uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 864 459
  • Obserwuję817
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 104 160

Alfred Krystyna Szklarscy - Cykl-Złoto Gór Czarnych (3) Ostatnia Walka Dakotów

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

uzavrano
EBooki
A

Alfred Krystyna Szklarscy - Cykl-Złoto Gór Czarnych (3) Ostatnia Walka Dakotów.pdf

uzavrano EBooki A Alfred Szklarski
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 203 stron)

Szklarscy Krystyna i Alfred – Złoto Gór Czarnych t.3(z txt) ZŁOTO GÓR CZARNYCH Trylogia indiańska Tom III OSTATNIA WALKA DAKOTÓW PROLOG Ostatnia modlitwa szamana Na niewielkim pagórku w głębi mrocznego boru siedział na powalonym pniu Indianin oparty plecami o pochyłą sosnę. Jak wskazywał ubiór, musiał być wybitną osobistością w swoim ple- mieniu. Na głowie miał obcisłą, okrągłą czapę ze skóry białego wilka, z której boków wystawały zakrzywione rogi bizona. Taki strój głowy przysługiwał jedynie szamanom obdarzonym przez duchy nadnaturalną mocą. Do tejże czapy, od czoła przez środek głowy, przymocowany był długi skórzany lampas ze wspaniały-mi orlimi piórami. Odpowiednie znaki i nacięcia na każdym piórze określały czyn wojenny, za który rada starszych plemienia przy-znała to zaszczytne odznaczenie. Tak więc trzydzieści dwa pióra uwidaczniały, że posiadacz pióropusza gołą dłonią dotknął w wi- rze walki kilku przeciwników nie ponosząc jakiegokolwiek szwan-ku, że dwukrotnie był ranny w boj’u, ocalił swe pilemię od zagła-dy, naraził się .na wielkie niebezpieczeństwo dla ratowania towa-rzysza, wkradał się do obozów nieprzyjaciół, umknął z niewoli, że zabił dziewięciu wrogów, zdobył pięć skalpów, porywał jeńców i uprowadzał ‘konie. Był to zatem nie tylko potęfeiy szaman, lecz również i znamienity wojownik, co także potwierdzały znaki na jego groźnej, pomalowanej ‘na żółto bwBirzy: dwa czarne pół-księżyce na policzkach oraiz ‘biała krecha ma czole. Takie znaki nosił przywódca żołnierskiego stowarzyszenia „Złamane Strzały”, które istniało w plemieniu Wahpebute, należącym do Santee Da-kotów, czyli Dakotów Wschodnich. Przebiegły Wąż, takie właśnie imię wojenne nosił samotny Indianin, ubrany był w przepaskę biodrową, mogawice i mokasy- ny. Jego nagie, o miedzianym odcieniu ciało znaczyły sinawe bliz- ny po ranach zadanych podczas prób męstwa, saimotortury i w walce. Z szyi zwisał mu na piersi duży naszyjnik z niedźwie-dzich kłów i pazurów oraz żołnierska świstawka z kości skrzydło-wej orła. Stalowy nóż, tkwiący za rzemieniem podtrzymującym przepaskę biodrową, stanowił jedyny dowód, że Santee Dakoto-wie już zetknęli się z białymi ludźmi, obok pnia bowiem, na któ-rym siedział, leżała tradycyjna, oryginalna broń indiańska: koł-czan z łukiem i strzałami oraz krótka maczuga z osadzonym na końcu kamieniem. Szaman-wojownik siedział nieruchomo. Głęboko zadumany spoglądał w ciemny otwór małej, leśnej pieczary, szczelnie osło-nięty zdrewniałymi gałęziami cierniowymi.

Przebiegły Wąż tego ranka złożył w pieczarze kości pozostałe po rozpadzie ciała zmarłego przed laty szamana Czerwonego Psa, który według zwyczaju Dakotów zaraz ,po zgonie został po- chowany na platformie uplecionej z gałęzi! w rozłożysitych kona-rach drzewa. Cereanomainy strój .głowy, noszony zazwyczaj tylko podczas wielkich ‘uroczydtośca, obrzędów religijnych i na wojny między-plemienne, świadczył, iż Przebiegły Wąż wypełniał niezwykle ważną misję. Talk też było w rzeczywijstości. Zmarły Czerwony Pies, szaman i wódz pokoju plemienia Wah-pekute, był dziadkiem Przebiegłego Węża. Gdy ojciec chłopca poległ w walce z Czipewejami, a wkrótce potem zmarła matka, Czerwony Pies przejął opiekę nad wnukiem i jego młodszą siostrą, Poranmą Rosą. Przebiegły Wąż uwielbiał opiekuna. On to wpoił w niego miłość do matki-ziemi oraz szacunek dla braci-zwierząłt i roślin, dzięki którym wszyscy ludzie mogła zaspokajać swe potrzeby. On to nauczył go rozpoznawać ślady, tropić zwierzynę, polować; z nim, WANETA (Wahnaataa, Wanotan i Wawnahton - The Charger, czyli Pierwszy w Walce) - syn Czerwonego Grzmotu (Red Thunder), urodził się nad rzeką Elm w Dakocie Południowej około roku 1795, w jednej z grup Yanktonai Dakotów zwanej Pabaksa, czyli Obcięta Głowa. W wojnie 1812 r. ze swoim ojcem walczył po stronie Brytyjczyków, którzy za duże zasługi nadali mu rangę kapitana w armii brytyjskiej i zabrali na wizytę do An-glii. Sympatyzował z Brytyjczykami aż do 1820 r., kiedy to próbował pod-stępnie zniszczyć amerykański Fort Snelling. 5 lipca 1825 r. podpisał trak-tat handlowy i wzajemnych stosunków w Forcie Pierre, a 17 sierpnia tegoż roku Traktat Prairie du Chien, ustalający terytoria Dakotów. Umarł w 1848 r. w okolicy ujścia rzeki Warreconne (obecnie Beayer Creek) w Dako-cie Północnej. jeszcze w chłopięcym wieku, wyruszał na swe pierwsze wojenne ścieżki, ‘zdobywał doświadczenie, które póżniiej umożliwiło mu zys-kanie sławy i znaczenia. Czerwony Pies także uchylał przed nim rąbka tajemnic szamańskich, uczył wyjaśniania snów i wizji wyznaczających człowiekowi ‘drogę życia. Dzięki przemożnemu wpływowi dziadka Przebiegły Wąż również stał się szamanem. Czerwony Pies bezgranicznie kochał ‘ziemię praojców. Do ostatnich dni swego życia zachęcał Wahpekute do walki z plemio-nami, które wypierane ze wschodu przez białych najeźdźców, wy- cofywały się na zachód, na tereny Santee Dakotów. Czerwony Pies jednak zdawał sobie sprawę, że najgroźniejszym wrogiem wszyst-kich Indian są biali przybysze zza Wielkiej Wody. Oni to, zachłan-ni, wciąż nienasyceni, posługując się przekupstwem, kłamstwem, zdradą i doskonalszą bronią, odbierali Indianom ojczystą ziemię, zmuszając do wycofywania się na zachód. Czerwony Pies ostrze-gał Santee Dakotów przed białymi ludźmi. Dzięki jego przestro-gom Wahpekute odmawiali wypalenia fajki pokoju z posłami Wielkiego Ojca z Waszyngtonu1, nie przyjmowali podarunków i żyli według dawnych, własnych zwyczajów. Przebiegły Wąż, zapatrzony w ciemny otwór pieczary, chmurzył swą groźną twarz pod wpływem nurtujących go wspomnień. Do-póki żył poważany przez wszystkich Czerwony Pies, Santee Da- kotowie jednomyślnie stronili od ‘białych Amerykanów. Nie uznali utworzonego przez nich państwa, Stanów Zjednoczonych, któremu przewodził Wielki Ojciec z Waszyngtonu. Wspierali nawet zbrojnie wrogów Stanów Zjednoczonych. Waneta, ‘wielki wódz Yanktonai, walczył przeciwko Amerykanom po stronie czerwonych kurtek Wielkiej Matki2 i otrzymał ‘rangę oficerską w armii brytyjskiej. Jednak Anglicy wojnę 3 przegrali i pozostawili własnemu losowi indiańskich sojuszników. Waneta zawiedziony przez Anglików -Stał się przyjacielem Amerykanów.

Mściwa dłoń Amerykanów wkrótce podstępnie dosięgła Wah- 1 Wielki Ojciec z Waszyngtonu - prezydent Stanów Zjednoczonych. 2 Wielka Matka, królowa angielska; czerwone kurtki - angielscy żoł-nierze; niebieskie kurtki - żołnierze amerykańscy. 3 Mowa o wojnie Anglii ze Stanami Zjednoczonymi w latach 1812-1814, w której Lisy i Saukowie oraz część Dakotów walczyli po stronie Anglików, za co Lisy i Saukowie po zwycięstwie Amerykanów zostali wygnani z ojczy-stych ziem w stanie Illinois. : 10 pekute, w dalszym ciągu wrogo usposobionych do białych najeź-dźców. Stało się to po wojennej wyprawie kilku wojowników do-wodzonych przez Sha’pa, przyjaciela Przebiegłego Węża. Właśnie Sha’ipa powróciwszy z mustangami uprowadzonymi Skidi Pauni-som, opowiedział o zatrważających wydarzeniach w osadzie wro-gów. Jakaś tajemnicza choroba grasowała wśród Paunisów. Zapadały na nią i marły całe rodziny. Nie pomagały zatriegi szamanów, to- też ci, których zaraza jeszcze nie przykuła do łoża, uciekali na prerię pozostawiając chorych bez opieki. Osada się wyludniała- Przerażeni Paunisi już nie byli groźnym przeciwnikiem. Sha’pa i jego towarzysze schwytali jednego Skidi. Zanim go zabili, zezinał, że wybuch tajemniczej zarazy spowodowały czary białych osadników, mszczących się za porwanie im koni, ponieważ pierwsi . ulegli chorobie Paunisi, którzy powrócili z łupieżczej wyprawy z Nowego Meksyku. Nagłe, tajemnicze wymieranie wrogów ucieszyło Wahpekute, ale radość ich nie trwała zbyt długo. Po kilku dniach Sha’pa oraz jego czterej towarzysze nagle zaniemogli, przenikały ich dreszcze, ból rozsadzał rozgorączkowane głowy. Sędziwy szaman, Czerwony Pies, potężnymi zaklęciami próbował odczynić zły ‘urok. Okadzał chorych dymem świętych nośliin, sporządzał wywary ziołowe, dud-nieniem czarodziejskiego ibębna odganiał złe duchy, przyzywał co-raz potężniejsze dobre, ale wszystko było bezskuteczne. Na ciałach chorych pojawiły się plamki, przemieniające się w krosty, a potem w ropiejące strupy. Nieszczęsny Sha’pa dkonał pierwszy. W chacie obok posłania zmarłego Czerwony Pies wykrył dużego pająka. To upewniło go, że tajemniczą zarazę spowodowały czary białych lu-dzi, Indianie bowiem często nazywali ich pająkami. Po tym odkry- ciu nikt już się nie zdziwił, gdy tajemnicza choroba dotknęła sza-mana, Czerwonego Psa. Przecież to on właśnie podjudzał Santee Dakotów przeciwko białym! Nieznana Indianom w Ameryce ospa 4, przeniesiona przez bia- łych przybyszów z Europy, szerzyła spustosizenie wśród Wahpeku- 4 Największe spustoszenie wśród Indian Równin uczyniły epidemie przeniesione przez białych z Europy. Straty Indian były tak olbrzymre, że właściwie już wtedy częściowo przegrali oni walkę z białymi, zanim rozle-gły się pierwsze strzały. W 1801 r. Paunisi, powracający z wyprawy z No- wego Meksyku, przenieśli ospę w dorzecze Południowej Platte i do Teksasu. 11 te. Najpierw padali jej ofiarą stykający się z chorymi. Po Sha’pa i towarzyszach jego wyprawy zachorowały ich rodziny. Śmierć wędrowała od chaty do chaty. Wkrótce też skonał sędziwy szaman Czerwony Pies, który zaraził się próbując bezskutecznie nieść po-moc chorym. Po nim w krótftoich ‘odstępach ozaau lumarły jego trzy żony, a nieco później mieszkająca z nimi Mem’en gwa, żona Prze-biegłego Węża. Epidemia również nie oszczędziła jego jedynej sio-stry, Porannej Rosy i jej męża, szlachetnego Śmiałego Sokoła. Zmarł mężny Czarny Wilk, dowódca „Złamanych

