uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 759 657
  • Obserwuję767
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 028 757

Allan Cole Chris Bunch - Cykl-Sten (3) Imperium Tysiąca Słońc

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :940.6 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

uzavrano
EBooki
A

Allan Cole Chris Bunch - Cykl-Sten (3) Imperium Tysiąca Słońc.pdf

uzavrano EBooki A Allan Cole Chris Bunch
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 67 osób, 143 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 128 stron)

ALLAN COLE & CHRIS BUNCH Imperium Tysiąca Słońc trzeci tom cyklu Sten Przekład: Radosław Kot i Rafał Surowiec

Rozdział pierwszy Banth warknął na świnkę kolczatkową. Prosiak głębiej wcisnął się w płytką jamę i nie podjął dyskusji. Instynkt podpowiadał napastnikowi, że ta niechętna do współpracy wieprzowina jest jadalna, jednak doświadczenie mówiło zupełnie, co innego. Mięso pojawiało się zwykle o świcie oraz wieczorem, przynosiło je dwunożne stworzenie, które przy okazji wypowiadało kilka życzliwych słów. Świnka nawet pachniała jak jedzenie, ale nie zachowywała się tak, jak na porządne danie przystało. Sześcionogi kocur przysiadł na zadzie i przednią łapą usunął dwa kolce wbite w miękki nos. Nagle banth zastrzygł uszami, gdy z głębi lasu dobiegł go jakiś dźwięk. Spojrzał z niepokojem na rysującą się obok górę, potem znów na puszczę. Odgłos powtórzył się raz jeszcze, więc zwierzak podjął decyzję. Wbrew nakazom instynktu wybiegł spomiędzy drzew, po czym ruszył kamienistym zboczem, aż dwieście metrów wyżej przycupnął za większą stertą głazów. Niezbyt natarczywe wycie przybrało na sile i zza wierzchołków drzew wyłonił się ślizgacz antygrawitacyjny. Zakręcił, poszukał miejsca na lądowisko i osiadł w pobliżu płytkiego wykrotu; Terence Kreuger, szef taktycznych sił policyjnych Świata Centralnego, zerknął na ekran detektora. Igła wskazywała dokładnie na górę, odczyt zaś informował, że banth jest odległy o niecałe pół kilometra. Kreuger odczepił broń z uchwytów za fotelem i sprawdził ją raz jeszcze. Była zabezpieczona, z polem rażenia nastawionym na obszar o przekroju jednego metra. Mniej więcej tyle wynosiła szerokość piersi bantha. Myśliwy zlustrował zbocze lornetą. Po kilku sekundach dojrzał ruch. Mruknął coś pod nosem i skierował ślizgacz w górę. Kilka godzin wcześniej banth już mu umknął, więc nie miał powodów, aby być z siebie zadowolonym. Kreuger uwielbiał polowania. Niemal cały czas poza służbą spędzał na łowach lub na przygotowaniach do takich wypraw, które stanowiły dość kosztowne hobby, szczególnie na Świecie Centralnym. Stołeczna planeta imperium prawie w ogóle nie posiadała własnej zwierzyny, więc zezwolenie na odstrzał kosztowało niezwykle drogo. Nawet dowódca grupy taktycznej nie mógł sobie na nie pozwolić. Przynajmniej do teraz. W minionych latach polował jedynie na sprowadzane z innych światów, niejadalne (a czasem wręcz trujące) paskudztwa. Owszem, to też było coś, ale trofeów miał wciąż niewiele. Szczególnie takich, o jakich wspominały kroniki dawnych łowów. Nagle jednak wszystko się zmieniło za sprawą wypróbowanych przyjaciół. Kreuger pracował w policji już od trzydziestu lat i wciąż cenił swą uczciwość i nieprzekupność, lecz perspektywa określonych profitów skłoniła go do drobnej rewizji poglądów. Po krótkim namyśle uznał, że to, czego pragną jego przyjaciele nie jest wcale nieuczciwe i w ten sposób problem zniknął. A w zamian? Pobyt z dala od szaleństwa imperialnego święta. Trzy tygodnie w rezerwacie łowieckim, wszystkie wydatki opłacone z góry i jeszcze zezwolenia na odstrzał czterech niebezpiecznych bestii: ziemskiego nosorożca, bantha, jelenia i gigantycznej pseudowydry. Wyznaczył już nawet odpowiednie miejsca na ścianach dla każdej zdobyczy. Oczywiście nie zamierzał nikomu zdradzić, gdzie upolował takie okazy. Zderzak ślizgacza zetknął się z głazem i wstrząs przerwał upojne marzenia. Skoncentruj się, chłopie, nakazał sobie w myślach Kreuger. Chłoń każdy drobiazg. Krystaliczną przejrzystość powietrza. Zapach drzew. Widok kurzu wzbijanego przez pęd ślizgacza. Skierował pojazd w kierunku wskazywanym przez igłę detektora. Znacznie niżej manewrował między drzewami drugi jednoosobowy ślizgacz. Clyff Tarpy nie potrzebował nawet lornety, by utrzymać się w ogonie Kreugera. Banth został osaczony.

Z prawej grunt opadał zbyt raptownie, by nawet pazurzaste łapy znalazły jakieś zaczepienie. Z lewej widniała pionowa ściana. Zwierzak skrył się za głazem. Kreuger wylądował po przeciwnej stronie, mocniej chwycił broń i wysiadł. Banth poczuł zagrożenie. Nie tak dawno podobne manewry zakończyły się głośnym hukiem i palącym bólem w boku. Właśnie dlatego kocur umknął przez las w kierunku góry. Banth wyczuł zapach typowy dla dwunoga - obcego, ale zawsze dwunoga. Czyżbym coś zbroił?, pomyślał. Może jednak dwunóg nakarmi go i pomoże wrócić do znajomego ciepła zagrody. Zwierzak wstał i ruszył człowiekowi na spotkanie. Kreuger uniósł broń. Tym razem nie popełni żadnego błędu. Najpierw odbezpieczyć... Banth miauknął. Nagle się zorientował, że akurat tego dwunoga w ogóle nie zna. - Hej, skurczybyku! Kreuger obrócił się na pięcie i momentalnie zapomniał o zdobyczy. Nie dosłyszał lądującego tuż za nim drugiego ślizgacza. Oglądany z odległości pięciu metrów wylot lufy wyglądał naprawdę paskudnie. Tarpy odczekał dokładnie tyle, ile było trzeba, aby na twarzy policjanta odmalowało się przerażenie. Potem nacisnął spust. Pocisk z miękkiego metalu przeszył mostek Kreugera, skręcił na łuku żebra i przebił serce. Śmierć nastąpiła natychmiast. Myśliwy zdążył tylko przysiąść na kamieniu i zaraz głowa opadła mu na piersi. Tarpy z uśmiechem sięgnął do wiszącej u pasa torby. Wyjął spory stek sojowy i rzucił go banthowi. - Obyś skorzystał ze wszystkich ośmiu pozostałych żywotów, kociaczku. Potem dobył jeszcze puszkę z aerozolem i cofając się, zaczął zamazywać ślady swoich stóp. Przystanął na chwilę przy ślizgaczu Kreugera. Wyłączył zasilanie maszyny oraz radioznacznik. Uznał, że im później odnajdą ciało, tym lepiej. Potem wsiadł do własnego pojazdu i ruszył w dół. Banth zamiótł parę razy ogonem. Nie podobał mu się zapach tych dwunogów. Ostatecznie jednak porwał stek i pobiegł z nim w kierunku lasu. Zje mięso na swoim terenie, gdzie jest o wiele spokojniej. A potem się zastanowi, co zrobić z tym samobieżnym pęczkiem igieł. Rozdział drugi Mężczyzna w niebieskim kombinezonie przycisnął długi nóż do gardła admirała Mika Ledoha. Drugą ręką przysunął Wielkiego Szambelena Jego Imperialnej Mości bliżej blanków. - Jeśli nie spełnicie naszych żądań, ten człowiek umrze! - Wzmocniony głos runął siedemsetmetrową przepaścią, aż sięgnął placu defilad. Nieco z prawej, sto metrów poniżej terrorysty i jego ofiary Sten sprawdzał przyczepione do butów i rękawic pazury. Palce ledwo znajdowały oparcie między spojonymi zaprawą kamieniami. Jedna stopa wisiała nad przepaścią, druga spoczywała na obliczu sierżanta-majora (czyli havildar- majora) Lalbahadura Thapy. Broń dyndała przyczepiona do brunatnego munduru polowego, koło łokcia widniała puszka z nicią. Na jej końcu kołysała się kotwiczka. W górze znów huknął głos terrorysty: - Macie tylko kilka sekund, by się zdecydować! Ocalicie mu życie, czy nie? Sten poszukał lewą dłonią nowego uchwytu, wbił pazury w zaprawę, ale ta niestety się wykruszyła. Omal nie spadł. Odetchnął głęboko i opanował rozedrgane nerwy. - Kaphar hunnu bhanda marnu ramro - mruknął boleśnie Lalbahadur. - Owszem, do cholery, ale tchórze żyją dłużej! - warknął Sten, znajdując punkt zaczepienia dla palców i unosząc obie stopy. W końcu zdołał wesprzeć się wszystkimi kończynami. Kilka oddechów i dalej. Ręka, noga, ręka, noga... Za nim reszta plutonu gurkhów cierpliwie podążała po tej samej, pionowej granitowej ścianie. Pięć metrów przed parapetem Sten trafił na wystający z muru kamień, idealne oparcie. Przycisnął dyszę drugiej puszki i smuga nici przylgnęła do skały. Dał znać pozostałym, że już bezpiecznie się ulokował, więc mogą dołączyć. Opuścił ku nim nić z kolejnej, zawieszonej na plecach puszki.

Lalbahadur wspiął się momentalnie i przystanął po prawicy przewodnika. Sten wypuścił około piętnastu metrów nici z kotwiczką, jedną ręką starannie rozkołysał całość i cisnął w górę. Dwudziestogramowa kotwiczka dwukrotnie okręciła nić wkoło sterczącej spoza blanków lufy muzealnej armaty. Sten zacisnął na nici specjalne rękawice z wyciągiem i nie zwlekając ruszył w górę. Terrorysta spoglądał akurat w odległe reflektory i dlatego nie dostrzegł postaci, która minąwszy armatę, rozpłaszczyła się na zwieńczeniu muru. - Dość tego czekania - ryknął głos. Zbrojne w nóż ramię zamierzyło się do śmiertelnego ciosu i w tejże chwili Sten wypadł z cienia, wcisnął jedną pazurzastą dłoń w twarz mężczyzny, drugą zaś zablokował uderzenie. Niedoszły zabójca zachwiał się i puścił ofiarę. Szambelan przez chwilę balansował na krawędzi, ostatecznie jednak odzyskał równowagę. Gdy terrorysta przyszedł do siebie, Sten już przysposobił się do starcia. Przemknął pod ostrzem noża i obiema dłońmi wyrżnął przeciwnika w skroń. Starczyło, by ogłuszyć. Pozostali terroryści dopiero wtedy się zorientowali, że coś idzie nie tak i runęli na Stena, jednak odsiecz była zdecydowanie spóźniona. Blanki zaroiły się od gurkhów. Długie na trzydzieści centymetrów kukri zalśniły w blasku jupiterów, wkoło poniósł się okrzyk Ayo Gurkhali. Ten sam, który od tysięcy lat chłodził niecne zapały różnych gwałtowników. Terroryści nie mieli już żadnych szans. Lalbahadur sprawdził, czy wszyscy przeciwnicy zostali unieszkodliwieni. Naik Thaman Gurung wydobył zza pasa na plecach miniaturowy moździerz, ustawił go, a następnie uzbroił rakietowy pocisk. Spojrzał pytająco na Stena. Dowódca przytaknął i przez czerń nieba przemknęła jasna gwiazda. Opadła szerokim łukiem na plac defilad. Gurung zabezpieczył na blankach ciągnącą się za pociskiem linę i uśmiechnął się do Stena. - Gotowe, kapitanie. - Pluton, baczność! - krzyknął Sten. - Kolejno... na dół! Thaman szedł pierwszy. Założył bloki na linkę, odbił się stopami i zniknął w siedemsetmetrowej przepaści. Sten zasalutował szambelanowi. Admirał Ledoh skrzywił się niemiłosiernie, poprawił paradny kapelusz, wziął od Stena rękawice oraz bloki i rychło zniknął w ciemności. Sten sunął trzeci. Hamować zaczął dopiero w ostatniej chwili. Tuż przy gruncie puścił uchwyty, skoczył i dwukrotnie przetoczył się po ziemi. Ledwie minutę później cały pluton sformował nienaganny szyk. Nieco pozbawiony tchu admirał Ledoh pozdrowił wojaków, a Wieczny Imperator nagrodził ich oklaskami. Pozostałe pół miliona widzów tylko czekało na ten moment. Długi na pięć kilometrów plac rozbrzmiał wiwatami na cześć Ledoha, Stena, jego gurkhów oraz “terrorystów", którzy wdzięcznie kłaniali się na górze. Ledoh ocknął się wreszcie i ruszył po schodach na podium imperatora. Zanim dotarł do celu, władca zdążył mu przygotować drinka. Jego Wysokość poczekał jeszcze, aż admirał wypije trunek, potem uśmiechnął się kwaśno. - Kto wymyślił ten kretyński kapelusz? - spytał. - Ja sam, najjaśniejszy panie. - Aha. A jakim cudem nie spadł waści ze łba podczas zjazdu po linie? - Za sprawą porządnego kleju roślinnego. - Czy jest on rozpuszczalny? - Owszem, w wodzie. - Obyś się nie mylił. Nie zamierzam tolerować w swoim otoczeniu wariata z czapką do złudzenia przypominającą szpitalny basen. Ale nic to, napij się jeszcze, Mik. Na bogów, nie co dzień udajesz Tarzana! Ten rozkaz został wypełniony z wdzięcznością i bez wahania. Imperator hucznie obchodził wymyślone przez siebie święto: Dzień Imperium. Ustanowił je ponad pięćset lat temu na pamiątkę jakiejś dawno już zapomnianej bitwy.

