło już sześć godzin. W tym czasie sporo pływał, przejechał kilkanaście kilometrów na rowerze i z pewnością jego organizm spalił sporą ilość kalorii... A poza tym, był głodny. - Okay! - krzyknął do jadących przed nim chłopców. - Niech będzie ten „Konik Morski”. Jak zwykle o tej porze dnia barek był prawie pusty. Trzej Detektywi znaleźli miejsce przy oknie wychodzącym na autostradę. Pete rozparł się wygodnie na krześle, a Bob zabrał się do przeglądania jadłospisu. Jupe natomiast zaczął z uwagą przyglądać się kilku przebywającym w barze gościom. Było to jego ulubione hobby: wyciągnąć jak najwięcej wniosków o ludziach na podstawie wyrazu ich twarzy, ubioru czy zachowania. Jego uwagę przyciągnął zwłaszcza szczupły i niewysoki mężczyzna, mogący mieć około metra sześćdziesięciu pięciu wzrostu. Ubrany był w ciemny garnitur, białą koszulę

rozpiętą pod szyją i czarne półbuty z ostrymi szpicami. Jak na swój wzrost miał zaskakująco duże stopy. Po wystającym mu z kieszeni programie wyścigowym Jupiter odgadł, że był hazardzistą, obstawiającym wyścigowe konie. Siedzący przy kontuarze nad filiżanką kawy mężczyzna bez przerwy obracał się na wysokim stołku i rzucał nerwowe spojrzenia w stronę widocznej za oknem autostrady. Za każdym razem wyciągał rękę i kładł ją na sporym, kwadratowym pudle leżącym na sąsiednim stołku, tak jakby chciał się upewnić, czy ono jest tam nadal. Pudło owinięte było szczelnie kawałkiem przezroczystej gazy, a jego rogi zgrabnie oklejono szeroką taśmą. Jupiter obrócił lekko głowę tak, aby móc obserwować jadące drogą samochody i jednocześnie widzieć kącikiem oka mężczyznę w ciemnym ubraniu. Niemal bezgłośnie przejechało kilka eleganckich aut, które nie wzbudziły zainteresowania mężczyzny. W chwilę potem uszu Jupe’a dobiegł narastający, głośniejszy warkot jakiegoś większego samochodu. Mały człowieczek zerwał się ze stołka i z napięciem w oczach zaczął wpatrywać się w okno. Na drodze ukazała się kempingowa półciężarówka. Facecik wrócił na swoje miejsce. Ten człowiek wyczekuje jakiegoś dużego pojazdu, pomyślał Jupe. Ciężarówki albo dostawczego pikapa, ale nie turystycznego domku na kołach. Kelnerka postawiła przed chłopcami zamówione przez nich hamburgery. Jupe odłożył na bok połówkę bułki zakrywającej kanapkę od góry, aby zredukować w ten sposób porcję groźnych węglowodanów, a potem znowu spojrzał na faceta w ciemnym ubraniu. Ich oczy spotkały się na krótką chwilę. W tym momencie wydarzyło się coś dziwnego. Mężczyzna mrugnął do niego. Jupe uśmiechnął się odruchowo. Uśmiech ten musiał się wydać nieznajomemu zachęcający, bo naraz ujął w obie ręce kwadratowe pudło i zbliżył się do stołu, przy którym siedzieli Trzej Detektywi. - Prosto z plaży, co chłopaki? - samo pytanie było najzwyklejszą w świecie przyjacielską zaczepką, jednak sposób, w jaki zostało zadane, wydawał się wskazywać na jakieś ukryte w nim, tajemnicze znaczenie. Ponieważ wypowiadając je mężczyzna puścił jednocześnie oko. - Tak - Pete uśmiechnął się, mimo że miał usta wypchane hamburgerem. - Popływaliśmy sobie u Willsa. - U Willsa? - powtórzył za nim nieznajomy. - No, to nic dziwnego, że jesteście głodni. Jeszcze jedno perskie oko.

W odzywce stojącego przed nimi faceta nie było nic szczególnie zabawnego, ale Trzej Detektywi nie mogli się powstrzymać od ryknięcia zdrowym śmiechem. To, co nieznajomy mówił, było bez znaczenia, ale owo mrugnięcie na końcu nadało jego słowom charakter dowcipu. Mężczyzna odpowiedział im również uśmiechem. - Nie będziecie mieli nic przeciwko temu, że się przysiądę? - zapytał. I znowu mrugnął prawym okiem. Jupe przesunął się bliżej okna i mężczyzna usiadł obok niego, stawiając jednocześnie pudło na podłodze obok siebie. - Nazywam się Stan - posłał chłopcom kolejne dwuznaczne mrugnięcie. Teraz wszyscy trzej przedstawili się nowemu znajomemu. - Miło mi was poznać - powiedział uprzejmie, a Jupe nie zauważył, czy puścił oko po wypowiedzeniu tych słów. Słysząc narastający hałas, pochodzący od jakiegoś ciężkiego pojazdu, Stan zerwał się z ławy i zaczął z nerwowym napięciem wyglądać na autostradę. Przejechała cysterna z olejem napędowym i Stan usiadł z powrotem na swoim miejscu. - Stan to jest skrót od Staniey - odezwał się po chwili. - Ale wszyscy nazywają mnie Tikiem. Domyślam się, że wiecie, dlaczego. Mimo iż mężczyzna mrugnął również tym razem, żaden z chłopców nie miał ochoty do śmiechu. Było jasne, że owe skurcze prawego oka nie były przez Staną zamierzone i że nie dawał on w ten sposób nic do zrozumienia. Po prostu nie miał na nie żadnego wpływu. Był to zwyczajny nerwowy tik. Bob poczuł nawet wobec niego coś w rodzaju przyjaznego współczucia. A kiedy Stan przywołał kelnerkę i wręczył jej dziesięciodolarowy banknot, wszyscy trzej posłali mu jeszcze przyjaźniejsze spojrzenia. - Ci chłopcy ucztują dziś na mój rachunek - oświadczył kelnerce, a potem przymrużył prawą powiekę. - Płacę za wszystko. Jeszcze jedno perskie oko. Kelnerka oparła dłonie na biodrach i popatrzyła na niego podejrzliwie. Prawdopodobnie miała po dziurki w nosie podpitych facetów, którzy próbowali brać ją na bajer. Kiwnęła jednak dłonią, wzięła pieniądze i odeszła z powrotem do bufetu. Chłopcy podziękowali Tikowi za jego uprzejmy gest. Przez kilka minut drogą nie przejeżdżała żadna ciężarówka i wszyscy odprężyli się. Jupe dokończył hamburgera i gratulował sobie w duchu pozostawienia na talerzu prawie połowy swojej porcji. Ten mały sukces zachęcił go do popisania się swoimi umiejętnościami.