Stnzał”, ulegli chorobie ozłorikowie rady starszych plemienia: Burza Gradowa i Czerwona Woda. Śmierć kosiła mężczyzn, ‘kobiety, dzieci i star-ców. Wahpekute zrozpaczeni ‘lamentowali ‘nad zmarłymi, grzebali ich uroczyście, lecz wkrótce, panicznie przerażeni i bezradni wobec epidemii, w popłochu opuścili osadę i umknęli na prerię, pozosta-wiając chorych własnemu losowi. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności w chwili ‘wybuchu epidemii wielu Wahpekute przebywało poza osadą na wojennych wypra-wach bądź na dalekich łowach. Dzięki temu inieobeoni w osadzie ocaleli, a wśród nich Przebiegły Wąż razem iż młodym synem Żół-tym Kamieniem. Właśnie podczas tropienia tabunu mustangów Przebiegły Wąż przypadkiem napotkał uciekinierów z osady. Od nich dowiedział się o tragicznych wydarizendiach. Natychmiast przerwał łowy. Z synem oraz kilkoma najodważniejszymi wojow-nikami, [przeważnie żołnierzami stowarzysizend.a „Złamane Strzały”, pospieszyli swoim na ratunek. „Wtedy niektóre plemiona utraciły połowę swej ludności. Najgroźniejsza fala epidemii ospy wybuchła w 1837 r. w dorzeczu górnej Missouri, zawleczona tam przez pasażerów parowca. Z 1500 Mandanów pozostało tylko 31, a An-kara, Hidatsa i ich sąsiedzi utracili połowę ludności z ogólnej liczby 4000. Epidemia rozprzestrzeniła się na północ i zachód do Kruków (Crows), As- smiboinów i Czarnych Stóp Właściwych, z których zmarło około 8000. Da-kotowie uniknęli najgorszych skutków epidemii, zmarło ich tylko około 400. Wiosną 1839 r. Paunisi znów zarażali się ospą od Dakotów wziętych do niewoli. Zmarło ich wtedy około 2000. Po straszliwym spustoszeniu epidemia samoczynnie wygasła. Inne choroby i epidemie również nie ominęły Indian Równin. Choroby weneryczne stały się powszechne, odrą szerzyła spustoszenie, a cholera, rozprzestrzeniona na Szlaku Oregońskim przez poszukiwaczy złota w 1849 r., pochłonęła więcej ofiar wśród Kiowów niż ospa. Na cholerę także zmarła połowa Paunisów. W mniejszym stopniu dotknęła ona Szejenów i Dakotów Zachodnich. 12 Osada opuszczona przez Wahpekute przedstawiała wstrząsają-cy widok. Wokół ostrokołu, w którym otwór wejściowy został zabarykadowany przez uciekinierów, włóczyły się żarłocznie kojoty i wilki, wabione trupimi odorem. Przed wlkpoczieiniieim do osady Przebiegły Wąż dopełnił szamań-skich obrzędów, które miały odegnać złe duchy i czary. Zewsząd ziała pustka i martwa cisza, tylko czasem, poruszane wiatrem, za-szeleściły skórzane zasłany zawieszone w wejściach do ziemianek. Pod przewodem Przebiegłego Węża wojownicy weszli do osady. Zaczęli przepatrywać wnętrza chait. Chorzy pozostawieni ma łaskę losu pomarli. Zwłoki ich już ule-gały częściowemu rozkładowi. Jednak w kilku przypadkach stan zwłok wskazywał, ze niektórzy nieszczęśnicy przetrzymali chorobę i zmarli znacznie później. Wprawdzie ciała ich szpeciły głębokie’ blizny, ale krańcowa chudość podsuwała imyśl o głodowej śmierci. Przebiegły Wąż lnie spieszył się do chaty zamieszkiwanej wspól-nie z opiekunem. Od napotkanych na prerii Wahpekute już prze-cież dowiedział się, że Czerwony Pies, jego żony i Mem’en gwa zmarli wkrótce po wybuchu epidemii i zostali pochowani w miej-scu wskazanym przez sędziwego szamana. Tak więc najpierw do-konał przeglądu całej osady, odbył naradę z wojownikami, na któ- rej postanowiono pochować zmarłych i wysłać gońca z wiadomoś-cią do uciekinierów, że już mogą wracać do osady, a dopiero po-tem z synem podążył do swej ziemianki. Przebiegły Wąż przekroczył próg chaty. Priziez pewien czas stał nieruchomo, aby wzrok jego przystosował się do półmroku. Żółty Kamień tymczasem zabrał się do rozpalania ogniska. Wkrótce

wnę-trze ziemianki pojaśniało. Przebiegły Wąż w milczenau rozglądał się wokoło. Ani jeden muskuł nie drgnął w jego jakby skamienia-łej twarzy, choć lodowaty chłód boleśnie praendkał ciało. Z wszys-tkich zakamarków wyzierała wymowna pustka. Rozrzucone po-słania oraz sprzęty domowe leżące w nieładzie na klepisku uzmy-sławiały niedawno przeżytą tragedię. Przebiegły Wąż długo nie mógł oderwać wzroku od posłania Mem’en gwa. Bardzo kochał tę brankę czipewejską... Dlatego wła- śnie nie miał więcej żon. Teraz życie straciło dla niego cały swój urok. Ogromny żal przenikał jego mężne serce. Wreszcie westchnął ciężko, podszedł do ogniska, siadł na ziemi. Nucąc ochrypłym gło- 14 sem pieśń śmierci, rozplótł warkocze na znak żałoby i pomazał sw;} twarz popiołem. Następnie zbliżył się do domowego ołtarzyka. Złożył dłonie na zawieszonym na piersi ‘zawiniątku ze świętymi przedmioitami i po raz pierwszy od wejścia do rodzinnej chaty ci-cho przemówił: - Wi, wysłuchaj mnie! Na Wahpekute spadło ogromne nie-szczęście! Niegdyś przyrzekłem, że do końca życia będę bronił świętej ziemi praojców. Dotrzymałem przyrzeczenia i tobie, Wi, składałem ofiary. Mimo to biali przybysze zza Wielkiej Wody nie pozostawili nas w spokoju! To przez nich nasi najbliżsi nagle ode-szli do Krainy Wielkiego Ducha. W sercu moim pustka i wielki smutek... Z woli twojej, Wi, jestem indiańskim wojownikiem, tak więc za wszystkie krzywdy Indian teraz przyrzekam śmierć bia-łym ludziom! - Śmierć białym ludziom! - jak echo .powtórzył młody Żółty Kamień. Przebiegły Wąż dopiero teraz spostrzegł syna klęczącego u je-go boku. Na umazaraej popiołem twarzy młodzieńca ‘widniały śla-dy łez. - Synu mój! - odezwał się do niego Przebiegły Wąż. - Gdy-bym nie dotrzymał przyrzeczenia złożonego Wielkiemu Duchowi, niech po mej śmierci tchórzliwe kojoty rozszarpią moje ciało i roz-wloką je po prerii, abym nigdy nie .mógł wejść do Krainy Wiel-kiego Ducha! -k -A- -fr Pod wpływem bolesnych wspomnień twarz Przebiegłego Węża przybierała coraz groźniejszy wyraz. Prawa dłoń bezwiednie zacis-kała się na rękojeści tkwiącego za pasem noża. Ukochana Mem’en gwa ‘oraz żony ‘dziadka zaraz po zgonie zostały pochowane w tej małej, leśnej pieczarze. Teraz Przebiegły Wąż złożył tam również szczątki wielkiego szamana. Nie mógł dłużej czekać z od-daniem ostatniej posługi zmarłemu opiekunowi. Dla Dakotów nadeszły bardzo złe czasy. Już nie wszyscy Dako-itowie byli zdecydowani bronić ziemi praojców za wszelką cenę. Złudne obietnice oraz podarunki rządu Stanów Zjednoczonych osłabiły wolę oporu. Na wspomnienie haniebnego czynu Wanety, wodza Yanktonai, dłoń Przebiegłego Węża znów zacisnęła się zło- 15 wrogo na rękojeści noża. Waneta, niegdyś zagorzały przeciwiniilk Stanów Zjednoczonych, pierwszy w imieniu Dakotów złożył pod-pis ina traktacie 5 z rządem Amerykanów, godząc się nie tylko na okrojenie terytoriów Santee Dakotów, lecz równocześnie także na zakopanie toporu wojennego z wrogimi plemionami, które najeż-dżały ich ziemie. Przebiegły Wąż spojrzał na rozłożyste konary pobliskiego drze- wa, gdzie jeszcze ‘tego ranka spoczywał Czerwony Pies w swoim

nadZlieminym grdbie. Gdyby szanowany przez wszystkich sędziwy 5 Mowa o traktacie z sierpnia 1825 r., podpisanym w Prairie du Chien (z franc. psie łąki). Tam właśnie przedstawiciele Czipewejów, Sauków i Li-sów, Menominee, łowów, Dakotów (wódz Waneta), Winnebagów, Ottawów i Potawatomie wyrazili zgodę na ustalenie granic swych terytoriów. Należy wyjaśnić, że Santee Dakotowie przez 30 lat po Rewolucji Amery-kańskiej (tj. od 1775 r.) odmawiali uznania suwerenności nowo powstałych-Stanów Zjednoczonych. Dopiero w 1815 r. uznali realność siły amerykańskiej i w 10 lat później, nakłonieni przez rządowych agentów, podpisali traktat. Następne traktaty Dakotowie podpisali: w 1837 r. w Waszyngtonie, mocą którego zrzekli się wszystkich swoich terytoriów na wschód od Missisipi, lecz pieniądze należne za cesję zabrali biali kupcy jako spłatę długów za towary dawane na kredyt. W 1850 r. Santee Dakotowie sprzedali rządowi południową część Minnesoty, a w 1851 r., na wielkiej naradzie w Traverse des Sioux nad rzeką Minnesotą oddali resztę swych terenów w Iowie, Tery-torium Dakota i resztę ziem w Minnesocie za l 665 000 dolarów, to jest po 5 centów za akr, zatrzymując dla siebie rezerwat po obydwóch brzegach Min-nesoty. Jednak w 1858 r. senat amerykański przyznał im tylko rezerwat na południowym brzegu rzeki. CZARNY JASTRZĄB (Black Hawk, Ma’katawimesheka’ka) urodził się w 1767 r. w klanie Grzmotu plemienia Sauków w pobliżu ujścia rzeki Rock w obecnym stanie Illinois. Od piętnastego roku życia wyróżniał się jako odważny wojownik, a jeszcze przed ukończeniem lat siedemnastu samo-dzielnie przewodził wojennym wyprawom. W 1812 r. już był wodzem sza-nowanym przez Sauków i Lisów. Popierał zbrojnie Anglików, za co w od-wecie Amerykanie mianowali jego konkurenta Keokuka naczelnym wodzem ‘obydwóch plemion. W 1832 r. Czarny Jastrząb wywołał bunt części Lisów i Sauków przeciwko oszukańczym traktatom podpisanym przez Keokuka. Z 2000 ludzi przeprawił się na wschodni brzeg Missisipi w celu odzyskania rodzinnej osady Saukenuk. W obliczu pogromu przez armię amerykańską Saukowie chcieli powrócić do rezerwatu. Po krwawej masakrze dokonanej przez białych podczas przeprawy przez Missisipi tylko 100 Saukom udało się powrócić na zachodni brzeg. Czarny Jastrząb z 50 wojownikami próbował umknąć na północ, ale w okolicy Wisconsin Delis (Parowy Wisconsinu) zo-stał schwytany przez Winnebagów, którzy otrzymawszy nagrodę wydali go armii amerykańskiej. Późniejszy prezydent Stanów Zjednoczonych, Abra-ham Lincoln, brał udział w tej wojnie jako szeregowiec milicji stanu Illi-nois. Czarny Jastrząb jako jeniec wojenny został zabrany do Waszyngtonu, gdzie prezydent w dowód szacunku odznaczył go medalem wolności. Potem obwożono Czarnego Jastrzębia po miastach wschodu. Zmarł 3 października 1838 r. nad rzeką Des Moines. 16 szaman-przywódca żył dłużej, na pewno nie dopuściłby do pod-pisania haniebnego traktatu. Wiadome było, że rząd Stanów Zje-dnoczonych bez skrupułów łamał wszelkie traktaty, gdy zachłanni biali osadnicy chcieli iść ‘dalej ina zachód! Po śmierci Czerwonego Psa wodzem pokoju plemienia Wahpe-kute został chwiejny Biała Antylopa. Pod wpływem podszeptów Wanety uległ niamowioan agentów Wielkiego Ojca z Waszymigtomu. Wahpekute wykopali topór wojenny przeciwfko Sankom bronią-cym swej ziemi przed izalborczymi Ameryka nami. Przebiegły Wąż nie chciał wziąć udziału w wyprawie, podjętej przez Wahpekute wbrew jego radom i sprzeciwom. Wprawdzie Wahpekute od dawna wojowali ‘z Sazikaimi i Lisami, lecz to właśnie rząd Stanów Zjednoczonych ‘podczas podpisywania traktatu naikło-nił Wanetę do wypalenia z nimi fajki pokoju. Teraz natomiast, gdy prawowity wódz, Czaimy Jastrząb, odmówił