Założenie było proste: raz do roku wszystkie jednostki sił zbrojnych Imperium stawiały się na przegląd. Ściągano nawet oddziały stacjonujące na najodleglejszych światach. Przybyłym szykowano gorące powitanie. Oczywiście nie chodziło tylko o paradę. Każde bowiem przedsięwzięcie Wiecznego Imperatora zawsze posiadało kilka ukrytych znaczeń. Pokaz siły nie tylko dodawał ducha obywatelom, ale także zniechęcał rozmaite czarne charaktery do działania na niekorzyść Imperium. Wiele knowań usychało już w zarodku, co tylko dobrze służyło interesom olbrzymiego państwa. Główne uroczystości odbywały się na Centralnym Świecie. Z latami ustaliła się praktyka, że Dzień Imperium kończył dwutygodniowe igrzyska sportowe, obejmujące również sztuki walki. To jedno święto po trosze przypominało wszystkie inne, jakie zrodziły się w tradycji ludzkości. Było w nim coś z antycznych Saturnaliów, germańskiego Oktoberfest, anglosaskiego Święta Majowego i Olimpiady. Dodatkowo na ten jeden wieczór otwierano dla każdego chętnego wrota imperialnego pałacu, co należało uznać za spory akt odwagi. Główna rezydencja imperatora i jego centrum dowodzenia mieściły się w kręgu ogrodów o średnicy pięćdziesięciu pięciu kilometrów. Wielkość ta była nieprzypadkowo dobrana, gdyż dzięki niej posiadłość władcy ciągnęła się aż po linię horyzontu. Imperator wiedział, jak usunąć niepożądanych gości z pola widzenia. Pośrodku wymuskanej zieleni stało zapewne najdziwniejsze w dziejach zamczysko warowne. Wzniesione zostało na planie prostokąta. Dłuższy bok miał sześć kilometrów, krótszy dwa. Mury liczyły dwieście metrów wysokości, a swą architekturą nawiązywały do dzieł pradawnego francuskiego inżyniera imieniem Vauban. Nachylone pod kątem pięćdziesięciu stopni przypominały w przekroju literę V i dawały schronienie większości imperialnych biurokratów. Nie były w stu procentach odporne na uderzenia nuklearne, ale dopiero bezpośrednie trafienie mogłoby je uszkodzić. Zresztą nawet całkowite zburzenie pałacu nie stanowiłoby dla imperatora poważnego zagrożenia. Podziemne magazyny i zbiorniki zawierały dość żywności, wody i powietrza, by przetrwać w schronieniu kilkadziesiąt lat. Sam pałac wyglądał jak monstrualnie powiększona kopia ziemskiego zamku Arundel. Stał w perspektywie placu defilad, który wyznaczał centrum całej posiadłości. Budowla przypominała górę lodową, a jej zasadnicza część i tak kryła się pod ziemią. Niektóre tunele i schrony znajdowały się dwa tysiące metrów poniżej poziomu gruntu. Fasada pałacu została obłożona kamiennymi blokami, kryjącymi tarcze zdolne powstrzymać falę uderzeniową bliskiej eksplozji termonuklearnej. Dodatkowo wmurowano również grubą na wiele metrów izolację termiczną. Imperator lubił wygląd budowli pochodzących z okresu ziemskiego średniowiecza, ale w kwestii własnego bezpieczeństwa wolał zawierzyć najnowszym dokonaniom nauki. W Dniu Imperium transportowce gwardii wwoziły turystów do pałacu, jednak przez resztę roku wstęp miały tu tylko osoby zatrudnione. Superszybka kolejka pneumatyczna dowoziła je do pracy z odległego o trzydzieści pięć kilometrów Fowler i od razu wysadzała poszczególnych pracowników przy konkretnych stanowiskach. Nikt więc nie urządzał sobie zbędnych przechadzek po obiekcie. Ponieważ bezpośrednie uczestnictwo w obchodach mogło w pewnych kręgach uchodzić za zaszczyt niemal tak doniosły jak zaproszenie na dwór imperatora, więc nie ulegało wątpliwości, że chętnych będzie znacznie więcej niż miejsc. Imperator już na samym początku wyznaczył trzy “kręgi" dla publiczności. Najbliżej zamku szykowano siedziska dla przedstawicieli elit i faworytów dworu, aktualnych bohaterów oraz tym podobnych “najrówniejszych" obywateli. Granica między dwoma pierwszymi kręgami była dość płynna. W drugiej strefie grupowali się dostojnicy z awansu społecznego, czyli najambitniejsi dorobkiewicze. Wiedzieli oni, że to jedno popołudnie zostanie im w pamięci jako najważniejszy dzień życia. Żeby doświadczyć chwili chwały, płacili ciężkie pieniądze, sięgali też po groźby, wymuszenia czy inne środki, zwykle mało legalne. Trzeci, najdalszy krąg przeznaczono dla mieszkańców Centralnego Świata. Oczywiście wiele biletów trafiało do rąk przybyszów spoza planety, ale imperator uznawał, że jeśli “tubylcy" pragną zarobić kilka kredytów na turystach, to on nie ma nic przeciwko temu.

Siedziska trzeciego kręgu, proste ławy bez zadaszenia, instalowano na murach otaczających plac defilad. Prace rozpoczynano już na kilka tygodni przed świętem. Widok z jakiegokolwiek miejsca i tak zawsze był równie dobry, dzięki wielkim holograficznym ekranem, które rozbłyskiwały zbliżeniami co ciekawszych scen oraz obliczami osobistości z pierwszego kręgu. Większość rozgrywek toczono na poszczególnych arenach placu defilad. Tylko niektóre z atrakcji, jak “ratunkowa" akcja Stena, lokowano bliżej zamku. Dzień Imperium był wydarzeniem roku na Dworze Tysiąca Słońc, które tego dnia lśniły szczególnym blaskiem. I nikomu nie przeszkadzało, że w skład Imperium wchodziło o wiele więcej systemów gwiezdnych niż jeden marny tysiąc. W taki wieczór mogło się zdarzyć dosłownie wszystko... Zasapany Sten oparł się o betonową ścianę tunelu. Stalowe wrota, zwykle zamknięte, stały teraz otworem, by uczestnicy święta mogli dostać się na plac defilad. Obok łapał powietrze havildar-major Lalbahadur Thapa. Podkomendni gurkhowie zostali już odprawieni, by w ramach wolnego czasu spędzili wieczór zgodnie z własną wolą i ochotą. Część zajęła się hazardem, reszta zamierzała odwiedzić odmienne stany świadomości, w czym mogła dopomóc bogata oferta bufetów. - To był znamienity pokaz - wyharczał Lalbahadur. - Jasne - odparł Sten. - Jestem pewien, że jeśli ktokolwiek o złym sercu spróbuje porwać naszego szambelana dla okupu, nie zrobi tego tutaj. Sten uśmiechnął się krzywo. Przez trzy miesiące dowodzenia osobistymi strażnikami imperatora przekonał się, że Nepalczycy przejawiają poczucie humoru dziwnie zbieżne z jego własnym. Respekt wobec przełożonych uznawali na pojęcie czysto abstrakcyjne. - Jesteś cyniczny. To zaszczyt wystąpić w takim dniu. - Racja, ale jak tu pogodzić obowiązki z zaszczytami? Smutny dysonans - mruknął ponurym tonem. - Chociaż nie - dodał po chwili i twarz mji się rozjaśniła. - Gdy te wszystkie chłopki z różnych planet ujrzą nasze heroiczne wyczyny, nie zabraknie nam rekruta. Bez kłopotu znajdziemy nowych idiotów gotowych wspinać się po murach dla chwały imperatora. Sten aż podskoczył, gdy za jego plecami huknęła wojskowa orkiestra. Obaj wyprostowali się na baczność, widząc maszerującą równym szykiem kompanię reprezentacyjną Własnych Pretorian Imperatora. Oddali honory i przytulili się do ściany, by przepuścić formację złożoną z ponad sześciuset osób strzegących na co dzień pałacu. Wszyscy byli w mundurach z lśniącej skóry i przy broni. Na piersiach pobłyskiwały rozmaite odznaczenia. Na czele maszerował dowódca jednostki, pułkownik Den Fohlee. Sztywnym gestem odpowiedział na salut Stena, po czym wbił służbowe spojrzenie w przestrzeń gdzieś przed sobą. Gdy oddział wtoczył się na plac defilad, przywitała go wrzawa. - Ojciec powiedział mi kiedyś, że są tylko dwa rodzaje mężczyzn - mruknął Lalbahadur. - Zwykle nie zwracam uwagi na takie poglądy. Osobiście uważam że jedyne dwie kategorie to ci, którzy dzielą wszystkich, oraz ci, którym takie rozróżnienia nie przychodzą do głowy. - Umilkł nagle, nieco zmieszany. - A co rzekł twój ojciec? - e jedni wolą barwny strój, drudzy pełny dzban. A pan, kapitanie, co lubi bardziej? - Nic z tego, sierżancie - wymamrotał z żalem Sten. - Wciąż jestem na służbie. Pożegnali się, oddając honory, i przysadzisty podoficer zniknął w głębi tunelu. Stenowi zostało jeszcze kilka minut do obejścia wart, ruszył zatem do wyjścia, by zerknąć na paradę pretorian. Byli dobrzy, nawet bardzo dobrzy. Nie mogli być inni. Mężczyźni i kobiety od lat ćwiczący się tylko i wyłącznie w posłuszeństwie oraz umiejętności wielogodzinnego sterczenia na warcie w absolutnym bezruchu. Poza tym do perfekcji opanowali jeszcze inny rodzaj sztuki - paradną musztrę.

Sten wiedział, że ocenia ich niesprawiedliwie, ale kilka razy zdarzyło mu się zostać oddelegowanym do zadań defiladowych i stwierdził, że woli już czyszczenie wychodków. Owszem, widok maszerujących żołnierzy może być atrakcyjny, szczególnie dla pewnych typów niepoprawnych militarystów. Jednak tacy ludzie nigdy się nie zastanawiają, ile czasu uczestnicy podobnego pokazu muszą zmarnować uprzednio na glancowaniu butów i oporządzenia, ile godzin tracą na wyczerpujące próby. Mimo wszystko Sten oddawał pretorianom honor. W swoim fachu byli genialni. Maszerowali z archaicznymi karabinami, ponieważ standardowa w gwardii broń na pociski antymaterii nijak nie nadawała się do musztry, nie miała też nasadki na bagnet. W czterdziestym stuleciu uniwersalny otwieracz do konserw pojawiał się już tylko podczas defilad. Zwarty szereg pretorian dźwigał na ramionach ponadmetrowe fuzje. Na komendę broń została opuszczona do poziomu bioder; bagnety zalśniły niczym płot włóczni. Szeregi rozdzieliły się i zaczęły krążyć wkoło siebie. Jedni mijali drugich, przemykając o centymetry od ostrzy. Sten miał nadzieję, że podoficerowie nie pomylą komend i nie naprodukują paradnych szaszłyków. Ostatecznie towarzystwo przegrupowało się, wykonało w tył zwrot i zaczęło pokaz musztry z bronią. Przytupując rozgłośnie, prezentowano na ramię broń, do nogi broń i z powrotem. Potem nadeszła pora na bardziej wymyślne sztuczki, w tym markowane ataki tyralierą. Sten przyglądał się temu wszystkiemu, czując, że z każdą chwilą rośnie jego współczynnik cynizmu. Nigdy nie studiował historii wojskowości dość wnikliwie, by wiedzieć, jak wyglądała walka w zamierzchłych czasach - Fajnie - mruknął. - Ale czy tak wygląda wojenne starcie? Rozdział trzeci Niektóre osoby budzą sympatię od pierwszego spojrzenia. Zdają się egzystować jakby na nieco wyższym poziomie niż inni, same też odnajdują swe odbicie we wszystkich, których napotkają. Życie postrzegają jako sztukę samą w sobie, przez co czasem mogą być uważane za istoty pretensjonalne, ale potrafią też pokpiwać z tej drobnej przywary. Takimi jednostkami byli Marr oraz jego kochanek, Senn. Waśnie podziwiali paradę i nie mogli się nachwalić pretorian. - Co za smakowite chłopaki - powiedział Marr. - Te mięśnie, ta woń piżma. Prawie chciałoby się być człowiekiem. - Nawet gdybyś był to i tak nie wiedziałbyś, jak dobrać się do takiego pięknisia - odparł Senn. - Jednak rozumiem aluzję. Dawno już nie dostawiłeś się do mnie. - Ależ ja ich tylko podziwiam. Tacy młodzieńcy po prostu cieszą oko i to nie ma nic wspólnego z seksem. Wciąż myślisz tylko o jednym. - To nie ja, Marr, lecz moje gonady. Zresztą, nie spierajmy się, kochany. Bawmy się. Wiesz, jak uwielbiam wszystkie przyjęcia. Senn spuścił z tonu. Nieładnie się zachował. Zupełnie jak człowiek w rui. Przysunął się do partnera i splótł swoje antenki z jego czułkami. Obaj przepadali za podobnymi uroczystościami. W rzeczy samej, mało który obywatel Imperium wiedział o wszelkich przyjęciach więcej niż Senn i Marr. Ich gatunek specjalizował się w celebrowaniu różnych okazji. Trochę półcieni, bufet, interesująca rozmowa i już czuli się szczęśliwi. Na Centralnym Świecie oficjalnie zajmowali się dostawą artykułów żywnościowych na dwór imperatora. Narzekali wprawdzie, że masowe spędy są dla ich firmy deficytowe, ale byli zbyt dobrymi przedsiębiorcami, aby tego typu uwag nie wypowiadać zbyt głośno. Dzięki pomysłom imperatora mieli zamówienia na kilka lat z góry. W epoce, która generalnie nie służyła trwałości więzów małżeńskich czy jakichkolwiek innych, milchenowie zdecydowanie się wyróżniali. Marr i Senn stanowili parę już od ponad stulecia i deklarowali, że mieliby ochotę dzielić stół i łoże jeszcze przez co najmniej sto lat. Zresztą na planecie Frederick Dwa, skąd pochodzili, nie było to coś niezwykłego. Milchenowie nierzadko kojarzyli się na całe życie. Za regułę należało też uznać fakt, że w przypadku przedwczesnej