- Jak się panu mieszka w Santa Monica? - zapytał znienacka nowego znajomego. Tik aż podskoczył na krześle. Wyciągnął machinalnie rękę i poklepał stojące obok pudło. Przez dobrych parę sekund jego prawa powieka podnosiła się i opadała niczym migawka fotograficznego aparatu. - Skąd wiesz, gdzie mieszkam? - zapytał ochrypłym głosem. Jupiter nie zamierzał go przestraszyć, toteż uśmiechnął się uspokajająco. - To tylko taka zabawa - wyjaśnił. - Kiedy tu przyjechaliśmy, na parkingu stały trzy samochody. Na przednim siedzeniu jednego z nich leżał pluszowy miś, pomyślałem więc, że jego właścicielką musi być pani, która siedzi tam, pod ścianą. Do dachu drugiego przywiązana była deska surfingowa. - Pierwszy Detektyw dyskretnie wskazał dobrze zbudowanego, opalonego na brąz młodzieńca, który pociągał przy bufecie coca-colę. - On jest jedyną osobą w tym barze wyglądającą na amatora ślizgania się po grzbietach fal. No a pod numerami na tablicy rejestracyjnej trzeciego samochodu było nazwisko dealera z Santa Monica, pomyślałem więc, że auto musi należeć do pana. Przez chwilę Tik patrzył na Jupe’a w milczeniu. - Rozumiem - powiedział w końcu. - To taka zabawa w zgadywanie. Jednym słowem, bawisz się w detektywa. - No, tak naprawdę, to niezupełnie - odparł Jupe. Nie czuł się dotknięty uwagą nieznajomego. Po prostu doszedł do wniosku, że powinien, również w imieniu Boba i Pete’a, wyjaśnić mu dokładnie, czym zajmuje się cała trójka. - My rzeczywiście jesteśmy detektywami. Mamy nawet własną agencję Trzech Detektywów. Nie czekając na odpowiedź wyciągnął z kieszeni na piersi wizytówkę firmy i wręczył Tikowi. Sam wydrukował ją na starej prasie drukarskiej, którą jego wuj Tytus kupił kiedyś i przywiózł do swej składnicy złomu. Na wizytówce można było przeczytać:

TRZEJ DETEKTYWI Badamy wszystko ??? Pierwszy Detektyw...... Jupiter Jones Drugi Detektyw....... Pete Crenshaw Dokumentacja i analizy.... Bob Andrews Na odwrocie wypisany był jeszcze numer telefonu Kwatery Głównej, znajdującej się na terenie składnicy złomu. Tik uważnie zapoznał się z treścią karty. - Co oznaczają te znaki zapytania? - zwrócił się do Jupe’a. - Nie wyjaśnione tajemnice, nie rozwiązane zagadki - odparł Jupe. - One pełnią rolę czegoś w rodzaju znaku firmowego - dodał Bob. Tik skinął głową i zamrugał prawym okiem, chowając jednocześnie wizytówkę do kieszeni. - Czy zdarza się wam wiele takich... - zaczął. Nie dokończył jednak swego pytania. Jupe mógł się tylko domyślać, czy miał zamiar powiedzieć „wiele tajemnic”, „dochodzeń” czy może „osób, zgłaszających się ze swoimi problemami”. Tik poderwał się znowu i wlepił wzrok w okno. Jupe usłyszał daleki, niewyraźny szum zdezelowanego motoru. W chwilę potem zobaczył wspinającą się na wzgórze zieloną furgonetkę, która grzechocząc zaworami minęła bar i pomknęła dalej. Kierowca wyglądał na Japończyka. Jupe odwrócił się od okna, aby rzucić okiem na Tika. Po ubranym na ciemno faceciku nie było już jednak śladu. Jupe zobaczył jeszcze jego plecy znikające w wyjściu. Tik błyskawicznie wyskoczył na dwór i popędził przez parking. Jako pierwszy zareagował Pete. Dzięki uprawianiu sportu miał on szybszy refleks niż pozostała dwójka. Porwał z podłogi kwadratowe pudło i pognał za jego właścicielem. - Hej, niech pan zaczeka! - krzyknął. - Zapomniał pan... Nie zdążył go jednak dopędzić. Kiedy biegł przez parking, dwudrzwiowy czarny sedan Staną zwanego Tikiem wyjechał z piskiem opon na autostradę i na pełnym gazie pomknął za zieloną furgonetką. Pete wrócił do baru i położył pudło na stole. Wszyscy trzej usiedli na swoich miejscach i zaczęli mu się przyglądać.

Jak zawsze w sytuacjach wymagających intensywnego myślenia, Jupe zabrał się do miętoszenia dwoma palcami dolnej wargi. Twierdził, że pomaga mu to skoncentrować się, jak należy. Bob jako pierwszy przerwał kłopotliwe milczenie. - Oddajmy je lepiej kelnerce - powiedział. - Ten Tik na pewno wróci tu po nie. Zdaniem Pete’a propozycja była całkiem sensowna, ale Pierwszy Detektyw nie przestawał skubać dolnej wargi. Mały człowieczek, a zwłaszcza jego podniecenie na widok zielonej furgonetki, zbytnio rozpaliły jego ciekawość. Instynktowna dociekliwość nie pozwalała Jupe’owi pozostawić żadnej zagadki bez rozwiązania. Także teraz miał pewność, że Trzem Detektywom napatoczyła się sprawa, która zapowiadała się na niezmiernie intrygującą tajemnicę, domagającą się wyjaśnienia. - Głosuję za tym, żebyśmy zabrali to pudło do Kwatery Głównej - powiedział - a potem rozejrzeli się za panem Tikiem, jeżeli przedtem sam się nie zgłosi. Ma przecież naszą wizytówkę z numerem telefonu i... W tym momencie Jupe zauważył, że Pete zamierza zgłosić jakieś zastrzeżenia. Drugi Detektyw nie miał zbytniego zamiłowania do ryzykownych przedsięwzięć. - A zresztą - dokończył szybko - Tik nie zostawił pudła przy bufecie, którego dogląda kelnerka, tylko przy naszym stoliku. Można by nawet powiedzieć, że nam je powierzył... - Można by też powiedzieć, że spiesząc się tak okropnie, zapomniał je zabrać - zauważył Pete, który nie miał jednak wątpliwości, że propozycja Jupe’a zostanie przyjęta. Jupe był przecież nie kwestionowanym przywódcą całej trójki. Dlatego właśnie został Pierwszym Detektywem. W pół godziny później chłopcy siedzieli już w swej Kwaterze Głównej w Składnicy Złomu Jonesów. Kwaterę tę urządzili w liczącej dziesięć metrów długości mieszkalnej przyczepie, którą wuj Jupe’a, Tytus Jones, kupił dawno temu i nie znalazł na nią nowego nabywcy. Chłopcy stopniowo składali wokół niej wielkie kawały złomu, aż wreszcie stała się zupełnie niewidoczna z terenu składnicy. Aby się do niej dostać, trzeba było użyć któregoś ze znanych tylko im sekretnych wejść. Wnętrze urządzone było niczym małe biuro. Stało tam biurko, stara szafa z szufladkami, był też telefon, za który chłopcy płacili pieniędzmi zarobionymi przy dorywczych pracach na złomowisku, zlecanych przez wuja Tytusa i ciocię Matyldę. Pete, który przywiózł pudło na swoim rowerze, postawił je teraz na biurku.