uznania oszukańczych traktatów, podpisanych przez zdrajcę, Keokuka, i zaczął bronić swej ziemi, ci sami Amerykanie zachęcili Dakotów do wykopania wojennego topora przeciwko Saukom. Przebiegły Wąż zdawał so-bie sprawę, że po wygnaniu Satlików, Amerykanie postąpią w ten sam ‘sposób z sąsiadującymi z niani Santee Dakotami. Nieszczęsny wódz Sauików, Czarny Jastrząb, upodabniał się w wyobraźni Prze-biegłego Węża do jego zmarłego opiekuna Czerwonego Psa. Czarny Jastrząb nie chciał oddać białym swej rodzinnej osady, Saukenuk, bronił ojczystej ziemi, iktórą ukochał tak samo jak Czerwony Pies własną ziemię praojców. Przebiegły Wąż ‘nie chciał i nie mógł współdziałać z białymi w wydziedziczainau Sauików. Poprzysiągł śmierć białym Amerykaniam! Teraz, gdy oni zapuszczali się na zie-mie Dakotów w pościgu za Saulkami, nadszedł czas na wykonanie przysięgi. W przeciwieństwie do innych Santee Dakotów, zamierzał pospieszyć z pomocą Czarnemu Jastrzębiowi. Jak zwykle, przed powzięciem, ważnej decyzji, ‘musiał zasięgnąć rady cieniów zmar-łych przodków. Tak więc podążając ku terenom zbrojnych utar-czek zatrzymał się po drodze przy grobach swych najbliższych, ponieważ to odludne miejsce wydawało mu się najbardziej odpo-wiednie na rozmowę z duchami. Przebiegły Wąż pogrążony w smutnych wspomnieniach wpa- trywał się w ciemny otwór pieczary-grobowca. Przed jego oczami stawała jak żywa Mem’en gwa, pogodna, uśmiechnięta. Wyciągała 18 ku niemu stęsknione ramiona... Z wolna przysłonił ją cień Czerwo-nego Psa. Sędziwy szaman lewą dłonią przyciskał do piersi zawi-niątko zie świętymi przedmiotami, ‘w prawej dzierżył wojenną ma-czugę. Prorocze siewa wypowiedziane przed laty przez Czerwonego Psa, gdy Przebiegły Wąż po raz pierwszy ‘wyruszał na wyprawę po konie Szejenów, wciąż głęboko tkwiły w jego pamięci. Zdawało mu się, że znów słyszy ‘niski, chrapliwy głos sędziwego szamana: „...Zmam nie tylko twoje myśli, synu. Znam także twoją przy-szłość. Twój los dopełni się ina świętej ziemi naszych ojców. Ty j.ej nigdy .nie opuścisz! Czeka cię sława i zaszczytna śmierć wojowni-ka.” Prze jonujący, izłowróżbny krzyk sowy wyrwał Przebiegłego Wę-ża z ‘odrętwienia. Mglisty cień Czerwonego Psa rozpływał się w półmroku. Czarne chmury przysłoniły .niebo. Chłód przeniknął ciało Przebiegłego Węża. Zrozumiał znak dany mu przez ducha zmarłego szamana. Głos sowy, zwłaszcza za dnia, zawsze był zwia-stunem śmierci. Przebiegły Wąż nisko pochylił głowę przed ciemnym otworem pieczary. A więc już nadszedł czas powrotu do Krainy Świętego Grzmotu, skąd przybył na ziemski świat, by z ‘woli WieMdego Du- cha ‘wieść życie szamana. Uniósł głowę, spojrzał w niebo. Po chwili izatcfpił się w modlitwie: “Hey-a-a-hey! Hey-a-a-hey! Hey-a-a-hey! Hey-a-a-hey! Praojcze, Wielki Duchu! Nachyl się ku Ziemi, abyś mógł usły-szeć mój słaby glos! Wielki Duchu, Ty istniałeś pierwszy, jesteś starszy od modlitwy. Wszystiko, co stworzyłeś, należy do Ciebie! Żyjące istoty dwunożne, czteronożne i skrzydlate, wszystkie zie-lone rośliny i skrzydła wiatru. Ty stworzyłeś święte moce czterech stron świata, dobrą drogę życia i drogę usianą trudnościami, aby krzyżowały się ze sobą. Ty jesteś życiem wszystkiego! W sercu moim wielki smutek! Usłysz mój słaby głos, wysłuchaj mnie, bo to już ostatni raz mogę zwracać się do Ciebie! Biali lu-dzie podstępnie wdzierają się pomiędzy nas. Wciąż żądają naszej ojczystej ziemi. Ziemia jest naszą matką, w niej leżą kości naszych ojców i praojców. Któż mógłby się poważyć na sprzedanie własnej matki i świętych prochów ojców? Powiedzieliśmy ‘białym ludziom, żeby pozostawili nas w spoko- ju, że chcemy żyć tak, jak żyli nasi praojcowie. Biali jednak podą-

19 za ją za nami. Oni są złymi .nauczycielami! Ich ‘wzrok jest obłudny, dopuszczają się podstępnych, zdradzieckich czynów. Uśmiechają się do biednego Indianina, aby go oszukać, potrząsają jego rękę na powitanie, aby zdobyć jego zaufanie, a potem upijają wodą ognis-tą i niszczą jego ‘rodzinę. Ich oddechy zatruwają Indian jak jad żmii. Już ‘.nie jesteśmy bezpieczni! Niektórzy z nas upodabniają się do białych, stają się hipokrytami, kłamcami, zdrajcami i leniwymi ‘trutniami. Moi bracia, ‘zachęceni złym przykładem wodza Wanety, obecnie pomagają białym ‘tropić nieszczęsnych Samków. Napawa mnie to wielkim sirnuitfldem. Przyrzekłem temu, który mi zastępował ojca, że tak jak on do końca życia będę bronił ziemi Santee Dakotów, zobowiązałem się również walczyć z białymi na śmierć i życie. Teraz ‘nadszedł mój czas. Podążam na pomoc Czarnemu Jastrzębio-„’ wi, prawowitemu wiodzowi Sauków, osaczanemu przez, żołnierzy Wielkiego Ojca z Waszyngtonu. Biali są liczni jak piasek na pusty-ni... Zapewne czeka mnie śmierć, jednak wykopałem topór wojen-ny. Nie mógłbym z piętnem hańby odejść do Krainy Wielkiego Ducha, do cieniów naszych wielkich praojców. Wielki Wi, to jest już moja ostatnia modlitwa, usłysz mnie! Mój głos jest słaby, ale wierzę, że mnie wysłuchasz!” ‘ Jakby w odpowiedzi na słowa żarliwej modlitwy podmuch wia- 6 Słowa modlitwy zostały skomponowane na podstawie oryginalnych modlitw Czarnego Łosia (Black Ełk), szamana Oglala Dakotów, oraz na przemówieniu Czarnego Jastrzębia, wygłoszonym po wzięciu go do nie-woli w 1832 r. (Jack D. Forbes: The Indian in America’s Past). KEOKUK (Kiyo’kag, czyli Ten, Który Jest Zawsze Czujny) urodził się w klanie Lisa około ;1780 r. nad rzeką Rock w obecnym stanie Illi.nois. Jego matką była pół-Francuzka. Nie wywodził się z klanu wodzów, został nim dzięki nieprzeciętnym zdolnościom, sile charakteru, darowi oratorskiemu i zręcznie prowadzonym intrygom. Wreszcie stał się głównym członkiem rady plemienia Sauków. Otwarty konflikt między nim i wodzem Czarnym Jastrzębiem wynikł na tle sporu o porozumienie grupy Sauków dowodzo-nych przez Kwaskwamię, zawarte z rządem Stanów Zjednoczonych, mocą którego Saukowie zrzekali się kraju Rock River. Czarny Jastrząb i więk- szość Sauków nie uznali porozumienia, a Keokuk zachowując bierną postawę utracił wpływy. Intrygi Keokuka spowodowały rozłam w plemieniu. Wtedy Keokuk został mianowany naczelnym wodzem przez rząd Stanów Zjedno-czonych. Rozłam uniemożliwił Czarnemu Jastrzębiowi zmobilizowanie całego plemienia do walki w 1832 r. Keokuk częściowo odzyskał uznanie Sauków i Lisów, gdy na naradzie w Waszyngtonie zgłosił oficjalnie pretensje tych plemion do terenów stanowiących obecnie stan Iowa. Keokuk umarł w Kansas w 1848 r. 20 KEOKUK tru zaszeleścił liśćmi i zaraz przepadł w głębi boru. Przebiegła Wąż przymknął oczy. Usta jego poruszały się bezgłośnie. Zaczął przyzywać swego Ducha Opiekuńczego, który dotąd zawsze uka- zywał się mu w ważnych chwilach życia. Podczas gdy Przebiegły Wąż słał modły, twarz jego z wolna szarzała, zastygała, aż wresz-cie zamarła w kamiennym bezruchu... Złocisty orzeł, jak strzała wypuszczona z łuku, przeszył ciem-ną chmurę i nie poruszając szeroko rozpostartymi skrzydłami, za-czął zataczać coraz to mniejsze kręgi. Niebawem zawisł w powie-trzu tuż nad Przebiegłym Wężem. Nabiegłe krwią oczy wspaniałe-go ptaka obrzuciły go iskrzącym spojrzeniem. „Wzywałeś mnie, więc przybyłem!” - oznajmił złocisty ptak.

Przebiegły Wąż pochylił głowę w niskim pokłonie. Jego Duch Opiekuńczy zawsze ukazywał się mu pod postacią złocistego orła.’ ,,A więc jesteś, mój Duchu Opiekuńczy! Nie opuściłeś mnie te-raz, gdy rozstrzygają się moje losy! - rzekł Przebiegły Wąż. - Wyruszam na wojenną ścieżkę... Słyszałem złowróżbny głos sowy, jest to więc moja ostatnia wyprawa wojenna. Muszę wykonać przysięgę! Proszę Cię, Duchu Opiekuńczy, abyś poprowadził mnie po stromej ścieżce do Krainy Wielkiego Ducha...” Przebiegły Wąż pogrążony w modlitewnym uniesieniu podda-wał się rozgorączkowanej wyobraźni. Przenikliwy, płomienny wzrok złocistego orła zdawał się przenikać go na wskroś. Choć w rzeczywistości nie słyszał głosu Ducha Opiekuńczego, wszystkie nie wypowiadane słowa docierały do jego świadomości. Właśnie w odpowiedzi na pokorną prośbę Duch Opiekuńczy bezdźwięcznie odparł: „Synu mój! Zawsze byłeś posłuszny Wielkiemu Duchowi. Ujaw-niałeś Jego ‘wolę swoim braciom, On przemawiał do nich twoimi ustami. Składałeś Wielkiemu Duchowi hojne ofiary, czciłeś matkę-- ziemię, szanowałeś wszystkie stworzenia, które są braćmi ludzi. Pomagałeś potrzebującym pomocy, kochałeś dzieci. Wypełniłeś swoją misję na Ziemi, możesz wracać do krainy Ptaka Świętego Grzmotu. Jako wojownik, w pełni chwały wejdziesz na trudną do przebycia dla innych ścieżkę do Krainy Wiecznej Szczęśliwości. Będę przy tobie!” Nieruchomy Przebiegły Wąż westchnął, jakby budził się z głę-bokiego snu. Na jego twarzy odmalował się wyraz radośniej dumy. 22 Pierś lego znów ... . , , . unosała się w równym oddechu. Powrócił na Zie- mię z krainy Uy . . , „ . ., , .rokliwych indiańskich WIZJI. Po dłuzszei chwili otworzył oczy. ^ . . . , -- Dziękuie Q””2 lna Jawle ^’P”^-‘ „ . ,, \ mój Duchu Opiekuńczy, wiedziałem, że mnie nie opuścisz. Całkowicie p, . i . 1 , ^ 1 tzytomnym wzrokieir rozeirzał się wokoło. Przed-wieczorny zirnro] -- -‘, ..... , - t zapadał w borze. Tak więc JUŻ ostatni, czwarty dzień upłynął im ^ , , , . , . , „li na modlitwach oraz rozmowach z duchami. Przebiegły \ . . , _, . . , . . , . , . r . i. i i u alz powstał. Zdrętwiałe inogi ‘ugięły snę pod mim. Westchnął gleba, - r \ i .” . . . . . ko, ‘po czym skrzyżował dłonie na ‘zawieszonym na piersiach zawmj ‘ ‘ -, . -. . . . . - - , - , atku ze świętymi przedmiotami i złożył nabożny pokłon przed p;. , ,, . - ,., . . - , - . . tezarą-grcmowcem. W suchych .eałezaach cierimo- wych osłamaJąci , „ - , . , ,.,,,. , ,” - , i . .’ch otwór rozległ się szelest, więc Przebasfiły Wąż jeszcze bardziej „., , . , ,,’ , , .,, . - .- „, pochylił głowę i trwał tak w bezruchu dłuższą chwilę. Wreszcit,” , , . . , . ,