śmierci jednego partnera, ten drugi odchodził w niebyt ledwie kilka dni później. Wieloletnie związki tworzyły się zawsze między przedstawicielami tej samej płci, dla wygody narracji nazwijmy ją męską. Druga płeć, powiedzmy: żeńska, nosiła nazwę ursoola. Były to najpiękniejsze i najbardziej subtelne istoty we wszechświecie, ale żyły tylko kilka miesięcy. Przez ten czas musiały się rozmnożyć, toteż z konieczności prowadziły bardzo bujne życie seksualne. Szczęśliwa męska para milchenów miała w swoim czasie szansę na dwa lub trzy związki z ursoolami. Z takiego połączenia rodziło się dwóch męskich przedstawicieli gatunku i pół tuzina ursool. Matka miała tylko parę chwil, by wyszeptać potomstwu kilka pełnych miłości słów. Potem odchodziła z tego padołu, a ojcowie zajmowali się wychowywaniem latorośli. Dla milchenów życie stanowiło jedno pasmo tragedii związanych z osobliwym cyklem rozwojowym. Miłość nieodwołalnie splatała się ze śmiercią i samotnością. Z tego też powodu mieszkańcy planety Frederick Dwa wytworzyli system społeczny sankcjonujący trwałe więzi partnerskie między przedstawicielami tej samej płci. Marr i Senn uchodzili za typowych przedstawicieli swego gatunku. Cechowało ich wzajemne oddanie i niezwykłe poczucie piękna. Byli smukli, wzrostu około metra, porośnięci puszystą złocistą sierścią. Mieli wielkie, czarne i wilgotne oczy, które dostrzegały dwukrotnie większe spektrum barw niż ludzkie organy wzroku. Na czubku kształtnych głów znajdowały się antenki służące do odbioru bodźców zapachowych. Za pośrednictwem czułków milchenowie obdarowywali się też pieszczotami, łagodniejszymi niż muśnięcie piórka. Najwyższa czułość kubków smakowych, umiejscowionych na czubkach palców nieco małpich dłoni, czyniła z milchenów niezrównanych specjalistów od wyżywienia. Imperator często mawiał, że to najlepsi szefowie kuchni, którzy potrafią doskonale wykorzystać każdy produkt spożywczy. Prócz chiłi, oczywiście. Siedzący w objęciach Marr i Senn chłonęli widowisko. Nic nie umykało ich uwagi. Marr ogarnął spojrzeniem sektory dla najwyższych dostojników. - Wszyscy tu są, dosłownie wszyscy. - Zauważyłem. Jest też paru takich, których być nie powinno. Wskazał na sektor naprzeciwko, gdzie siedział Kai Hakone wraz ze swymi kompanami. - Biorąc pod uwagę, jakie recenzje dostał po ostatnim przedstawieniu, to chyba brak mu wstydu, że wciąż publicznie obnosi swą facjatę. Marr zachichotał. - Wiem. Ale czy to nie wspaniałe? Jest tak głupi, że nawet zgodził się zostać gościem honorowym na naszym przyjęciu. Senn aż zadygotał. - Nie mogę się doczekać. Mówię ci, krew popłynie. - Co masz na myśli? - Marr podejrzliwie spojrzał na partnera. - A może nie powinienem pytać? Senn zaśmiał się cicho. - Zaprosiłem też grono krytyków teatralnych. - Wiedzą? - Jasne, są zachwyceni. Przyjdą niezawodnie. Milchenowie zachichotali na myśl o złośliwym żarcie i raz jeszcze spojrzeli na Hakone'a. Z pewnością nie podejrzewał, co go spotka już za kilka dni? Kai Hakone, dla niektórych największy dramaturg swoich czasów, dla innych grafoman tysiąclecia, nawet nie myślał o zbliżającym się przyjęciu. Twórcę otaczał ponad tuzin wielbicieli, półmiski ze znakomitymi daniami wciąż napływały wartkim strumieniem, ale duch zabawy gdzieś się ulotnił. Już na samym początku każdy zauważył, że mistrz jest w niezbyt dobrym nastroju. Po cichu uznano, że widocznie ma akurat kolejny atak złego humoru, więc zaprzestano głośnych rozmów na ten temat. Tylko co pewien czas ktoś zerkał ukradkiem na posępnego twórcę, nader rosłego, solidnie umięśnionego mężczyznę z wielką szopą potarganych włosów, ciężkimi brwiami i głęboko osadzonymi oczami. Hakone siedział jak na szpilkach. Czuł narastające napięcie. Cały czas obsesyjnie myślał tylko o jednym. Owszem, wszystko zostało przygotowane, ale jeśli gdzieś tkwił błąd? Jeśli się nie

powiedzie? A może jednak o czymś zapomniał? Coś przeoczył? Sam powinienem dopilnować sprawy do końca, pomyślał. Niepotrzebnie całkowicie zawierzyłem innym. I tak ciągle. Powtarzał sobie w myślach poszczególne etapy planu. Tłum ryknął witając kolejnych zawodników, ale Kai Hakone ledwie słyszał gromkie owacje. Dla niepoznaki klasnął kilka razy, ale przed oczami nieustannie miał plastyczne obrazy śmierci i zagłady. Ostatnia z orkiestr zeszła z placu, zniknęli też tancerze. Tłum cichł z wolna. Z bramy wyłoniły się dwa potężne ślizgacze towarowe, pełne stalowych elementów, podnośników oraz lin. Sunęły metr nad gruntem, zatrzymywały się co parę chwil, a wtedy żołnierze w kombinezonach roboczych wyskakiwali, aby ułożyć kilka stalowych bloków na placu. Obok każdej metalowej konstrukcji zrzucano kłąb lin i kabli. Nie trwało długo, a okolica wyglądała jak miejsce zabaw olbrzymiego dziecka, które nie potrafi porządnie pozbierać swych klocków. Tor przeszkód był prawie gotów. Gdy ślizgacze skończyły rozładunek naprzeciwko zamku, z wysokości czterystu metrów opuszczono dwie wielkie tarcze strzelnicze. Każda była gruba na trzy metry i podbita stalą. Potem wyszło sześć orkiestr. Z wielkim zapałem grano coś, w czym jedynie znawcy wojskowości rozpoznali oficjalny marsz Imperialnej Artylerii. Nikt jednak już nie pamiętał, że ta pradawna melodia niegdyś nosiła tytuł: “Kanonierom słoń nadepnął na ucho". Na końcu nadjechały dwa mniejsze ślizgacze, a każdy wiózł dwudziestu żołnierzy i działo. Nie były to gigantyczne masery bojowe czy standardowe lasery Imperialnej Artylerii, ale tak zwane działa górskie. Nieduże, na kółkach, pochodziły z epoki nieco tylko późniejszej niż ładowane od przodu czarnym prochem potwory, które dekorowały blanki pałacu. Wojacy wyładowali oręż, po czym stanęli na baczność w dwuszeregach. Dowódcy poszczególnych grup zasalutowali, a po chwili coś potężnie gruchnęło na blankach i chmura prochowego dymu spowiła mury pałacu. Zaczęli. Dyscyplinę tę określano różnymi nazwami: “wyścig artyleryjski", “przenoszenie dział" albo “pokaz głupoty". Rywalizujące zespoły miały za zadanie ruszyć własne działo z miejsca, przenieść je przez przeszkody, ustawić na wyznaczonym stanowisku, nabić, wycelować i trafić pociskiem w tarczę. Wygrywał ten, kto pierwszy ugodził cel. Użycie antygrawitacyjnych podnośników czy obchodzenie przeszkód nie było dozwolone. Działa należało rozebrać na części i ręcznie odtransportować na koniec trasy. Zawodnicy niewątpliwie musieli wykazywać się niejakimi talentami gimnastycznymi oraz manualnymi. Ważne też wydawały się skłonności cierpiętnicze, na przykład w razie upuszczenia sobie lufy na nogę. Ostatecznie żelastwo w całości ważyło ponad tonę, a przy dźwiganiu takiego ciężaru o wypadek nietrudno. W tym roku rozgrywki zapowiadały się wyjątkowo ciekawie. W finale po raz pierwszy brały udział jednostki spoza gwardii. Z jednej stronie stanęli obcy z 28. Pułku Inwazyjnego, z drugiej zaś mężczyźni i kobiety z Trzeciej Dywizji Gwardii. Ponadto szczególne zainteresowanie zawodami wzbudzał fakt, że tylko przy tej jednej konkurencji igrzysk Dnia Imperium zezwalano na przyjmowanie zakładów. Oficjalnie przyjęto wynik osiem do pięciu dla Trzeciej Gwardii; jednak publiczność miała swoje zdanie. Ludzie z Centralnego Świata widzieli w drużynie obcych czarnego konia, więc inwestowali zgodnie z tym przekonaniem, nieludzie zaś stawiali głównie na faworytów. Patrząc na obcych można było pomyśleć, że bogowie są niekiedy sentymentalni. N'ranya należeli do typów antropoidalnych, ale ważyli około trzystu kilogramów, a na dodatek wywodzili się z gatunku nadrzewnych drapieżców, doskonale przystosowanych do życia w dżungli. Poza tym, co ciekawe, bez trudu radzili sobie z zadaniami z dziedziny geometrii i trygonometrii. Przed grupą gwardzistów stanęło trudne zadanie. Drużyna ludzi od dawna ćwiczyła w pocie czoła. Teraz jej członkowie uwijali się niczym mrówki. Kapitan zdjął z działa celownik i podbiegł do pierwszej przeszkody, gdzie czekało już dwóch jego podwładnych z wcześniej zdemontowanymi