- No dobra - powiedział. - Macie to tajemnicze pudło, które nie należy do nas. Co chcecie z nim zrobić? Otworzyć je? Jupe poruszył się niespokojnie w obrotowym fotelu za biurkiem, a potem ze skruszoną miną potrząsnął głową. - Myślę, że nie mamy prawa tego zrobić - powiedział. - Obawiam się, że będziemy musieli po prostu... Nagle urwał w pół zdania i pochylił się do przodu, a potem przystawił ucho do okrywającej pudło gazy. W tym momencie jego obaj koledzy usłyszeli to także. Cichy odgłos przypominający trzepotanie skrzydeł. Wewnątrz pudła musiała znajdować się jakaś żywa istota. - No cóż - odezwał się Pete. - Teraz nie mamy już wyboru. Będziemy musieli zajrzeć do środka. Pete Crenshaw odznaczał się szczególną troską o zwierzęta. Miał zwyczaj znosić do domu zbłąkane psy i koty. Kiedy jednak pewnego razu przyprowadził konia, który wędrował bez opieki wzdłuż autostrady, jego mama stanowczo oświadczyła, że musi rozstać się z tym nałogiem przygarniania wszystkich czworonogów, jakie tylko mu się nawiną. W każdym razie Pete z pewnością nie mógłby zasnąć z myślą, że zostawił zwierzątko zamknięte w jakimś pudle. Podszedł więc śmiało do biurka i zerwał taśmę oklejającą rogi pudła, a potem rozwinął gazę. Oczom chłopców ukazała się metalowa klatka. W środku znajdował się gołąb. Był to piękny ptak o lśniącym, bogatym upierzeniu i szerokim, wachlarzowatym ogonie. Jego ciemnoszare pióra były tak błyszczące, że aż mieniły się błękitnawym odcieniem. Jupiter natychmiast zauważył u niego coś, co można było wziąć za znak szczególny. Brakowało mu jednego pazura. Miał trzy pazurki na prawej nodze, ale tylko dwa na lewej. - Nie możemy go zostawić w takiej maleńkiej klatce - stwierdził stanowczo Pete. - Jeżeli mamy zamiar przechować go przez jakiś czas, a przypuszczam, że tak zrobimy, musimy mu znaleźć jakieś większe, wygodniejsze pomieszczenie. Jupe kiwnął głową. - Potrzeba do tego sześciu drewnianych listew - powiedział - oraz rolki drucianej siatki, gwoździ i młotka. W ciągu para minut Trzej Detektywi znaleźli na złomowisku wszystko, co było potrzebne. Jupe, który miał wyjątkową smykałkę do takich robótek, zabrał się natychmiast do dzieła w urządzonym pod gołym niebem warsztacie. Szybko zbił z listew spiczastą ramę o

trójkątnej podstawie, a potem dopasował do niej drucianą siatkę i poprzybijał ją gwoździkami. W parę minut duży, bezpieczny i wygodny domek dla gołębia był gotowy. Zanim Pete zdążył przynieść ptaka z Kwatery Głównej, Jupe skoczył do domu po torbę ze śrutowaną kukurydzą, którą ciocia Matylda karmiła zwykle kaczki w miejskim parku, a Bob zakręcił się za miseczką na świeżą wodę. - No, rozgość się tutaj - powiedział Pete wpuszczając ostrożnie gołąbka do nowego pomieszczenia. Chłopcy odnieśli wrażenie, że ptak czuje się w nim zupełnie dobrze. Zaczął dziobać kukurydzę, potem umoczył dziób w wodzie, wreszcie podskoczył kilka razy, trzepocząc skrzydłami, usadowił się w rogu klatki i schował głowę pod skrzydło. Tak jakby chciał dać do zrozumienia, że na dziś koniec zajęć. Był już najwyższy czas, aby Trzej Detektywi doszli do takiego samego wniosku. Zostawili więc gołębia w warsztacie, który znajdował się na uboczu, w kącie składnicy, oddzielonym od ulicy wysokim parkanem, po czym Bob i Pete wskoczyli na rowery i pojechali do siebie. Jupe zaś przeszedł na drugą stronę ulicy, gdzie mieszkał w małym domku razem z wujem i ciocią, którzy przygarnęli go do siebie, gdy jako mały jeszcze chłopiec został sierotą. Następnego ranka Jupe wcześnie wyskoczył z łóżka. Szybko wciągnął na siebie ubranie i popędził do składnicy. Sklecona wczoraj klatka znajdowała się na miejscu w warsztacie, troskliwie przykryta daszkiem z jakiejś zardzewiałej blachy. Piękny, lśniący, szarobłękitny ptak kręcił się wesoło dziobiąc kukurydzę. Jupe przyklęknął i przycisnął nos do drucianej siatki. - Ciekawe, skąd ty jesteś? - zamyślił się głośno. - Dlaczego ten pan Tik trzymał cię w tamtym pudełku? I czemu był taki nerwowy? W tej historii musi się kryć jakaś tajemnica, przemknęło mu przez głowę. W tej samej chwili zobaczył coś, co uczyniło gołębia jeszcze bardziej tajemniczą istotą. Bardziej, niż Jupe mógł się spodziewać. Gołąb, któremu właśnie się przyglądał, miał trzy pazurki na każdej nodze.

Rozdział 2 Miłośniczka śpiewających ptaków - To jest wyścigowy gołąb pocztowy - powiedział Bob. - To znaczy oba, i ten, i tamten. Zaraz po odkryciu nowego gołębia w klatce Jupe zadzwonił do swych przyjaciół detektywów, ale obaj byli zajęci, toteż cała trójka mogła się zebrać w Kwaterze Głównej dopiero po lunchu. Bob Andrews, któremu tego ranka wypadł dyżur - w miejskiej bibliotece w Rocky Beach, przyniósł stamtąd ilustrowaną książkę o gołębiach. I właśnie teraz demonstrował swym kolegom barwną fotografię pocztowego gołębia rasy belgijskiej. Jupe przyjrzał się obrazkowi, porównując go z żywym okazem, który kręcił się po stojącej na biurku małej klatce. - Tak, Bob, masz rację - powiedział. - Oba egzemplarze są identyczne. Jedyną różnicą jest ten brakujący pazurek u gołębia, którego mieliśmy tu wczoraj. Rzeczywiście chodzi o pocztowego gołębia tej rasy. Zamknąwszy książkę Jupe oddał ją Bobowi. Pete włożył palec między pręty klatki i delikatnie pogłaskał gołębia po skrzydełku. Ptakowi najwyraźniej podobała się ta pieszczota, bo popatrzył na Pete’a bystrym wzrokiem, tak jakby oczekiwał czegoś więcej. - Takie przypadki przytrafiają się im całkiem często - powiedział Pete. - Nie zwróciliście na to uwagi? Mnóstwu dzikich gołębi, które latają w strefie przybrzeżnej, brakuje pazurów. Pierwszy Detektyw kiwnął z roztargnieniem głową. Zdawał sobie sprawę, że aż dotąd nie interesował się zbytnio gołębiami, ale nie widział też powodu, dla którego miałby przyznawać się do tego swym przyjaciołom. - Przycinają sobie palce w jakichś kratach - powiedział pewnym siebie głosem. - Albo padają ofiarą wypadków, uderzając o inne przeszkody, zbudowane przez ludzi. Nie mogąc pozbyć się pewnego zakłopotania Jupe popatrzył na Boba, który siedział z nosem w książce o gołębiach. - I co tam piszą o tych skrzydlatych listonoszach? - zapytał. - Że biorą udział w zawodach. Hoduje się je specjalnie w tym celu. A ich hodowcy i treserzy, tak jak trenerzy wyścigowych koni, są w stanie rozpoznać i wyłowić swojego gołębia spośród setek innych.

