uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 759 657
  • Obserwuję767
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 028 757

Allan Cole Chris Bunch - Cykl-Sten (1) Sten

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :925.3 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

uzavrano
EBooki
A

Allan Cole Chris Bunch - Cykl-Sten (1) Sten.pdf

uzavrano EBooki A Allan Cole Chris Bunch
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 113 osób, 74 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 157 stron)

Allan Cole & Chris Bunch Sten pierwszy tom cyklu Sten Warszawa 1996 Amber

Rozdział 1 Śmierć po kryjomu przyszła do Dzielnicy. Kombinezon cuchnął. Wbity w niego Tech patrzył przez i porysowany wizjer na przewód okalający z zewnątrz obszar rekreacyjny i wypuścił z siebie wiązankę przekleństw, mogącą zadziwić nawet żeglarza dalekiej przestrzeni. Najbardziej na świecie chciał teraz napić się zimnego narkopiwa, aby uciszyć dudniące w głowie bębny kaca. Najmniej zaś na świecie chciał wisieć na zewnątrz Vulcana, gapiąc się na jednocentymetrową metalową rurkę, którą miał przyczepić. Ścisnął kołnierz specjalnym przyrządem, moment obrotowy ustalił na wyczucie i wyrzucił z siebie kolejną wiązankę, tym razem włączając w nią szefa i tych wszystkich śmierdzących Migów, bawiących się w odległości jednego metram, i całego świata. Zrobione. Zwolnił przyrząd i włączył mały silniczek, przyczepiony do kombinezonu. Jego szef był pieprzonym eks - kochasiem, i do tego miał zamiar przyczepiać się do sześciu pierwszych rund. Tech wyłączył swój uziemiony mózg i pożeglował ospale w kierunku śluzy. Oczywiście moment obrotowy ustalił nieprawidłowo. Gdyby rurka nie zawierała fluoru pod wysokim ciśnieniem, nic by się nie stało. Przeciążone złącze trzasnęło i surowy fluor stopniowo przeżerał metal, przez kilka dni nieszkodliwie rozpościerając się w przestrzeni. Ale w miarę poszerzania się pęknięcia ciecz kipiała prosto na zewnętrzną okrywę Dzielnicy, poprzez izolację, a w końcu przez wewnętrzne warstwy spływała do środka. Na początku dziura miała wielkość łebka od szpilki. Spadek ciśnienia pod kopułą był z początku zbyt mały, aby spowodować jakąkolwiek reakcję czujników, rozmieszczonych wysoko, powyżej kabiny kontrolnej w dachu Dzielnicy. Dzielnica mogła mieścić się na którejkolwiek z miliona pionierskich planet - zatrudnione pracz Kompanię dziwki obojga płci przeciskały się przez tłum Migów w poszukiwaniu tych Niewykwalifikowanych eMigrantów, którzy wciąż jeszcze mieli na karcie trochę kredytów. Długie rzędy maszyn do gry wygwizdywały zachęty do przechodzących robotników i wydawały z siebie syntetyczny chichot, gdy gra pochłaniała kolejny grosz. Dzielnica była prowadzonym przez Kompanię centrum rekreacyjnym, zbudowanym z myślą o "interesie Migów". "Bawiący się Mig to szczęśliwy Mig" - powiedział kiedyś psycholog Kompanii. Nie dodał - bo nie musiał - że bawiący się Mig wydawał kredyty, oczywiście na korzyść Kompanii. Każda przegrana oznaczała przedłużenie kontraktu. Właśnie dlatego, pomimo muzyki i śmiechu, w Dzielnicy czaił się smutek i zawziętość. Dwóch muskularnych strażników włóczyło się w okolicy wejścia. Starszy kiwnął głową w kierunku trzech hałaśliwych Migów, przemieszczających się z jednego sklepu monopolowego do drugiego, i zwrócił się do partnera: - Gdybyś miał zamiar szarpać się za każdym razem, kiedy ktoś na ciebie spojrzy, bracie, to szybko któryś ż tych Migów chciałby się przekonać, co zrobisz, gdy zaczną się naprawdę awanturować. Nowy stażysta dotknął ogłuszacza. - A ja chciałbym im to pokazać. Starszy mężczyzna westchnął i rozejrzał się po korytarzu. - O rany. Kłopoty. Jego partner o mało nie wyskoczył z munduru. - Gdzie? Gdzie?

Starszy mężczyzna pokazał palcem. W stronę wejścia do dzielnicy kierował się Amos Sten. Drugi strażnik zaczął się śmiać z niskiego Miga w średnim wieku, gdy nagle zauważył mięśnie jego karku. I rozmiar nadgarstka. I pięści jak młoty. W tym momencie starszy ze strażników westchnął z ulgą i oparł się znów o ścianę. - Wszystko w porządku, chłopcze. Ma ze sobą rodzinę. Kobieta o zmęczonej twarzy i dwoje dzieci zbliżało się właśnie do Amosa. - Co u diabła? - zdziwił się stażysta. - Ten karzełek nie wygląda mi zbyt groźnie. - Nie znasz Amosa. Gdybyś znał, narobiłbyś w portki, zwłaszcza, jeśli miałby ochotę na małą bójkę dla poprawienia sobie humoru. Czwórka Migów po kolei dotykała małych białych kwadratów na klawiaturze terminala i centralny komputer Vulcana zarejestrował przemieszczenie się rodziny Stenów do Dzielnicy. Gdy mijali strażników, starszy uśmiechnął się i skinął Amosowi głową. Jego partner po prostu patrzył. Amos zignorował ich i poprowadził rodzinę do wejścia. - Mig lubi walczyć, co? To chyba nie jest to, co nazywamy zachowaniem aprobowanym przez Kompanię. - Synu, gdybyśmy chcieli aresztować każdego Miga, który uszkodził innego w Dzielnicy, to zabrakłoby forsy na nadgodziny. - Może powinniśmy go trochę przywołać do porządku. - Wydaje ci się, że właśnie ty potrafisz to zrobić? Młodszy strażnik skinął głową. - Dlaczego nie? Przyłapać go na czymś i przywalić zdrowo. Starszy mężczyzna uśmiechnął się i dotknął długiej sinej blizny na prawej ręce. - Już ktoś próbował. I to lepszy od ciebie. Ale może się mylę. Może naprawdę właśnie ty umiałbyś coś zrobić. W każdym razie lepiej sobie zapamiętaj: Amos nie jest zwykłym starym Migiem. - A co w nim takiego szczególnego? Strażnik poczuł się nagle zmęczony nowym partnerem i całą tą dyskusją. - Tam, skąd on pochodzi, takich chłopaczków jak ty zjadają na śniadanie. Chłopak najeżył się i spojrzał spode łba. Ale przypomniał sobie, że nawet nie licząc brzucha, jego kolega jest wciąż lepszy o jakieś dwadzieścia kilo i piętnaście lat. Okręcił się na pięcie i spojrzał na starszą panią, która wytaczała się wesolutko z Dzielnicy. Popatrzyła na niego, wyszczerzyła dziąsła i upadła miękko wprost pod nogi stażysty, na podłogę. - Cholerne Migi! Amos wsunął kartę w terminal i komputer automatycznie dodał godzinę do jego kontraktu. Czwórka Stenów weszła do holu. Amos rozejrzał się dookoła. - Nie widzę chłopaka. - Karl mówił, że ma dodatkową pracę w szkole - przypomniała mu Fread, jego żona. Amos wzruszył ramionami. - Nie straci wiele. Facet, który pracuje koło mnie, był tu wczoraj. Mówił, że pierwsze przedstawienie jest o jakimś Execu, który zakochuje się w dziwce i zabiera ją do siebie, do Oka. Z teatru buchnęła muzyka. - No tato, chodźmy już. Amos i jego rodzina weszli do sali. Sten pospiesznie uderzał w klawisze komputera, wreszcie wcisnął "przesyłanie danych". Ekran błysnął, a potem poszarzał. Sten drgnął. Nie da rady skończyć na czas, by zdążyć na spotkanie z rodziną. Wiekowa szkolna sieć komputerowa nie nadążała, gdy wielu studentów pracowało równocześnie. Sten rozejrzał się po sali. Nikt na niego nie patrzył. Wcisnął "podstawowe funkcje", a potem szybko szereg klawiszy. Odnalazł drogę do banku danych centralnego komputera. Oczywiście wbrew wszelkim szkolnym przepisom. Ale Sten, jak wielu innych siedemnastolatków, nie lubił przejmować się na zapas.

Po przejściu ścieżki dostępu włożył dyskietkę z zadaniem. I skrzywił się zobaczywszy, co ma zrobić. To było techniczne ćwiczenie z cyberobróbki, wykonanie kątownika. To zawsze wymagało zrobienia spawu i zauważył, że sugerowana technika, przestarzała nawet jak na szkolne warunki, wyznaczała trzymikronowy szew. A potem uśmiechnął się. Miał przecież dostęp do głównej bazy danych... Za pomocą pióra świetlnego narysował na ekranie dwie stalowe sztaby i wcisnął "wykonanie programu - spawanie". Kilka szybkich ruchów i gdzieś na Vulcanie dwie metalowe belki zostały połączone. A może to była tylko symulacja komputerowa. Sten ze zniecierpliwieniem czekał, aż ekran komputera oczyści się. W końcu monitor zajaśniał i wyświetlił komunikat, że zadanie zostało prawidłowo wykonane. Sten był wykończony. Jego palce przebiegły po klawiaturze, odcinając nielegalną ścieżkę dostępu, włączając się z powrotem w szkolną sieć, przesyłając prawidłowo wykonane zadanie z pamięci terminala i wyłączając końcówkę. Zerwał się z miejsca i popędził do drzwi. - Szczerze mówiąc, panowie - powiedział Baron Thoresen - mniej troszczę się o to, że programy R i D nie zgadzają się z jakimiś wydumanymi regułami etycznymi Imperium, niż o dobro naszej Kompanii. Zaczęło się jak zwyczajne zebranie rady dyrektorów Kompartii, tych sześciu istot, które kontrolowały życie ponad miliona osób. Wtedy stary Lester zadał pytanie w najbardziej odpowiednim momencie. Thoresen nagle wstał i zaczął kroczyć tam i z powrotem. Wielkie cielsko dyrektora przyciągało uwagę zgromadzenia niemniej niż grzmiący głos i autorytatywność. - Jeśli to brzmi nie patriotycznie, to bardzo mi przykro. Jestem człowiekiem interesu, a nie dyplomatą. Jak niegdyś mój dziad, wierzę tylko w naszą Kompanię. Tylko jeden człowiek pozostał niewzruszony. Lester. To stary złodziej, pomyślał Baron. Zarobił już swoje, a więc może sobie pozwolić na etyczne skrupuły. - Imponujące - powiedział Lester. - Ale my, rada dyrektorów, nie pytaliśmy o pańsltie poglądy. Pytaliśmy o nakłady na Projekt Bravo. Nie chciał pan nam wyjawić, o jaltiego rodzaju eksperymenty chodzi, ale znowu zwraca się pan o przyznanie dodatkowych funduszy. A ja chciałbym tylko wiedzieć, czy mają one może również militarne znaczenie, ponieważ wtedy moglibyśmy otrzymać dotacje finansowe z jakiejś fundacji Imperium. Baron spojrzał na Lestera z namysłem, lecz bez strachu. To Thoresen, pomimo wszystko, rozdawał karty. I wiedział dostatecznie dużo, by nie pozwolić temu staremu chytremu zapaśnikowi na ostatnie słowo. I dostatecznie dużo, aby nie próbować przyduszać go. Lester wiele przeżył i nie bał się. - Doceniam pański wkład. I pańską troskę o niezbędne wydatki. Ale ten projekt jest zbyt ważny dla naszej przyszłości, bym mógł ryzykować jakiś przeciek. - Czyżbym wyczuwał brak zaufania? - zapytał Lester. - Nie w stosunku do panów. Nie bądźmy śmieszni. Ale gdyby konkurencja dowiedziała się o celach Projektu Bravo, to nawet moje ścisłe powiązania z Imperatorem nie powstrzymałyby ich od kradzieży i zrujnowania nas. - Nawet gdyby zaistniały jakieś przecieki - spróbował drugi z członków zarządu - to zawsze mamy inne rozwiązania. Możemy wpływać na zaopatrzenie w AM2 - Używając bliskich, osobistych powiązań z Imperatorem, oczywiście - podsunął miękko Lester. Baron uśmiechnął się lekko. - Nawet ja nie mogę aż tak bardzo polegać na naszej przyjaźni. AM2 to energia, dzięki której prosperuje Imperator i Imperium. Nikt inny. Cisza. Nawet Lester nic nie powiedział. Duch Wiecznego Imperatora zakończył rozmowę. Baron rozejrzał się dookoła, po czym zaczął mówić rozmyślnie suchym, monotonnym głosem:

- Nie słysząc więcej uwag, uważam sprawę zwiększonych funduszy za ustaloną. Przejdziemy teraz do prostszych zagadnień. Udało nam się zmniejszyć główne nakłady na urządzenia portowe Vulcana o pełne piętnaście procent. Wchodzi w to nie tylko wewnętrzne oprzyrządowanie miejsc cumowania, ale także przedsprzedaż kontenerów. Jednak nadal nie jestem zadowolony. Byłoby o wiele lepiej, gdyby... Amos otworzył szeroko oczy, gdy przedstawienie się skończyło i zapłonęły światła. O ile mógł się zorientować, Exec i jego panienka po przeprowadzce do Oka przenieśli się na którąś z planet pionierów i zostali zaatakowani przez jakieś zwierzę. Ziewnął. Nie przepadał za przedstawieniami, ale dobra drzemka przyda się człowiekowi od czasu do czasu. Ahd trącił go lekko. - Właśnie to chciałbym robić, kiedy dorosnę. Zostać Execem. Amos przeciągnął się i wstał. - A właściwie, dlaczego, synu? - Bo oni mają przygody i pieniądze, i medale... i wszyscy moi przyjaciele też chcą tacy być. - Pozbądź się lepiej od razu takich mrzonek - sapnęła Freed. - Tacy jak my nie mieszają się z Execami. Chłopiec zwiesił głowę. Amos poklepał go po plecach. - To nie dlatego, że nie jesteś wystarczająco dobry, synu. Do diabła, każdy Sten jest wart tyle, co sześciu tych cho... - Amos! - Przepraszam. Ludzi. - Amos skrzywił się i dodał: - Do diabła. Nazywanie Execów cholernymi nie jest przeklinaniem. To zwykłe stwierdzenie faktu. Mimo wszystko, Ahd, oni nie są bohaterami. Oni są najgorsi. Mogliby zabić człowieka dla wyrównania rachunku. A potem oszukać jego rodzinę na pogrzebie. Gdybyś został jednym z nich, to nie moglibyśmy być z ciebie dumni, ani ja, ani twoja matka, ani ty sam. I wtedy odezwała się jego mała córeczka. - Ja chcę być panienką do zabawy - stwierdziła. Amos zdusił uśmiech, gdy zobaczył, że Freed podskoczyła na jakieś półtora metra. Zdecydował, że teraz jej kolej na "rodzicielską rozmowę". Ciśnienie ostatecznie rozerwało rurkę, i wydobywający się gaz skierował ją wprost na dziurę, którą przedtem przebił w okrywie Dzielnicy. Pierwszy zmarł stary Mig, który opierał się o wewnętrzną ścianę kopuły, kilka centymetrów od nagle powstałego otworu. Zanim zdążył spostrzec fluor zżerający ciało i kości, już był martwy. W kabinie kontrolnej kilku znudzonych Techów obserwowało spłukanego Miga, usiłującego namówić panienkę na zabawę po zniżonej stawce. Jeden z Techów chciał się założyć, ale nie znalazł chętnych. Panienki nie dają jałmużny. Ciśnienie w końcu spadło poniżej poziomu bezpieczeństwa i zapaliły się światła alarmu. Nikt nawet nie drgnął. Załamania i alarmy stanowiły codzienne zjawisko na Vulcanie. Główny Tech na wszelki wypadek podszedł do komputera. Nacisnął kilka klawiszy, uciszając syreny i wygaszając światła alarmowe. - No, a teraz zobaczmy, co jest grane. Odpowiedź żwawo wypłynęła na ekran. - Hm. To wygląda nieprzyjemnie. Spójrz. Jego asystent rzucił okiem przez ramię. - Jakieś chemikalia dostają się do kopuły. Spróbuję zmniejszyć przeciek. Tech nacisnął jeszcze parę klawiszy, domagając się więcej informacji z bazy danych. UTRATA POWIETRZA; OBECNOŚĆ ZANIECZYSZCZENIA; POTENCJALNE ZAGROŻENIE ŻYCIA; CZERWONY ALARM. Główny Tech w końcu stracił swój olimpijski spokój. - Cholerne Zaopatrzenie i ich cholerne rurki. Wydaje im się, że nie mamy nic innego do roboty niż sprzątanie po nich. Mam zamiar dać taki raport, że wypali każdy włos z ich łysiny.

- Proszę pana? - Nie przeszkadzaj mi, kiedy się wściekam! Czego chcesz? - Czy nie wydaje się panu, że to powinno zostać naprawione? I to zaraz? - Taa. Założę się, że połowa z tych przeklętych czujników jest zepsuta albo ktoś wylał na nie piwo. Gdybym dostawał jeden kredyt za każdym razem, gdy... Gdy szukał przecieku, jego głos ścichł. W końcu zmniejszył zakres promienia, sprawdzając rurkę po rurce. - O cholera. Musimy się przebrać, żeby tam pójść. To leci przez kopułę tamtego laboratorium. O! Diagram zamarł na ekranie, w poprzek przebiegły czerwone litery: KAŻDY PRZYPADEK ZWIĄZANY Z PROIEKTEM BRAVO MUSI BYĆ ZGŁOSZONY NATYCHMIAST DO THORESENA. Jego asystent zastanowił się: - Ale dlaczego to... - Zamilkł, bo zorientował się, że główny Tech nie słucha go. - Cholerni Execowie. Zmuszają cię, żebyś uzgadniał z nimi za każdym razem, kiedy masz coś zrobić. Wystukał informację, znalazł kod Thoresena, wcisnął "przesyłanie danych" i czekał. Baron ściskał ręce każdego członka rady opuszczającego posiedzenie. Pytał o zdrowie i o rodzinę. Wspominał o kolacji. Albo komplementował słuszność ich sugestii. Dopóki nie przyszła kolej na Lestera. - Doceniam pańską obecność, Lester, bardziej niż pan sobie wyobraża. Pańska mądrość ma wybitnie korzystny wpływ na... - Bardzo sprytnie wymigał się Pan od odpowiedzi na moje pytanie, Thoresen. Sam bym tego lepiej nie zrobił. - Ależ ja nie unikałem niczego. Ja tylko... - Oczywiście, pan tylko. Proszę zachować pochlebstwa dla tych głupców. I pan, i ja dobrze znamy nasze intencje. - Pochlebstwa? - Zapomnijmy o tym. - Lester ruszył powoli, jednak przystanął i odwrócił się. - Oczywiście rozumie pan, że to nie jest skierowane przeciwko panu, Thoresen. Jak pan, ja także dbam tylko o interesy naszej Kompanii, tylko to jest ważne. Baron skinął głową. - Niczego innego nie oczekiwałbym od pana. Thoresen patrzył za wychodzącym starcem. I stwierdził, że stary złodziej głupieje albo... kłamie. Cóż może być ważniejszego niż władza? Kompania? Odwrócił się do dyskretnego brzęczyka i nacisnął. Sześć rzekomych okładek zabytkowych książek przesunęło się, ukazując dostęp do terminala. Niespiesznie zrobił trzy kroki i dotknął przycisku. Główny Tech pojawił się na wizji. - Mamy kłopot, sir. Tutaj, w Obszarze Wypoczynkowym Dwadzieścia Sześć. Baron skinął głową. - Proszę o raport. Główny Tech wcisnął klawisze, monitor rozbłysnął i szczegóły przecieku w Dzielnicy zaczęły przesuwać się po ekranie. Baron natychmiast pojął, o co chodzi. Komputer przewidywał, że zabójczy gaz wypełni rejon kopuły w ciągu piętnastu minut. - Dlaczego to jeszcze nie zostało naprawione, Techniku? - Dlatego, że ten cholerny komputer ciągle piszczy "Projekt Bravo, Projekt Bravo" - warknął Główny Tech. - Potrzebuję tylko pańskiego pozwolenia, i zaraz to będzie zrobione bez narażania kogokolwiek, ja to panu gwarantuję. Baron pomyślał chwilę. - Czy nie ma innego dojścia do miejsca przecieku niż przez laboratorium Projektu Bravo? Czy nie można wysłać po prostu kogoś w skafandrze kosmicznym na zewnątrz? - Nie ma mowy. Rurka jest tak poszarpana, że będziemy musieli to odłączyć u źródła. Tak, panie baronie. Wejście do tego laboratorium jest konieczne.

- Nie mogę wam pomóc. Główny Tech zamarł. - Ale... przeciek nie zatrzyma się w Dwudziestym Szóstym. Ten cholerny fluor zje wszystko oprócz szklanych ścian. - A więc rozwal Dwudziesty Szósty. - Ale tam jest prawie tysiąc czterysta osób! - Słyszałeś rozkaz. Główny Tech gapił się na Thoresena. Nagle skinął głową i wyłączył się. Baron westchnął. Zanotował sobie w pamięci, żeby zlecić Kadrom zatrudnienie nowych robotników. A potem przejrzał w myślach całe wydarzenie, aby sprawdzić, czy nie przegapił niczego. Istniała jeszcze sprawa bezpieczeństwa. Główny Tech i oczywiście jego asystenci. Mógłby ich gdzieś przesunąć albo prościej... Thoresen przestał rozważać tę sprawę. Na ekranie pojawiło się menu obiadu. Pogwizdując bezgłośnie Główny Tech powoli przyłożył palec do ekranu. Jego asystent kręcił się obok. - Czy nie powinniśmy... Główny Tech popatrzył na niego; ale nic nie powiedział. Odwrócił się od terminala i szybko otworzył czerwoną klawiaturę WPROWADZANIE DANYCH ALARMOWYCH. Sten popchnął zawianego Techa i pospieszył w głąb korytarza w kierunku wejścia do Dzielnicy, szukając swojej karty. Młody strażnik stanął mu na drodze. - Widziałem to, chłopcze. - Co? - To, co zrobiłeś temu Techowi. Nie wiesz, jak się odnosić do lepszych od siebie? - O rany, proszę pana, on sam się poślizgnął. Ktoś musiał upuścić coś na chodnik. Wydaje mi się, że nie mógł pan dobrze widzieć, co się tam zdarzyło. To dość duża odległość, zwłaszcza dla starszego człowieka, proszę pana. - Patrzył na niego niewinnie. Strażnik cofnął rękę, nabierając rozmachu, ale partner złapał go za ramię. - Nie zawracaj sobie głowy. To chłopak Stena. - Ale mimo wszystko, powinniśmy... och, spadaj, mały. Możesz wejść. - Dziękuję panu. Sten podszedł do bramy i włożył kartę do terminala. - Zachowuj się tak dalej, a wiesz, co się stanie? Sten czekał. - Uciekniesz. Do Buntowników. I będziemy polować na ciebie. Wiesz, co się dzieje, kiedy złapiemy takiego szczura? Robimy mu pranie mózgu. Strażnik uśmiechnął się. - I wtedy są tacy milutcy. Czasami pozwalają nam pobawić się z ich dziewczynami... zanim się ich pozbędą. Nagle zaryczała hydraulika i stalowe drzwi śluzy kopuły zatrzasnęły wejście. Sten cofnął się schodząc niżej. Spojrzał na strażników. Zaczęli coś mówić... a potem przenieśli wzrok na migający nad wejściem czerwony napis: WEJŚCIE ZAMKNIĘTE... NIEBEZPIECZEŃSTWO... NIEBEZPIECZEŃSTWO... Powoli podniósł się. - Moi rodzice - powiedział Sten głucho. - Oni są w środku! A potem walił w potężne stalowe drzwi, dopóki nie odciągnął go starszy strażnik.