, . \ -wyprostował się i spOJrzał w niebo. Przedwieczot -Ł , . , l .” - , , , ., . , by mrok zwiastował rychłe nadejście mocy. Teraz dopiero, po czte;, , . , ,-‘. . „ -‘ _ r ,. , - . odmowym ścisłym poście oraz żarliwych modłach Przebiegły Wąż, i . . , . . . , , - . (aoczuł, ze Jest bardzo spragniony i głodny. Przez cztery dni nie n’ , , . , , , -- ° ,-‘. , , , . _, ‘lał w ustach ani kropli wody, nie Jadł, składaJąc Jednocześnie du: ,-‘,’- i . , , /hom ofiarę z własneJ krwi, która Jeszcze sączyła się z nacięć skoi, . i....,w ._,, - , . y na ramionach i piersiach. Teraz lednak po za- kończeniu rozmt, . , „ „ - -. w z duchami stał się znów wygłodzonym i spra-gnionym IndianL Ł -„-‘ J f Odwrócił się ‘ . ..3.1 ., .. , , - , do pnia, na którym uprzednio siedział, podniósł bron. Kołczan Zi , . . „ , ., , . ‘ukiem i strzałami zarzucił na plecy, maczugę za- tknął za rzemiet, . , . - - , -, °- - , , , ‘lem opasującym biodra. Ruszył w las. Wędrówka pk „ ,” .... „ , , ,. , T -r iir- i 2e2 gąszcze była uciążliwa. Zaszczytny strój gło- wy Indian WieŁ , „’ . /,, ‘ ,, _ ,.,’ . , . itoh Równin, który zdobił Przebiegłego Węża, za- czepiał się o gał.,. , .’ -‘ _ .. . „° , ., . , , - , ‘fcie drzew i krzewy. Przebiegły Wąż co chwila musiał uchylać i, . . -- , - , _ - - . , , „towę, chroniąc wspaniały pióropusz. Toteż urado-wał go widok P(| . . .* ,.,. , , any rysuJąceJ się mgliście pomiędzy drzewami. „. , .11 ‘tonął na skraju polany. Włożył dwa place do ust. Cicho gwizdnął. ^ , - , , . . , , ,. i Tir - - oparów mgły wyłonił się ciemny kształt. Prze- i <. i -ii J ‘\-I1L^ jeszcze raz. Srokaty mustang, idąc cicho jak kot, podszedł do,. - , . . - - . - - , „ biegły Wąż pogł g0’ P^16’111 t^^olł g0 w rams1^ 1 P^}mąL Prze- .,. , . ^kał konia po smukłej, silnej szyi, po czym zaczął iść brzegiem poi, r -„ „, . ‘ . .. , ,

4. i I\T i. v w k’erunku strumyka, gdzie ukrył SWÓJ doby- tek. Mustang sz.[’ . ,. , , ^ ‘ & J J J H u Jego boku strzygąc uszami. 23 Uważniejsze spojrzenie ‘na mustanga mogłoby wykryć, że jego młodość już minęła, lecz mimo to nadal prezentował się imponują-co. Był to ulubiony koń Przebiegłego Węża, nazwany Białą Błys- kawicą ze względu na białe chrapy i pysk, mocno kontrastujące z czarną głową. Tego mustanga zawsze dosiadał ‘na wyprawach wojennych i ipolowaniach na bizony. W boju ten ‘wspaniały ogier ibrał udział w walce na równi z jeżdżcem, gryzł, wierzgał zadem, skakał wysoko unosząc kopyta i siał postrach. Gdy zdarzyło się, że Przebiegły Wąż zeskakiwał z jego grzbietu ‘na ziemię, by wziąć skalp, ogier natychmiast samorzutnie zawracał i czekał pod ręką, nie pozwalając dosiąść się nikomu obcemu. Natomiast podczas niebezpiecznych łowów na bizony na prerii, bezbłędnie omijał wszelkie ziemne pułapki, zręcznie uskakiwał przed nisko pochy-lonymi, rogatymi łbami i podbiegał tak blisko do upatrzonego bi-zona, że noga Przebiegłego Węża dotykała zmierzwionych kudłów rozjuszonego zwierzęcia. Niezwykłe zalety bojowe i łowieckie tego mustanga szeroko były znane na bezkresnej prerii. Toteż wielu wojowników kusiło się o uprowadzenie osławionego ogiera, ale nikomu to się nie powiodło. Przebiegły Wąż mógłby otrzymać za ‘niego nawet dwie, a ‘może i trzy młode kobiety, lecz on nie oddałby go nikomu za wszystkie sikałby świata. Przebiegły Wąż niebawem znalazł się na brzegu strumyka. Naj-pierw napoił ‘mustanga, potem sam gasił pragnienie, zanurzając spieczone usta ‘w chłodnej wodzie i obmywał obolałe, poranione ciało. Z kolei zjadł trochę pemmikanu żując go powoli, zagryzł su-szonymi owocami a dopiero wtedy napił się wody do syta. Następ-nie naśoinał świeżych gałązek jedliny i przygotował sobie posłanie pod osłoną starej wierzby. Wkrótce położył się, niemal zaraz zasnął. Chociaż podczas modłów Przebiegły Wąż przez cztery doby na- wet nie zmrużył oka, nie ibył to sen przynoszący odprężenie. W je- go jeszcze wciąż rozgorączkowanej wyobraźni co rusz, pojawiały się mię ‘zapomniane wydarzenia i przeżycia. Ukochana Mem’eingwa pochylała się nad nim, wyciągała ku niemu ramiona, to znów sio- dłała mu konia na wojenną wyprawę. Poprzez jej cień zarysowy- wała się groźna postać Czerwonego Psa. Po raz drugi przeżył stra- szliwą śmierć Przeciętej Twarzy, który zginął pod racicami rozsza- lałego stada bizonów. Wreszcie wśród nocnych mar ujrzał tego, 24 który nadał mu wojenne imię. Był to siejący postrach za życia Czarny Wilk, przywódca ,,Złamanych Strzał”. Twarz jego pokry-wały ropiejące strupy, jak to Przebiegły Wąż widział u zmarłych na zarazę w osadzie Wahpekute. Sen był tak wyrazisty, że chociaż Przebiegły Wąż przebudził się w tej właśnie chwili pokryty zim-nym potem, zdawało mu się, iż jeszcze widzi tę straszną twarz. Dopiero ciche rżenie Białej Błyskawicy przywróciło go rzeczy-wistości. Siadł na posłaniu. Dłonią obtarł czoło z potu. Jak wszy-scy Indianie nie odróżniał rzeczywistości od snów. Wierzył, że podczas ‘snu dusza opuszczała ciało i obcowała z cieniami zmarłych w Krainie Wielkiego Ducha. ,,Przyszli do mnie, wiedzą, że wkrótce będę z nimi...” - szep-nął Przebiegły Wąż. Był jeszcze głodny po czterodniowym poście, więc wbrew zwy-czajom posilił się ‘trochę przed ‘wyruszeniem w drogę. Potem wy-dobył z podróżnej sakwy ‘woreczek z bizonim tłuszczem oraz far-by. Siadł nad brzegiem strumyka, w którego toni mógł widzieć swe odbicie. Najpierw natarł całe ciało tłuszczem, potem pomalo-wał twarz na żółto, a w końcu umieścił na policzkach ‘dwa duże, czarne półksiężyce i białą krechę na czole. Były to jego wojenne barwy. Gotów do drogi

gwizdem przywołał mustanga, osiodłał go i przytroczył do ‘drewnianego siodła podróżną sakwę. Uzbroiwszy się, raźno dosiadł wierzchowca. Przebiegły Wąż najpierw musiał dotrzeć do wodospadów Rzeki Czarnej, lewostronnego dopływu Missisipi. Tam właśnie miał się spotkać z czterema towarzyszami, których wysłał na zwiady przed wyruszeniem ‘na rozmowy z duchami. Byli to dwaj bracia poległe- go Przeciętej Twarzy: Niedźwiedzia Łapa i Łowca Szopów, oraa brat dziadka, Złamane Wiosło i młody syn Przebiegłego Węża - Żółty Kamień. Po rozejrzeniu się w terenie mieli oni poinformować go o przebiegu ‘zbrojnych starć Sauków z Amerykanami. Tak więc Przebiegły Wąż jechał na umówione spotkanie na południowy wschód lesistymi jarami w dół małej rzeczułki, zwanej Minneha- ha 7, która wypływała z jeziora Minnetonka i łączyła swe wody 7 Minnehaha Creek (Minne - woda, haha - śmiejąca się) mały stru-mień w malowniczej środkowej części południowo-wschodniej Minnesoty, rozsławiony przez Longfellowa w poemacie Pieśń o Hajawacie. Okolica obe-cnie uznana za park. z Missisipi. W okolicy połączenia się obydwóch rzek Przebiegły Wąż chciał się przeprawić na lewy brzeg Missisipi. W ten sposób zamierzał ominąć ‘leżący bardziej na południu Fort Snelling 8, ame-rykański posterunek wojskowy, założony dla trzymania w ryzach wojowniczych plemion indiańskich. Nieprzetarty wówczas szlak wiódł Przebiegłego Węża przez lesiste jao-y, ciemnozielone ‘gaje, dziewicze ł^ki i przepastne bory, porosłe wiekowymi dębami, platanami, jaworami, hikorą, świerka-mi i sosnami. Tu i tam pomiędzy zaroślami przeświecały modre je-ziora rozkrzyczane ptactwem. Przebiegły Wąż z zachwytem spoglądał na pełną uroku krainę. Na samo wspomnienie, że biali najeźdźcy chcieli go z niej wyzuć, wzmagał się w nim igmew. Wciąż przynaglał mustanga. Późnym popołudniem dotarł do wodospadu Minnehaha. Leni-wie płynąca rzieczułlka tutaj natrafiała na niezbyt wysokie urwis-ko, z którego spadając ‘zasłaniała je delikatną wodną zasłaną. Stąd było j.uż niedaleko do ujścia Minnehahy do Missisipi. Wkrótce też Przebiegły Wąż stanął na skraju lesistego kanionu wyżłobionego przez Missisipi. Przebiegły Wąż musiał teraz wyszukać miejsce odpowiednie do przeprawy. Niemal pionowe, szare ściany wyżłobione w wapien-nych i piaskowych skałach obwarowywały nurt Missisipi. Już tu-taj, w górnym swym biegu, „Ojciec Wód” był dość szeroki. Na większych istromizniach gdzieniegdzie czepiały się skał krzewy i wiotkie drzewa, a tam, gdzie brzegi były mniej strome, porastały dziewicze dąsy. Pod osłoną boru Przebiegły Wąż zszedł ‘na sam brzeg Missisipi. Potem, przytrzymując się ogona mustanga, wpław przepłynął rze-kę. Przeciwległy brzeg był bardziej stromy, toteż upłynęło sporo czaisu zanim znów mógł ruszyć wprost na wschód. Jeszcze tego dnia chciał dotrzeć do niezbyt odległego lewostronnego dopływu Missi-sipi 9 i tam dopiero zatrzymać się na nocleg. Tam właśnie znajdo-wały się wschodnie krańce łowieckich terenów Santee Dakotów. Po przieciwnej strome tamtej rzeki już zamieszkiwali wrogowie: 8 Fort Snelling zbudowany przez Josiah Snellinga w 1820 r., który do 1825 r. był zwany Fort Anthony. Zbudowano go w miejscu wytypowanym w 1805 r. przez badacza Zebulona Pike’a. 9 Mowa o Saint Croix River, która na znacznej przestrzeni stanowi na-turalną granicę pomiędzy stanami Minnesota i Wisconsin.