Na chwilę Bob pogrążył się znowu w książce, a potem podniósł głowę i opuścił okulary prawie na czubek nosa. - To nie do wiary - powiedział. - Właściciele wyjmują je z gołębnika, wkładając do wiklinowych koszyków albo drucianych klatek i przewożą, czasami nawet na odległość siedmiuset albo dziewięciuset kilometrów. Tam wypuszczają je na wolność i gołębie ścigają się, który prędzej wróci do domu. Najszybsze z nich osiągają prędkość prawie stu kilometrów na godzinę. Żaden z nich nigdy nie ginie. I wszystkie od razu wiedzą, w którą stronę powinny lecieć, aby dotrzeć do domu, bez względu na to, gdzie zostaną wywiezione albo skąd pochodzą. - Jest to narodowy sport Belgów - dodał, zajrzawszy na chwilę do książki. - Pewnego razu pocztowy gołąb został włożony do koszyka i umieszczony w ciemnej ładowni statku, który zawiózł go do Indochin. Po dwudziestu czterech dniach, przebywszy ponad dziesięć tysięcy kilometrów, gołąb przyleciał z powrotem do Belgii. Pokonał zupełnie sobie nie znane obszary. - Pokaż no - powiedział Pete sięgając po książkę, a potem zaczął ją przeglądać w milczeniu. - Ej, chłopaki, to jest nie z tej Ziemi - odezwał się po dłuższej chwili. - Takie gołębie mogą być wykorzystywane jako posłańcy. I to od najdawniejszych czasów. Juliusz Cezar korzystał z gołębiej poczty przy podbijaniu Galii. Od wielu lat używa jej też amerykańska armia. Na przykład podczas wojny koreańskiej. Gołębie przenosiły też regularnie lotniczą pocztę między Los Angeles i Catalina Island. Jupe, wiedziałeś o tym wszystkim? Pierwszy Detektyw nie odpowiedział. Zajęty był właśnie miętoszeniem dolnej wargi. - Pytanie brzmi: jak? - odezwał się po chwili. - Po pierwsze, jak? A po drugie, po co? - W tej książce piszą, że tak naprawdę nikt nie wie, jak ptaki odnajdują drogę do domu - powiedział Bob, a potem wziął książkę z rąk Pete’a. - Problem ten był badany w Cornell University w Ithaca, gdzie stwierdzono tylko, że może on mieć jakiś związek z ciśnieniem atmosferycznym. Gołębie są nadzwyczaj wrażliwe na najdrobniejsze zmiany ciśnienia, a także na dźwięki. Ale posłuchajcie, co na ten temat powiedział pewien profesor: „Instynkt gołębi, pozwalający im wrócić do domu, można by zrozumieć tylko w jeden sposób, a mianowicie zamieniając się samemu w gołębia, przyjmując jego wrażliwość i sposób odczuwania, a także myślenia”. Przez dłuższą chwilę Bob wpatrywał się w pięknego, lśniącego ptaka, tak jakby próbował dociec, jak by się czuł, gdyby się zamienił w gołębia. Jupiter potrząsnął głową.

- Nie chodziło mi o to, w jaki sposób i dlaczego gołębie znajdują drogę do domu - powiedział. - Myślałem o tym, jak ten gołąbek dostał się do klatki, którą zrobiliśmy dla gołębia z dwoma pazurami zostawionego nam przez pana Tika. Kto podmienił je w nocy? I skąd się dowiedział, gdzie tamten gołąb się znajduje? I wreszcie, po co to zrobił? - Nie mam zielonego pojęcia - stwierdził Pete głaszcząc delikatnie piórka ptaka. Gołąb odpowiedział mu cichutkim gruchaniem, niczym mruczący z zadowolenia kot. - Musimy dać mu jakieś imię - dodał po chwili. - Będzie się nazywał Cezar, dobra? - Możliwość numer jeden - zaczął zastanawiać się głośno Pierwszy Detektyw, który robił tak często wtedy, gdy coś mocno go intrygowało. - Tik osobiście podmienił ptaki. Miał wizytówkę z naszymi nazwiskami, a my jesteśmy przecież dobrze znani w Rocky Beach. - Jupe nie widział żadnego powodu, aby udawać skromnisia. - Wystarczyło mu zapytać pierwszego lepszego przechodnia, gdzie mieszka Jupiter Jones. - No, powiedzmy, prawie pierwszego lepszego - zgodził się Pete. - Możliwość numer dwa - ciągnął Jupe. - Człowiek w zielonej furgonetce, za którą popędził ten Tik, mógł zatrzymać się gdzieś po drodze i zobaczyć, że Pete wiezie pudło na swoim rowerze. A potem pojechać naszym śladem aż tu. Choć muszę przyznać, że nie zauważyłem żadnego samochodu jadącego za nami. Rzekłszy to, Jupe popatrzył ponuro na gruchającego Cezara, tak jakby chciał mu przypisać część winy za to, że nie prowadził dokładnej obserwacji. Potem jednak rozjaśnił się trochę. - Co my właściwie wiemy na temat Tika czy tego faceta z furgonetki? - zapytał. - Jeśli chodzi o Tika, to nie znamy nawet jego nazwiska, przypuszczamy tylko, że mieszka w Santa Monica. Ruszył z parkingu tak ostro, że udało mi się złapać tylko litery z jego tablicy rejestracyjnej: MOK. A tablica zielonej furgonetki była tak ubłocona, że nie mogłem nic z niej odczytać. Zdaje się, że jesteśmy w ślepym zaułku... Z wyjątkiem jednej tylko rzeczy. - Jakiej? - zapytał Pete, całkowicie świadom tego, że do końca życia nie zdołałby dogonić Jupe’a w jego umiejętności szybkiego analizowania różnych spraw. - Tych gołębi. Bo nie są to takie sobie zwykłe ptaszki, hodowane w pierwszym lepszym gołębniku. W tym przypadku mamy do czynienia z troskliwie wyselekcjonowanymi i świetnie wytresowanymi wyścigowymi gołębiami. Tak, jak się selekcjonuje i trenuje wyścigowe konie, jak sam powiedziałeś, Bob. Ludzie, którzy się tym zajmują, znają się nawzajem. Musi istnieć jakiś klub albo stowarzyszenie, gdzie moglibyśmy dowiedzieć się czegoś o tych dwóch.