zakotwiczeniami. Wspólnie rzucili dowódcę wraz celownikiem na górę, potem z kolei kapitan pomógł im wspiąć się na przeszkodę, zeskoczył i ruszył do następnego bloku. Działo zostało już rozdrobnione. Obok siebie leżały lufa, podwozie, łożysko, mechanizm oporopowrotnika. Dwójka na górze złapała ciśnięte im liny i zaczęła mozolnie wciągać wszystko na stalowy blok. Reszta skoczyła na drugą stronę, by tam odbierać militarny złom. N'ranyowie radzili sobie o wiele prościej. Dwóch rzucało kawał żelastwa w górę, dwóch łapało go na przeszkodzie i dwóch zbierało u podstawy. Każda drużyna działała po swojemu. Przy barierze z sieci n'ranya wysunęli się na prowadzenie, gdyż zamiast kombinować, po prostu złapali części działa i szybką, małpią wspinaczką pokonali metalową konstrukcję. Z kolei ludzie sporo zyskali dzięki nietypowemu podejściu do stalowego “pająka". Podważyli blok i przeciągnęli wszystko pod spodem. Przy ostatniej przeszkodzie grupa gwardii miała kilka sekund przewagi nad rywalami. Składanie dział przebiegało niemal symultanicznie. N'ranyowie jeszcze nie skończyli montować poszczególnych części, gdy kapitan gwardii mocował już celownik, a ładowniczy zrobił swoje i zatrzasnął zamek. Pozostało tylko zakotwiczyć całość, strzelić, no i trafić. W boju nigdy nie bywało tak łatwo. Przeciwnik wszakże postanowił zmienić reguły. Kapitan n'ranyów zignorował przyrządy celownicze. Nastawił działo, patrząc przez lufę. Odsunął się w ostatniej chwili, gdy ładowniczy wsuwał pocisk do komory nabojowej. Potem jeszcze na oko ocenił konieczny kąt uniesienia. Reszta obsługi odskoczyła na boki, dowódca zaś huknął pięścią pocisk z taką siłą, że ten wyleciał z lufy i trafił w sam środek celu. Oczywiście natychmiast zgłoszono szereg protestów, ale ostatecznie bukmacherzy uznali wygraną obcych. Z ponurymi minami wzięli się do wypłaty zakładów. W tym samym czasie wysokie dowództwo gwardii doszło do wniosku, że dobrych kanonierów nigdy dosyć i postanowiło wysiać na światy n'ranyów kilku co lepszych artylerzystów. Tanz Sullamora był wściekły. Patriotyczne zachowanie kosztowało go sporo grosza. Gdy po raz pierwszy usłyszał, że w konkurencji weźmie udział drużyna obcych, oburzył się jedynie. Stwierdził bowiem, że publiczne poniżanie nieludzi podczas takiego święta nie leży w interesie Imperium. Oburzenie zaś ustąpiło miejsca zdumieniu, gdy usłyszał, że mieszkańcy Centralnego Świata faworyzują obcych w zakładach. Patriotyzm nakazał Sullamorze stawiać na ludzi. Po przegranej ciągle powtarzał sobie, iż mimo wszystko uczynił słuszny gest i mniejsza o stracone kredyty. Zresztą uważał, że walka od samego początku była nierówna. N'ranyowie to mieszkańcy dżungli, myślał, prymitywny lud, który niedawno zarzucił kanibalizm. Jasne że lepiej radzą sobie z noszeniem ciężarów. Imperator powinien pamiętać, że chociaż nie można odmówić obcym obywatelstwa Imperium, to jednak należy im wskazać właściwe miejsce. Ta refleksja sprowadziła Sullamorę na ziemię. Przypomniał sobie, jakie siedzisko przypadło mu w udziale. Choć tyle zrobił dla Imperium, nie został zaproszony do loży honorowej. Niezliczone akty dobroczynne, miliony kredytów wydanych na dzieła sztuki o wymowie patriotycznej... i nic. Zabrakło dla niego miejsca nawet w bocznej loży. Musiał zadowolić się krzesłem na skraju pierwszego kręgu. Tuż obok pospólstwa. To już nie ten sam człowiek, pomyślał Sullamora o imperatorze. Tak, zmienia się i to na gorsze, co świadczy o postępującej korupcji Imperium. Snując takie rozmyślania, Tanz Sullamora nie podzielał radosnej atmosfery święta. Pokazy zawsze musiały mieć punkt kulminacyjny. Oczywiście główna atrakcja co roku powinna być bardziej widowiskowa i wymyślna. Tym razem zadanie nie należało do trudnych. Poprzednie przedstawienie przygotowywała Ósma Dywizja Gwardii. Jej dowództwo postanowiło zaprezentować wówczas możliwości bojowe pojedynczego piechura wyposażonego w nowoczesny sprzęt bojowy.

W tym celu wymontowano ze ślizgaczy moduły McLeana i zaopatrzono pojazdy w lżejsze, dające tylko połowę mocy baterie. Tak zmodyfikowane mieściły się w żołnierskich plecakach. W rezultacie wojacy skakali po całym polu niczym monstrualny rój pcheł. W programie przewidziano błyskawiczny atak na pozycje przeciwnika. Na próbach wszystko szło wspaniale. Zapomniano tylko o jednym: sprawdzić prognozę pogody. Na Centralnym Świecie często wieją silne wiatry, a tamtego dnia wichura przeistoczyła się w istny huragan. Skutkiem takiego zaniedbania szeregi atakujących zostały dosłownie zdmuchnięte na tereny przeznaczone dla publiczności. Wojacy nie mieli powodów do narzekań, wielu zawarło szereg niespodziewanych a cennych znajomości. Nawiązało się nawet kilka przyjaźni. Tylko w drugim kręgu odnotowano parę niegroźnych obrażeń. Tam też doszło do nieprzyjemnej wymiany zdań. Sam imperator przez dłuższą chwilę nie mógł pozbierać się z podłogi po ataku śmiechu. Śmiech śmiechem, ale Ósmą Gwardyjską ostatecznie przeniesiono za karę do sektoru Smoka, gdzie od prawie roku mordowała się z kilkoma światami pogranicza, zamieszkanymi przez dysydentów. Wysiłki niefortunnych piechurów owocowały czymś, co z daleka mogło przypominać zawieszenie broni. W tym roku pole do popisu otrzymała Dwunasta Dywizja Gwardii. Dowodzący nią generał najpierw długo bił się z myślami, w końcu jednak znalazł wyjście z opresji. Pokaz rozpoczął się salwami laserowych dział i szeregiem głośnych eksplozji. Wiązki laserów odbiły się od przygotowanych wcześniej tarcz i nie czyniąc żadnych szkód uleciały w niebo. Potem pododdziały Dwunastej Gwardyjskiej zaczęły przebijać się na arenę. Imperator z uznaniem pokiwał głową. Rzadko widywało się inscenizacje przedstawiające planowy odwrót całej dywizji. Specjaliści od łączności wezwali transportowce, które zaraz wypadły zza horyzontu i wypuściły rój ładowników. Niebo wkoło statków pojaśniało od ognia przeciwlotniczego (były to wypuszczone wcześniej balony wypełnione lżejszym od powietrza gazem; każdy został pomalowany idealnie matową czarną farbą i wyposażony w mały ładunek z czasowym zapalnikiem). Ładowniki przysiadły na ziemi i zgarnęły piechurów. Wtedy jednostki wsparcia huknęły ze wszystkich luf. Widzów aż zatkało. Sam imperator omal nie zleciał z siedziska. Jednego tylko nie mógł pojąć: jakim sposobem udało się tym draniom upozorować ogień maserów? Potem gwiazdy zgasły na niebie - to dwa długie na kilometr pancerniki klasy Hero zawisły nad placem defilad. Plunęły taką nawałą pocisków, aż “ogień naziemny" ucichł i transportowce oraz statki wsparcia mogły stromymi świecami wzbić się na wyższy pułap. Gdy zniknęły w lukach pancerników, te uruchomiły napęd systemu Yukawy i zupełnie pionowo runęły w otchłań nieba. Huknął jeszcze grom, gdy gdzieś wysoko przekroczyły barierę dźwięku i było po wszystkim. Tłum oszalał. Wieczny Imperator nalał sobie drinka i postanowił, że Dwunasta Gwardyjska nie pozna uroków służby w sektorze Smoka. Godfrey Alain obserwował wzlatujące pancerniki z mocno mieszanymi uczuciami. Oczyma duszy widział identyczne okręty unoszące się nad ruinami jego własnego świata. Oceniał, że nie minie rok, a obraz ów stanie się rzeczywistością. Dojdzie do inwazji i zabijania w imię pokoju. Alain miał już wcześniej do czynienia z gwardzistami, tak osobiście jak i na płaszczyźnie strategicznej, więc dobrze znał ich możliwości. Ale wiedza teoretyczna to jedno, a widok dwunastu tysięcy żołnierzy sprawnie i szybko ewakuowanych spod ognia nieprzyjaciela, to drugie. Pokaz wywarł na nim niezapomniane wrażenie. Wiedział też, że jest jedynym człowiekiem, który może powstrzymać nadciągającą inwazję. Tahn umyje ręce, pomyślał, a moja sprawa zostanie zaprzepaszczona na wieki. Alain nie był zarozumialcem. Rzeczywiście wszystko wskazywało na to, że tylko on jeden mógł odmienić los planety. Niestety, pechowym zbiegiem okoliczności została mu już tylko niecała doba życia. Na arenie pojawił się prawie tysiąc klaunów. Publiczność obserwowała ich wyczyny w sympatią. A było na co patrzeć.

Naprzeciwko loży imperatora zebrała się grupa “pijanych żołnierzy" pragnących za wszelką cenę oddać honory siedzącemu na wysokości władcy. Po krótkiej przepychance skonstruowali mocno chwiejną wieżę. Na jej szczycie stanął zataczający się “wojak". Wykonał wręcz podręcznikowy salut, potem runął do tyłu i wykonawszy trzy salta, wylądował pewnie na ugiętych nogach. Gdzie indziej klauni taczali się w beczkach i niczym muchy wspinali na mury. Wszystkie ich poczynania były niezwykle ryzykowne. Wykonywali w powietrzu nieprawdopodobne akrobacje. Parodiowali walki bokserskie i zapaśnicze. Tłum poddał się ich urokowi. Głośniki oznajmiły, że oto występuje “Imperialny Zespół Gimnastyczny", co brzmiało ładnie, ale mijało się z prawdą. Taki zespół nigdy nic istniał. Tylko imperator wiedział, że za pajacowanie są odpowiedzialni członkowie Sekcji Modliszki, superelita komandosów, specjaliści od nader tajnych i niebezpiecznych akcji. Obecne na widowni dzieci bawiły się niemal równie dobrze jak Wieczny Imperator. Dawniej doktor Har Stynburn obserwowałby pokazy ze swojej prywatnej kabiny lub zajmował miejsce gdzieś w drugim kręgu publiczności. Najpewniej jednak zostałby zaproszony przez swoich możnych pacjentów do loży honorowej. Ale obecne czasy należało uznać za podłe. Stynburn siedział z tyłu, na jednej z twardych ław przeznaczonych dla mieszkańców Centralnego Świata. Mieszkańców! Wieśniaków raczej. Stynburn niewątpliwie był rasistą, a bogowie lubią sobie czasem zażartować z podobnych typów. Cały rząd przed nim wypełniali robotnicy portowi, z których żaden nie reprezentował ludzkiego gatunku. Ośmionożni przedstawiciele plebsu mieli na dodatek mocno w czubie, wywijali transparentami, żarli coś nieopisywalnego i sączyli niesprecyzowane trunki. A wszystko pod samym nosem Stynburna. Co gorsza, w szale entuzjazmu wciąż rozdziawiali zębate gęby, widniejące na szczytach łbów, i gwałtownie wydawali rozmaite, niemiłe dla ludzkiego ucha dźwięki. Gdy jeden palnął doktora w twarz przekąską (wyglądała jak gotowany na miękko kapelusz), ten poczuł się zmuszony do wygłoszenia reprymendy. Miast przeprosin usłyszał tylko pytanie, czy może ma ochotę w szczególny sposób uświetnić obchody Dnia Imperium? Kwestii towarzyszyło już mniej dwuznaczne wystawienie dwóch ostrych jak igły macek. Doktor przesunął palcami po starannie zaczesanych siwych włosach. Był jeszcze młody, wciąż nie potrzebował ani transplantacji ani zastrzyków. Zrezygnowany, wbił spojrzenie w ekran, na którym dokazywali klauni. Potem pokazano rozchichotanego imperatora i równie dobrze bawiących się dostojników. Stynburna ogarniał coraz gorszy humor. Już gdy wchodził na widownię, bezpieczny jak sądził i w pełni anonimowy, wydało mu się, że kątem oka dostrzega człowieka, którego sam wcześniej wynajął. Mylił się, ale dobry nastrój prysnął. A jeśli opłacony oprych nie czekał, gdzie mu kazano? Ale jak to sprawdzić? Wynajęcie doświadczonych kryminalistów doktor uważał za optymalne rozwiązanie, lecz tego typu ludzie słynęli przecież z niesłowności. Depresja zaczęła ustępować, gdy w pobliżu zjawił się strażnik. Ostrym głosem upomniał robotników portowych. Zagroził, że jeśli nie przestaną się wydzierać, to zaraz wylecą z widowni. Zrobiwszy swoje, stróż porządku ruszył wyżej. Po drodze jednak zatrzymał się na chwilę i posłał Stynburnowi podejrzliwie spojrzenie. Sam wiem, że nie pasuję do tego towarzystwa, pomyślał Stynburn. Ale co zrobić? No dalej, ruszaj, chłopie. Nie podchodź do mnie. Dla własnego dobra. Stynburn nie przesadzał. Szereg lat temu inny chirurg wszył mu miniaturowy granat w miejsce wyrostka robaczkowego. Zapalnik mieścił się między łopatkami. Ładunek był dość silny, aby unicestwić nosiciela i wszystko na obszarze dwudziestu metrów kwadratowych wkoło. W celu