26 Czipewejowie, Winnebagowie, Menominee, Kickcapoo, Iowa, Otta-wa i Illinois, a ostatnio także Indianie Oneida, wygnani ze wschodu przez Amerykanów. Lisy już przenieśli się na zachodni brzeg Mis-sisipi, nakłonieni przez zdrajcę Keokuka, przekupionego przez Amerykanów, ale większość Sauków, pod wodzą Czarnego Jastrzę-bia, jeszcze próbowała bronić swej ziemi. Tam za rzeką również panoszyli się biali Amerykanie. Toteż przezorność nakazywała Przebiegłemu Wężowi wkroczyć o świcie do wrogiego, ogarniętego wojną kraju. Już po zapadnięciu zmroku Przebiegły Wąż znalazł się ma brze-gu wspomnianej rzeki. Nie rozpalając ogniska rozłożył się biwa-kiem w nadbrzeżnych chaszczach. Gwiazdy dawno rozbłysły na niebie, a Przetoiegły Wąż nie mógł zasnąć. Gubił się w domysłach, jakie wieści usłyszy od zwiadowców? Co się dzieje z Sankami i Czarnym Jastrzębiem? Według informacji otrzymainych przez Wahpekute, Czarny Jastrząb ‘zwrócił się do Winnebagów, Creeków i Ozirokezów, a nawet również do wrogich Osagów z ap&lem o sprzymierzenie się z nim przeciwko białym Amerykanom. Nie wiadomo jednak było, czy otrzymał pomoc, o którą tak usilnie za-biegał. Tymczasem rząd Stanów Zjednoczonych znalazł sprzymie-rzeńców w Santee Dakotach 10. Przebiegły Wąż zasnął wreszcie zmęczony domysłami i spał aż do świtu. * * * Przez dwa dni Przebiegły Wąż przemykał się przez wrogą kra- inę. Wreszcie usłyszał szum wodospadu na Rzece Czarnej n. Lada chwila spodziewał się napotkać swoich zwiadowców. Właśnie szedł ostrożnie przez podmokły las, prowadząc mustanga .na arkanie przewiązanym przez dolną szczękę. Teraz musiał zachowywać dużą ostrożność. W pobliżu ‘wodospadu znajdowała się osada białych kolonistów. Na południe od niej Przebiegły Wąż miał spotkać się ze zwiadowcami. Ostrożnie zbliżał się do zakola rzeki. Nasłuchiwał, uważnie rozglądał się, szukając znaku pozostawionego przez, zwia- dowców. Wreszcie ujrzał nadłamaną gałązkę krzewu. Na jej końcu 10 Amerykanie poprosili Dakotów o wyłapanie Sauków i Lisów, którym udało się przedostać na zachodni brzeg Missisipi. Z tych nieszczęsnych 100 uciekinierów, zagłodzonych i bez szans obrony, Dakotowie zabili około 70. u Rzeka Czarna (Black River) w stanie Wisconsin, lewostronny dopływ Missisipi. 27 Jeden liść przebity ‘był cza’mym wronim piórem. W tej chwali miustaing naigle uniósł do góry łeb, po czym cicho parsknął. Pnze-biegły Wąż natychmiast spojrzał na wierzchowca. Ten wprawdzie wietrzył chrapami i strzygł uszami, lecz manno -to inie okazywał nie-pokoju. Przebiegły Wąż uśmiechnął się, osłonił usta dłońmi. Rozbrzmia-ło żałosne skomlenie wilka. Na to hasło odpowiedziało trzykrotne krakainae wrony. Mustang znów cicho .parsknął i spokojnie opuścił łeb. Przebiegły Wąż poprowadził wierzchowca ku małemu, urwiste-mu wzniesieniu. Znał dobrze to miejsce z czasów poprzednich wy-praw przeciwko Lisom. Tam właśnie mieli czekać na niego zwia-dowcy.

Z zarośli na pagórku ‘znów rozbrzmiało krakanie wrony. Krze-„ ‘wy rozchyliły się, ukazując ukrytego w nich wojownika. Był to Łowca Szopów. Przebiegły Wąż przyspieszył kroku. Niebawem stanął przied zwiadowcą. - Hough! A wiec Przebiegły Wąż ‘zdołał przybyć na umówiony czas! - rzekł Łowca Szopów. - Możemy rozmawiać bez obawy, nikogo nie ma w pobliżu. Czy długo nas szukałeś? - Can Oti12 zapewne zaspał lub gdzie imdzliej płata figle, bo trafiłem od razu - odparł Przebiegły Wąż. - Czy wszyscy już tutaj jesteście? - Od świtu czekamy na Złamane Wiosło, który pozostał u Sau-ków. Niedźwiedzia Łapa i Żółty Kamień są nie opodal w zaroślach nad rzeką. - To dobrze, prowadź do nich! Wkrótce Przebiegły Wąż znalazł się wśród ‘karłowatych wierzb i zasiadł w gronie przyjaciół. Żółty Kamień, jako najmłodszy, przy- gotował posiłek, pieczone ryby oraz świeże, dzikie owoce, których nie brakowało nad rzeką. Przebiegły Wąż jadł w iimlczeniu, nnezina- cznie obserwując towarzyszy. Zachowywali się swobodnie. Skoro rozpalili ognisko, by upiec ryby, musieli być pewni, że nic im nie zagraża. Obojętny wyraz twarzy wojowników nie pozwalał odgadnąć nurtujących ich myśli, tylko młody Żółty Kamień źle maskował niepokój zerkając na ojca. Dopiero gdy Przebiegły Wąż 12 Can Oti - złośliwe bóstwo utrudniające wędrowcom rozpoznanie kierunku drogi i miejscowości. 28 zaspokoił głód i zapalił krótką fajkę, Niedźwiedzia Łapa ode-. zwał się: - Sprawa Sauków już przesądzona. Jeszcze tylko ich niedo-bitki próbują przedostać się na zachodni brzeg Ojca Wód, gdzie przecież czatują ma nich nasi bracia Sanitee Dakotowde. Przebiegły Wąiż zasępił się i zapytał: - Czy moi bracia widzieli się z wodzem Czarnym Jastrzębiem tak, jak poleciłem? - Uczyniliśmy tak, jak sobie tego życzyłeś - zapewnił Niedź-wiedzia Łapa. - Wódz Sauków sam opowiedział nam wszystko. Zdrajca Keokuk, mianowany przez Amerykanów naczelnym wo- dzem Sauków i Lisów, nakłonił część plemienia do przyjęcia re-zerwatu na zachodnim brzegu Ojca Wód. Gdy jednak Czarny Ja-strząb mię chciał opuścić swej osady Saukenuk 13, wtedy biali siłą wygnali go mówiąc, że podpisał traktat. - Czy Czarny Jastrząb naprawdę podpisał traktat z białymi?! - Edurniiał się Przebiegły Wąż. Niedźwiedzia Łapa smutnio uśmiechnął się i odpowiedział: - Pytaliśmy go o to, a on odparł: „Dotknąłem gęsimi piórem do traktatu, nie wiedząc jednak, że przez to wyraziłem zgodę na oddanie mojej osady”. - Indianin nie posiada dwóch języków, jak biali ludzie! Biali zapewne powiedzieli mu o tym znacznie później - rzekł Przebie-gły Wąż. Niedźwiedzia Łapa potaknął skinieniiem głowy i mówił dalej: -- Czarny Jastrząb pragnął odzyskać Saukenuk. Jeden z jego oficerów zapewnił go, że Brytyjczycy oraz Indianie’ Winnebago, Ftotawatomi i Ozipewejowie pomogą imu w wojnie przeciwko Ame- rykanom. Tak więc Czarny Jastrząb z dwoma tysiącami Sauków przeprawił się na wschodni brzeg Ojca Wód i ruszył w górę Rzeki Skalistej. Biała jakby tylko na to czekali. Ochotnicza

milicja, a za nią regularni żołnierze Wielkiego Ojca z Waszyngtonu zaraz roz-poczęli pościg. Brytyjczycy nie pospieszyli z pomocą Czarnemu Jałstrzębiowa. Przyrzeczona pon-noc innych plemion indiańskich by-ła znakiama. Okazało się, że Czarny Jastrząb został oszukamy przez swego oficera. Czarny Jastrząb ‘znalazł aię w ciężkiej sytuacji. 13 Saukenuk, osada Sauków leżąca w stanie Wisconsin w widłach Rzeki Skalistej (Rock River) i Missisipi. 29 Wśród jego ludzi większość stanowiły kobiety, dzieci i starcy. Byli głodni i zmęczeni, marli podczas ucieczki. Czarny Jastrząb posta-nowił poddać się, ‘zaniim Saukiowie zostaną przychwyceni przez bia-łych żołnierzy. Wysłał do Amerykanów posłów z białą flagą. Na ich widok biała .milicja .zaczęła strzelać. Padł poseł miosący białą flagę, a reszta uciekła do swoich. Czarny Jastrząb został zmuszony do walki. Urządził zasadzkę. Wkrótce milicja w popłochu uciekała z pola walki. Czarny Jastrząb zniszczył obóz milicji i zaczął wyco-fywać się ‘do źródeł Rzeki Skalistej, Tiapadając farmy [napotkane po drodze. - Słusznie postąpił Czarny Jastrząb - wtrącił Przebiegły Wąż. - Biiali ma wojennej ścieżce zabijają nawet kobiety, dzieci i star-ców! Musimy także zabijać wszystkich wrogów, jak to’ czynią biali. Mów dalej! - Saukowie znajdują się w beznadziejnej sytuacji. Od zachodu napiera na nich milicja i żołnierze, a od wschodu osacza ich duża armia, którą prowadzi generał Winfield. Saukowie przerwali się przez miiiicję i żołnierzy. Teraz uciekają ku ‘wschodniemu brzegowi Ojca Wód. Jeśli przeprawa przez rzekę powiedzie się, będą mogli uciec na prerię lub dołączyć do Keokuika. Naraz nie opodal rozległo się parskanie mustangów ukrytych w krzewach. Rozmawiający inaitychmiast zamilkli, porwali za broń. Niedźwiedzia Łapa mową znaków rozesłał na zwiady Łowcę Szo-pów i Żółtego Kamienia. Przebiegły Wąż zachmurzył się, uzmysło-wiwszy sobie karygodne zaniedbanie podczas przebywania we wro-gim kraju. Teraiz przyczaił się z maczugą w dłoni wśród karłowa-tych ‘wierzb. W południowej stronie zaszeleściły zarośla. Wkrótce przy wygasłym ognisku stanął Złamane Wiosło. Na jego ustach błąkał się uśmiech, udało mu się przecież zaskoczyć tak doświad-czonych wojowników. - Hough! To inaisz brat Złamane Wiosło! - z ulgą ‘w głosie za-wołał Przebiegły Wąż. - Byliśmy bardzo ‘nierozważni! - Po przybyciu Przebiegłego Węża zmniejszyliśmy czujność - przyznał NiedźwiedziLa Łapa. - Napotkałem Łowcę Szopów, który zajął się moim zdrożonym mustangiem - odezwał się Złamane Wiosło. - Naprawmy nasz błąd, Niedźwiedzia Łapo - rzekł Prze-biegły Wąż. - Niech Żółty Kamień z Łowcą Szopów rozejrzą się 30 w okolicy. Widzę, że mój ojciec Złamane Wiosło bardzo zmę-czony... - Po rozstaniu z wodzem Czarnym Jastrzębiem przez cały dzień i noc co tchu jechałem do was. Przywożę ważne wiadomości. - Pusty brzuch przyćmiewa myśli, ni°ch mój ojciec najpierw zaspokoi głód, a potem opowie nam, z czym przybywa - powie-dział Przebiegły Wąż. Niedźwiedzia Łapa już kładł przed przybyłym woreczki z pem-Jnikaineirn, gotowaną kukurydzą i pęcherz napełniony wodą. Zła-mane Wiosło wygodniej rozsiadł się na ziemi przy wygasłym