Nie zwlekając Jupe sięgnął po specjalny tom książki telefonicznej, ułożony według klucza tematycznego. - Gdyby się nam udało nawiązać kontakt z jakimś treserem albo hodowcą, mógłby on rozpoznać tego ptaka... - Cezara - przerwał mu Pete. - On ma na imię Cezar. - ...i powiedzieć nam, czyją jest własnością. Otwarłszy książkę, Jupe zaczął ją szybko kartkować. - „G” jak gołąb - mruknął odwracając żółte stronice. - „K” jak klub. „S” jak stowarzyszenie. „T” jak towarzystwo. Hmmm. Przez dobrą minutę przebiegał oczami coraz to inne kolumny, nie odzywając się ani słowem. - A może... - odezwał się w końcu tonem, w którym pobrzmiewało uczucie zawodu - ...może zobaczę jeszcze pod „H”, jak hobbystyczne sklepy. Zdaje się, że zostało już tylko to. - Jest jeszcze miss Melody - podsunął Bob. - Kto to taki? - zapytał Jupe podnosząc głowę znad książki telefonicznej. - To pewna pani, która czasami przychodzi do mojej biblioteki. I za każdym razem wypożycza książki o ptakach. Ma na tym punkcie strasznego fioła. Rozmawiałem z nią raz i dowiedziałem się, że jest prezeską towarzystwa, które nazywa się „Nasi Skrzydlaci Przyjaciele”. Jupe zamknął żółtą książkę telefoniczną i odłożył ją na półkę. - To jest rzeczywiście szansa - powiedział. - Bo jeżeli mieszka tu gdzieś niedaleko jakiś specjalista od gołębi, ona mogłaby coś o nim wiedzieć. Ale nie znasz adresu tej pani? - Nie - odparł Bob przecierając okulary. - Z tym że gdyby nie mieszkała w Rocky Beach, nie mogłaby się zapisać do naszej biblioteki. Wiem, że ma na imię Maureen. Maureen Melody. Pamiętam to z jej karty bibliotecznej. Jupe w jednej chwili odszukał panią Melody w książce telefonicznej Rocky Beach. Mieszkała przy alei Alto Drive, odległej o jakieś trzy kilometry. - Głosuję za tym, żeby pojechać do niej na rowerach - powiedział Pete. - Ale gdzie zostawimy Cezara? Jupe nie widział żadnego powodu, dla którego gołąb nie mógłby zostać tam, gdzie był teraz, czyli w klatce na biurku. Ale Pete zaczął nalegać, aby na okres, który Cezar miał spędzić samotnie, przenieść go do dużej klatki na dworze. - Ktoś mógłby go łatwo zwędzić - zaoponował Jupe. - Przecież wiesz, co się stało w nocy.

- Mogłoby się nawet zdarzyć, że po powrocie znaleźlibyśmy gołębia z czterema pazurami - dodał Bob. Tak więc Trzej Detektywi doszli w końcu do wniosku, że zabiorą Cezara ze sobą. Pete otworzył główne wyjście z przyczepy, czyli zapadkowe drzwi prowadzące do sekretnego tunelu, którym można się było dostać do warsztatu. Przycisnąwszy klatkę do piersi, zagłębił się jako pierwszy w mrocznym wnętrzu. Bob popełznął tuż za nim. Jupiter także miał już zejść do tunelu, kiedy coś mu się przypomniało. Zmarszczył brwi i jeszcze raz podszedł do biurka, aby włączyć zainstalowaną przy telefonie automatyczną sekretarkę. Dopiero teraz zszedł na dół, zamykając drzwi za sobą. Alejka Alto Drive znajdowała się we wschodniej dzielnicy Rocky Beach. Wuj Tytus wyraził się przy jakiejś okazji, że „tam, gdzie słońce wschodzi, ludziom dobrze się powodzi”, I rzeczywiście, była to dzielnica dużych domów, stojących z dala od drogi, pośród ogrodów, trawników i drzew. Trzej Detektywi zeskoczyli z rowerów przed dwuskrzydłową, wysoką bramą z kutego żelaza. Na tabliczce widniał ozdobny napis wykonany z metalowych liter: GNIAZDO MELODYCH. Na jednym z kamiennych słupów podtrzymujących bramę znajdował się domofon. Jupe nacisnął guzik i nastawił ucho tuż przy kratce głośnika. Właściwie nie spodziewał się, że cokolwiek usłyszy. Od chwili gdy trzej chłopcy znaleźli się w odległości trzystu albo czterystu metrów od posiadłości pani Melody, prawie nie słyszeli się nawzajem. Nawet wtedy, gdy krzyczeli do siebie z całych sił. Jupe’owi przemknęło przez głowę, że przypominało to wizytę w salonie ze stereofonicznym sprzętem, w którym wszystkie odbiorniki i magnetofony nastawione były na największą głośność. Z tym że teraz powietrze nie było wypełnione muzyką czy ludzkimi głosami, ale najdziwniejszą mieszaniną gwizdów, skrzeków, pisków i krakań, jaką kiedykolwiek przedtem zdarzyło mu się słyszeć. Nacisnął guzik jeszcze raz. Także i teraz nie usłyszał żadnej odpowiedzi, ale wydało mu się, że powietrze przeciął naraz wysoki i głośny, jakby przedrzeźniający wrzask. Odstąpiwszy parę kroków do tyłu, spojrzał w górę na drzewa rosnące za bramą. Siedząca w listowiu, czerwono-żółta papuga kakadu jeszcze raz posłała mu świdrujący w uszach, przedrzeźniający krzyk. - Ptaki! - krzyknął do niego Pete. - Tu wszędzie jest pełno... Ostatnie słowo utonęło w chórze przeraźliwych gwizdów.

- ...ptaków - dokończył za niego Jupe. Teraz on także je dostrzegał, a przynajmniej niektóre z nich. Szpaki, wróble, kanarki, skowronki, kruki i jastrzębie, a nawet jakaś odmiana orła spacerowały po gałęziach, przelatywały z drzewa na drzewo albo siedziały spokojnie wśród liści. Jupe zostawił w spokoju domofon. Zauważył, że choć brama zamykana była na rygiel z uchem, nie było w nim kłódki. Włożył rękę między pręty i otworzył jedno skrzydło, a potem wśliznął się do środka razem z rowerem. Pete i Bob weszli także. Bob zatrzymał się na moment, aby zamknąć za sobą bramę. - I co teraz? - wrzasnął Pete, pochyliwszy się Jupe’owi prawie do ucha. Jupe wskazał ręką dróżkę dojazdową wijącą się między drzewami. Trzej Detektywi zagłębili się w nią, prowadząc rowery obok siebie. Ptasi jazgot nad ich głowami nie tylko się nie zmniejszał, ale zdawał się przybierać jeszcze na sile. Bobowi przeleciało przez głowę, że za chwilę nie wytrzyma, puści kierownicę roweru i zatka dłońmi swoje uszy. Nagle idący na przedzie Jupe zatrzymał się. Zza zasłony drzew i latających wszędzie ptaków ukazał się odległy o jakieś sto metrów dom, zbudowany w stylu chińskim. Ale to nie widok domu kazał Jupe’owi stanąć na miejscu. Poprzez gwizdy, skrzeczenia i krakania do jego uszu doszedł inny dźwięk. Był to głos jakiejś kobiety. Wysoki i przenikliwy, ale przyjemnie i muzykalnie brzmiący sopran. Kobieta śpiewała. - Idą do mnie trzej chłopcy, idą leśną dróżką, ale nie wiem, czego chcą, bo nie jestem wróżką - brzmiały słowa pieśni. Bob rozpoznał w śpiewie melodię jednego ze starych wojskowych hymnów. - Niech ciekawość mą ugaszą, lecz niech ptaszków mi nie straszą - podjął po chwili śpiewny głos. Trzej Detektywi ruszyli dalej. Po kilku krokach Jupe dostrzegł śpiewającą kobietę. Stała na trawniku oddzielającym dom od rosnących wokół drzew. Była wysoka i, jak się wyraził kiedyś nauczyciel Jupe’a od języka angielskiego, miała pomnikową sylwetkę. Ubrana była w długą, letnią suknię i miękki, słomkowy kapelusz, przytrzymywany tasiemką zawiązaną na kokardkę pod raczej pełnym, zaokrąglonym podbródkiem. Na ramieniu kobiety siedziała papuga, a tuż nad jej głową wisiał niemal nieruchomo jastrząb. Na czubku kapelusza znalazł sobie wygodne lokum kanarek.