wywołania eksplozji należało równocześnie gwałtownie cofnąć obie łopatki i przegiąć kręgosłup do tyłu. Ale tym razem nie było to konieczne. Strażnik poszedł dalej, a Stynburn wbił oczy w arenę i roześmiał się, widząc kolejne figle klaunów. Fala lodowatego zimna przebiegła Marrowi po plecach. Nie wiedział, o co chodzi, ale ufał instynktowi, temu samemu, który przez tysiąclecia ratował jego przodków w puszczach Frederick Dwa. Serce mu załomotało, odsunął się nieco od Senna. - Co się stało, kochany? - Pojęcia nie mam. Cos.... Coś jest nie tak... Senn spróbował uspokoić partnera, przytulić go ponownie, ale Marr potrząsnął głową i wstał. - Zabierz mnie do domu - powiedział. - Jakoś już przeszła mi ochota do zabawy. Rozdział czwarty Niuchacz poruszył się lekko, gdy Sten podszedł do garderoby. Miniaturowe zębatki i łożyska zatrzeszczały, antenki drgnęły jak u małego gryzonia. Maszynka wahała się przez jakieś pół sekundy, aż smyrgnęła do wnętrza. Postukując odnóżami, zaczęła obchód pomieszczenia. Sten odsunął się i zlustrował wieszaki pełne mundurów i szat ceremonialnych wszelakiego przeznaczenia. Były tu między biała toga i zmiennobarwny garnitur. Baza danych w pokoju Stena zawierała historię wszystkich tych szat. Na przykład togę imperator przywdziewał podczas wizyty w małym systemie Rażą, gdzie nosił tytuł Pierwszego Filozofa. Pawi garnitur zaś miał najpewniej coś wspólnego z Mardi Gras. Stenowi brakło czasu, by zapamiętać takie detale. Ostatecznie piastował stanowisko szefa ochrony imperatora dopiero od paru miesięcy i wciąż dowiadywał się nowych rzeczy. Do tej pory jedno tylko opanował należycie: sztukę izolowania Jego Wysokości od spiskowców, zamachowców, natrętów i fanatyków. Chroniący imperatora system bezpieczeństwa miał dość złożoną strukturę. Pierwszym jego elementem były wojskowe oraz policyjne siły Centralnego Świata. Drugim - wsparte elektroniką służby pałacowe. Spośród nich najbardziej rzucali się w oczy pretorianie. Zwykle służyli tylko za wypucowane do połysku dekoracje bram i korytarzy, w razie konieczności mogli jednak wspomagać policję w tłumieniu zamieszek, gdyby takowe wybuchły. Dalej należało wymienić służby pałacowe rekrutujące się głównie z członków Sekcji Modliszki, Korpusu Merkurego i gwardii. Ostatnie ogniwo stanowili gurkhowie, kompania licząca stu pięćdziesięciu mężczyzn pochodzących bez wyjątku z ziemskiego Nepalu. Rekrutowali się głównie z klanów Thapa, Pun, Ala i Rana, czyli najbardziej szanowanej arystokracji. Formalnie byli najemnikami, podobnie zresztą jak wszyscy ich przodkowie w okresie ostatnich dwóch tysięcy lat. Niscy i krępi cechowali się przede wszystkim: serdecznością, poczuciem humoru oraz obowiązku, niebywałą wręcz sprawnością i wytrzymałością. Kompanią dowodził sierżant-major Lalbahadur Thapa, bezpośredni podwładny Stena. Kapitan wykonywał również zadania oficera łącznikowego między gurkhami a imperatorem i personelem pałacu. Obecny przydział znacznie różnił się od Sekcji Modliszki, gdzie Sten spędził dotąd większość czasu. Zamiast cywilnego ubrania nosił teraz brunatny mundur gurkhów. Został też uszczęśliwiony ordynansem. I to było dobre, chociaż czasem, szczególnie na kacu, Stena drażnił fakt, że Naik Agansing Rai głośno i kwieciście komentował wszystkie potknięcia przełożonych. Niezależnie od przebiegu dalszej kariery, kapitan na zawsze miał zachować dwie rzeczy świadczące o jego bliskim kontakcie z gurkhami: czarny emblemat kukri do noszenia na paradnym mundurze oraz sam nóż. Czekając, aż niuchacz zakończy pracę, Sten był uzbrojony właśnie w owo kukri i pistolet na antymaterię - typową broń mantisowców.

Maszynka obeszła garderobę, po czym wróciła do Stena. Pisnęła z cicha sygnałem , jest bezpiecznie". Oficer, zamknąwszy drzwi, skierował mechaniczne bydlątko w dalszą drogę. Prywatne apartamenty Jego Wysokości należało uznać za czyste. Sten znów sięgnął po listę czynności kontrolnych, koniecznych do przeprowadzenia w tym skrzydle pałacu. Zmiana wart... Odbyła się zgodnie z planem. Porucznicy pewnie zadbali o wszystko, pomyślał z nadzieją. - Nie chciałbym przeszkadzać, kapitanie, ale... Sten obrócił się na pięcie, odruchowo układając prawą dłoń w taki sposób, żeby w mgnieniu oka dobyć nóż z rękawa. Spojrzał i... Na wprost stał Wieczny Imperator. Gospodarz uśmiechnął się lekko, widząc rumieniec oblewający oblicze Stena. Oficer zbeształ się w myślach. Wciąż reagował nazbyt pobudliwie jak na kogoś, kto pełni służbę w pałacu. - Odpręż się, kapitanie. Sten przyjął pozycję spocznij. Imperator znów się uśmiechnął i mruknął coś o militarnych zboczeniach każących każdą sugestię traktować jak komendę. Sten zmieszał się jeszcze bardziej. Imperator nie kontynuował wątku. Ostatecznie wcale nie pragnął wprawiać Stena w zakłopotanie. Zrzucił wizytowy strój, w którym przyszedł, i pociągnął nosem. - Chciałem tylko zmienić ubranie. Cuchnę jak kozioł. - W porządku, sir. Czy mogę się odmeldować? - Rozczarowuje mnie pan, kapitanie - zadudnił imperator z głębi szafy. Sten przebiegł w myślach listę swoich ewentualnych grzeszków. Co przeoczył? - Pracuje pan tu już... Jak długo? - Dziewięćdziesiąt cztery cykle, sir. - Właśnie, tyle czasu kręci się pan po mojej sypialni, szarpie mi nerwy kontrolami, a ja jeszcze ani razu nie widziałem pańskiego sławnego noża. - Noża, sir? - spytał szczerze zdumiony Sten. Potem przypomniał sobie o schowanej pod pachą broni. - Ach tego! Imperator wyjrzał z garderoby. Miał na sobie zwykły szary szlafrok. - Właśnie. - No, jest o tym w moich aktach Modliszki, sir, i... i... - Wiele można znaleźć w dokumentach tej formacji, kapitanie. Kiedyś przejrzałem pańskie dossier. Ot tak, by zyskać całkowitą pewność, że awansowałem właściwego człowieka na właściwe stanowisko. No i przeczytałem o nożu - dodał imperator dostrzegając niespokojny błysk w oczach podwładnego. - Stamtąd dowiedziałem się również, że lubi pan wypić. Oficer poczuł pustkę w głowie. Na wszelki wypadek postanowił się nie odzywać. - Ale rozmiary tej słabości do trunków dopiero trzeba będzie sprawdzić. - Imperator skierował się do sąsiedniego pokoju, lecz przystanął w progu. - To zaproszenie, kapitanie, a nie rozkaz. Oczywiście, jeśli już wypełnił pan swoje obowiązki - dodał i zniknął za drzwiami. Podczas służby w Sekcji Modliszki Sten nauczył się niejednego. Wiedział, na ten przykład, jak zabijać. Co więcej, znał sporo sposobów uśmiercania przeciwnika. Potrafił obalić rząd, przeprowadzić atak i odwrót, umiał nawet zbudować niedużą bombę atomową. Przede wszystkim zapamiętał jednak, że zaproszenie przełożonego zawsze należy traktować jak rozkaz. Szczególnie w wypadku, gdy bezpośrednim zwierzchnikiem jest sam Wieczny Imperator. Nie namyślał się długo. Szybko wydał zastępcy kilka zwięzłych poleceń, a następnie ogłosił, że sam kończy na dzisiaj służbę. Potem wziął głęboki oddech i ruszył do gabinetu imperatora. Sten gładko przełknął ciemny płyn, a odstawiwszy szklankę, spojrzał na wyczekującego imperatora. - To szkocka? - spytał. Władca przytaknął i nalał następną kolejkę. - Jak ci smakuje?

- Niezłe - powiedział Sten rozmyślnie nie dodając “sir" na końcu. Uznał, że w podobnych sytuacjach zwyczaje kantyny oficerskiej obowiązują także w gabinecie Jego Wysokości. - Nie rozumiem, czemu pułkownik... to znaczy generał Mahoney ciągle narzekał. Imperator uniósł brwi. - Mahoney mówił coś o mojej szkockiej? - Och, bardzo mu smakowała - odparł wymijająco Sten. - Powtarzał tylko, że do picia tego alkoholu trzeba przywyknąć. Pochłonął następną dawkę, cmoknął ze znawstwem i pokręcił głową. - Ale pańską szkocką przyswaja się bez kłopotu. Był to szczery komplement dla imperatora, który od lat starał się udoskonalić dobrze pamiętany z młodości trunek. - W takim razie wychylmy jeszcze ze dwie szklaneczki - powiedział władca, napełniając naczynia - a potem zajmiemy się naprawdę mocnymi alkoholami. Ostrożnie uniósł leżący pośrodku stołu nóż Stena, by raz jeszcze go obejrzeć, po czym oddał broń właścicielowi. Był to obusieczny sztylet, niegdyś własnoręcznie wykonany przez Stena z rzadkiego kryształu. W najgrubszym miejscu miał dwa i pół milimetra, przy ostrzach zaś robił się cienki na jedynie piętnaście molekuł. Użytkownik mógł bez najmniejszego wysiłku przeciąć nim diament. Imperator uważnie obserwował jak Sten chowa nóż w pochwę pod pachą. - Wprost niesamowite - mruknął Jego Wysokość. - Co prawda też niezbyt zgodne z regulaminem, ale biorąc pod uwagę, gdzie pan ma regulaminy,.. - dodał wieloznacznie i poczekał, aż jego słowa wywrą odpowiednie wrażenie. - W każdym razie Mahoney mówił, że nie jest pan służbistą. Stena zatkało, więc milcząc sięgnął po szklankę. - Z ulicznego rzezimieszka na kapitana gwardii - powiedział imperator z zadumą. - Nieźle, młody człowieku. Całkiem nieźle. A co potem, kapitanie? Gestem powstrzymał Stena od wygłoszenia jakiegoś komunału na temat pozostania w służbie Jego Imperialnej Mości. - Pytam, czy naprawdę bawi pana rola trepa? Sten wzruszył ramionami. - To moja robota. Władca powoli pokiwał głową. - Też tak myślałem. O fachu inżynierskim, rzecz jasna, nie o wojsku. Nie cierpię armii. Nigdy za nią nie przepadałem, pomimo że mam pod sobą więcej żołnierzy niż... - Nie dokończył. Wypił. - W każdym razie - rzekł po chwili - zamierzałem poświęcić się inżynierii. To właśnie miała być moja robota na całe życie. - Wieczny Imperator otrząsnął się, jakby zdumiony zasobami swojej ponad tysiącletniej pamięci. - Świat się zmienia, kapitanie - stwierdził w końcu. - Nawet pan nie wie jak bardzo. Sten przytaknął w milczeniu z nadzieją, że tak właśnie powinien się zachować. Imperator skwitował jego starania lekkim uśmieszkiem i sięgnął do szuflady antycznego biurka, skąd dobył butelkę całkiem bezbarwnego płynu. Otworzywszy ją, napełnił obie szklanki po wręby. - Przed panem ostatnia próba, kapitanie Sten - powiedział. - Zakończy ona trzymiesięczny okres stażu. Jeśli przejdzie pan ten test pomyślnie, znajdzie się pan pod pełną opieką imperium. Imperator wychylił porcję trunku o mocy stu osiemdziesięciu procent i z hukiem odstawił szklankę. Przyglądał się uważnie, jak kapitan sięga po swoją porcję, od niechcenia bada bukiet, wzrusza ramionami i gładko przełyka całość. Sten z kamienną twarzą podsunął szklankę do butelki, prosząc o dolewkę. - Świetne. Metaliczny posmak... - Pochodzi z chłodnicy - wyjaśnił imperator. - Destyluję ten alkohol w samochodowej chłodnicy. Właśnie po to, by uzyskać odpowiedni bukiet. - Aha - mruknął wciąż niewzruszony Sten. - Ciekawe. Chętnie skosztowałbym więcej... Gospodarz nalał, a gość w milczeniu opróżnił naczynie. Imperator patrzył zdumiony. Sten pił superwódkę jak wodę! - Koniec żartów! - wybuchnął w końcu władca. - To najsilniejszy alkohol, na jaki kiedykolwiek trafiłeś. Wiesz o tym równie dobrze jak ja. Nie strugaj ze mnie wariata.