ognisku. Wolno żuł kęsy pemmikanu, zagryzał kukurydzą, a zaspo-koiwszy pierwszy głód napił się trochę wody. Westchnął głęboko, po czym odezwał się: - Wczoraj o świcie rozstałem się z Czarnym Jastrzębiem. Nie ma już Sauków, którzy chcieli odzyskać Saukenuk. - Czy wszyscy zginęli? - niedowierzająco zawołał Niedźwie-dzia Łapa. Przebiegły Wąż zgromił go spojrzeniem i rzekł: - Niech mój ojciec, Złamane Wiosło, opowie wszystko, co wy-darzyło się w czasie, gdy sam pozostał u Sauków. - Saukowie podążali ku brzegowi Ojca Wód - zaczął swą „eiację Złamane Wiosło. - Z każdym dniem sytuacja stawała się coraz gorsza, ponieważ ze wschodu nadciągała nowa armia, którą wysłano z osady białych, zwanej Chi-ca-goo 14. Czarny Ja-strząb doradzał Saukom ucieczkę na północ, bowiem ostrzegłem go, że na zachodniej stronie rzeki czatują na nich nasi bracia Santee Dakotowie. Jednak większość Sauków sądziła, że najwięk-sze szainse na uratowanie życia daje przeprawa na zachodni brzeg Ojca Wód. Podczas przeprawy pojawił się ogniowy statek cho- dzący po wodzie ls z białymi żołnierzami, iktórzy sami bezpieczni, zaczęli strzelać do bezbronnych w wodzie Sauków. Niewielu tyl-ko zdołało dostać się na zachodni brzeg. Tymczasem Czarny Jastrząb, który odpierał żołnierzy nacierających na tyły Sauków, widząc zagładę swego ludu, postanowił uciekać na północ. Myślę; 14 Chi-ca-goo, czyli okolica skunksów, późniejsze Chicago. Indiańska nazwa bardzo trafna, współautor niniejszej powieści jeszcze spotykał tam żyjące na wolności skunksy podczas podmiejskich wycieczek w latach od 1920 do 1925. 15 Ogniowy statek chodzący po wodzie - w języku Dakotów: parowiec. 31 że nie uniknie pogoni. Za jego schwytanie ‘biali wyznaczyli dużą nagrodę. Bo długiej chwili milczenia odezwał się Niedźwiedzia Łapa: - Cóż, skoro już ‘talk się stało, nasza pomoc na nic nie przyda się Czarnemu Jastrzębiowi. Niedźwiedzia Łapa i Złamane Wiosło niespokojnie spoglądali na głęboko zamyślonego Przebiegłego Węża. Wreszcie jednak Przebiegły Wąż spojnzał ma swoich towarzyszy i zapytał: - Gdzie mój ojciec Złamane Wiosło rozstał się z Czarnym Jastrzębiem? Złamane Wiosło wymienił znaczące spojrzenie z Niedźwiedzią Łapą, po czym odparł: - Czarny Jastrząb chce szukać schronienia u Wimnebagów. Pożegnałem się s. inim, gdy postanowił uciekać ina północ. Najkrót-szy szlak do Wilninebagów prowadzi po cięciwie wschodniego zako-la rzeki Wisconsin. Na północnym krańcu zaikola Czarny Jastrząb przeprawi się na lewy brzeg rzeki. Tam zapadnie w parowy i po-dąży ma .północny wschód do osiedli Wimnebagów. - Więc mój ojciec wcześniej od iniego ‘wyruszył w drogę? - upewniał .się Przebiegły Wąż. - Tak właśnie było! - potwierdził Złamane Wiosło. - Hough! On ima zmęczone mustangi! Jeżeli zaraz wyruszę, to może uda mi się spotkać z nim jeszcze przed przeprawą przez Wisconsin! Przypominam sobie, że na drugim brzegu rzeki znaj- dują się głębokie parowy. Tam łatwo zmylić pościg.

- Jeśli uda imu isię dotrzeć do parowów, to łatwiej będzie ukryć się z mniejszą grupą niż z większą. Nasza pomoc już nie-potrzebna Czarnemu Jastrzębiowi - wtrącił Niedźwiedzia Łapa. - Biali mają dużą przewagę. Rozpoczynanie z nimi walki w tej sy-tuacji to pewna śmierć! - Słusznie mówisz, - przywtórzył Przebiegły Wąż. - Moi bracia z Żółtym Kamieniem ‘wycofają się teraz do naszych braci Wahpekute. Zaniechanie walki z przewaiżającyim liczebnie wro-giem nie przynosi hańby ‘wojownikom. Ja jednak przyrzekłem Wielkiemu Duchowi skalpy białych Amerykanów, nie mogę więc bez nich zawracać ze ścieżki wojennej. Wyruszam na spotkanie z Czarnym Jastrzębiem. Tam na pewno z łatwością dotrzymam przysięgi! 32 Złamane Wiosło zmierzył Przebiegłego Węża rozognionym spojrzeniem i rzekł ‘dumnie: - Przebiegły Wąż jest dowódcą tej wyprawy, ‘więc do niego należy decyzja. My zaś z własnej woli poszliśmy z tobą, razem spożyliśmy psie mięso na ‘znak, że będziemy ci wierni. Skoro po- stanowiłeś walczyć z białymi żołnierzami, idziemy z tobą, żeby nikt nigdy nie śmiał nazwać nas tchórzami. Hough! - Dobrze mówi naisz brat Złamane Wiosło - zawtórował Niedźwiedzia Łapa. - Wojownik indiański nie lęka się śmierci! Idziemy z tobą! Hough! - Wasza ‘wola! - powiedział Przebiegły Wąż. - Ruszamy w drogę! Następnego dnia o świcie Przebiegły Wąż i jego wojownicy już czaili się ‘w karłowatych zaroślach na wzniesieniu, które ła-godnie opadało ‘ku prawemu brzegowi ‘rzeki Wisconsin. Wschodzące słońce rozpraszało mroki przedświtu, ukazując leżącą na południu rozległą równinę oraz przeciwległy, urwisty brzeg porosły pod-mokłymi lasami. Nie opodal ‘w kierunku północnym widać było kraniec wschodniego zakola rzeki, które nieco dalej już wyginało się ku zachodowi. Tam też znajdował się bród dogodny do prze-prawy na wschodni brzeg. W tym właśnie miejscu, jak sądził Prze-biegły Wąż, Czarny Jastrząb powinien przebyć rzekę i szukać schronienia w przepastnych parowach. Czaty ‘dłużyły się Przebiegłemu Wężowi. Co chwila spoglądał na południe, natężał wzrok, lecz na równinie raić się nie działo. Tymczasem słońce wznosiło się coraz ‘wyżej i wyżej, aż wreszcie ‘dosięgło zenitu. Wtedy właśnie wydało się Przebiegłemu Wężowi, że daleko na południu równiny dostrzega nikły wąż kurzawy. Natychmiast powstał z ziemi, dłonią osłonił oczy przed słonecz-nym blaskiem i długo spoglądał w dal. W końcu odwrócił się do swych towarzyszy. - Hough! Patrzcie! Od południa nadjeżdżają jacyś jeźdźcy! To na pewno Czarny Jastrząb! - ‘zawołał. Trzej wojownicy i Żółty Kamień porwali się na równe nogi. Osłaniając oczy dłońmi wpatrywali się w kierunku wskazywanym przez dowódcę. Jednak po dłuższej chwili Niedźwiedzia Łapa szepnął: - Przebiegły Wąż zapewne się (myli, nic mię widzę... 3 Ostatnia walka Dakotów t. III. 33 - Ja też ,nac nie widzę, chociaż... - rzekł Łiawca Orłów. - Zaraz ich ujrzycie, gnają ma złamanie karku - pewnym głosem odezwał się Przebiegły Wąż. - Za pierwszym obłokiem kurzawy wildać drugi, znacznie dłuższy, ‘to pościg! - Houghi Wildze ich! - zawołał Złamane Wiosło. -Dopiero teraz ‘wisizyscy dostrzegli umykających i pogoń. Za kil-kunastoma uciekającymi gnała bezładna gromadka jeźdźców, a da-leko za nimi widać było bardziej zwarty, liczniejszy oddział

po-ścigu. Zdrożone konie umykających dobywały już ostatnich sił. Gdy zaś któryś z mich pozostawał w tyle, ścigający rozpoczynali strzelaninę i jeździec walił się z Ikonia inia aiemię. - Nawet jeśli nieliczni dotrą do brodu, nie zdołają przeprawić się na drugi brzeg - odezwał siłę Niedźwiedzia Łapa. - Gdy ‘znajdą się w wodzie, ‘biali ich z łatwością wystrzelają, -tak jak uczynili to z przeprawiającymi się przez Ojca Wód - do-dał Złamane Wiosło. Naraz niepohamowany gniew ogarnął Przebiegłego Węża. Bez jednego słowa dopadł swego mustanga, wskoczył na jego grzbiet i smagnąwszy go arkanem z .miejsca pognał cwałem w dół zbocza. Błyskawicznie zbliżał się do luki pomiędzy uciekinierami i po-ścigiem. - Hokka-hey! Hadree hadree succomee! Na ‘nich, na śmierć! Przysziliśmy wypić waszą Ikrew! - wyrwał się z ‘ust Przebiegłego Węża imrożący krew w żyłach wojenny okrzyk Dakoto w. Jak orzeł uderzający z góry na upatrzoną zdobycz, tak Prze-biegły Wąż w mgnieniu olka dopadł z boku kawalerzystę w nie-bieskiej kurtce, który jechał na samym czele pościgu. Nim zasko-czony nieoczekiwanym atakiem oficer zdobył się na obronę, Przebiegły Wąż maczugą grzmiatnął go w kark, przegiął ina awą kułbakę i wziął krwawy skalp. - Hokka-hey! - krzyknął straszliwie Przebiegły Wąż i za-wrócił swego (mustanga na ogłupiałą gromadę jeźdźców. Ogier potężnym susem wpadł pomiędzy konie kawaleryjskie, cięższe i mniej zwrotne od indiańskich mustangów. Zaraz też po-siał postrach wśród koni i jeźdźców. Wyszczerzonymi zębami gryzł jak rozwścieczony brytan, kopał kopytami, wierzgał, aż uczynił pustkę wokół siebie. Tymczasem Przebiegły Wąż jedną ręką za-dawał straszliwe ciosy maczugą, drugą bódł czipewejskim niożem. 34 Naraz z tyłu iza nim huknęło kilka strzałów. Przebiegły Wąż drgnął jakby smagnięty biczem, pochylił się na koński kark. W tej chwili na stoku wzniesienia rozbrzmiały złowrogie okrzyki: ,,Hokka-hey! Hokka-hey! Hadree hadree succomee succomee!” - to towarzysze Przebiegłego Węża spieszyli mu z pomocą. - Podrzynaoze gardeł! Zasadzka! - wrzasnął po angielsku któryś z kawalerzystów i zmieszane czoło pościgu natychmiast za-wróciło na południe ku swoim. Żółty Kamień i Złamane Wiosło przypadli do słamiającego się w siodle przywódcy. - Krew na twoich plecach, ojcze, jesteś ranny! - zawołał Żółty Kamień podtrzymując Przebiegłego Węża. - Powstrzymaliśmy pościg... - szepnął Przebiegły Wąż. - Czarny Jastrząb przeprawi się... w parowach zmyli... pogoń. Mam skalp ‘białego żołnierza... Wykonałem przysięgę... Teraz, mu- simy stąd uciekać... do swoich... Przebiegły Wąż znów zachwiał się w siodle, twarz jego posza-rzała, więc Złamane Wiosło podtrzymał go z drugiej strony pod ramię. Wolno ruszyli w górę zbocza. Przebiegły Wąż podtrzymywany z obydwóch stron wolno od-chylił do tyłu głowę. Zamglonym wzrokiem spoglądał w niebo. Choć słońce stało w zenicie, szarość zasnuwała świat, a potem nie- bo zupełnie pociemniało. Już w całkowitym mndku Przebiegły Wąż ujrzał pnącą się do góry, jasną ścieżkę. Usłyszał szum. skrzy-deł złocistego orła...

- Kuna aogobi kuna yana wakara... ogień serca, ogień nieba... - rwącym się głosem zaczął swoją pieśń śmierci... Kto boi się zabić białego człowieka0 Żółty Kamień siedział ze skrzyżowanymi przed sobą nogami na rozpostartej na ziemi bizoniej skórze. Właśnie doko-nywał przeglądu łuków i strzał. W ‘pobliżu jego ulubiony syn. dwunastoletni Wa ku’ta 16 strzelał ‘z małego łuku do kundli barasz-kujących nie opodal. Gdy któryś z psów trafiony tępo zakończoną strzałą skomlał żałośnie, Żółty Kamień uśmiechał się zadowolony. Chłopiec zapowiadał się ma doskonałego strzelca. Przed tipi dwie starsze kobiety oraz jedna młodsza szyły ubrania. Dwie starsze były siostrami z plemienia Mdewakanton Santee Dakotów, nato-miast młodsza, Szejenka, została uprowadzona przez Żółtego Ka-mienia podczas jednego z napadów na obóz Szejenów. Obydwie siostry żyły z sobą w harmonijnej zgodzie, a młodą Szejenkę chętnie przygarnęły do swego grona, ponieważ im więcej żon było w gospodarstwie domowym, tym więcej było rąk do pracy. Pod-czas dnia wszystkie żony przebywały w jednym, dużym tipi, a na noc Szejenka udawała się do drugiego mniejszego, rozpiętego obok wspólnego. Tak więc życie rodzimne nie przysparzało kłopotów Żółtemu Kamieniowi. Natomiast ogólne warunki bytowania pogarszały się coraz bardziej. Wiele czasu upłynęło od sławnej śmierci Przebiegłego Węża, ojca Żółtego Kamienia. Szaman Przebiegły Wąż wolał zginąć wal-cząc z białymi najeźdźcami, niż biernie przyglądać się ogranicza- niu wolności i pozbawianiu ziemi własnego plemienia. Złowróżbne przewidywania doświadczonego Przebiegłego Węża szybko się sprawdziły. „ Wa ku’ta w mowie Dakotów - strzelec. 36 Po kolejnych cesjach ziemi, wymuszonych przez rząd Stanów Zjednoczonych w traktacie Traverse des Sioux, Santee Dakotowie znaleźli się w rezerwacie o połowę mniejszym, niż obiecywano przy podpisywaniu oszukańczego traktatu. W osiem lat później senat amerykański przyznał Santee Dakotom tylko pas ziemi na południowym brzegu rzefci Minnesoty, a za część na północnym brzegu przyrzekł wynagrodzenie. Jednak biali kupcy i tym razem zagarnęli prawie wszystkie pieniądze, jako należność za towary dawane Indianom na kredyt. W ten sposób rozległe niegdyś tere-ny Santee Dakotów zostały ograniczone do pasa ziemi o długości stu pięćdziesięciu mil i szerokiego ‘na dziesięć miii na południowym brzegu Minnesoty. Małe grupki wojowników nadal wymykały się ukradkiem poza rezerwat na wyprawy przeciwko Czipewejom i dalej wyruszano na doroczne polowanie na bizony, ale w samym rezerwacie rządy sprawował biały agent rządu, major Galbraith 17, a biali żołnierze czaili się w kilku pobliskich fortach. Na domiar izłego wśród samych Santee Dakotów nie było jed-nomyślności. Rząd Stanów Zjednoczonych usilnie nakłaniał ich do zarzucemia dawnych zwyczajów i sposobów życia oraz do pnzej-mowamia sposoibu życia białych, a nawet do ‘noszenia ich ubiorów. Chcąc ‘złamać opornych usiłował rozbić wspólnotę gospodarki pło-mienniej przez zakładanie małych, oddzielnych gospodarstw jedno-rodzinnych. Agent indiański, major Galbraith, zdołał [namówić około stu rodzin do założenia oddzielnych farm. Stanowiło to zni-komą liczbę wobec czternastu tysięcy Sanitee Dakotów, ale jednak wyłom został uczyniony. Tak więc tu i tam iw rezerwacie już mo-żna było napotkać domki okolone płotkami oraz uprawne poletka. Indianie-farmerzy, jak ich nazywano, obcinali długie włosy, no-sili spodnie i pracowali jak kobiety. Właśnie jeden z wodzów,