- Jeżeli czegoś wam potrzeba, musicie głośno to wyśpiewać - powitała chłopców wdzięcznym trylem, kiedy trochę speszeni zatrzymali się o parę kroków od niej. - Inaczej nic nie usłyszę. Jupiter miał za sobą pewne aktorskie doświadczenia, ale wracał do nich niechętnie, ponieważ związane były z głębokim dzieciństwem, a w dodatku nazywano go wtedy Małym Tłuścioszkiem (niektórzy woleli mówić: Tłustym Bobaskiem). Nigdy jednak nie występował w żadnym musicalu ani nie śpiewał w szkolnym chórze. Nawet przez chwilę nie postało mu w głowie, że mógłby być śpiewakiem. Mimo wszystko zdawał sobie sprawę, że życzenie kobiety jest jak najbardziej sensowne. Bo istotnie, jedynym głosem, który miał szansę przedrzeć się przez cały ten jazgot ptasich ćwierkań, gwizdów, skrzeków i krakań, mógł być tylko dobrze postawiony, donośny śpiew. - Szukamy pani Maureen Melody, właścicielki tej pagody - zaśpiewał drżącym, cienkim głosikiem, wskazując ręką stojący za trawnikiem dom. - We własnej osobie stoję na murawie, powiedz, proszę, w jakiej przyszliście tu sprawie? - odpowiedziała mu zwiewną koloraturą pani Maureen Melody. Jupe z przerażeniem stwierdził, że to znowu jego kolej. Odchrząknął, aby przeczyścić gardło. - Wiem, że to najście kłopot pani sprawia - zaintonował z bohaterskim zacięciem. - Ale my chcemy tylko z panią porozmawiać. Mimo iż starał się stanąć na wysokości zadania, czuł, że za chwilę zabraknie mu słów, które pasowałyby do melodii śpiewanej przez panią Maureen. - Słyszeliśmy, że pani... - podjął z wysiłkiem, ale jego głos załamał się nagle. Pani Melody najwyraźniej przestała go słuchać. Z szerokim, pełnym zachwytu uśmiechem ruszyła w tanecznych podrygach w stronę Pete’a. - Glory, glory, alleluja - zanuciła z triumfalną ekspresją, a potem chwyciła uwieszoną kierownicy roweru Pete’a klatkę z Cezarem i przycisnęła ją obiema rękami do piersi. - Glory, glory, alleluja! Zaraz wypłacę wam nagrodę!

Rozdział 3 Miss Melody otrzymuje perłę - Jaką nagrodę? - zaczął śpiewać Jupe, ale widząc, że panna Melody zabiera się do otwierania klatki, urwał nagle. - Proszę tego nie robić - zaintonował żałosnym lamentoso. - Błagam panią... - dodał z pokorną miną, a potem najgrzeczniej, jak tylko potrafił, odebrał klatkę z Cezarem z jej rąk. Głos znowu uwiązł mu w gardle. Pojął, iż musi wyjaśnić mnóstwo spraw i myśl, że miałby to wszystko wyśpiewać, w dodatku z maksymalnym natężeniem głosu, napełniła go prawdziwym przerażeniem. Zanim zdążyłby wytłumaczyć, co go tu sprowadziło wraz z kolegami, zdarłby sobie struny głosowe, i to na amen. - Czy jest tu jakieś spokojne miejsce, w którym moglibyśmy porozmawiać normalnym głosem? - zaśpiewał co sił w płucach. Stwierdził przy tym, że łatwiej mu dobierać słowa do komponowanej ad hoc melodii, niż dopasowywać się do pieśni, którą powtarzała w kółko jego rozmówczyni. - Proszę, bardzo mi na tym zależy. Panna Melody wpatrywała się bez ruchu w chłopców, bawiąc się trzema sznurami pereł wiszącymi na jej szyi. Mogło się wydawać, że stanowczość, z jaką Jupiter odebrał jej Cezara, zbiła ją lekko z tropu. Po chwili skinęła jednak głową i poprowadziła całą trójkę w kierunku domu. Wiszący nad jej głową jastrząb odleciał ku najbliższym drzewom, ale papuga i kanarek nie ruszyły się z miejsca. Wszedłszy do środka przez wysokie, oszklone drzwi, chłopcy znaleźli się w przestronnym, jasnym salonie. Panna Melody zamknęła drzwi za nimi. W pierwszej chwili dochodzące z zewnątrz ćwierkania i krakania wydały się chłopcom tak samo ogłuszające, jak na dworze. Miss Melody nacisnęła jednak wystający ze ściany przycisk i z góry opuściła się gruba, szklana płyta, zasłaniając drzwi i okna. Jak cudownie, pomyślał Pete. Tak, jakby się pogrążało w głębinach oceanu, mając na sobie skafander płetwonurka. W coraz głębszą, niczym niezmąconą ciszę. - Może wreszcie pozwolicie mi uwolnić tego biednego ptaszka? - zapytała Maureen Melody normalnym już głosem, posyłając Jupe’owi pełne wyrzutu, urażone spojrzenie ciemnoniebieskich oczu. - Myślałam, że po to właśnie przynieśliście go tutaj. Byłam pewna, że przeczytaliście którąś z moich ulotek. Jako założycielka i prezeska towarzystwa „Nasi Skrzydlaci Przyjaciele” płacę dwadzieścia dolarów każdemu, kto uwolni ptaka zamkniętego