Ładunki wybuchowe wysadziły sześć części kopuły. Ciche trzaski zagubiły się w ryczącym tajfunie uciekającego w przestrzeń kosmiczną powietrza. Huragan zagarnął zamieszkane sześciany Dzielnicy i znajdujących się tam ludzi i rzucił ich w czerń. A potem ten nagły wicher zamarł. To, co pozostało z budynków, mebli i całego wyposażenia, dryfowało w zimnej poświacie odległego słońca. Razem z wysuszonymi, skurczonymi szczątkami tysiąca trzystu osiemdziesięciu pięciu istot ludzkich. Wewnątrz pustej kopuły, która była Dzielnicą, Główny Tech patrzył przez okienko kabiny kontrolnej. Jego asystent wstał od swojego stanowiska, podszedł i położył mu rękę na ramieniu. - Daj spokój. To byli tylko Migowie. Główny Tech odetchnął głęboko. - Tak. Masz rację. Oni nic nie znaczyli. Rozdział 2 Wyobraź sobie Vulcan. Śmietnisko, krążące w blasku i ciemnościach. Jego centrum to zbiorowisko walców, grzybów, rur i klocków ustawionych ryzykownie przez zidiociałe dziecko. Wyobraź sobie sztuczny świat Vulcana, wielomilionowe serce Kompanii. Mechaniczny świat sklepów i fabryk. Rudowce Kompanii nieprzerwanie spływały w kierunku Vulcana, wioząc surowce. Czyszczono, przetwarzano, wykonywano wiele produktów, które następnie frachtowce Kompanii rozwoziły do połowy galaktyki. Dla Imperium, funkcjonującego na zasadach przedsiębiorstwa handlowego, taki gigantyczny trust powiązanych ze sobą przemysłów był czymś najzupełniej normalnym i od początku zaakceptowanym. Sześćset lat wcześniej dziad Thoresena został zachęcony przez Wiecznego Imperatora do budowy Vulcana. Owa zachęta obejmowała także specjalne tankowce klasy C zawierające Antymaterię2, źródło energii, które otworzyło człowiekowi drogę w przestrzeń kosmiczną. Prace rozpoczęto od cylindra o wymiarach osiem na szesnaście kilometrów, stanowiącego pomieszczenie dla systemów zarządzających i utrzymujących przy życiu nowy świat. Holowniki przeciągnęły ten rdzeń przez dystans dwudziestu lat świetlnych i umiejscowiły go w zamarłym, ale bogatym w minerały systemie. W pełni wyposażone fabryki, wiele olbrzymich walców, zbudowano w cichych, odległych systemach, a następnie przyłączono do rdzenia. Wraz z nimi zainstalowano miriady systemów podtrzymywania życia, od pomieszczeń do upraw hydroponicznych po sprzęty służące rekreacji. Ten zaprojektowany przez komputery świat robił wrażenie: groźny, super wydajny kolos utworzony w celu najbardziej efektywnej eksploatacji robotników i materiałów. Komputery nie stworzyły tego świata dla ludzi. W miarę upływu lat często łatwiej było zamykać fabryki, w których zamknięto produkcję, niż je przebudowywać. Inne, nowsze zakłady, baraki i kopuły pomocnicze były wciskane tam, gdzie zaistniała potrzeba. Skoro grawitację kontrolowały generatory McLeana, góra czy dół stanowiły pojęcia umowne. Po upływie dwustu lat Vulcan zaczął przypominać metalową rzeźbę, którą można by nazwać Odpadki Poszukujące Spawacza. W końcu na szczycie zamontowano Oko - kwaterę główną Kompanii, przyczepioną do owego najpierwszego rdzenia. Szeroki na szesnaście kilometrów grzyb miał w czasach Stena zaledwie dwieście lat, ponieważ dodano go po centralizacji Kompanii. Poniżej Oka znajdował się obszar ładowania cargo, zasadniczo zarezerwowany dla własnych statków Kompanii. Niezależne frachtowca cumowały w przestrzeni zewnętrznej i musiały akceptować dodatkowe koszty związane z transportem ładunku i pasażerów przez promy kosmiczne Kompanii.

Pod dokiem usytuowano pomieszczenia dla gości. Był to normalny, ogólnodostępny port, z tym, że każdy kredyt wydany przez kupca lub kogoś z jego załogi trafiał prosto na rachunek Kompanii. Kopuły dla gości były najdalej na południe wysuniętym miejscem, gdzie mogli docierać zaświatowcy. Kompania w oczywisty sposób nie życzyła sobie, aby ktokolwiek zajmował się - czy nawet spotykał - z jej robotnikami. Niejasne plotki o Vulcanie krążyły po całej galaktyce. Nigdy jednak nie zawitała tam Imperialna Komisja Praw Człowieka. Bo Vulcan produkował. Olbrzymi moloch przez wieki dostarczał dokładnie tego, czego potrzebowało Imperium. A służba bezpieczeństwa Kompanii dbała o wyciszenie spraw. Wieczny Imperator był wdzięczny. Tak wdzięczny, że nobilitował dziada Thoresena. I Kompania nadal pracowała. Każdy moloch będzie się poruszał samą siłą inercji, czy mowa o imperium perskim albo General Motors ze starożytności, czy o rozlazłych Konglomeratach z mniej odległej przeszłości. Przez jakiś czas. Jeśli nawet ktokolwiek w czasach Stena stwierdził, że Kompania nie przodowała w żadnej technice, albo że innowacje i wynalazki są utrącane przez departament kadr, to nikt nie przedstawił tego problemu Baronowi. Gdyby nawet znalazł się ktoś dostatecznie odważny albo głupi, aby tego dokonać, okazałoby się to zbędne. Barona Thoresena bowiem od dawna prześladowała myśl, że coś, co stworzył jego dziad, z wolna kruszyło się na jego oczach. Obwiniał o to swego ojca, tchórzliwego pieczeniarza, który pozwolił biurokratom wziąć górę nad inżynierami. Ale nawet, gdyby trzeci Thoresen był mężem opatrznościowym, to i tak prawdopodobnie nie byłby w stanie kontrolować wielogłowej hydry, jaką stworzył jego ojciec. Młody Baron rósł na człowieka odważnego i - zafascynowanego krwawą walką swego dziada, dosłownie i w przenośni, ale bez jego wrodzonej uczciwości. Kiedy ojciec Barona zaginął gdzieś w przestrzeni i nikt go więcej nie widział, nie było żadnych wątpliwości, że młody człowiek może stanąć na czele zarządu Kompanii. Odtąd miał tylko jeden cel: ożywić to, co rozpoczął jego dziad. Ale nie przez przewrócenie Kompanii do góry nogami i bitewki z konkurencją. Thoresen pragnął zrobić o wiele więcej. Opętała go idea mistrzowskiego ciosu kendo. Projekt Bravo. I teraz brakowało mu zaledwie kilku lat do zebrania plonu. Baronowi podlegała rada oraz pomniejsi kierownicy, Execowie. Żyjąc i mieszkając jedynie w Oku, trzymani byli przy Kompanii nie tylko przez doskonale sformułowane kontrakty czy wysokie płace, ale i przez najsłodsze ze wszystkich świadczeń: niemal nieograniczoną władzę. Execom podlegali Technicy, wysoko kwalifikowani i dobrze traktowani specjaliści. Z nimi podpisywano kontrakty na okres od pięciu do dziesięciu lat. Kiedy kontrakt dobiegał końca, każdy Tech mógł powrócić do domu jako bogaty człpwiek, otworzyć własny interes oczywiście Kompania zatrzymywała wyłączne prawa do rozprowadzania wszelkich nowych produktów, które mógłby wytworzyć - albo przejść na emeryturę. Dla Execów i Techów Vulcan bardzo przypominał rodzaj przemysłowego nieba. Dla Migów to było piekło. Znaczący jest fakt, że zwycięzca zorganizowanego przez Kompanię konkursu "Nazwij Naszą Planetę", błyskotliwy robotnik - Niewykwalifikowany eMigrant - użył pieniędzy z nagrody, aby wykupić swój kontrakt i bilet na podróż do miejsca tak oddalonego od Vulcana, jak tylko było to możliwe. Fellachowie, chłopi, robole - zawsze będą istnieć wędrujący robotnicy gotowi do wykonywania paskudnej pracy. Ale tak, jak egipskiego fellacha zadziwiłby geniusz techniczny Joada, tak dwudziestowiecznego pracownika przy taśmie montażowej zaszokowałby ktoś taki jak Amos Sten. Dla Amosa jeden świat nigdy by nie wystarczył. Robiąc, co konieczne dla pełnego brzucha, kielicha od czasu do czasu i kupna biletu na inną planetę, był człowiekiem, który mógł wszystko nastawić, zmusić do pracy przestarzałą żniwiarkę albo dla fantazji zrzucić cię ze schodów. A potem przenieść się gdzie indziej.

Jego żonę, Freed, pochodzącą ze spokojnego, rolniczego świata, cechowało to samo pragnienie, aby sprawdzić, co może dać następna planeta. Myśleli, że w końcu znajdą świat dla siebie, w sam raz do ustatkowania się. Taki, na którym nie będzie zbyt wielu ludzi, i gdzie kobieta i mężczyzna nie muszą pocić się na cudzy rachunek. Lecz ciągle każde miejsce wydawało im się lepsze niż to, na które właśnie patrzyli. A potem był Vulcan. W ustach werbownika brzmiało to idealnie. Dwadzieścia pięć tysięcy kredytów rocznie dla niego. Plus niezliczone dodatki dla człowieka o jego zdolnościach. Nawet kontrakt na dziesięć tysięcy rocznie dla Freed. I możliwość pracy na najnowszych w galaktyce narzędziach. I werbownik nie kłamał. Młyn Amosa był najbardziej skomplikowaną maszyną, jaką kiedykolwiek widział. Wkładano do niej trzy płaty trzech różnych metali. Były mielone i elektronicznie łączone. Dopuszczalna tolerancja dla tych wsporników - Amosowi zajęło dziesięć lat, aby dowiedzieć się, co wytwarza - wynosiła jedną milionową milimetra, plus minus jedna tysięczna milionowej. I miał stanowisko mistrza maszynowego. Ale wykonywał tylko jedną czynność: łapał wylatujące z otworu na odpadki zużyte części maszyny i wybrakowane produkty. Wszystko inne było zautomatyzowane, regulowane przez komputer oddalony o pół świata. Pensja także nie była kłamstwem. Ale werbownik nie wspomniał o tym, że jeden komplet ubrania kosztuje sto kredytów, posiłek z soi dziesięć za porcję, a czynsz za trzy pokoje w barakach wynosi tysiąc kredytów miesięcznie. Data zakończenia kontraktu oddalała się coraz bardziej, podczas gdy Amos i Freed usiłowali znaleźć jakąś drogę odwrotu. A potem przyszły dzieci. Nie planowane, ale chciane. Kompania zachęcała do posiadania potomstwa. Następna generacja robotników, bez konieczności ponoszenia wydatków na rekrutację i transport. Amos i Freed walczyli z procesem warunkowania prowadzonym przez Kompanię. Ale trudno wytłumaczyć, co znaczy otwarte niebo i spacer po nie znanych ścieżkach, komuś, kto wzrasta wśród zakrzywionych, szarych sklepień i ruchomych chodników. Freed, po długotrwałej walce z Amosem, przedłużyła swój kontrakt o sześć miesięcy z powodu nabycia kinotapety na całą ścianę, przedstawiającej śnieżny krajobraz na jakiejś odległej planecie. Prawie osiem miesięcy przeminęło, zanim śnieg przestał padać na urokliwe skupisko domków, a drzwi, otwarte na powitanie powracającego robotnika, przestały chwiać się na wietrze. Tapeta była potrzebna Amosowi i Freed, ale nie Kartowi. Chociaż młody Sten nie miał najmniejszego pojęcia, jak to jest, kiedy żyje się bez murów odległych o wyciągnięcie ręki, był pewien, że jedyny cel jego życia, nieważne za jaką cenę, stanowi wydostanie się z Vulcana. Rozdział 3 - Zapamiętaj sobie, synu. Musisz patrzeć na niego jak na niedźwiedzia. - Tato, a co to jest niedźwiedź? - No wiesz. Taki, jakiego używa Gwardia Imperialna do ćwiczeń. Widziałeś jednego na filmie. - A, tak. Wygląda jak Doradca. - No, może trochę, tylko nieco bardziej owłosiony i mniej nadęty. Mimo wszystko, kiedy siedzisz w ćwiczebnym wozie i patrzysz w dół na niedźwiedzia, to też nie wygląda tak groźnie. Ale gdyby tak stanął przed tobą... - Nie rozumiem. - Ten niedźwiedź, to jak Vulcan. Gdybyś był wysoko, w Oku, to wszystko wyglądałoby zupełnie dobrze. Ale kiedy jesteś Migiem, tu, w dole... Amos Sten kiwnął głową i nalał sobie następny kufel narkopiwa.