Sten prawie się obruszył. - Owszem, słaby nie jest - rzekł, broniąc swej niewinności. - Ale, bez obrazy, piłem już coś mocniejszego. - Co? - Imperator aż podskoczył. - Stregg. - Jaki stregg, do cholery? - Trunek obcych - odparł Sten. - Ludzie nazywają ich Bhorami. Nie wiem, czy Wasza Wysokość pamięta, ale... - Ach tak. To ci z gromady Wilka? Uczyniłem ich gospodarzami systemu czy coś w tym rodzaju? - Coś w tym rodzaju. - Więc jak smakuje ten stregg? Jest lepszy od mojego bimbru? A może masz trochę? Sten przytaknął. - W kwaterze. Jeśli Wasza Wysokość pragnąłby skosztować, zaraz wyślę gońca. - Wysyłaj! Imperator wzniósł szklanicę do toastu. - Na... mojej matki - wybełkotał. - Na mojej matki... Jak brzmiał toast Bhorów? - Na brodę mojej matki - wykrztusił równie zamroczony Sten. - Właśnie. Na brodę mojej matki. Imperator strzelił jednego i złapał się biurka, gdyż nagle świat zawirował wkoło. - Do diabła z bimbrem - mruknął władca. - Stregg to dopiero jest coś. A jak szedł ten drugi tost, znaczy toast? Coś o ojcu... - Na zamarznięty tyłek! - e jak? Skandal! Aaa... to był toast. Właśnie! Na zmarznięty tyłek mego ojca! - Uniósł szklankę do ust. Dopiero wtedy pojął, że jest nie napełniona. Zdumiony, przyjrzał się pustemu naczyniu, westchnął i stanął prosto. - Zęby to! Całkowicie się spiłem. - Taa jest - wybełkotał Sten. - Stregg czyni cuda. Znaczy, że Wasza Wysokość też... Cholera... Która godzina? Muszę na służbę. - Wykluczone. Nie u mnie. Nie cierpię pijanych. Zresztą abstynentów też nie znoszę. W ogóle im nie ufam. - Czy mam przez to rozumieć, że już wyleciałem? - Bzdura! Nie zwalniam pijanych. Najpierw wytrzeźwiejemy, potem cię wywalę. Imperator pozbierał się jakoś, zachwiał, ale ostatecznie odzyskał pion. - Pora na stew Angelo - stwierdził. - Tylko to może jeszcze uratować twoją pięknie zapowiadającą się karierę. - Stew? Co to takiego? - Aaaa... nie powiem. Gdybyś wiedział, nigdy byś go nie tknął. Leczy raka... już się nim kurowaliśmy... Tak czy siak, jedynie stew Angelo zdoła rozgrzać nasze zmarznięte tyłki... Odpłynął w dal korytarza. Sten przybrał pozycję odległą od pionu ledwie o czterdzieści pięć stopni i potupał za gospodarzem. Zapachy panujące w prywatnej kuchni Wiecznego Imperatora sprawiły, że żołądek Stena zaczai wyprawiać harce. Kapitan, choć mocno nietrzeźwy, z niekłamanym podziwem obserwował, jak równie upojony imperator czyni cuda, pomniejsze i całkiem pokaźne. Te drobniejsze dotyczyły sprawnego doboru przypraw, znaczniejsze zaś były związane z nożem kuchennym - antykiem francuskiego pochodzenia, ostrym niczym brzytwa. Jego Wysokość zręcznie kroił na cieniutkie plasterki wszystko co tylko nawinęło mu się pod rękę, bezbłędnie odmierzał proporcje składników, a na dodatek w ogóle nie przerywał konwersacji. Sten w tym czasie pełnił służbę przy szkle. Pilnował, by w naczyniach nie zabrakło stregga. - No to po jednym. Spokojnie, stew Angelo już nadciąga.

Sten łyknął ostrożnie i poczuł jak miniaturowy ładunek termonuklearny penetruje mu gardło. Dawka podziałała jednak leczniczo. Może to zresztą podświadomość kapitana ocknęła się w końcu i zdecydowała, że najwyższy czas zaprowadzić trochę porządku. Prywatna kuchnia Jego Wysokości była kilkakrotnie większa niż zwykłe tego typu pomieszczenia czterdziestego stulecia, znajdujące się na cywilizowanych planetach. Kuchnię władcy należało też uznać za supernowoczesną. Miała skryte w ścianach klimatyzowane szafki oraz skomputeryzowane lodówki. Sterylny i prawie wcale nie używany system odprowadzania odpadków stanowił istne dzieło sztuki. Wyglądało na to, że imperator nie produkuje odpadków w większej ilości. Największe wrażenie robił ogromny kloc ze szczególnie twardego i rzadkiego w tej dobie drewna dębowego. Pośrodku blatu widniał zlew z nierdzewnej stali, woda szumiała w nim nieustannie. Wszystko, co według imperatora nie nadawało się do stewu (ani do niczego innego) trafiało właśnie do zlewu i natychmiast gdzieś znikało. Za gospodarzem czerniał wielofunkcyjny piec o grubych ścianach. Wewnątrz znajdował się stalowy ruszt, porządny rożen (z paleniskiem na szczapy drewna) i ze sześć okazałych palników. Sądząc po zapachu, używano jakiegoś naturalnego gazu. Z komentarzy imperatora wynikało, że stew Angelo składa się z cienko pokrojonej chorizo czyli podsuszonej meksykańskiej kiełbasy, opiekanej (wraz ze sporą ilością czosnku) na oliwie z oliwek zaprawionej tajskim pieprzem. Smakowity zapach skłonił Stcna do łyknięcia streggu i pilniejszego nastawienia ucha. - Kiedyś nie zwracałem uwagi na żarcie - mówił imperator. - Traktowałem je jak paliwo. Żołądek narzeka, to się go ładuje i koniec. - Chyba rozumiem - stwierdził Sten, wspominając czasy, gdy pracował jako robotnik. - Możliwe. Tak czy inaczej, byłem przeciętnym inżynierem, jakich wiciu. Tura robocza, potem urlop. Zalać pałę, zabawić się z dziewczyną. I tak w koło. Żarcie nie stanowiło żadnej atrakcji. To Sten także pojmował. Życie szulera wyglądało całkiem podobnie. - Potem ruszyłem po szczeblach kariery. Wspinałem się coraz wyżej w hierarchii kompanii, wyznaczali mnie do długotrwałych prac, aż w końcu zaczęło mi brakować czasu na cokolwiek. Tyle mogłem sobie urwać wolnego, żeby akurat starczyło na dobry obiad. Zacząłem więc dogadzać swemu żołądkowi. Na początku odtworzyłem sobie, co gotowali tata i babcia. Przyrządzałem potrawy według ich przepisów. - Postukał się w głowę. - Dziwne, jak wszystkie smaki i zapachy zapadają nam w pamięć. Po pewnym czasie sam kombinowałem. Tak właśnie wymyśliłem stew Angelo, najlepsze lekarstwo na kaca w dziejach ludzkości. A pewien pirat, Mex, nauczył mnie... ale to zupełnie inna historia... Imperator odstąpił od garnków, aby łyknąć stregga. Uśmiechnął się pod nosem i zakąsił kawałkiem kiełbaski. Potem znów sięgnął po nóż. Skroił pięć cebul oraz ćwierć kilo pomidorów. - Wiele lat później wynalazłem AM2. Wtedy właśnie zacząłem klecić to cholerne imperium... Sten nagle wszystko sobie przypomniał. AM2. Początek imperium. Wówczas nastąpił przełom w dziejach wszechświata, a ten wyglądający na trzydzieści parę lat mężczyzna mówił o sprawie tak zwyczajne. Do Stena niespodziewanie dotarło, że rozmawia z żywą legendą, człowiekiem, który zaczął epokowe dzieło prawie dwadzieścia wieków .temu. Imperator nie zwrócił uwagi na minę gościa. - W końcowym efekcie osiadłem na laurach i rychło zacząłem się potężnie nudzić - ciągnął gospodarz, jakby rozprawiał o zeszłorocznym śniegu. - Miałem pod sobą z tuzin systemów, kilka miliardów miliardów megakredytów w bankach. I co dalej? "Co można zrobić z taką forsą? - Pokazał Stenowi, że pora dolać stregga. - W końcu wymyśliłem. Stwierdziłem, że mogę ugotować sobie cokolwiek zapragnę. Tyle że nie lubiłem tego nowoczesnego żarcia, które serwowano od jakichś siedmiu stuleci. Chciałem dobrej, starej kuchni. Zacząłem eksperymentować. Kupowałem zapomniane już książki kucharskie. Przywracałem antyczną gastronomię do życia. - Imperator wyjął z lodówki pół kilo krwistej wołowiny i zaczął siekać ją na plasterki. - Cholera. Tej części roboty akurat nie lubię.

Zgasił płomień pod kiełbasą i ustawił kolejny rondel. Na spód nalał jeszcze ostrzej przyprawionej oliwki, dorzucił nieco szałwi, cząbru oraz tymianku, potem skruszył w dłoniach kilka liści rozmarynu i narzucił je na wierzch. Zamieszał, poczekał chwilę, po czym dodał mieszankę pomidorów i cebuli. Znów zamieszał. Wyłączywszy palnik, spojrzał na Stena z zamyśleniem. Po chwili ponownie zaczął mówić. Równocześnie obtaczał kawałki wołowiny w mące i ciskał je do miski z nasionami ostrej papryki. - Rozumiem, że z twojej perspektywy to mało ciekawe, po prostu zamierzchła historia. Myślisz pewnie: stary się rozgadał i zapomniał o dniu dzisiejszym. Sten już był gotów wyrazić święte oburzenie, ale imperator gestem dłoni nakazał mu milczenie. - Zapewniam cię - stwierdził całkiem trzeźwym głosem - że ja pamiętam to równie dobrze jak ty ubiegły tydzień. Ale do rzeczy. Teraz nastąpi kulminacyjny moment. - Dla podkreślenia wagi sprawy wychylił pół szklanki stregga. - Jak sobie radzisz, kapitanie Sten? Czy ci się podoba pałacowa służba? Sten szybko rozważył odpowiedź. Paragraf pierwszy w nieoficjalnym “Podręczniku przetrwania dla młodszych oficerów" brzmi: gdy starszy oficer pyta ciebie, co myślisz, łżyj jak najęty. - Całkiem, całkiem - stwierdził dyplomatycznie. - Kłamczuszek - rzekł imperator. Paragraf drugi wspomnianej powyżej księgi pouczał: gdy podczas picia z przełożonym zostaniesz przyłapany na kłamstwie, idź w zaparte i łżyj tym bardziej. - Ależ Wasza Wysokość! To chyba jedna z najciekawszych... - Niniejszym unieważniam paragraf drugi, kapitanie. Słucham. - Nuda uszami wyłazi, tylu tu palantów - wyrzucił z siebie Sten. - Poza tym polityka nigdy mnie nie interesowała. - No, tak lepiej - mruknął imperator. - A teraz posłuchaj pewnej rady... - Przerwał, by podpalić płomień pod kiełbasą. Gdy mieszanka już uzyskała odpowiednią temperaturę, wrzucił do rondla wołowinę. - Po pierwsze, biorąc pod uwagę twój młody wiek, masz wielkie szczęście, że trafiłeś do pałacu. Sten chciał się zgodzić, ale gospodarz zgasił jego zapały spojrzeniem. Równocześnie mieszał wołowinę, czekając, aż spiecze się na ciemny brąz. - Ale: nie zagrzewaj tu zbytnio miejsca. Strata czasu. Po drugie, obecny przydział będzie ci w przyszłości zarówno wielką pomocą jak i nie mniejszą przeszkodą. W aktach to wygląda wspaniale: “W takim a takim wieku został dowódcą ochrony imperatora". Jednak trafisz na przełożonych, starszych od ciebie, którzy z zazdrości uznają, że chyba miałem jakieś niecne powody, by cię zatrudnić. Mów, co chcesz, będą i tacy. Imperator wyciągnął wielki stalowy rondel, do którego wrzucił całą mieszaną do ostatniej chwili masę. Zaraz potem dodał pomidory z cebulą. Wszystko przyprawił różanym pieprzem, dolał nieco stołowego czerwonego wina, sporo sosu z wołowiny, dołączył bryłkę cilantro (czyli prasowanych liści kolendry), nakrył rondel i zwiększył płomień. Gdy zawartość zaczęła się gotować, wyłączył palnik. Zamieszał danie, a potem usiadł obok Stena i łyknął solidnie stregga. - Czy zdajesz sobie sprawę, kapitanie, że masz w generale Mahoneyu prawdziwego mentora. - Owszem. - To dobrze. Zawsze możesz na niego liczyć. Przyznaję, że robisz na mnie coraz lepsze wrażenie, ale muszę cię ostrzec. Miewam swoje humory i lepiej nie tkwić u mego boku zbyt długo. Gdy coś idzie nie tak jak powinno, wyładowuję złość na tym, kto akurat stoi obok. Niekiedy nawet na samym sobie... - Chyba już znalazłem się w podobnej sytuacji. - Jasne. To dobre doświadczenie dla młodego oficera. Gówno zawsze płynie z góry. Jeśli o tym pamiętasz, poradzisz sobie również na szczycie. Stew był gotowy. Imperator wydobył z szafki dwie imponującej wielkości miski. Stenowi aż ślinka ciekła. Cilantro pachniało mu jak cała tropikalna dżungla. Łzy napłynęły do oczu kapitana, gdy gospodarz ustawił przed nim pełną michę. Poczekał jeszcze, aż władca ukroi dwie skiby świeżo wypieczonego razowego chleba i poda białe masło.