Littie Crow, czyli Mały Kruk, nakłaniał swoich współbraci do naśladowania ‘białych ludzi i sam mieszkał w drewinialnym domku, podarowanym mu przez agenta mdiańsikiego, majora Galbraitha, który usilnie go popierał. Żółty Kamień dokonywał przeglądu broni i rozmyślał o trud- 17 Major Thomas J. Galbraith, pełniący funkcję agenta do spraw Indian rządu USA w rezerwacie Santee Dakotów w 1862 r. Wszyscy agenci indiań-scy nosili honorowy tytuł „major”. nej sytuacji, w jakiej obecnie znajdowali się Santee Dakotowie tego szczególnie ciężkiego dla nich lata. Był to właśnie sierpień 1862 roku. Żółty Kamień przygotowy-wał broń w przewidywaniu, że lada dzień Wahpekute i Mdewa-kamtoni wreszcie wyruszą na prerię ina doroczne polowanie na bi- ziony. Zazwyczaj urządzali łowy na początku lipca, lecz tym razem była już połowa sierpnia, a jeszcze nie ustalono terminu polowa-nia. Działo się tak dlatego, że Santee Dakotowie wciąż nadarem-nie oczekiwali na wypłatę rządowej renty w pieniądzach, towa-rach i żywności, które otrzymywali jako ekwiwalent za odstąpione Amerykanom aiemie. Towary i żywność już ‘znajdowały się w ma-gazynie rezerwatu, lecz wciąż jeszcze oczekiwano na nadesłanie gotówki. Zazwyczaj rozdzielano jednocześnie całą rentę, więc biurokrata major Galbraith nie liczył się z trudną sytuacją Indian i wstrzymywał wydanie żywności oraz towarów do na-dejścia pieniędzy. Tymczasem Santee Dakotowie zwodzeni przez niego z dnia na dzień, przymierali głodem i stale odkładali wyru-szenie na polowanie na bizony. Niezbyt wesołe myśli ‘dręczyły Żółtego Kamienia. Cóż poczną Wahpekute zimą, jeżeli ‘w oczekiwaniu -na rentę minie pora polo-wania na bizony? Ilu ludzi umrze z głodu?! Smutne rozmyślania przerwało pojawienie się wodza Shakopee i Czerwonego Niskiego Głosu „-. którzy przysiedli na skórze obok Żółtego Kamienia. ‘—Czerwony Niski Głos (Red Middłe Voice) oraz jego siostrzeniec Sha-kopee (Littie Six - Mała Szóstka) byli wodzami poszczególnych grup Mde-wakanton Santee Dakotów, które wspólnie z grupami Wahpekute zamiesz-kiwały wokół Dolnej Agencji. Do Górnej Agencji należeli Sissetoni i Wah-petoni. Utrzymywanie dwóch agencji w rezerwacie wynikało z konieczności obsłużenia tak dużej liczby Indian (14 000 osób). MAŁY KRUK (Littie Crow - Chetan wakan mani, czyli Samica Kruka, Która Pojawia się Idąc) wódz grupy Kaposia Mdewakanton Dakotów. Był synem wodza także Małego Kruka. W młodym wieku nie wykazywał zain-teresowań politycznych, ani wojennych. Najczęściej pocieszał żony wojow-ników przebywających na wojennych ścieżkach. W 1846 r. pod wpływem alkoholu został zraniony przez swego brata, co pozostawiło trwały ślad. Potem zarzucił hulaszczy tryb życia i na jego prośbę agent indiański z Fort Snelling przysłał do osady Kaposia misjonarza, księdza Thomasa S. William-sona. Mały Kruk miał 6 żon i 22 dzieci. 5 sierpnia 1851 r. Mały Kruk podpi-sał traktat ze Stanami Zjednoczonymi, mocą którego Santee Dakotowie oddali większość swej ziemi w Minnesocie. Ulegając namowom agenta indiańskiego, Galbraitha, Mały Kruk stał się propagatorem sposobu życia i zwyczajów białych ludzi. Mimo to podczas powstania Dakotów w Minne-socie w 1862 r. był głównym przywódcą Santee Dakotów. 38 MAŁY KRUK Po chwili milczenia Shakopee zagadnął: - Już najwyższy czas coś postanowić! Nie ma renty i już pra-wie kończy się pemmilkan. Jeśli dalej będziemy bezskutecznie czekali, zimą wszyscy pomrzemy z głodu ‘ku ‘zadowoleniu białych ludzi.

- Właśnie rozmyślałem nad tym - przyznał Żółty Kamień. - Major Galbraith nie chce wydać żywności przed nadejściem pie-niędzy, a my czekając na rentę nie wyruszamy na polowanie. - Ale nasi bracia Wahpetoni i Sissetoni w Górnej Agencji potrafili zmusić agenta do wydania żywności i towarów! Mieli więcej odwagi od nas! - zaczepnie wtrącił Czerwony Niski Głos. - Nie zlękli się nawet stu żołnierzy, którzy przybyli z for-tu do Agencji. Kilkuset wojowników otoczyło niebieskie kurtki porucznika Sheehana, a inni wyważyli drzwi magazynu i dobrali się do mąki. Wprawdzie porucznik Gers wycelował haubicę na wejście do magazynu i zmusił naszych do odwrotu, ale Sheehan, nie chcąc dopuścić do walki, nakłonił Galbraitha do wydainia mąki i mięsa. Nazajutrz, po naradzie z wodzami, rozdał także towary 19. - Tak odważnie postąpili Wahpetoni i Sissetoni, my zaś oglą-damy się ‘na wodza Obcięte Włosy, który jest narzędziem bia-łych - dodał Shakopee. - Rano byliśmy u majora Galbraitha, ponieważ kupcy wstrzymali ‘nam kredyty. Wiadomo przecież, że dopisują do naszych rachunków, co tylko chcą. Zrobili to, bo do-wiedzieli się, że żądamy odsunięcia ich od stołów przy wypłaca-niu nam renty. W tej sytuacji powiedzieliśmy majorowi Galbrai-thowi, że nasi ludzie już naprawdę nie mają nic do jedzenia. Na to kupiec Myrick wtrącił śmiejąc się: Niech jedzą trawę! Żółty Kamień spochmurniał. Obrzucił wodzów uważnym spoj-rzeniem. Zapewnię przyszli do niego w określonym z góry celu. Żółty Kamień cieszył się dużym poważaniem ‘w żołniersikim flto-warzyszieniu „Złamane Strzały”. Zjednanie sobie jego poparcia oznaczało pomoc elity odwalanych wojowników. Żółty Kamień świadom tego, rzekł po namyśle: - Wódz Mały Kruk, czy też jak wielu woła na niego Obcięte ;- 4 sierpnia 1862 r. Sissetoni i Wahpetoni otoczyli Górną Agencję i po drobnych zamieszkach spowodowali wydanie im żywności oraz towarów.. Potem obiecali czekać dalej na wypłatę pieniędzy i spokojnie rozeszli się do swych obozów. Zaburzenia były naturalnym odruchem ludzi głodujących i rozżalonych oszukańczymi machinacjami białych. 40 Włosy, nie jest .naczelnym wodzem wszystkich Sanitee Dakotów, jak to chce wmówić w nas rząd i agent indiański Galbraith. Nie musimy go słuchać, ani naśladować. - Żółty Kamień dobrze mówi - impulsywnie przywtórzył Shakopee. - Mały Kruk, jako narzędzie białych, działa na naszą szkodę. To on zgodził się oddać Amerykanom połowę rezerwatu leżącą na północnym brzegu Minnesoty, którą mieli otrzymać nasi bracia Wahpetoni i Sissetoni. Przez niego zepchnięto ich do na-szego rezerwatu na południowym brzegu rzeki! - Wszyscy imamy o to żal ‘do niego! - powiedział Żółty Ka-mień. - Niech moi bracia powiedzą teraz, w jakim celu przyszli do mnie. - Renta w pieniądzach nie przychodzi, żywności i towarów Galbraith nie chce wydać, a kupcy przestraszeni o swoje należ-ności wstrzymali kredyty. Nie możemy dłużej głodować i odkła-dać doroczlnego polowania na bizony - odparł Shakopee. - Po-stanowiliśmy czekać jeszcze trzy noce. Jeśli do tej pory pieniądze nie ‘nadejdą, ‘sami weźmiemy należną naim żywność i towary le-żące w magazynie. Przyszliśmy zapytać, czy nasz brat Żółty Ka-mień będzie po naszej stronie? Żółty Kamień nie odpowiedział od raziu. A więc chodziło o wzniecenie buntu, słusznego buntu. Zamyślony obrzucił wzro-kiem swych synów, małego Wa ku’tę, zapamiętale polującego na obozowe kundle i Wa wo ki’yę robiącego łuk, potem spojrzał na swe żony bezitrosko ‘paplające przy szyciu ubrań, a w końcu po-myślał o swym najstarszym synu, Czarnym Orle, który z trzema przyjaciółmi przebywał na polowaniu w Wielkich Lasach. Branie siłą żywności z magazynów mogło spowodować inieolbłliczalne na-stępstwa. Czy warto było narażać własną rodzinę na nie pnze-widzaane niebezpieczeństwa? Przecież jego żony jeszcze chociaż raz dzieniue gotowały

posiłek, którym dzieliły się z najbiedniej-szymi wdowami i ich dziećmi. Tak, jedli wprawdzie tylko raz na dzień, ale inni nie mieli nawet tego... Niezdecydowany przymiknął oczy chcąc zebrać myśli. Wtedy oczyma wyobraźni ujrzał swego ojca jakby żywego, inzucającego się z detenminacją na gnomadę nilebieskich. kurtek ścigającą nieszczęsnego Czarnego Jastrzębia. Żółty Kamień poszarzał na twarzy. Czy mógł się wahać on, syn bohatera Wahpelkluite, gdy chodziło o dobro ogółu?! Natychmiast 41 otworzył oczy, rozpłomienionym wzrokiem obrzucił siedzących -obok wodzów i rzekł: - Nie będziemy jedli ‘trawy! Nasza sprawa jest słuszna, będę po stronie moich braci. Wodzowie wyraźnie ożywili się, a Shakopee powiedział: - Byliśmy pewni odpowiedzi Żółtego Kamienia. Przecież w twoich żyłach płynie prawdziwa indiańska krew! - Jeżeli okażemy zdecydowanie, biali ugną się tak, jak to stało się w Górnej Agencji - dodał Czerwony Niski Głos. Obydwaj wodzowie odeszli zadowoleni, a Żółty Kamień za-czął jeszcze sitaranniej przygotowywać broń. Nie domyślał się, że sam los zmusi go do wcześniejszego jej użycia. * « * Tego samego dnia w południe, czterej młodzi Wahpekute wę-drowali pełnym preriowego kurzu szlakiem w pobliża małej osady Aoton. Młodzieńcy byli w wisielczych humorach. Po dwudniowym, bezskutecznym posziukiwamizi zwierzyny w Wielkich Lasach wra-cali do rezerwatu z pustymi rękami. Wracali głodni złorzecząc białym osadnikom, których coraz liozniiejsize fanmy i osady prze-płaszały zwierzynę. Młodzi Indianie szli zachmurzeni w posępnym milczeniu bądź też kłócili się na przemian. Naraz jeden z nich, Czarny Orzeł, idąc w wysokiej, suchej trawie omal nie nadepnął na kurze gniaz-do pełne jaj. Pochylił się skwapliwie. Zbierając jajka wkładał je do myśliwskiej torby przewieszonej przez ramię. - Patrzcie, Czarny Orzeł zamiast zwierzyny kładzie do swej torby kamienie - z przekąsem odezwał się Chytry Lis, zazdrosz-cząc mu tego skromnego łupu. - Pewno je ugotuje w rezerwacie! - zawtórował ze śmiechem Szare Oczy. - Zapewne wy będziecie jedli kamienie - odciął się Czarny Orzeł. - Znalazłem gniazdo kurzych jaj. Dobre i to, gdy głód doskwiera! - Nie -zabieraj tych jaj! - ostrzegł Samotny Pies. - Nie opodal znajduje się farma białego, to jego kura, więc i jajka są jego własnością. Biały (powie majorowi GalbraLthowi, że ukradliś-my jajka jego kury i .narobi naim kłopotu! 42 - Mało mnie obchodzi, co zrobi biały farmer - zawołał roz-gniewany Czarny Orzeł. - Jeść mi się chce i moi w rezerwacie przymierają głodem! To przez tych parszywych białych farmerów zwierzyna zniknęła z naszych lasów!