- Karl, musisz sobie zapamiętać, aby nigdy, ale to nigdy nie dać się złapać temu niedźwiedziowi. Tego Sten zdążył się już nauczyć. Dzięki Elmorowi. Elmor to był stary Mig, mieszkający w samodzielnym mieszkaniu na końcu korytarza. Większość wolnego czasu spędzał na placu zabaw, opowiadając dzieciom bajki. To były piękne opowieści, element tradycji, którą ci przemysłowi wieśniacy przywieźli na Vulcana z tysięcy światów, i która tu zrodziła ich podziemną kulturę. Zbiory Ardmoru. Duchy statku z Capelli. Farmer, który został królem. I własne legendy Vulcana. O Buntowniku, który uratował Kompanię. Niesamowite, szeptane opowieści o kopułach magazynów i fabryk, w których od pokoleń nie postała noga człowieka, ale wciąż coś żyło i poruszało się wewnątrz. Ulubioną bajką Stena była ta, którą Elmor opowiadał najrzadziej - jak to kiedyś, pewnego dnia, wszystko się zmieni. Przybędzie ktoś z innego świata i powiedzie Migów w górę, do Oka. Nadejdzie dzień porachunków i system obiegu powietrza wypluje krew Execów. Najlepsze było na końcu, kiedy Elmor mówił powoli, że człowiek, który powiedzie Migów, też będzie Migiem. Rodzice z korytarza nigdy nie zwracali uwagi na Elmora. Trzymał dzieciaki z daleka od kłopotów i byli mu za to wdzięczni. Każdego Dnia Założyciela przelewali na kartę Elmora coś w rodzaju prezentu. Nawet jeśli zdawali sobie sprawę, jakiego rodzaju są te opowieści, to i tak milczeli. Po prostu milczeli. Koniec był więc nieunikniony. Któreś dziecko za dużo gadało do niewłaściwej osoby. Takiej jak Doradca. Pewnego popołudnia Elmor nie przyszedł. Wszyscy zastanawiali się, co zaszło. Potem temat zaczął nudzić i wszyscy zapomnieli. Ale nie Sten. Spotkał kiedyś Elmora w Dzielnicy. Wielki i niezgrabny człapał powoli za maszyną sprzątającą ulicę. Zatrzymał się przy Stenie i spojrzał w dół na chłopca. Usta Elmora otworzyły się, próbował coś powiedzieć. Lecz język tylko drżał bezsilnie, mowa brzmiała jak niezrozumiałe pomruki. Maszyna zaświstała, Ehnor posłusznie obrócił się i poszedł za nią. Stenowi przez głowę przeleciała jedna myśl: pranie mózgu. Powiedział ojcu o tym, co widział. Amos skrzywił się. - To jest tajemnica, którą musisz poznać, synu. Naucz się być od nich sprytniejszy. Naucz się zygzakować. - I co ja ci mówiłem o zygzakowaniu, synu? - Nie mogłem, tato. Było ich czterech, i każdy większy ode mnie. - To źle, chłopcze. Ale w życiu napotkasz jeszcze wiele większych od ciebie rzeczy. Jak masz zamiar dać sobie z tym radę? Sten namyślał się przez chwilę. - Nie wyglądają tak strasznie, kiedy patrzy się na nich od tyłu, prawda, tato? - Co za paskudna myśl, Karl. Paskudna. Zwłaszcza że prawdziwa. Sten wstał. - Dokąd idziesz? - Ja... chciałem iść się bawić. - Nie. Niech najpierw zniknie ten siniak pod okiem. I niech ludzie zapomną. Dwa tygodnie później jeden z tych czterech chłopców wspinał się po linie podczas ćwiczeń. Lina pękła. Spadł z wysokości sześciu metrów na stalową podłogę. Trzy dni później dwóch innych buszowało po nie wykończonym korytarzu. Pewnie mieli po prostu pecha, bo stali pod ścianą, której wsporniki nie wytrzymały. Kiedy wypuszczono już chłopców ze szpitala, Doradca udzielił ich rodzicom nagany. Przywódca atakujących Stena także nie miał szczęścia. Wracał do domu późnym wieczorem i ktoś pobił go do nieprzytomności. W wyniku przeprowadzonego śledztwa Doradca stwierdził, że sprawcą prawdopodobnie był Buntownik, członek jednego z młodzieżowych gangów buszujących po opuszczonych sektorach Vulcana, taki typ o jeden krok od prania mózgu. Wyjaśnienia Doradcy przyjęto do wiadomości. Stena już zawsze pozostawiano w spokoju.

- Karl, chciałbym chwilę z tobą porozmawiać. - Tak, tato? - Ja i inni byliśmy na spotkaniu z Doradcą. - Och. - Zastanawiasz się pewno, czego chciał. - Tak. No tak. Jasne, że o tym myślę. - I nie masz najmniejszego pojęcia, o co chodzi? - Nie, tato. - Tak właśnie myślałem. Zdaje się, że jakiś młody Mig wynalazł coś. Jakiś rodzaj rozpylacza. Nie wiesz może czegoś na ten temat, chłopcze? - Nie, tato. - No pewno. Ten rozpylacz śmierdzi jak... no, tak jak wtedy, kiedy zbiornik ścieków wylał się na Korytarz Tysiąc Osiemset Czterdziesty Piąty. Pamiętasz to? - Tak, tato. - Coś cicho jesteśmy dzisiaj, synku, co? Idźmy dalej. A więc ktoś poszedł i spryskał tym Doradcę i czterech z jego pomocników. Spryskał ich portki, kiedy usiedli. Skrywasz uśmiech, czy mi się tylko tak wydaje? - Nie, tato. - Tak myślałem. Doradca zażądał, by rodzice przeprowadzili dochodzenie, po czym oddali tak aspołeczne dziecko w ręce sprawiedliwości. - Co masz zamiar zrobić, tato? - Już zrobiłem. Poszedłem do biblioteki. Twoja mama rozmawiała z bibliotekarzem, a ja przejrzałem fiszki, żeby sprawdzić, kto ostatnio czytał podręczniki do chemii. - O. - Tak. O. Niestety, wyszedłem i zapomniałem oddać te fiszki. Sten siedział cicho jak mysz pod miotłą. - Mój ojciec powiedział mi kiedyś, że zanim zacznę kogoś podpalać, powinienem najpierw sprawdzić, czy co najmniej sześciu innych ludzi nie ma pochodni w swojej skrzynce z narzędziami. Czy rozumiesz, o czym mówię? - Tak, tato. - Tak też mi się zdawało. Jednym z najlepszych wydarzeń było to, o którym Sten zawsze myślał jako o Czasie Jaszczura. Jaszczury, wyjątkowo obrzydliwe małe drapieżniki, zostały odkryte przez statki zwiadowcze Kompanii na jakimś piekielnym świecie. Nikt nie wiedział, dlaczego załoga wracając przywiozła kilka okazów tych psychopatycznych małych gadów. Ale przywiozła. Mając zaledwie dwadzieścia centymetrów wysokości, Jaszczury przejawiały chęć zatopienia swoich szczęk i pazurów w ciałach przeciwników nawet sto razy większych. Jeden z nauczycieli Stena, pochodzący z Primy, powiedział, że Jaszczury wyglądają jak małe tyranozaury. Chociaż prawie wszystkiego nienawidziły tak samo, to szczególną niechęć żywiły do osobników własnego gatunku. Z wyjątkiem krótkiego okresu godowego nic nie sprawiało im większej przyjemności niż rozszarpanie na sztuki innego Jaszczura. To właśnie czyniło je idealnymi zwierzętami do walk na arenie. Amos właśnie otrzymał od Kompanii nagrodę za odkrycie tego, że jego obrabiarka może pracować dodatkowo tysiąc godzin pomiędzy konserwacjami, jeśli wylot rury wydechowej zostanie odsunięty od wlotu powietrza do układu chłodzenia komputera. Z wielką pompą skrócili mu kontrakt o rok. Amos, zawsze pierwszy do hazardu, użył tego rocznego kredytu do zakupienia Jaszczura. Sten z początku nienawidził gada, zwłaszcza że błyskawiczne kłapnięcie szczęk omal nie pozbawiło go małego palca. Amos wyjaśnił mu:

- Ja też nie przepadam za tym żarłokiem. Nie lubię tego, jak wygląda, jak śmierdzi i jak żre. Ale to będzie nasz bilet na wyjazd z Vulcana. Argumenty były przekonujące. Amos planował wystawiać jaszczura w krótkich walkach i zakładać się o małe sumy. - Wygrywamy mało, miesięczny kontrakt tu, tygodniowy tam. Ale wcześniej czy później wygramy dość, aby stąd prysnąć. Nawet matka Stena dała się przekonać, że coś będzie z tego najnowszego marzenia Amosa. A piętnastoletni wówczas Sten z całej duszy pragnął wydostać się z Vulcana, pragnął tego bardziej, niż czegokolwiek innego. Więc karmił troskliwie Jaszczura, powstrzymywał mdłości znosząc obrzydliwy smród, i usiłował nie krzyczeć zbyt głośno, gdy po karmieniu spóźnił się z cofnięciem ręki z klatki. I przez jakiś czas zdawało się, że wielki plan Amosa działa. Aż do tej nocy, kiedy Doradca pojawił się na walkach prowadzonych w nie używanym korytarzu parę przecznic dalej. Idący za Amosem Sten niósł klatkę z Jaszczurem na arenę. Doradca dostrzegł ich poprzez ring i pospieszył na spotkanie. - No cóż, Amos - powiedział serdecznie - nie wiedziałem, że puszczasz Jaszczura do walki. Amos ostrożnie skinął głową. Doradca zlustrował popiskującą pod ramieniem Stena bestię. - Chyba masz niezłego zwierzaka, Amos. Co byś powiedział na to, żeby wystawić go przeciwko mojemu w pierwszej rundzie? Sten spojrzał przez ring i zobaczył opasłego, wielkiego Jaszczura, którego niósł jeden z pomagierów Doradcy. Powiedział: - Tato, nie możemy. To jest... Doradca zerknął na Stena krzywym okiem. - Pozwalasz chłopakowi decydować za siebie, Amos? Amos pokręcił głową. - No tak. Pokażmy im, że jesteśmy najlepszymi i najuczciwszymi ze sportowców. Pokażmy innym korytarzom, że jesteśmy znudzeni ich rozlazłymi gadami, i wolimy wystawić nasze. Zgoda? Czekał. Amos wziął kilka głębokich oddechów. - Wydaje mi się, że nie zdecydował pan jeszcze, kto przejdzie do wytwarzania drutów, czyż nie? Doradca uśmiechnął się. - No właśnie. Nawet Sten wiedział, że noszenie długich na kilometry prętów z rozpalonego do białości metalu było najbardziej niebezpiecznym zadaniem na zmianie Amosa. - My, ja i mój chłopak, będziemy dumni, że nasz Jaszczur walczy z pańskim Jaszczurem, panie Doradco. - To świetnie - powiedział Doradca. - Dajmy naprawdę świetne widowisko. Pospieszył z powrotem dookoła areny. - Tato - spróbował Sten - jego Jaszczur jest dwa razy większy od naszego. Nie mamy żadnej szansy. Amos kiwnął głową. - Tak właśnie to wygląda. Ale pamiętasz, jak ci mówiłem, żeby nie robić tego, czego się inni po tobie spodziewają? Weź moją kartę. Leć do automatu z soją i kup tyle, ile zdołasz zmieścić pod ubraniem. Sten porwał kartę ojca i przecisnął się przez tłum. Doradca był zbyt zajęty chwaleniem się, co może zrobić jego bestia, aby zauważyć, że Sten wkłada pasma surowej soi do klatki wielkiego Jaszczura. Po krótkiej chwili wrzasków, kłótni i przyjmowania ostatnich zakładów klatki z Jaszczurami zostały wniesione na ring, ustawione i szybko otwarte. Zwierzak Doradcy, obżarty do rozpuku, wytoczył się z klatki, ziewnął i zwinął do snu. Zanim zdążył się obudzić, Jaszczur Amosa już go strawił w połowie.