- Zatem już wiesz, o co chodzi. Na razie rób swoje. Radzę też, byś zapomniał o genialnych pomysłach oraz zabawach typu płaszcza i szpady. Takie rzeczy nie zaprowadzą cię daleko. Następnym etapem będzie szkoła pilotażu. Ani słowa, nie protestuj! Wiem, że trzeba należeć do marynarki. Ma być, jak mówię. Wstąpisz do nich i zostaniesz pilotem. Imperator powoli rozsmarował masło. Sten poszedł w jego ślady. Pilnie łowił przy tym każde słowo. - Bez trudu dotrzesz na stanowisko porucznika, potem kapitana - kontynuował władca. - Zostaniesz dowódcą statku, a przy odrobinie szczęścia również całego zespołu. Stamtąd już niedaleko do admirała. Zmieszany Sten pociągnął ze szklanki. Admirał? Gówno. Nikt nie zrobi mnie admirałem, pomyślał. Imperator znów nalał. - Zwykłem słuchać moich admirałów - powiedział. - Rób, co każę, a gdy wrócisz tu za jakieś pięćdziesiąt lat, pewnie i twoje słowa będą dla mnie wiele znaczyły. Zagarnął łyżką kęs stewu. - Jedz, synu. Wspaniałe żarcie! Rozjaśnia myśli. Pali uszy. Oczyszcza krew. Ostatni etap to awans na admirała floty. Sten przełknął. Natychmiast zdrętwiał mu język. Następnie w żołądku zapłonął całkiem pokaźny ogień eksplozji atomowej. Łzy pociekły z oczu, nos zawilgł, uszy poczerwieniały. Krążący w żyłach stregg wrzasnął potężnie, rzucając się do ucieczki przed molekułami pieprzu. - I jak? - spytał imperator. - Uff! - Sten wreszcie odzyskał oddech. - A jeśli nie mam raka? - Nie przejmuj się i jedz. Wszystko przed tobą. Rozdział piąty Imperator miał same kłopoty z Centralnym Światem. Ściśle mówiąc, były to dwa problemy. Pierwszy sprowadzał się do pytania, czemu stolica imperium przypomina jedno wielkie bagno? Od ponad tysiąca lat władał międzygwiezdnym mocarstwem, a na własnym podwórku zdawał się bezsilny. Drugie pytanie wynikało z pierwszego i brzmiało: co spaprał? Centralny Świat stanowił wręcz klasyczny dowód twierdzenia, że nawet najlepszy plan może wziąć w łeb. Również plan architektoniczny. Dawno temu Wieczny Imperator doszedł do wniosku, że zatłoczona Ziemia nie nadaje się na stolicę imperium. Działo się to w czasach, gdy młody jeszcze władca właśnie przekonał ostatnich niedowiarków, że naprawdę kontroluje w pełni produkcję i dystrybucję AM2 (opartego na antymaterii źródła zasilania dla silników pojazdów kosmicznych) i że na pewno nikomu nie pozwoli na złamanie monopolu. Jego Wysokość wybrał Centralny Świat z kilku powodów. Przede wszystkim planeta nie była zamieszkana. Poza tym klimatycznie do złudzenia przypominała Ziemię. Miała też sporo naturalnych satelitów idealnych do budowy portów przeładunkowych. Dla reszty istniała wyłącznie jako numer w katalogach. Imperator kupił ją i nadał jej nazwę. Wprawdzie panował wówczas jedynie nad jakimiś sześcioma setkami systemów, ale wiedział, że z czasem imperium się rozrośnie, a więc zakwitnie też biurokracja. Gdzieś tę tłuszczę należało pomieścić. Nie chcąc zostawiać niczego przypadkowi, wynajął najlepszych planistów. Ci rozrysowali szerokie bulwary oraz cudowne parki. Podzielili grunty na parcele, które następnie powynajmowano na mocy stuletnich kontraktów. Aby uchronić piękno nowego świata przed zbrukaniem, postanowiono, że plan każdego budynku musi zdobyć akceptację specjalnej rady składającej się po równo z architektów i artystów. Jednak mimo tych wszystkich zabiegów po tysiącu lat Centralny Świat najbardziej przypominał getto. Czemu? Jak zwykle zawiniły: chciwość, głupota, przekupstwo, stare ludzkie wady, o których istnieniu imperator dziwnym trafem zapomniał. Gdy ktoś wspominał mu o tym zaniedbaniu, władca

odpowiadał cynicznie, że nie tęskni za komentarzami, jakie zapewne wypowiadali szeptem niewolnicy triumfującego Cezara: “Każda chwała przemija". Teraz wystarczyło pojechać do odległego o pięćdziesiąt pięć kilometrów Fowler, najbliższego pałacowi miasta, i pochodzić trochę po ulicach, by poznać prawdziwe oblicze Centralnego Świata. Pod tym względem Fowler było całkowicie reprezentatywne. Dla lepszego zilustrowania sprawy wystarczy przedstawić historię jednej tylko parceli. W księgach wieczystych figurowała ona pod symbolem NHEBOFA13FFC2. Był to kwadrat o boku długim na pół kilometra, pierwotnie oddany w dzierżawę rozkochanemu w luksusach prezydentowi systemu Sandia. Szczęśliwy najemca postawił w rzeczonym miejscu budowę stanowiącą skrzyżowanie pałacu i ambasady. Kiedy jednak władzę w systemie przejęła klika o bardziej spartańskich gustach, parcela została podnajęta kompanii handlowej. Ta zburzyła pałac i zaczęła wznosić na tym obszarze niebosiężny biurowiec. Po niedługim czasie okazało się jednak, że “Transcom" popełnił kilka błędów inwestycyjnych, więc w obliczu kłopotów musiał przekazać budowę pomniejszym przedsiębiorcom. Im więcej pojawiało się pośredników, tym wyżej rosły czynsze. Obecnie koszt wynajmu niezbyt dużego biura (jeden pokój!) dorównywał sumie rocznego dochodu brutto średniej prowincji. Budynek “Transcomu" przekształcał się w urzędnicze slamsy tak długo, aż pewnego dnia całość wykupiła sułtanka Hafizu, która potrzebowała solidnego lokum na czas swych częstych wizyt w stolicy. Zburzono wysokościowiec i postawiono kolejny pałac. Wszystkie te zmiany dokonały się na przestrzeni zaledwie osiemdziesięciu jeden lat, a wedle ksiąg wieczystych najemcą placu nadal pozostawał prezydent Sandii. On zaś od czterdziestu siedmiu lat pędził życie mnicha i za cały dom miał pilnie strzeżoną celę klasztorną. Przy podobnym systemie podnajmu nawet ściąganie czynszu bywało kłopotliwe. Skutkiem takiego a nie innego prawa, przy odbiorze miesięcznej raty musieli być obecni przedstawiciele każdej zainteresowanej strony. Szczególne trudności z pomieszczeniem tłumu inkasentów mieli użytkownicy kawalerek. Imperator świetnie wiedział, że nawet w epoce komputerów zwykli urzędnicy nadal są niezbędni, więc próbował jakoś zaradzić patologiom, forsując własne programy budowlane. Ale i one szybko trafiły w obce ręce, a wolny rynek wybujał na planecie niczym pole chwastów. Po ośmiuset latach bezowocnych wysiłków sięgnięto po ostatnią deskę ratunku i ustanowiono nader restrykcyjne prawa imigracyjne. Ustalono ścisły limit przybyszów, z których każdy musiał niezbicie udowodnić, że czeka na niego miejsce pracy (lub że potrafi je sobie stworzyć) albo że jest wręcz nieprzyzwoicie bogaty. Kontrola była na tyle dokładna, że nie notowano przypadków naruszenia ustawy. W ten sposób obywatele Centralnego Świata stali się krezusami. W większości potencjalnymi, ale zawsze. Wszyscy, począwszy od akredytowanych dyplomatów, a skończywszy na żebrakach, mogli sprzedać swe prawo pobytu za całkiem pokaźną sumę. Rodowici tubylcy nie dawali się skusić. Woleli klepać biedę (względną, rzecz jasna, skoro gwarantowano im stały dochód, wyżywienie, wypoczynek i dach nad głową), miast migrować z wypchanymi kieszeniami. Na Centralnym Świecie biło serce imperium, tutaj wznosił się Dwór Tysiąca Słońc. Kto zdrowy na umyśle porzucałby takie miejsce? Czasem, w napadach złości czy ponurego nastroju wywołanego przez alkohol, imperator miotał groźby, że znacjonalizuje wszystkie budynki i co do jednego wyrzuci mieszkańców swojej planety. Jednak dobrze wiedział, że żadna reforma, nawet rolna, nie pokona rozbuchanego kapitalizmu czterdziestego stulecia. Łatwiej było zatem zostawić sprawy ich własnemu biegowi. Należało pogodzić się z utrudnieniami wynikającymi z przeludnienia albo faktu, że plan dowolnego miasta tracił aktualność najpóźniej trzydzieści dni po wydaniu. Poza miastami i parkami, Centralny Świat obfitował w majątki ziemskie, zresztą też podnajmowane. Większość z nich rozłożyła się możliwie blisko pałacowego kręgu. Dystans dzielący majątek od centrum władzy uchodził za wskaźnik prestiżu społecznego lokatora.

Oprócz pałacu i budowli towarzyszących, na gruntach imperatora stał tylko jeden jeszcze gmach. Był to parlament wzniesiony jakieś dziesięć kilometrów od Arundel. Władca uznał, że przecież gdzieś musi ulokować swoją świtę. Tak czy inaczej zaraz po zatwierdzeniu projektu nakazał usypać wysoką na kilometr, malowniczą górę, która odgrodziła go od parlamentu. Powiedział wówczas, że owszem, ścierpł obecność polityków, byle tylko nie wchodzili mu w pole widzenie, jeśli, rzecz jasne, sam ich nie wezwie. Można powiedzieć, że Centralny Świat był miejscem cokolwiek osobliwym. Na dodatek jakoś funkcjonował. Lub przynajmniej zdawało się, że tak jest. Trudno orzec, zła to czy dobra nowina. Pneumatyczna kolej łączyła miasta, transport wewnątrzsystemowy obsługiwały pojazdy grawitacyjne. Transportowce spoza systemu zawijały do portów na satelitach lub do sztucznych księżyców, które też z konieczności zostały zbudowane. Stamtąd fracht leciał dalej albo wędrował ładownikami na powierzchnię planety. Na Centralnym Świecie znajdowało się pięć większych portów kosmicznych. Jak wszystkie w historii, uchodziły za miejsca ponure i pełne przemocy. Największy, Soward, leżał stosunkowo blisko Fowler. Kilometr od głównego lądowiska stał bar o nazwie “Covenanter". Soward cierpiał na brak terenów budowlanych, czym nie różnił się od reszty miast na planecie. Jednak magazyny i rampy przeładunkowe z przyczyn technicznych musiały solidnie opierać się na ziemi. To na ich rozległych dachach wznoszono potem hale przylotów i odlotów, biura, bary. Prowadziły do nich pajęcze konstrukcje wind oraz podjazdów. “Covenanter" mieścił się na trzecim poziomie. Aby do niego dotrzeć, należało najpierw skorzystać w windy towarowej, potem z ruchomych schodów, a na końcu wspiąć się po zwykłych, śliskich od smarów stopniach. Mimo to bar zwykle był pełny. Ale nie tej, nad wyraz deszczowej nocy. Godfrey Alain wjechał schodami, po czym schował się w cieniu, by odczekać chwilę i sprawdzić, czy nikt go nie śledził. Minęło kilka minut, wkoło szumiał tylko deszcz. Godfrey ciaśniej otulił się prochowcem, ale nie ruszył z miejsca. Przyjechał z Fowler, gdzie wynajął pokój w hotelu. Ten i jeszcze cztery inne pokoje w różnych hotelach dawały mu poczucie względnego bezpieczeństwa. W razie czego zawsze miał gdzie się schronić i przebrać. Mógł zmylić pogonie. Tak jak tym razem. Bardziej doświadczony agent zapewne wybrałby jakiś mniej kosztowny sposób maskowania. Nie mówiąc już o tym, że ktoś tak porządnie ubrany nie powinien szwędać się po dokach obfitujących w szemrane towarzystwo. Jednak Godfrey Alain nie był tajnym wywiadowcą, szpiegowaniem zajmował się niejako “po godzinach". Większość obywateli imperium znała go jako terrorystę. Sam określał siebie mianem rewolucjonisty, natomiast na rodzinnych światach Tahn uchodził za bojownika o wolność. Postaci tej nie zrodziła wielka polityka, lecz oddolna inicjatywa kilku wielkich grup społecznych. Światy Tahn pierwotnie zamieszkiwali uchodźcy, słabo wykształceni i na tyle mało znaczący, że imperium w ogóle się nimi nie interesowało. Skupisko ogarnęło kilkanaście planet i trwało z dala od nurtu dziejów. Jednak do czasu. Wcześniej czy później sprzeczność interesów obu systemów musiała dać znać o sobie. Stało się to kilka pokoleń temu, kiedy prymitywni osadnicy zaczęli szukać miejsca na światach pogranicza. Tam właśnie trafili na nieliczne jeszcze skupiska kolonizatorów, obywateli imperium. Zderzenie dwóch kultur, mocno odmiennych, zaowocowało konfliktem. Obie strony zaczęły głośno domagać się pomocy. Światy Tahn nie dysponowały żadnymi środkami zbrojnego wsparcia, nie chciały też ryzykować bezpośredniej konfrontacji z mocarstwem. Imperium zaś wygospodarowało w tej potrzebie jedynie kilka drugo - i trzecioliniowych oddziałów. Osadziło je w paru garnizonach, nakazując pilnie strzec interesów imperialnych pionierów. Jednym z miejsc ogarniętych konfliktem był system Caltor, tam właśnie urodził się Alain.