w klatce. Nie mogę znieść widoku tych stworzeń zamkniętych w tak ciasnej przestrzeni. To zbyt okrutne. - Okrutne! - powtórzyła jak echo papuga siedząca na jej ramieniu. - Okrutne! Okrutne! Wiem już przynajmniej, o co jej chodziło, kiedy wspomniała o nagrodzie, pomyślał Jupe. Teraz przyszła kolej na jego wyjaśnienia. Rozpoczął od poinformowania miss Melody, że Cezar nie należy do nich. Jakiś nieznajomy zostawił go pod ich opieką i teraz pragną jak najprędzej zwrócić gołębia jego właścicielowi. Bob tymczasem przyglądał się pannie Melody. Mimo ogromnej postury była raczej przystojną kobietą. Przypominała mu filmową gwiazdę sprzed lat, rzuconą w ogromnym powiększeniu na panoramiczny ekran. - Jeżeli uda się nam odnaleźć właściciela Cezara - odezwał się Pete - on z pewnością dołączy go do stada swych gołębi. Cezar nie będzie więc mieszkał w małej klatce, ale w jakiejś szopie czy gołębniku. - Rozumiem - powiedziała miss Melody, której palce znowu zaczęły bawić się naszyjnikiem. Miała też klipsy wysadzane perłami. - Dlatego właśnie złożyliśmy pani wizytę - włączył się Bob. - Wiedziałem o tym, że bardzo interesują panią ptaki, ponieważ kiedyś rozmawiałem z panią na ten temat w bibliotece. Pomyśleliśmy więc, że zna pani być może kogoś, kto mieszka w tej okolicy i zajmuje się hodowlą i tresowaniem wyścigowych gołębi pocztowych. Panna Melody nie odpowiedziała. Wpatrywała się z napięciem w okno. - Przepraszam was, chłopcy - mówiąc to podeszła do ściany i znowu nacisnęła guzik. Szklana płyta uniosła się do góry. Pokój na nowo wypełnił się ptasim szczebiotaniem. Panna Melody otworzyła przeszklone drzwi. Tuż za nimi na ścieżce siedział jakiś ptaszek. Pete stwierdził, że to sroka. Maureen Melody przyklękła i wyjęła ptakowi z dzioba jakiś mały, błyszczący przedmiot. - Ach, co za sprytna przyjaciółka - zaśpiewała swym donośnym sopranem, improwizując tym razem własną melodię. - Nazwałam ją takim samym imieniem, jak Edgar Allan Poe swego ptaka. Wiem, że ptak Poego był krukiem. Ale tak lubię ten jego poemat, „I rzekł Kruk: me imię Nevermore”. Sroka odleciała do ogrodu i panna Melody z powrotem zasunęła drzwi szklaną płytą. - Sroki uważa się powszechnie za wielkie złodziejki - podjęła normalnym głosem. - Ale moje dwie ulubione sroczki nigdy nic nie kradną. A szczególnie Nevermore. Ona jest po

prostu cudowna. Ciągle znosi mi różne rzeczy. I to rzeczy naprawdę prześliczne. Popatrzcie sami. Rzekłszy to, panna Melody wyciągnęła swą białą i pulchną, szeroką dłoń, aby pokazać Trzem Detektywom, co też przyniosła jej tym razem sroczka o imieniu Nevermore. Chłopcy ujrzeli ogromną, opalizującą perłę. - To już trzecia perła, jaką Nevermore przyniosła mi w tym miesiącu - powiedziała miss Melody. - Nie mam pojęcia, gdzie ona je znajduje, ale ja tak bardzo uwielbiam perły. Perły i ptaki. To moje dwie nierozłączne pasje. - Ale wracając do gołębi biorących udział w zawodach - przypomniał jej Jupe. - Czy przypadkiem nie zna pani kogoś. Miss Melody potrząsnęła przecząco głową - Obawiam się, że w tej chwili nie przypomnę sobie nikogo takiego. - Ale gdyby przypomniała sobie pani kogoś później - powiedział Jupe wręczając jej wizytówkę Trzech Detektywów - byłbym niezmiernie zobowiązany, jeśliby pani zadzwoniła do nas i pomogła nam skontaktować się z tym człowiekiem. Maureen Melody wzięła kartę do ręki, ale zanim zdążyła rzucić na nią okiem, siedząca na jej ramieniu papuga sfrunęła na jej dłoń, chwyciła kartę dziobem i wróciła na swoje miejsce. - Dziękujemy pani za poświęcenie nam swego czasu - powiedział Jupe wstając z miejsca. Mimo iż panna Melody zrobiła na nim raczej korzystne wrażenie, nie wiązał z jej osobą zbyt wielkich nadziei. Sam zresztą zaczynał się czuć w jej dźwiękoszczelnym salonie jak ptak zamknięty w klatce. Uśmiechając się przez cały czas, panna Melody włączyła urządzenie podnoszące szklaną płytę, a potem otworzyła drzwi. Jupe zauważył jednak, że uśmiecha się nie do nich, ale do wielkiej, nieskazitelnej perły, której ani na moment nie wypuściła z dłoni. Trzej Detektywi poprowadzili swe rowery z powrotem ku bramie, Jupe doszedł do wniosku, że dopóki nie znajdą się w odpowiedniej odległości od hałaśliwej ptaszarni, lepiej będzie powstrzymać się od rozmowy, toteż nie oglądając się na kolegów, ruszył żwawo, aby czym prędzej przedrzeć się przez zaporę ptasich ćwierkań i śpiewów. Zrobił zaledwie parę kroków, kiedy zatrzymał go nagle przeraźliwy krzyk. W pierwszej chwili pomyślał, że to jeszcze jeden wokalny popis któregoś ze skrzydlatych mieszkańców posesji. Obejrzawszy się za siebie, zobaczył jednak pannę Melody, stojącą przed domem, z uniesionymi nad głową rękami.

- Przypomniałam sobie o pewnym znajomym - zaśpiewała przenikliwą koloraturą w jego stronę. - Nazywa się Parker Frisbee i mieszka tu, w mieście. Pewnego razu powiedział mi, że brał kiedyś udział w zawodach pocztowych gołębi. Wyleciało mi to z pamięci. - Zrozumiałem, Parker Frisbee - odpowiedział Jupe prężąc pierś i unosząc się na czubkach palców niczym prawdziwy bohaterski tenor. - Dziękuję pani!