- Dobrze mówisz, ale czy odważyłbyś się powiedzieć to wprost w oczy białemu farmerowi? - złośliwie zapytał Szare Oczy. - Sądzisz mnie podług siebie - odciął się Czarny Orzeł. - Na samą myśl, że biały gniewałby się na nas, drżysz ze strachu! - Kto drży ze strachu?! - oburzył się Szare Oczy. - Zostaw jaja, nie chcemy potem płacić za ciebie! - Skoro tak bardzo obawiacie się gniewu białego farmera, dobrze, nie zabiorę tych jaj! Mówiąc to Czaimy Orzeł zaczął wyjmować z torby jajka i z rozmachem rozbijał je o spaloną słońcem, twardą ziemię. - Zniszczyłeś własność białego i pozostawiłeś tego ślady - oburzył się Chytry Lis. - To jeszcze gorzej, niż zabrałbyś te jaja! - Nie drzyj tak bardzo ze strachu - mówił ze śmiechem Czarny Orzeł. - Jeśli to się wyda, sam się przyznam! - Nie boję się, ale gdyby farmer przyszedł tu teraz ze swoją strzelbą, ty sam byś się przestraszył! - odparł zagniewany Chytry Lis. - Dlaczego miałbym się bać jego strzelby, aliboż to nie mam swojej? - buńczucznie odparł Czarny Orzeł. - Nie przechwalaj się! Nigdy nie zabiłeś białego! Teraz rów-nież nie odważyłbyś się na to - wtrącił Samotny Pies. - Więc sądzisz, że tylko się przechwalam?! - odpowiedział Czarny Orzeł. - Skono tak, zaraz możemy sprawdzić, którego z mais obleci atrach przed zabiciem białego. - Nie odważysz się zastrzelić białego! - rzekł Szare Oczy. - Nie jestem podszyty tchórzem jak wy! - zaoponował Czar-ny Orzeł. - Nie jesteśmy tchórzami! - zaprzeczył Szare Oczy. - Z łatwością możemy to sprawdzić! - rozindyczył się Czarny Orzeł. - Stąd ‘widać farmę Robinsona Jonesa 20. Możemy dokonać 20 Robinson Jones, farmer, a zarazem i urzędnik pocztowy, mieszkał w osadzie Acton w Minnesocie. Jego sąsiadami byli Bakerowie, a Viranuso-wie emigrantami, którzy zatrzymali się u nioh na krótki odpoczynek. Posta-cie i wydarzenia autentyczne. 43 próby męstwa na nim. To na pewno jego kura zniosła te jaja, któ-re zniszczyłem. Zaledwie padły te pochopne słowa, wszyscy czterej młodzień-cy poczuli się nieswojo, chociaż żaden z ‘nich nie odważyłby się przyznać do tego. Wiedzieli, że napaść oraz zabicie białego far- mera, którego idom był zarazem pocztą i oberżą, nie ujdzie im ‘bezkarnie. Jednak bez utraty talk swoiście pojmowanego honoru nie mogli się teraz wycofać z ryzykownego przedsięwzięcia. Pierw- szy zebrał się .na odwagę Czarny Orzeł, pytając: - No więc przyjmujecie moje wyzwanie, czy umykacie jak śmierdzące sikumiksy?! - Nie boję się białych ludzi, idę z tobą! - zadecydował Sa-motny Pies. - Pójdę również, żeby sprawdzić, czy pierwszy strzelisz do białego, tak jak się przechwalasz - powiedział Chytry Lis”f - Dobrze, idę z wami! - zawtórował Szare Oczy. Farma Robinsona Jonesa leżała ‘nieco ‘na uboczu traktu. W zwy-kłe dni przejeżdżające od czasu do czasu dyliżanse zatrzymywały się w obejściu farmy w celu oddania przesyłek pocztowych, a w tym czasie pasażerowie mogli coś zjeść w oberży i trochę odpocząć. Tego jednak idnia była ‘niedziela, dzień przeznaczony dla osadni-ków na odpoczynek, modlitwy i sąsiedzkie odwiedziny. Dyliżanse w święta nie kursowały, więc Jones z piętnastoletnią córką już kończyli sprzątanie ogólnej izby, a jego mały synek spał obok w drugim pofkoj.u.

Czterej młodzi Indianie z lekkim ociąganiem się podążali w kie-runku farmy. Zuchowatość już zdążyła ‘wyparować z ich rozgo-rączkowanych sprzeczką głów. Teraz każdy z inich oczekiwał tyl- ko, aby ktoś wystąpił z jakąś rozsądną, kompromisową propozycją, która umożliwiłaby wszystkim odstąpienie od zbyt ryzykownego przedsięwzięcia bez ,,utraty twarzy”. Jednak nikt z nich .nie chciał być tym pierwszym z obawy posądzenia o tchórzostwo. Tak więc w ponurym ‘milczeniu weszli w obejście fanmy. Odruchowo przy-stanęli. Czarny Orzeł dobrze widział, że jego ‘towarzysze wycze-kująco spoglądają na niego. Pod tymi spojrzeniami ‘jeszcze bar-dziej sposępniał i pierwszy wszedł do oberży. Jego towarzysze podążyli za ‘nim. - Hough! Jesteśmy głodni, daj nam coś do zjedzenia! - 44 opryskliwie odezwał się żargonem indiańsko-angielskim Czarny Orzeł. Jones nie był zaskoczony, ani zdziwiony przybyciem młodych Dakotów. O czterdzieści pięć mil na południowy zachód od farmy znajdował się rezerwat Santee Dakotów. Nie było również zakazu wydalamia się iż rezerwatu. Toteż dość często obok fairmy przecho-dziły grupki Indian na polowanie do Wielkich Lasów i w nikim nie budziło to obawy. Od razu zauważył, że młodzi przybysze byli w złych humorach, postanowił więc pozibyć się ich jak najprędzej. Po sprzątnięciu oberży zamierzał pójść na farmę Bakerów, którzy byli jego sąsiadami. U nich też już przebywała jego żona. Teraz, skrywając staramnie swe niezadowolenie, odparł: - Dzisiaj jest niedziela. Święta Biblia chrześcijam nakazuje nam uroczyście święcić ten dzień i nie pracować. W niedzielę nie przygotowujemy jedzenia dla podróżnych. - Tak mówi twoja święta księga, biały człowieku. Natomiast Bóg Indian nakazuje .zawsze nakarmić i napoić zmęczonych wę-drowców - odpowiedział Czarny Orzeł. - Ty nie musisz sam pracować, to jest słuszne, przecież jesteś mężczyzną - wtrącił Chytry Lis. - Możesz kazać twojej żonie, żeby coś przygotowała dla nas. - Mojej żony nie ma w domu - wyjaśnił Jones. - Poszła na sąsiednia farmę do państwa Baker w odwiedziny. Ja i córka również zaraz tam idziemy. - Pić nam się chce, chyba twoja religia .nie zabrania ci napoić spragnionych? - impertynencko rzekł Czarny Orzeł, szukając okazji do zwady. Jones jednak nie tracąc spokoju, znów uprzejmie odparł: - Na stole stoi ‘dzban pełen kawy, możecie wyipić wszystko i odpocząć tutaj, my jednak już musimy iść. Tam czeikają na nas ma wspólną modlitwę. Powiedzialwsizy to Jiomes razem z córką wyszlli z domu, pozo-stawiając w olberży skonsternowanych Indian. - Zobacz, dokąd idą! - zwrócił się Czarny Orzeł do Chytrego Łasa. - Może chcą sprowadzić sąsiadów na pomoc? - zaniepokoił się Szare Oczy. Chytry Lis wychylił się przez okno, a po chwili zawołał: 45 - Idą spokojnie, może naprawdę będą się modlili do swego Boga? Czarny Orzeł tymczasem ostrożnie zajrzał ‘do sąsiedniej izby. W łóżku sipał mały chłopczyk. Indianie, gdy nie byli na wojennej

ścieżce, zawsze okazywali wszystkim dziecdjOlm wiele względów i pobłażliwości. Toteż obecnie Czarny Orzeł po cichu wycofał się z izby i powiedział: - Ten biały jest .naprawdę gtupi, nic inie podejrzewa. Pozo-stawił z nami ‘małego, śpiącego chłopca. - Więc co mobdimy?! - przynaglił Samotny Pies. Wszyscy pytająco spoglądali na Czarnego Orła. Ten zaś sam mię ‘był pewny, jak powinien teraz postąpić. Zdawało mu się, że Chytry Lis drwiąco spogląda na niego, jakby odgadywał jego nie- pewność. Gniewnie zmarszczył czoło i po chwili powiedział: - Idziemy za Joniesem na farmę Balkerów. Tam będzie więcej białych. Wszyscy ‘będziemy mogli sprawdzić, który z nas boi się zabić białego człowieka! W obejściu farmerskim zgromadziło się kilka osób. Dzień był słoneczny i gorący. Toteż wszyscy zażywali niedzielnego wypo-czynku na zadrzewilonym podwórzu pomiędzy zabudowaniami gos- podarskimi. W głębi podwórza stał duży wóz podróżny, inakryty z wierzchu brezentem ‘obciągniętym na wysokich pałąkach. Właś-nie małżeństwo Viranus emigrując dalej na zachód zatrzymało się na krótki odpoczynek ‘u swych dawnych znajomych Bakerów. Oprócz obydwojga Balkerów byli tam również Jonesowie z córką. Znajdowało się tam zatem trzech mężczyzn ‘oraz cztery kobiety. .Na widok oziterech uzbrojonych Indian wkraczających na pod- wórze pani Viranus okazała widoczne zaniepokojenie. Podbiegła do swego męża, chwyciła go za ramię, ale Bakerowie i Joneso- wie, przywykli do częstego widoku Santee Dakotów, zaraz ją uspokoili. Młodzieńcy indiańscy również ‘byli zaskoczeni większą liczbą białych, iniż się spodziewali, ale nie okazywali tego po sobie. Czar-ny Orzeł spostrzegł, że tylko jedna Strzelba stoi oparta o koło podróżnego wozu. Od razu wróciła mu pewność siebie. - Hough! Biali bracia mają dzisiaj święto, więc mądrze robią odpoczywając na świeżym powietrzu - zaczął łamaną angielsz-czyzną. - Dużo mówić, weselić się i nie pracować, to zdrowo! 46 - Ładnie to, że przyszliście nas odwiedzić - odezwał się Jo-nes. - Mówiliście, że chce wam się pić. Pan Baker na pewno was czymś poczęstuje. Pani Baker uczyniła ruch, jakby chciała pójść do domu, ale Czarny Orzeł powstrzymał ją gestem dłoni, mówiąc: - Nie ‘trzeba, już nie chcemy pić. Dzisiaj święto, lepsza roz-rywka. Może biali mężczyźni chcą strzelać ‘do celu? Zobaczymy, kto ma lepsize oko, biały czy Indianiin. Baker, Joraes i Viranus czuli się skrępowani obecnością niepro-szlonych gości, toteż chętnie zgodzili się ma propozycję strzelania do celu. Baker zaraz pobiegł do domu i po chwili powrócił z dwo-ma nabitymi strzelbami. Na płocie postawił pustą blaszaną puszkę, po czym rzekł: - Możemy zaczynać zawody! - Biali ibracia mają pierwszeństwo - kurtuazyjnie powiedział Czarny Orzeł, popierając słowa przyjaznym ruchem ręki.