Dookoła areny zaległa śmiertelna cisza. Amos spoglądał tak niewinnie, jak tylko potrafił. - Tak, proszę pana. Miał pan rację. Pokazaliśmy im, że jesteśmy najlepszymi sportowcami, prawda, proszę pana? Doradca nic nie odpowiedział. Po prostu odwrócił się i zaczął przepychać się przez tłum. Po tym wszystkim Amos nie zdołał już wystawić swojego Jaszczura do żadnej walki na żadnych warunkach. Nikt nie żałował, kiedy Jaszczur zdechł - tak jak i wszystkie inne - po miesiącu czy dwóch. Ktoś powiedział, że to z powodu braku niezbędnych składników diety. Do tego czasu Amos zajął się już obmyślaniem następnego planu wydostania siebie i rodziny z Vulcana. Nadal planował, gdy Thoresen wysadził Dzielnicę w powietrze. Rozdział 4 Słowa Barona krążyły i odbijały się echem pod wysoką kopułą. Sten chwytał tylko niektóre zwroty: - Odważne dusze... pionierzy Vulcana... zmarli dla dobra Kompanii... nie zapomnimy ich imion... trzydzieści milionów naszych obywateli zawsze będzie pamiętać... Sten nadal czuł odrętwienie. Jakiś wracający z pracy człowiek, patrząc spode łba, torował sobie drogę poprzez tłum około pięćdziesięciu Migów - żałobników, zanim zorientował się, o co chodzi. Przybrał, jak mu się zdawało, smutny wyraz twarzy i spuścił wzrok. Sten nic nie zauważył. Patrzył w górę, na wielokrotnie powiększony obraz Barona wyświetlany na suficie. Thoresen stał w swoim ogrodzie, w powiewającej szacie, jaką Execowie zawsze wkładali z okazji uroczystości. Baron bardzo starannie dobrał strój na ceremonię pogrzebową. Myślał, że na Migach ta jego troska zrobi duże wrażenie. Dla Stena Baron był co najwyżej powiększoną, bardziej obłudną wersją Doradcy. Sten przez pierwszy tydzień pozostawał w stanie szoku. Nadal mocno odczuwał stratę, jak człowiek po amputacji, którego boli noga, choć dawno ją odcięto. Ukrył się w mieszkaniu. Kiedy trzaskała klapa podajnika, podchodził i zjadał coś z tacy. Był nawet wdzięczny Kompanii za to, że zostawiła go w spokoju. Dopiero w wiele lat później zorientował się, że Kompania po prostu postępowała zgodnie z instrukcją: "Wypadki Przemysłowe (Śmiertelne). Traktowanie Krewnych". Poczynając od wyrazów sympatii od zwierzchników Amosa i Freed oraz nauczycieli dzieci aż do dodatkowych kredytów na zakupy w najbliższym centrum rekreacyjnym, proces wyciszania żalu osieroconych był doskonale skalkulowany. Zwłaszcza izolacja - ostatnią rzeczą, której chciałaby Kompania, to rozpaczający krewni przemierzający korytarze i przypominający ludziom, jak cienki jest margines oddzielający życie od śmierci na tym sztucznym, obliczonym na zysk świecie. Wzniosłe słowa Barona nagle stały się w uszach Stena tylko hałasem. Odwrócił się. Ktoś pojawił się obok niego. Sten spojrzał i zamarł. To był Doradca. - Wzruszająca ceremonia - powiedział. - Doprawdy niezwykle wzruszająca. Skierował Stena w stronę najbliższego baru i posadził na krześle. Włożył swoją kartę do terminala i wcisnął guzik. Podajnik wypluł dwa drinki. Doradca wziął łyk płynu i obracał w ustach. Sten po prostu patrzył na stojący przed nim pojemnik. - Zdaję sobie sprawę z twojej żałoby, młody człowieku - powiedział Doradca. - Ale wszystko powstaje z prochu. Wyjął coś ze swojej kieszeni i położył przed Stenem. To była karta magnetyczna z napisem "Karl Sten, 03857 - con19 - 2Mig - niewyk" na wierzchu. Sten zastanawiał się, kiedy zdążyli zrobić mu zdjęcie widniejące na karcie. - Wiem, że po okresie żałoby będziesz się martwił o swój los. Nie masz przecież żadnego zawodu. Nie masz pieniędzy. Rodziny. I tak dalej.

Przerwał i pociągnął łyk napoju. - Przejrzeliśmy twoje akta i zdecydowaliśmy, że zasługujesz na wyjątkowe traktowanie. Doradca uśmiechnął się i postukał w kartę żółtym paznokciem. - Postanowiliśmy przyznać ci pełne pracownicze prawa obywatela ze wszystkimi związanymi z tym korzyściami. Otrzymasz normalny miesięczny kredyt. Pełny dostęp do wszelkich urządzeń rekreacyjnych. Własny dom, ten właśnie, w którym dorastałeś. Doradca zmierzał prosto do finału. - Poczynając od jutra, Karlu Stenie, zajmiesz miejsce swego ojca przy najwspanialszych na świecie taśmach montażowych Vulcana. Sten siedział i milczał. Doradca pewnie sądził, że jest wdzięczny. - Oczywiście oznacza to, że musisz odsłużyć parę lat, które zostały jeszcze do końca kontraktu twojego ojca, dziewiętnaście, o ile dobrze pamiętam. Ale za to Kompania anulowała czas, jaki jeszcze pozostał na koncie twojej matki. - To bardzo wspaniałomyślne ze strony Kompanii - stwierdził Sten. - Oczywiście. Oczywiście. Ale jak Baron Thoresen zwykle wspominał mi podczas naszych częstych pogawędek, w jego ogrodzie, chciałbym dodać... dobro naszych pracowników liczy się przede wszystkim. "Szczęśliwy robotnik to wydajny robotnik", tak zwykle powtarza. - Jestem tego pewien. Doradca znowu się uśmiechnął. Poklepał Stena po ręce i wstał. Potem zawahał się, znowu włożył kartę do terminala i wcisnął kilka guzików. - Napij się jeszcze, Obywatelu Stenie. Ja stawiam. I pozwól, że pogratuluję ci jako pierwszy. Jeszcze raz poklepał Stena, po czym odwrócił się i wyszedł na ulicę. Sten patrzył za nim. Podniósł drinki i powoli wylał je na stolik. Rozdział 5 Zawyły syreny obwieszczające początek następnej zmiany i skwaszony Sten usiadł. Nie spał już od prawie dwóch godzin. Czekał. Nawet po upływie czterech cykli trzypokojowe mieszkanie przerażało pustką. Ale Sten nauczył się, że zmarli muszą sami nosić po sobie żałobę. Ta część jego życia została oddzielona murem. Ale czasem coś się stamtąd wydostawało i żal znowu zaczynał dokuczać. Powszechnie uchodził za cichego, posłusznego Miga, jak tego chciała Kompania. Albo, co najmniej dobrze to udawał. Brzęknął podajnik ścienny i wysunęła się taca z energetycznym napojem, różnymi środkami na kaca i antydepresyjnymi. Sten machnął ręką na chybił - trafił i wyrzucił to wszystko do zsypu na śmieci. Nie chciał tego ani nie potrzebował, lecz wiedział, że rozsądniej usunąć zawartość tacy niż pozostawić ją nietkniętą. Po kilku godzinach zostałaby wycofana i spisana. Potem jakiś komputer zanotowałby i zameldował o braku apetytu Stena. Co pociągnęłoby za sobą reprymendę od Doradcy. Sten westchnął. Na wszystko były normy. Daleko, na początku kolejki jakiś robotnik włożył swoją kartę do zegara medycznego. Maszyna błysnęła i człowiek włożył ramię do jej paszczy. Zanotowano jego najważniejsze wskaźniki, stwierdzono, że jest wolny od alkoholu czy narkotyków, które mogły pozostać po ostatniej zabawie, i wpuszczono go. Mężczyzna zniknął we wnętrzu fabryki i kolejka posunęła się o dwa kroki. Sten przesuwał się razem z innymi, dookoła niego szumiały plotki. - Zważywszy na fakt, że Fran był najgorszy ze wszystkich w wyrabianiu normy, to wydaje mi się, że Kompania postąpiła z nim cholernie dobrze, kiedy stracił rękę; jedyną rzeczą, do której jej używał, było podszczypywanie panienek. Dali mu przecież miesięczny kredyt, nie...? - Znasz mnie przecież, jeszcze nikt na Vulcanie nie przerobił mnie w piciu, i nie mogę się już doczekać końca zmiany! Taki jestem głupi. Przyprowadź ich, mówię ci, a zobaczysz... Nadeszła

kolej na Stena. Włożył swoją kartę, stał sztywno obok maszyny, kiedy sprawdzała go i akceptowała, i wszedł powoli do fabryki. Budynek taśmy był olbrzymi, poprzedzielany jak plaster - miodu od podłogi aż po sufit, wypełniony pasami, maszynami, torami i innymi urządzeniami. Dla Migów przeznaczono wąziutkie ścieżki, dzieliły ich centymetry od upadku czy wciągnięcia między tryby jakiejś maszyny, która by ich zmieliła, sprasowała, i zwinęła w jakieś bezimienne urządzenie, po przejściu całej taśmy odrzucone z powodu wykrytych zanieczyszczeń. Po spędzeniu prawie dwóch miesięcy w fabryce Sten zaczął nienawidzić swojego partnera tak bardzo, jak całej pracy. Robot był przysadzisty, szary, w kształcie jaja, przystrojony upiorną liczbą czujników zebranych w coś w rodzaju dużego, owadziego oka. Poruszał się na kołach i odnóżach, pozwalających kroczyć po schodach. Tylko powierzchnia oka i ruchliwe czułki wydawały się żywe. A najbardziej nienawidził Sten jego wysokiego, ostrego głosu. Jak u starego bibliotekarza, którego pamiętał z Pierwszego Żłobka. - Pospiesz się - marudził robot - nie wyrabiamy normy. Dobry robotnik zawsze wyrabia normę. W ostatnim cyklu jeden z pracowników w trzecim sektorze, Myal Thorkenson, wyrobił prawie dwieście procent normy. Czyż nie jest to ideał wart naśladowania? Sten popatrzył na maszynę i pomyślał, czy by jej nie kopnąć. Ostatnim razem kiedy tego spróbował, kulał przez dwa dni. Robot poderwał go swoim nieprzyjemnym głosem. - Pospiesz się teraz. Następne krzesło. Sten podniósł kolejne siedzenie ze stosu przed długą, srebrną tubą. Potem zaniósł je tam, gdzie czekał robot. To robot miał stanowisko technika. Sten pełnił rolę przynieś - podaj - pozamiataj. Jego praca polegała na podniesieniu siedzenia ze stosu, włożenia go do odpowiedniego otworu i trzymania, dopóki robot nie zgrzeje siedzenia z ramą. To było niesłychanie nużące zajęcie, którego dla swego mechanicznego zastępcy szefa nigdy nie wykonywał właściwie. - Nie tu - powiedział robot. - Zawsze robisz to źle. Pozycja jest ściśle określona. Włóż to jeszcze raz. Włóż to. Końcówka spawająca robota rozjarzyła się. - Szybko, teraz. Następne. Sten powlókł się z powrotem przez przejście, gdzie spotkał robotnika, którego imienia nie mógł sobie przypomnieć. - Cześć. Słyszałeś już? Właśnie awansowałem. - Moje gratulacje. Mężczyzna promieniał. - Dzięki. Robię wielką imprezę po zmianie. Zapraszam wszystkich. Na mój koszt. Sten spojrzał na faceta. - Ale czy taki wydatek nie przedłuży ci kontraktu, to znaczy nawet mimo awansu? Mężczyzna wzruszył ramionami. - Dam sobie radę. To doda mi tylko około sześciu miesięcy do mojego kontraktu. Sten rozważał, czy zapytać go, dlaczego tak bardzo chce się pospieszyć i wydać każdy kredyt - i jeszcze trochę - ze swojej podwyżki. Jak mógł tak wyrzucać sześć miesięcy swojego życia na... Ale przecież znał odpowiedź. Więc nie zawracał już sobie głowy. - Masz rację - westchnął. - Dasz sobie radę. Mig ruszył dalej. Leta była niemal jedynym jasnym punktem w życiu Stena w tym czasie. Pod wieloma względami stanowiła pokazowy egzemplarz panienki do zabawy. Wychowana na spokojnej planecie podobnej do tej, z której pochodzili rodzice Stena, miała zamiar po zakończeniu kontraktu wyemigrować na jeden ze spokojnych światów Imperium, tam spotkać jakiegoś członka królewskiej rodziny i wyjść za niego za mąż. No, mógłby to też być jakiś książę kupców. Chociaż Sten nie wierzył już w mit kurwy o złotym sercu, wydawało mu się, że jej naprawdę sprawia przyjemność rozmowa z nim i seks. Sten leżał cicho na łóżku.