Rozdział 4 Wołanie o pomoc - Parker Frisbee - powtórzył Jupe, kiedy cała trójka znalazła się na spokojnej i cichej ulicy. - To przecież nazwisko właściciela jubilerskiego sklepu na Main Street. Zjechawszy na trawnik, zatrzymał się i zsiadł z roweru. Bob i Pete dołączyli do niego. - Wiecie, co mi przyszło do głowy? - odezwał się Pete. - Że Maureen Melody ma rację. Powinniśmy wypuścić Cezara z tej klatki. Niech leci do domu, a my będziemy mieli z głowy całą sprawę. To było dokładnie to, czego Jupe obawiał się ze strony swego kolegi. Zdawał sobie oczywiście sprawę, że takie rozwiązanie byłoby najlepsze dla Cezara. Uwolniony z klatki ptak z łatwością odnalazłby swoje stado, bez względu na to, gdzie by się ono znajdowało. Ale z punktu widzenia Pierwszego Detektywa wypuszczenie Cezara, aby mógł swobodnie odlecieć do domu, było najgorszym ze wszystkich możliwych wariantów. W oczach Jupe’a Cezar był czymś więcej niż tylko zwyczajnym gołębiem. Był kluczem, jedynym kluczem do wyjaśnienia sprawy, która jawiła się Jupe’owi jako intrygująca, podniecająca tajemnica. Przed oczyma stanął mu telefon w Kwaterze Głównej i oczekująca na jakieś zgłoszenie automatyczna sekretarka. Jeśli człowiekiem, który podmienił w nocy oba gołębie, był kierowca zielonej furgonetki, można się było spodziewać prędzej czy później telefonu od Tika. Powinien zadzwonić i zażądać zwrotu pozostawionego w barze gołębia o dwóch pazurach. Jupe bardzo chciał oddać mu go osobiście. Mógłby wtedy obserwować jego twarz i stwierdzić, w jaki sposób zareagował on na widok trzech pazurków na lewej nodze Cezara. Chciał przekonać się naocznie, czy Tik rozpozna swego gołębia. - Głosuję za tym, żebyśmy pojechali na Main Street i zamienili przynajmniej parę słów z tym Parkerem Frisbeem - powiedział. - I tak mamy po drodze - dodał i spojrzał na Boba, oczekując od niego poparcia dla swej propozycji. Bob posłał Pete’owi pytające spojrzenie. - No, dobra, niech będzie - zgodził się z ociąganiem Pete. - Panie Frisbee, walimy do pana. Sklep, mający w szyldzie to nazwisko, był najlepszym, a w każdym razie najdroższym salonem jubilerskim w Rocky Beach. Jego wystawowe okno nie było zawalone zegarkami i zaręczynowymi pierścionkami. Na okrytym czarnym aksamitem statywie wisiał tam jedynie

sznur pereł, a po jego obu stronach połyskiwały w słońcu dwie diamentowe broszki, które zdawały się mówić przechodniom: „Myślicie, że to już wszystko, co mamy? Zajrzyjcie do środka!” Wnętrze sklepu wypełniały dyskretnie podświetlone, oszklone gablotki, w których wyłożono jeszcze kosztowniejsze klejnoty. Za jedną z nich stał niewysoki, trochę otyły mężczyzna w czarnym żakiecie i nieskazitelnie odprasowanych, sztuczkowych spodniach. Prawdopodobnie miał też na sobie białą koszulę z nakrochmalonym sztywno kołnierzykiem oraz jedwabny krawat. Tego jednak można się było tylko domyślać, ponieważ szyję mężczyzny, a także większą część jego twarzy całkowicie zakrywała gęsta, czarna broda. Z gęstwiny włosów zasłaniających jego podbródek, usta i prawie całe policzki wyłaniały się, niczym małe polanki w lesie, jedynie oczy i nos. - Słucham łaskawie? - powiedział właściciel sklepu, kiedy Trzej Detektywi weszli do środka. - Czy pan Parker Frisbee? - zapytał Jupe. - Tak, to ja. Czym mogę służyć? Jupe wyjaśnił, że on i jego koledzy są znajomymi miss Maureen Melody. Na dźwięk tego nazwiska oczy pana Frisbee pojaśniały. Pierwszy Detektyw dodał następnie, że miss Melody poleciła im pana Frisbee jako eksperta od wyścigowych gołębi, i w związku z tym przyszło mu do głowy, że pan Frisbee mógłby pomóc im w zidentyfikowaniu pewnego gołębia rasy belgijskiej, którego niedawno znaleźli. - Och, tak naprawdę to ja nie jestem żadnym ekspertem - odparł pan Frisbee, wzruszając skromnie ramionami. - Kiedyś miałem kilka takich gołębi i zgłaszałem je do amatorskich wyścigów. Ale zarzuciłem to już wiele lat temu. Rzekłszy to, spojrzał na klatkę w ręku Pete’a. - Czy chodzi o tego właśnie ptaka? - Tak, proszę pana - odparł Pete unosząc klatkę, aby Frisbee mógł lepiej przyjrzeć się Cezarowi. Pan Frisbee przez minutę czy dwie wpatrywał się badawczo w gołębia. Przez cały ten czas nie powiedział ani słowa. - Gdzie go znaleźliście? - zapytał w końcu. - W jaki sposób wszedł on w wasze posiadanie? - Ktoś zostawił go na naszym podwórzu - powiedział Jupe, postanawiając nie wspominać nic o mrugającym faceciku.

- Kto to był? - Nie wiemy - odparł Pete. - Po prostu znaleźliśmy go tam. Dlatego właśnie przyszliśmy do pana. Pomyśleliśmy, że będzie pan może wiedział... Pan Frisbee pokręcił głową, a potem zaśmiał się cicho. - To nie jest wyścigowy gołąb rasy belgijskiej - powiedział. - A raczej jest i nie jest. Bo widzicie, to jest samica, a samic nie wystawia się do wyścigów. - Och, ale... - Bob zaczął coś mówić, jednak zrezygnował z dalszego ciągu i zamilkł, zamykając sobie usta dłonią. - A więc, czy nie przychodzi panu do głowy, do kogo on czy tam ona mogłaby należeć? - zapytał Jupe. - Zupełnie nie mam pojęcia - odparł pan Frisbee wzruszając znowu ramionami. Jupe’owi wydawało się, że uśmiechnął się przy tym. Broda nie pozwalała jednak stwierdzić tego na pewno. - Przykro mi, moi drodzy, ale nie będę mógł wam pomóc. Bardzo proszę, przekażcie miss Melody ukłony ode mnie. Jupe obiecał, że nie zapomną tego zrobić, i podziękował panu Frisbee Za poświęcenie im swego czasu. Trzej Detektywi znaleźli się z powrotem na Main Street. Wsiadłszy na rowery musieli zatrzymać się na skraju chodnika, aby przepuścić ruszający właśnie spod krawężnika czarny samochód. Jupe i Pete chcieli już zjechać na jezdnię, ale Bob powstrzymał ich, dając znaki, żeby przesunęli się dalej, tak aby nie było ich widać z jubilerskiego sklepu. - O co chodzi? - zapytał Jupe. - Nie jestem tego pewien - powiedział z zakłopotaniem Bob, a potem zdjął okulary i zaczął je przecierać. - Ale albo ten Parker Frisbee nie ma pojęcia, ale to zielonego pojęcia, o wyścigowych gołębiach, albo kłamał w żywe oczy! - Dlaczego miałby kłamać? Gadaj prędko! - zaciekawił się Pete. - Sam nie wiem - stwierdził Bob wkładając z powrotem okulary. - Ale w książce, którą dziś rano przyniosłem z biblioteki, przeczytałem, że w zawodach biorą również udział samice gołębia. Niektóre z nich zdobywały nawet tytuł światowego championa. Jupe popatrzył najpierw na niego, a potem na zegarek. - Niedługo będzie pora obiadu - powiedział. - Głosuję za tym, żebyśmy pojechali teraz do domu, a po obiedzie spotkali się w Kwaterze Głównej, aby zastanowić się nad tym wszystkim.