Dziewczyna pochylała się nad nim, uderzając lekko końcami palców. Sten obrócił się i spojrzał na. nią. Twarz Lety była łagodna, a źrenice rozszerzone po zażyciu narkotyków. - Źźźle - zamruczała. - Kontrakty. Kontrakty i normy, i Migowie. Zachichotała. - Z tobą wszystko w porządku. I jesteś Migiem. Sten usiadł. - Nie będę nim zawsze. Kiedy skończy się mój kontrakt, wydostanę się z tego cholernego świata i zobaczę, co to znaczy być wolnym człowiekiem. Leta roześmiała się. - Wiem, co mówię. Nie będę grał. Nie będę w żaden sposób przedłużał kontraktu. Nigdy więcej nocy spędzonych na piciu. Mam zamiar po prostu ograniczyć się tylko do koniecznego czasu. I tyle. Leta pokręciła głową i wstała. Wzięła kilka głębokich wdechów, usiłując rozjaśnić sobie w głowie. - Nie możesz tego zrobić. - Dlaczego nie? - zapytał Sten. - Do diabła, nawet dziewiętnaście lat to nie wieczność. - Nie możesz tego zrobić, ponieważ to wszystko jest oszustwem. Wszystko. Kontrolowane. Jak twoja praca. Jak gry. Jak... jak nawet to. Ustalili całość tak, że nigdy się nie wydostaniesz... zawsze będziesz do nich przywiązany. Działają na wszelkie sposoby. Sten był zaszokowany - Ale jeśli to jest oszustwo i nikt nie wydostaje się z Vulcana, to co z tobą? - Jak to co ze mną? - Ciągle mówisz o tym, co zrobisz, kiedy wyjedziesz, i o planetach, które chcesz zobaczyć, i mężczyznach, jakich chcesz spotkać, takich, co nie śmierdzą potem i smarami i... i tak dalej. Leta położyła mu dłoń na ustach. - To ja, Sten. Nie ty. To ja wyjeżdżam. Mam kontrakt i dają mi pieniądze, narkotyki i wszystko, co jem i piję. Nie mogę nawet brać udziału w grach. Automaty nie przyjmują mojej karty. Nie ma znaczenia, co robię. Po prostu dopóki żyję, mam gwarancję, że wyjadę z Vulcana. Tak, jak i inne panienki. Albo naganiacze czy bramkarze. Oni wszyscy mogą się wydostać. Techowie i strażnicy też. Ale nie Migowie. Migowie zostają tu na zawsze. Sten pokręcił głową, nie wierząc w ani jedno słowo. - Milutki chłopaczek z ciebie, Sten, ale ty umrzesz na Vulcanie. Trzymał się z dala od mieszkania Lety przez jakiś czas, przekonując sam siebie, że nie jest mu potrzebna. Nie chciał mieć obok siebie kogoś, kto opowiadał mu takie rzeczy... cóż, to musiały przecież być kłamstwa, prawda? Ale im dłużej jej nie widział, tym więcej myślał i zastanawiał się nad jej słowami. W końcu zdecydował, że musi z nią porozmawiać. Aby jej dowieść, że może miała rację w odniesieniu do wszystkich innych Migów, ale nie w odniesieniu do niego. Z początku ludzie w domu zabawy udawali, że nigdy nie słyszeli o niej. Potem przypomnieli sobie. Och, Leta. Przeniesiono ją albo coś takiego. Taa. Jakoś tak nagle. Ale wydawała się naprawdę zadowolona, kiedy po nią przyszli. Może dostała pracę w Oku, dla Execów. Sten zastanawiał się. Przestał się zastanawiać, kiedy ukradł klucze od jej pokoju i znalazł niepozorny mikrofon ukryty w suficie. Myślał często potem, co jej mogli zrobić za to, co powiedziała. Miesięczne zestawienie wydatków: Mieszkanie........... 1 000 kredytów Jedzenie.................. 500 kredytów

Płaca majstra.......... 225 kredytów Usługi..................... 250 kredytów Razem 1 975 kredytów Miesięczna płaca: 2 000 kredytów odjąć 1 975 kredytów wydatków 25 kredytów pozostało Sten po raz dziesiąty sprawdził wyliczenia na ekranie. Zaciskał pasa do granic wytrzymałości. Zlikwidował wszystkie rozrywki i ograniczył się do podstawowej diety graniczącej z wygłodzeniem. Ale zawsze wychodziło mu to samo. Z dwudziestoma pięcioma kredytami na miesiąc nie był w stanie skrócić swego kontraktu nawet o sześć miesięcy. I gdyby kontynuował ten sposób życia, oszalałby w ciągu pięciu lat. Sten zdecydował jeszcze raz wszystko sprawdzić. Może coś ominął. Wcisnął klawisze na konsoli i wywołał Przewodnik Pracownika Kompanii. Przeglądał akapit za akapitem, szukając wyjścia. - Cholera! - O mało tego nie pominął. Wrócił do tej strony i przeczytał ją, a potem znowu i znowu: Ubezpieczenie: Wszyscy robotnicy, Niewykwalifikowani eMigranci, muszą płacić podatek na ubezpieczenie w wysokości nie mniejszej niż 35 kredytów i nie większej niż 67 kredytów za każdy okres rozliczeniowy, z wyjątkiem dodatkowych prac określanych przez Kompanię jako szczególnie niebezpieczne i podnoszące ryzyko wypadku / śmierci, kiedy podatek musi wynosić nie mniej niż 75 i nie więcej niż 125 kredytów za każdy okres rozliczeniowy. Kompania zobowiązuje się do zapewnienia odpowiedniej opieki medycznej i / lub zasiłku pogrzebowego nie przekraczającego 750 kredytów i / lub... Walnął pięściami w klawisze i ekran zamigotał parę razy, a potem zbladł. Mieli go. Nieważne, co robiłeś, każdy Mig na zawsze był uziemiony. Sten kiwał się w rozpaczy. Robot wykończył zawartość ciągnika i odsunął się, czekając na następną rurę w kształcie cygara, aby się do niej podłączyć. Wypełniony samochód zawarczał odjeżdżając kawałek, do tuby transportu pneumatycznego prowadzącego do terminala portu. Ale ktoś albo coś nie zdążył przygotować następnego stosu siedzeń. Sten ziewnął, podczas gdy jego robot czepiał się innej maszyny o zawalenie norm. Tamta nie była zbyt chętna do brania winy na siebie. Kłóciły się elektronicznie, dopóki w końcu suwnica sufitowa nie złożyła następnej dostawy siedzeń pomiędzy nimi. Robot wślizgnął się do ciągnika. Sten podniósł siedzenie na ramię i wywlókł ze stosu. Włożył je na miejsce i wysłuchiwał zgrzytów robota, gdy przesuwał siedzenie tam i z powrotem. Robot przemieścił się do przodu, przygotowany do spawania. Sten poczuł nagle mdłości podchodzące do gardła. Całą resztę życia ma spędzić wysłuchując mamrotania tego szarego jaja. Sten zakołysał się do przodu. Siedzenie wślizgnęło się do robota i maszyna wrzasnęła, bo przyspawała siebie do siedzenia i ramy ciągnika. - Na pomoc! Na pomoc! Jestem w pułapce! - jęczała. Zawiadom kontrolę. Sten zamrugał. Potem ukrył uśmiech. - Jasne. Już idę. Powlókł ciągnik powoli do panelu kontrolnego, wziął głęboki wdech i wcisnął guzik "Zadanie ukończone". Drzwi ciągnika zamknęły się i całość zjechała do tuby transportu pneumatycznego.

- Zawiadomić... kontrola... na pomoc... na pomoc... I po raz pierwszy od czasu, gdy został mianowany robotnikiem, Sten poczuł satysfakcję z dobrze wykonanej pracy. Rozdział 6 Sten był "chory" przez ponad tydzień, zanim pokazał się Doradca. Tak naprawdę to był rzeczywiście chory przez pierwszy dzień. Chory ze strachu, że ktoś mógłby odkryć jego małą zabawę z robotem. Zostałaby zakwalifikowana jako bezczelny sabotaż, był tego pewien.. Gdyby miał szczęście, włożyliby go do aparatu do prania mózgu i wypalili każdy obszar nieodpowiadający Idealnemu Wzorowi Robotnika. Ale istniało zapewne coś jeszcze gorszego. Podobno zawsze istniało na Vulcanie. Sten nie miał pewności, co to właściwie jest. Słyszał opowieści o piekielnych fabrykach, dokąd zsyłano niepoprawnych, nikt jednak nie znał nikogo, kto byłby rzeczywiście zesłany do takiego zakładu. Może opowieści zmyślono, a może po prostu nikt nie wracał z takich miejsc. Sten zastanawiał się chwilami, czy nie wolałby przejść prania mózgu i zmienić się w roślinę. Drugiego dnia zbudził się z uśmiechem. Zorientował się, że nie zauważono, co zrobił z robotem. Więc świętował pozostając w domu, wylegując się w łóżku jeszcze dwie godziny po rozpoczęciu zmiany. Potem zjadł trochę wyśmienitego jedzenia z zapasów zgromadzonych przez rodziców i gapił się na ścienną kinotapetę, na której nie padał śnieg. Wiedział dobrze, że nie powinien wkładać karty do telewizora i oglądać programu, albo wychodzić do jakiegoś centrum rekreacyjnego. To mogłoby ułatwić Kompanii stwierdzenie, że symuluje. Płatki zastygłe w powietrzu na tapecie fascynowały Stena. Zamrożona woda, padająca z nieba. To chyba nie było zbyt higieniczne. Sten zastanawiał się, czy w ogóle istnieje jakakolwiek droga ucieczki z tego świata. Nawet jeśli te płatki nie wydawały się praktyczne, to warto kiedyś je zobaczyć. Warto zobaczyć cokolwiek - jeśli tylko znajdowało się dostatecznie daleko od Kompanii i Vulcana. Od trzeciego dnia zdecydował, że już nigdy nie pójdzie do pracy. Nie wiedział, jak długo uda mu się symulować. Ani co z nim zrobią, kiedy go złapią. Po prostu siedział. Myślał o płatkach śniegu i o tym, jak by to było spacerować pośród nich, bez karty w kieszeni przypominającej, gdzie teraz powinien być i co powinien tam robić. Właśnie nauczył się, że jeżeli zmruży trochę oczy, to śnieżynki prawie się ruszają, kiedy zabrzęczał dzwonek u drzwi. Nie poruszył się. Dzwonek znowu zabrzęczał. - Sten! - krzyczał Doradca przez drzwi - wiem, że tam jesteś! Wpuść mnie. Wszystko w porządku. Poradzimy sobie z tym. Razem. Tylko otwórz drzwi. Wszystko w porządku! Sten wiedział, że nic nie jest w porządku. Ale w końcu podniósł się i podszedł do wejścia. Znowu odezwał się dzwonek. Potem coś zaczęło zgrzytać w zamku. Sten czekał u drzwi. I wtedy zawahał się i przeszedł na drugą stronę. Zamek zaskoczył i płyta drzwi przesunęła się. Do środka wszedł Doradca. Jego usta były otwarte, coś mówił. Sten skoczył, zaciskając ręce wysoko nad głową. Uderzenie trafiło Doradcę w bok głowy, rzucając na ścianę. Ześlizgnął się po niej i upadł na podłogę. Nie poruszał się. Usta miał nadal otwarte. Sten zaczął się trząść. Nagle poczuł spokój. Oto wyeliminował wszystkie inne możliwości. Pozostało mu tylko jedno. Przeszedł nad nieprzytomnym Doradcą i przeszukał szybko jego kieszenie. Znalazł jego kartę i schował do kieszeni. Jeśli użyje jej zamiast swojej własnej, to może Kontrola nie trafi tak szybko na jego ślad. Ta karta otwierała mu wstęp do obszarów niedostępnych dla Miga Stena. Sten obrócił się i rozejrzał po trzech pustych pokojach. Cokolwiek się później zdarzy, widzi je po raz ostatni. Potem wybiegł za drzwi, kierując się w stronę ruchomego chodnika, portu kosmicznego i jakiejś drogi poza Vulcan.

Poczuł się nie na miejscu w chwili, gdy opuścił ruchomy chodnik. Ludzie tutaj wyglądali inaczej. Widać było tylko kilku Migów, rzucających się w oczy w swoich szarych kombinezonach. Pozostali mieli stroje bogate, wprost olśniewające: Techowie, urzędnicy, administratorzy, tu i ówdzie błyskał dziwny kostium zaświatowca. Sten pospieszył do maszyny z ubraniami, włożył do niej kartę Doradcy i wstrzymał oddech. Czy zadźwięczy alarm? Czy strażnicy już biegną w jego kierunku? Maszyna zawarczała i zaczęła wyświetlać pozycje do wyboru. Sten wybrał pierwszą rzecz w swoim rozmiarze, która wyglądała na męską, i paczka wypadła na podajnik. Złapał ją i zaczął przeciskać się przez tłum w kierunku obszarów wypoczynkowych. Sten wszedł na teren administrowany przez zarząd portu kosmicznego, usiłując wyglądać tak, jakby to było właściwe dla niego miejsce. Musiał szybko coś zrobić z kartą Doradcy. Gdziekolwiek poszedł, zostawiał za sobą ślad szeroki jak papier wychodzący z drukarki komputerowej. Stary, gruby urzędas bębnił w automat obok wydający narkopiwo. - Cholerna maszyna. Mówi mi, że nie mam już tych cholernych kredytów na... Sten podszedł powoli do niego, znudzony, ale lekko zaciekawiony. Ten facet był pijany tak bardzo, że centralny komputer odciął go od dopływu alkoholu. - To plamy na słońcu - powiedział Sten. Urzędnik spojrzał na niego zamglonym wzrokiem. - Tak pan myśli? - Jasne. To samo zdarzyło mi się wczoraj. Proszę. Niech pan spróbuje mojej karty. Może ją przyjmie. Urzędnik kiwnął głową, Sten wcisnął guzik i karta mężczyzny wypadła z automatu. Wziął ją i wsunął tę, która należała do Doradcy. Minutę później urzędnik z zadowoloną miną pociągał swoje narkopiwo. Trzy godziny później złapali go. Siedział właśnie w swoim ulubionym, stałym miejscu, czując przyjemny szum w głowie, gdy wpadło coś, co wyglądało jak sześć regimentów strażników. Zanim miał czas odłożyć szklankę, był już pobity, związany i wieziony do centrum przesłuchań. Szef patrolu wymachiwał zwycięsko kartą urzędnika. Tylko, że to nie była jego karta. To była karta Doradcy. Stena nie opuszczało to nieznane, nieuchwytne wrażenie od momentu, kiedy tylko wszedł do Centrum dla Odwiedzających w porcie kosmicznym. Nawet w panującym tu pośpiechu wyczuwał coś dziwnego. Nie wiedział dokładnie, co to jest. Ale myślał, że ma to związek z wolnością. Poruszał się pośród egzotycznego tłumu - od obcych i dyplomatów po zasobnych kupców i żeglarzy dalekich przestrzeni. Nawet rozmowy brzmiały dziwnie: o systemach gwiezdnych i pozaprzestrzennej jeździe, silnikach na antymaterię i imperialnych intrygach. Sten wyminął dziwkę i wszedł do zapełnionej tawerny. Przepchał się przez tłum i znalazł puste miejsce przy barze. Obok niego jakiś żeglarz zwierzał się kumplowi. - Ten gówniarz porucznik po prostu mnie lekceważy. Możesz w to uwierzyć? Mnie! Bosmana po przeklętych piętnastu latach na tym cholernym pokładzie! Jego przyjaciel pokiwał głową. - Oni wszyscy są tacy sami. Dwa lata w tej akademii dla dzidziusiów i myślą, że pozjadali wszystkie rozumy. - No więc wyobraź sobie - kontynuował ten pierwszy melduję, że są punkty na ekranie, a on mówi, że nie ma żadnego powodu, żeby były punkty. Ja mu na to, że jednak są. Parę minut później trafiliśmy w strumień meteorów. Zgrzytało nam w zębach i śmieci leciały z rur wylotowych. Pilot wyciągnął nas w ostatniej chwili. Wpadliśmy w taki korkociąg, że kapitanowi mało nie wypadły szuflady z biurka. Sten dostał swojego drinka, zapłacił za niego jednym ze swoich zachowanych kredytów, i przeszedł powoli wzdłuż baru. Zwrócił uwagę na grupę żeglarzy. Stłoczyli się dookoła stołu, rozmawiali cicho i powoli sączyli drinki zamiast chlustać nimi w gardło, jak inni. Nosili czyste ubrania, byli świeżo ogoleni i mieli wygląd mężczyzn usiłujących skutecznie pozbyć się kaca.

Mieli wygląd ludzi wracających do domu. - Czas iść - powiedział jeden z nich. Równocześnie skończyli swoje drinki i podnieśli się. Sten przepychał się za nimi, gdy przechodzili przez tłum i na zewnątrz. Sten skulił się w dziobowej części promu. Jakaś płyta ukryła go przed wzrokiem żeglarzy. Opuścili Vulcan i w chwilę później Sten poprzez przezroczysty dziób dostrzegł frachtowiec, do którego podpływał prom. Frachtowiec dalekiego zasięgu, olbrzymi wieloczłonowy owad, rozciągał się na kilometry. Ciżba podobnych do żuków holowników ciągnęła kolejne części i wstawiała je na miejsce. Sekcja główna statku była kwadratowa i brzydka, z jeżącymi się dookoła czułkami. Gdy prom przybliżył się do niej, rozdziawiła paszczę. Zanim go połknęła, Sten pomyślał, że jest to najpiękniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek widział. Sten ledwo słyszał sędziego, monotonnie wyliczającego jego zbrodnie przeciwko Kompanii. Otaczali go strażnicy. Przed sędzią siedział Doradca, a jego głowę spowijały bandaże. Potakiwał boleściwie za każdym razem, gdy sędzia wymieniał kolejne naruszenia prawa. Znaleźli Stena na promie, skulonego pod kilkoma kocami i otoczonego skradzionymi ze statku sprzętami. Kapitan usprawiedliwiał się przed nim cały czas, nawet wtedy, gdy zawiadamiał Vulcan, aby kogoś przysłali. O tej planecie krążyły dziwne opowieści. - Nie możemy ci pomóc - mówił kapitan. - Służba bezpieczeństwa, szukając takich ludzi jak ty, wysyła szperaczy na każdy statek, zanim pozwoli mu odlecieć. Sten nic nie mówił. - Słuchaj - kontynuował żeglarz - nie mogę podjąć tego ryzyka. Gdyby mnie złapano na próbie pomocy, Kompania zabrałaby mi prawo do handlu. Byłbym skończony. Chodzi nie tylko o mnie. Muszę myśleć o załodze... Sten ocknął się, gdy strażnicy popchnęli go do przodu. Sędzia skończył już swoją wyliczankę. Co teraz będzie? Pranie mózgu? Jeśli tak, to Sten miał nadzieję, że zostanie mu dosyć rozumu, aby popełnić samobójstwo. Wtedy przemówił sędzia: - Mam nadzieję, że jesteś świadom ogromu swoich przestępstw? Sten zastanawiał się, czy udać pokornego Miga. A, do diabła. Nie miał nic do stracenia. Popatrzył na sędziego. - Rozumiem. Doradco, czy ma pan coś do dodania w kwestii okoliczności łagodzących? Doradca zaczął coś mówić, ale raptownie pokręcił tylko głową. - Dobrze. Kartu Stenie, ze względu na twój młody wiek, ponieważ jesteś w stanie służyć jeszcze wiele lat dla dobra Kompanii, i ponieważ nie chcemy okazać się bezlitosnymi oraz dostrzegając możliwość poprawy, orzekamy jedynie... przeszeregowanie. Przez chwilę Sten poczuł nadzieję. - Twoim nowym miejscem pracy będzie Sekcja Zewnętrzna. Na czas nieokreślony. Jeśli, hmm, okoliczności ulegną zmianie, po upływie przewidzianego prawem okresu wyrok zostanie ponownie rozpatrzony. Sędzia skinął głową na znak, iż powiedział już wszystko i wcisnął guzik "wprowadzanie danych" na swoim terminalu. Strażnicy poprowadzili Stena. Nie był pewien, co sędzia miał na myśli. I na co naprawdę został skazany. Pozostawiono mu umysł i życie. Odwrócił się u drzwi i po uśmiechu na twarzy Doradcy zorientował się, że zapewne nie na długo.

Rozdział 7 - To po prostu kwestia entropii. Dowiodłem tego - powiedział starszy mężczyzna. I podniósł swój kufel. Młodszy, siedzący obok niego człowiek w błyszczącym kombinezonie oficera pokładowego, zachichotał i walnął butami w stół. Na bluzie miał plakietkę z napisem "H.E. Raschid, oficer mechanik". - Co w tym śmiesznego? - powiedział wojowniczo jego zwierzchnik. Popatrzył na czterech innych żeglarzy dalekiej przestrzeni siedzących przy stole tawerny. - To są moi oficerowie i oni nie słyszeli, żebym powiedział coś śmiesznego. Prawda? Raschid rozejrzał się dookoła i uśmiechnął szeroko, gdy chór pijanych głosów odrzekł "tak jest". Podniósł swój kufel i osuszył go do dna. - Jeszcze jedna kolejka. Powiem wam. Słuchałem skwierczenia starych durniów, takich jak ty, o tym, że wszystko idzie ku gorszemu i że im jest coraz gorzej, i tak dalej, i tak dalej, od czasów, gdy byłem zupełnym szczeniakiem. Barmanka, największa i jedyna atrakcja baru w porcie kosmicznym, posłała kufle po długiej, wypolerowanej aluminiowej ladzie. Raschid zdmuchnął pianę z wierzchu i przełknął. - Mówienie do głupców - stwierdził - budzi pragnienie. Nawet jeśli są wysoko opłacanymi kapitanami statków kosmicznych. Mat ze statku kapitana złapał szefa za ramię - gest, który na tysiącach światów kończył bijatykę, zanim się zaczęła i spojrzał spode łba. Raschid znowu się roześmiał. - Kiedy człowiek robi się za stary, żeby podejmować walkę, zawsze znajdzie jakiegoś żółtodzioba, który to za niego odwali. Powiem ci coś, kapitanie. Daj mi chociaż jeden dobry przykład na to, jak wszystko schodzi na psy, a może, powtarzam, może, uwierzę ci. Kapitan postawił swoje piwo z rozmachem i strząsnął z i tak przemoczonego munduru to, co się wychlapało. - Sposób, w jaki jesteśmy traktowani. Spójrz na nas. Jesteśmy oficerami. Handlowcami. Miliony kredytów zależą od naszych decyzji. I popatrz dookoła. Jesteśmy na Primie. Serce Imperium i te inne bzdury. Ale czy ktoś podchodzi do nas z należytym szacunkiem? Nie, do cholery! - To my jesteśmy kołami napędowymi Imperium! - wrzasnął jeden z jego oficerów. - Więc, czego byście chcieli? - Tak, jak powiedziałem. Szacunku. Dwieście, trzysta lat wstecz wszyscy łasiliby się do nas. Każdy by chciał wiedzieć, jak jest tam, na zewnątrz. Kobiety uganiałyby się za nami. Mówię ci... Kapitan wstał i wskazał palcem, ale efekt tego gestu został zniszczony przez nagły wstrząs, który lekko zachwiał murami. - Gdy Imperium nie potrafi już dbać należycie o swoich bohaterów, to znaczy, że upada! - Skinął triumfalnie głową, obracając się do swoich oficerów. - Dowiodłem, czy nie? Raschid zignorował wrzaskliwe potwierdzenie. - Wydaje ci się, że powinno być tak, jak kiedyś, w dawnych dobrych czasach? Powiedzmy, kiedy były statki z napędem jonowym? - Nie musimy cofać się aż tak daleko, ale to dobry przykład. Więcej piwa! Wróćmy do czasów, kiedy żeglowały jonowe statki, a na nich prawdziwi mężczyźni! - Jonowy napęd! - Raschid uśmiechnął się szyderczo. Tupnął lekko w podłogę. - Te statki. A wiesz, jak one działały? Sterowane przez komputer. Od startu do lądowania. Jeden z mężczyzn wyglądał na zaskoczonego. - A załoga? - Ta - ak. Załoga! Pozwólcie, że wam wyjaśnię to, czym filmy nie zawracały sobie głowy. Zdaje się, że na większości tych statków było trochę gorąco. Od dziobu do Bariery Trzydzieści Trzy, gdzie mieścił się ładunek i pasażerowie. - W parę lat zaczęły się kłopoty z naborem młodych bohaterów do załogi po tym, jak a młodzi bohaterowie zorientowali się, że ich kości zielenieją i zaczynają wychodzić ze stawów po dwóch, trzech podróżach. Więc wiecie, kogo brali do załogi? Portowe lumpy, które miały akurat dosyć

rozumu na to, żeby wyłączyć silnik, gdy zaczynało robić się gorąco poniżej Trzydziestej Trzeciej. Dali im dosyć taniego narkotyku, aby powstrzymać przed otworzeniem śluz i zobaczeniem, co jest po drugiej stronie, naciśnięciem odpowiedniego guzika i zwianiem, co sił w nogach. Tacy byli wasi cholerni bohaterowie statków o napędzie jonowym, i ich bohaterscy oficerowie. - I jak myślicie, czy ludzie o tym nie wiedzieli? Myślicie, że ich fetowano jak herosów? Jeśli tak, to jesteście nawet głupsi, niż na to wyglądacie. Kapitan rozejrzał się po swojej załodze. Czekali na replikę. - Jakim cudem możesz tyle o tym wiedzieć? Bariera Trzydzieści Trzy. Jedyny sposób, żeby się o tym wszystkim przekonać, to bycie jednym z załogi. - Kufel starego człowieka walnął w stół. - Niech to wszyscy diabli! Przychodzimy tu na spokojny kufelek albo dwa, siedzimy sobie, może trochę koloryzujemy... ale nie zniesiemy tego, żeby ktoś myślał, że jesteśmy na tyle głupi, żeby uwierzyć... - Byłem jednym z załogi - powiedział Raschid beznamiętnie. Mężczyzna przerwał. Jego mat wstał. - Twierdzisz, że masz tysiąc lat? Raschid pokręcił głową i dopił swoje piwo. - Nie. Więcej. Kapitan spojrzał na mata... mat zacisnął pięść, którą można by podnajmować jako kulę do burzenia domów, i uderzył. Ale głowy Raschida już tam nie było. Dał nura do przodu, poprzez stół. Z byka trafił trzeciego oficera, który upadł na kumpla i razem runęli na podłogę wśród łomotu łamanych krzeseł. Raschid stanął na nogach, gdy mat obracał się. Wkroczył w środek drugiego obrotu i pięścią uzbrojoną w kastet trafił w przedramię. Mat zgiął się we dwoje. Raschid obrócił się uskakując, gdy dwóch innych ludzi podnosiło się z podłogi. Ale uskoczył nie dość daleko. Kufel kapitana trafił go w tył głowy i Raschid zatoczył się do przodu, opierając o bar. Podniósł się żwawo, podkurczył nogi i kopnął z całej siły. Ramię trzeciego oficera trzasnęło jak zapałka; jęcząc opadł na podłogę. Raschid obrócił się dwa razy, łapiąc za rękę będącego akurat w pobliżu mata. Pociągnął mocno. Mat prześlizgnął się do przodu, zbierając na czole kolekcję podstawek od piwa, i jakby nagle skamieniał. Raschid odwrócił się od baru, uzbrojony w trzymaną w ręku nogę od krzesła, i uderzył nią kapitana w bok. Ten na chwilę stracił przytomność. Raschid, śmiejąc się radośnie, złapał czwartego mężczyznę za klapy... gdy trzeci oficer ze złamaną ręką wykopał mu nogi spod tyłka. Raschid wyrżnął o ziemię; podczas gdy ten czwarty walił w niego jak w bęben. Stary kapitan, sapiąc jak wieloryb, tańczył - doprawdy bardzo rześko, jak na kogoś w jego wieku - dookoła toczącej się masy, od czasu do czasu wymierzając kopniaki w żebra Raschida. Znikąd pojawiły się dwie ręce i uderzyły równocześnie w uszy kapitana. Upadł ciężko, jak trafiony toporem. Raschid poderwał się na nogi, kiwnął głową nowemu uczestnikowi bójki, a potem podniósł trzeciego oficera i rzucał nim w kierunku swojego niespodziewanego pomocnika, szpakowatego behemota, którego nos był tyle razy łamany, że nikt już nie chciał go nastawiać. Ten przez chwilę z namysłem huśtał oficera w jednej ręce, zastanawiając się. Potem walnął go prosto w nos zaciśniętą pięścią, upuścił i rozejrzał za następnym. Raschid siedział na czwartym żeglarzu. Wczepiwszy dłonie w jego włosy systematycznie walił głową przeciwnika w podłogę baru. Szpakowaty mężczyzna podszedł, podniósł resztę piwa mata i wypił je. Potem mruknął: - Myślę, że udowodnił już pan swój punkt widzenia. Raschid uniósł powieki mężczyzny, zajrzał w źrenice i niechętnie pozwolił jego głowie opaść w końcu na podłogę. Wstał. Mierzyli się nawzajem spojrzeniami. - Tak, pułkowniku?

Szpakowaty mężczyzna sarknął. - "H. E. Raschid". Oni głupieją z roku na rok. Albo może i kto inny. - To trąca brakiem dyscypliny, pułkowniku. - Przepraszam. Czy Najwyższy Ze Wszystkich, Wieczny Imperator Miliona Słońc, Władca Ziliona Planet i Król, Opiekun Zbyt Wielu Cholernych Ludzi zechce towarzyszyć swemu dobremu i wiernemu słudze w drodze do pałacu, gdzie czekają ważne sprawy, czy też woli pan posłać ważne sprawy do wszystkich diabłów i poszukać następnych atrakcji? - Później, pułkowniku. Później. Nie wypada demoralizować młodzieży. Wieczny Imperator otoczył ramieniem swego towarzysza, pułkownika Iana Mahoneya, dowódcę Korpusu Merkurego, szarą eminencję Imperium odpowiedzialną za wywiad, kontrwywiad oraz tajne operacje - i obaj mężczyźni śmiejąc się, wyszli na słabe światło słońca świata Primy. Rozdział 8 Baron czekał w przedpokoju i przechadzając się nerwowo spoglądał co chwila na potężne postacie dwóch wartowników z Gwardii Imperialnej, stojących u drzwi apartamentów Wiecznego Imperatora. Gdyby pozwolił sobie na myślenie, po co tu jest - a usilnie próbował zapomnieć - to byłby mocno wystraszony. Mało mu znane uczucie. Został ściągnięty przez pół galaktyki wezwaniem Imperatora, przesłanym bez zwykłych, formalnych uprzejmości. Kazano mu po prostu stawić się. Natychmiast. Bez słowa wyjaśnienia. Thoresen miał słabą nadzieję, że nie jest to związane z Projektem Bravo. Z drugiej strony był pewien, że nawet wypracowany system szpiegowski Imperatora nie mógł wykryć projektu. Jeśli było inaczej - już nie żył. W końcu zaświstały otwierające się drzwi i szczupły, odziany w togę urzędnik wyszedł, aby go wprowadzić. Thoresen odprężył się odrobinę, gdy gwardziści pozostali na swoich miejscach. Urzędnik wyszedł i Baron pozostał sam w ogromnej komnacie wypełnionej egzotycznymi przedmiotami, zbieranymi przez Imperatora w ciągu całego długiego, ponad tysiącletniego życia. Dziwne i straszne bestie z ekspedycji myśliwskich na obcych światach, niezwykłe dzieła sztuki, starożytne księgi otwarte na cudownych ilustracjach, wielokrotnie przewyższających jakąkolwiek sztukę komputerową. Baron gapił się na to wszystko, czując się jak barbarzyńca z zapomnianego świata pogranicza. W końcu spostrzegł mężczyznę, czekającego w drugim końcu komnaty. Odwrócony był do Thoresena plecami i najwyraźniej patrzył na świat Primy rozciągający się za wielką, zaokrągloną panoramiczną szklaną ścianą. Miał na sobie prostą, białą szatę. Wieczny Imperator obrócił się, gdy Baron zbliżał się zgięty w serii ceremonialnych pokłonów. - Zostaliśmy powiadomieni przez naszych przyjaciół rzekł Imperator - że ma pan reputację niezbyt lojalnego. Najwyraźniej pomylili się w swoich informacjach. Baron zadrżał. - Przybyłem, gdy tylko... Imperator gestem nakazał mu milczenie. Obrócił się i znowu patrzył przez szybę. Nastała długa cisza. Baron niemal przestępował z nogi na nogę próbując odgadnąć myśli Imperatora. - Jeśli chodzi o perspektywy Kompanii, wasza wysokość, mogę zapewnić, że nie ma powodów do niepokoju. Postawiłbym swoją reputację na... - Proszę spojrzeć tutaj - powiedział Imperator. Zakłopotany Thoresen popatrzył na zewnątrz. Poniżej najważniejsze osobistości Cesarskiego Dworu Królewskiego przesuwały się po trawniku w skomplikowanym, powolnym tańcu. - Afektowani głupcy. Wydaje im się, że skoro mają tytuły, to Imperium kręci się dookoła nich. Miliony obywateli pracują na to, żeby oni mogli się bawić. Spojrzał na Thoresena. Na twarzy Imperatora pojawił się ciepły uśmiech.

- Ale my dwaj wiemy lepiej, prawda, Baronie? Wiemy, co to znaczy ubrudać sobie ręce. Wiemy, co to znaczy praca. Teraz Thoresen był naprawdę zakłopotany. Ten człowiek nie wiedział, czego chce. Dokąd zmierzał? Czyżby pogłoski o jego starzeniu się mówiły prawdę? Nie, ostrzegł sam siebie. Jakim cudem? Przecież to Baron wymyślił i rozpuścił te plotki. - Cóż? - spytał Imperator. - Ale nie wiem, o co chodzi, wasza wysokość. - Dlaczego prosiłeś o tę audiencję, Baronie? Przejdźmy wreszcie do rzeczy. Czekają delegacje z dwudziestu czy trzydziestu planet. - A - ale, wasza wysokość, to pewnie jakaś pomyłka, nie pana, oczywiście. Ja... mnie wydawało się, że to wy, panie, chcieliście... - Jesteśmy zadowoleni, że pan przybył, Baronie - przerwał Imperator. - Czekaliśmy na okazję, aby porozmawiać z panem o pewnych, raczej niepokojących raportach. - Zaczął kroczyć przez pokój, a Thoresen podążał za nim usiłując skupić się na temacie rozmowy, czegokolwiek tak naprawdę owa rozmowa miała dotyczyć. - Tak, wasza wysokość? - Jesteśmy pewni, że nie ma to najmniejszego znaczenia, ale kilku pańskich agentów pozwoliło sobie na wypowiadanie pewnych komentarzy wobec klientów. Niektórzy z naszych, ummm, reprezentantów stwierdzili, że komentarze te mają znamiona, jak by to powiedzieć... zdrady stanu? - Co ma pan na myśli? - Thoresen pozwolił sobie udać szok. - Och, nic konkretnego nie przychodzi nam na myśl. Tylko niewielkie sugestie, że niektóre usługi wykonywane przez Imperium mogłyby być lepiej spełnione przez Kompanię. - Kto? Kto to powiedział? Natychmiast każę ich... - Jesteśmy pewni, że pan tak uczyni, Baronie. Ale proszę nie być zbyt surowym. Wyobrażamy sobie, że to tylko przypadek źle pojętej lojalności. - Mimo wszystko, Kompania nie może być przedmiotem takich plotek. Nasza polityka, a ma to odzwierciedlenie nawet w prawie, gwarantuje nasze całkowite podporządkowanie Imperium. - Tak. Tak. Wiemy o tym. To pański dziad ułożył te prawa. Sam je zatwierdziłem, jako wasz suweren. To wspaniały człowiek, ten pana dziad. A propos, jak się miewa? - Och, zmarł, wasza wysokość. Kilkaset lat... - A, prawda. Moje kondolencje. Doszli z powrotem do drzwi, które otworzono. Mały urzędnik podszedł, aby wyprowadzić kompletnie zdezorientowanego Thoresena. Imperator zaczął odwracać się, ale przerwał. - Panie Baronie? - Tak, wasza wysokość? - Zapomniał pan powiedzieć nam, jaki był powód pańskiego przybycia. Czy ma pan problemy? Może potrzebuje pan czegoś? Długa pauza ze strony Thoresena. - Nie, dziękuję bardzo. Po prostu przypadkiem byłem na Primie i zatrzymałem się, aby wypełnić, to znaczy... chciałem tylko złożyć pozdrowienia. - Bardzo rozsądnie z pana strony, Baronie. A więc wszystko postępuje dokładnie tak, jak planowaliśmy? Doskonale. A teraz proszę nam wybaczyć. Drzwi zasunęły się. Obok Imperatora rozległ się nagle dziwny dźwięk, tak jakby ktoś się dusił - i zasłona rozdzieliła się na dwoje. Zza niej wyszedł Mahoney. Zgięty wpół ze śmiechu. Imperator uśmiechnął się, przespacerował do antycznego, drewnianego biurka i wyciągnął szufladę. Wyjął z niej butelkę i dwa kieliszki. Nalał drinki. - Próbowałeś tego kiedykolwiek? Mahoney był nieufny. Jego szefa znano w pewnych kręgach z perwersyjnego poczucia humoru. - A co to jest? - Po dwudziestu latach poszukiwań znalazłem wreszcie coś najbardziej zbliżonego do tego, co pamiętam jako diabelski napój. Nazywali to bourbon.