Przybysze z Tahn tworzyli mocno zintegrowane enklawy, dzięki czemu ekonomicznie dominowali nad pionierami. Ci z kolei rozproszeni i skłóceni, nie zdołali stworzyć wspólnego frontu, ale czuli że mają za sobą siły garnizonu. Taka sytuacja rychło doprowadziła do pogromów. Podczas jednego z nich tłuszcza zamordowała rodziców Alaina. Mały chłopiec dobrze zapamiętał obraz krwawych szczątków. Nie zapomniał też lekceważącego stosunku, jaki prezentowały władze do tego “incydentu". Nie trwało zatem długo, a dzieciak poszedł do szkoły, szczególnej dość, bo uczącej jak przystosować ślizgacz do misji samobójczej, jak zrobić bombę zegarową czy jak przerobić powolny masowiec na statek średniego zasięgu. Po kilku latach nauki Alain potrafił nie tylko wyprodukować broń palną z kawałka rury, ale (co najważniejsze) został też fachowcem od organizowania ruchu oporu. Tajna organizacja zyskiwała zwolenników na kolejnych planetach a światy Tahn wspierały ją moralnie oraz materiałowo, podrzucając od czasu do czasu trochę klasycznego uzbrojenia. Obywatele imperium wytrwale zwalczali odszczepieńców, armia robiła co mogła, ale podziemie wciąż rosło. W pięćdziesiąt lat po utracie rodziców, Alain stanął na czele ruchu oporu i oswobodzenia światów pogranicza. Jako osoba zasłużona otrzymał pewnego dnia zaproszenie do gromady Tahn. Oto wreszcie miał ujrzeć swą polityczną i ideologiczną ojczyznę. Wtedy właśnie rozczarował się okrutnie. Nie tego oczekiwał po światach, które w razie jego zwycięstwa objęłyby władzę nad pograniczem. Pierwszy dysonans stanowiła miejscowa polityka społeczna, drugim: sztywne podziały klasowe. Władze Tahn jak tylko mogły zachęcały obywateli do mnożenia się, co spowodowało monstrualną eksplozję demograficzną. Alain pochodził z planety pionierów, dlatego porządek społeczeństwa otwartego uznawał za oczywisty. W systemie Caltor każdy obywatel posiadał nieograniczone możliwości awansu i tylko od niego samego zależało, do jakiejś grupy, klasy czy warstwy dołączy. Będąc w gościach, spotkał się jednak z kulturą całkiem obcą, w której zjawisko tego typu ruchliwości społecznej po prostu nie istniało. Co więcej, ci ludzie wcale nie pragnęli zmian. Skostnienie sięgnęło tak daleko, że wojownik nie marzył nawet, aby zostać szlachcicem, wieśniakowi do głowy nie przychodziło zająć się handlem i tak dalej. Kim się urodziłeś, tym umierałeś. Alain poczuł, że w gruncie rzeczy nic go nie łączy z Tahn. Przypadek związał sojuszem dwa światy - jeden dynamiczny, rozwijający się i drugi, przypominający społeczną skamielinę. To dało bojownikowi do myślenia. Kolejnym inspirującym elementem stał się pokaz w Dniu Imperium. Alain uświadomił sobie, że jedno słowo Jego Wysokości wystarczy, by wymazać z wszechświata całą rewolucję, wszystkich opozycjonistów, a także wspierających ich osadników z Tahn. Stosunek sił nie dawał tym ostatnim żadnych szans. Sześć miesięcy wcześniej Alain złożył nieoficjalną wizytę u imperialnego ministra bez teki, by wysondować grunt pod ewentualne porozumienie. Okazało się wówczas, że coś na kształt rozejmu powinno być możliwe. Z biegiem czasu koncepcja stawała się coraz bardziej realna. Podczas umówionego na dziś wieczór spotkania Alain chciał zaproponować przedstawicielowi imperium nie tylko wstrzymanie ognia, ale również działania na rzecz stworzenia całkiem samodzielnej strefy buforowej między Tahn a imperium. Jak dotąd rozmawiał o tym jedynie z najbardziej zaufanymi doradcami oraz dawnymi przyjaciółmi. Wolał, by wywiad Tahn nie dowiedział się o sprawie za wcześnie. Dotychczasowy sojusznik natychmiast ogłosiłby Alaina kontrrewolucjonistą i zajął się jego eliminacją. Zagorzali wrogowie imperium także chętnie ujrzeliby Alaina w kostnicy. Ten nie bał się śmierci, ponad pięćdziesiąt lat guerrilli znieczuliło jego psychikę. Przerażała go jednak wizja przedwczesnego odejścia. Najpierw pragnął, bowiem dotrzeć ze swoim planem do imperatora. Obecne spotkanie zaaranżowano w największej tajemnicy. Alain został wyposażony w komplet fałszywych a także autentycznych dokumentów oraz kart kredytowych i jako jeszcze jeden turysta przybył na Centralny Świat w czasie święta.

Już w pobliżu Dworu Tysiąca Słońc kilkakrotnie otrzymał instrukcje, chociaż nigdy nie dostrzegł, kto właściwie wsuwa mu do kieszeni samoniszczące się karteczki z poleceniami. Na razie wszystko szło jak najlepiej, czuł się w miarę bezpieczny. Wyznaczenie portowej tawerny na miejsce rozmów też wydawało się krokiem dobrze przemyślanym. Utrzymanie sprawy w tajemnicy było istotne nie tylko dla Alaina. Imperator również mógłby ucierpieć, gdyby rozeszła się wieść, że jego przedstawiciel prowadzi pertraktacje z terrorystą, który już dwakroć uszedł żywy z pułapek zastawianych przez oddziały z Sekcji Modliszki. Nikt go nie śledził. Alain ruszył po schodach. Dłoń zacisnął na schowanym w kieszeni płaszcza pistolecie i raz jeszcze obejrzał się przez ramię. Pokonał dziesięć metrów pomostu ze stalowej kratownicy. Daleko w dole błyszczały kałuże, po bokach sterczały ściany umocowanych do dźwigarów biur i małych sklepików. Z nadpsutego holograficznego neonu T E COV ANTER sączyło się mdłe światło, a nieco czerwonego blasku przenikało przez drzwi baru. Nikt stamtąd nie wychodził. Starając się pozostać w cieniu, Alain skierował kroki do lokalu. Mężczyzna w nie ukończonym magazynie na drugim poziomie trzymał się z dala od otworu okiennego. Wolał nie ryzykować, bo przecież w mroku mógł kryć się ktoś z lornetą na podczerwień. Od dwóch godzin na zmianę omiatał kratownicę spojrzeniem i szeptem klął deszcz oraz własną głupotę, e też go podkusiło wziąć taką robotę! Przychodził tu co wieczór od trzech tygodni i sterczał aż do zamknięcia baru. Tak właśnie bywa, pomyślał, jeśli ktoś rozpaczliwie poszukuje pracy. Nawet, gdy z zawodu jest dynamitardem. Te typy musiały go wyczuć. Wiedzieli, dranie, że mimo wysokich kwalifikacji tym razem przyjmie każdą ofertę. Specjalista od bomb nazywał się Dynsman i wbrew własnym wyobrażeniom w żadnym razie nie był profesjonalistą. Mógł uchodzić za swojego rodzaju osobliwość. Urodził się na Centralnym Świecie. Jego starsi bracia nie zeszli na złą drogę tylko dlatego, że wcześniej wpadli na pomysł, jak ustawić się na czarnym rynku. Dynsman - mężczyzna niski i szczupłej budowy - też miewał czasem przebłyski geniuszu. Gdyby wypadki potoczyły się zwykłą koleją, chłopak pracowałby jako doliniarz, zdobyłby więzienne wykształcenie i został stałym klientem nadzoru sądowego. Potem trafiłby pewnie na jakąś planetę przeznaczoną dla skazańców. Przypadek jednak zrządził inaczej. Drogę do sławy otworzyła mu drobna kradzież popełniona na szkodę gwardii. Starczyło, że strażnicy na jadącym ulicą ślizgaczu ciężarowym zagapili się akurat w tym momencie, gdy młody Dynsman sięgał po kuszący go drobiazg. Nielegalnie przywłaszczonym przedmiotem okazał się standardowy zestaw saperski złożony z zapalnika, zegara, ładunku oraz książeczki z instrukcją montażu. Kiedy Dynsman usiadł na dachu i zaczął oglądać zdobycz, dla której tyle zaryzykował, opanowała go wściekłość. Śmieci, zwykłe śmieci! Wszelako Dynsman był obywatelem Centralnego Świata, więc wiedział, że ze wszystkiego należy zrobić użytek. Potem poszło już szybko. Stracił trzy palce, opalił sobie włosy i został wyrzucony z domu, ale zdobył fach: z pewnej odległości, po zmroku i w gęstej mgle mógł ujść za specjalistę od materiałów wybuchowych. Przyłączył do grona przedstawicieli tej szlachetnej profesji. To dzięki niemu przenosiły się do niebytu kiepskie budowle nieruchomości opieszałych dłużników, wadzące komuś statki kosmiczne. Klienci walili drzwiami i oknami. W końcu zdarzyła się także wizyta zakamuflowanego oficera policji. Od tamtej pory Dynsman musiał co pewien czas zawieszać interes. Potem wychodził z więzienia i znów przystępował do pospiesznych robót rozbiórkowych. Jednak powinien się domyślić, że w obecnym zleceniu było coś trefnego. Po pierwsze, skąd ów mężczyzna zbyt wyluzowany jak na rakietera, miał tak wiele informacji o Dynsmanie? Wiedział

nawet, ile domorosły pirotechnik zalega u bukmachera i że ten właśnie zaczyna się zastanawiać nad sprawieniem dłużnikowi dodatkowego zestawu rzepek kolanowych. Cokolwiek oznaczałaby nazwa zabiegu w miejscowym slangu, z pewnością nie chodziło o pieszczotę. Po prawdzie nawet w dobrych czasach Dynsman nie pogardziłby tymi paroma kredytami. Powszechnie wiedziano, że nic nie jest dla niego ważniejsze od gry w kości. Nawet, gdyby miały to być jego własne kości. Zleceniodawca określił robotę jako prostą. Chodziło o podłożenie bomby w “Covenanter". Nie byle jakiej sidolówki, ale specjalnego, starannie zamaskowanego ładunku. Potem należało poczekać, aż do baru wejdzie pewien konkretny mężczyzna. Gdy to się stanie, Dynsman miał odliczyć sekundy i uruchomić machinę piekielną. Po wykonaniu zlecenia dostanie drugą połowę zapłaty, fałszywe papiery i bilet na statek. Opuści Centralny Świat. Dynsman znów pożałował po niewczasie decyzji. Honorarium było podejrzanie wysokie. I jeszcze to kosztowne wyposażenie: nocna lorneta z mnożnikiem, stoper dobrej marki, dopasowane słuchawki z parabolicznym mikrofonem podsłuchowym i niezawodny zestaw do zdalnego odpalania. Dynsman czuł się jak bardzo mała rybka niespodziewanie wrzucona do basenu z rekinami. Nagle ujrzał kogoś nadchodzącego pomostem. Zmierzył obcego spojrzeniem. Aha, pierwsza osoba od ponad godziny. Eleganckie ubranie, okulary w ręku. Dynsman włączył podsłuch. Alain przystanął przed wejściem do baru. Z mroku wyłonił się Craigwel, osobisty asystent imperatora, specjalista od zakulisowej dyplomacji. Miał na sobie jaskrawy kombinezon inżyniera pokładowego. Wyciągnął obie dłonie przed siebie, pokazując, że nie chowa broni. - Inżynier Raschid? - spytał Alain. Dokładnie według instrukcji. - Tego imienia obecnie używam. Uradowany Dynsman omal nie zaczął pląsać z radości. Wreszcie! Wyłączył mikrofon, cisnął słuchawki na podłogę, a następnie sięgnął po stoper i detonator. Gdy obaj mężczyźni weszli do baru, zamachowiec zaczął odliczanie. Rozdział szósty DZIESIĘĆ SEKUND: Janiz Kerleh była współwłaścicielką baru a także kucharką, barmanką i szefową sali. To ona wypieściła wnętrze lokalu do najdrobniejszego szczegółu. Pochodziła z rolniczej planety, ale nigdy nie zaznała losu biednej i zahukanej dziewczyny ze wsi. Mając piętnaście lat uznała, że dość się już napatrzyła na rodziców pracujących od świtu do zmroku na roli. Stwierdziła więc, że trzeba skorzystać z pierwszej nadarzającej się okazji i wziąć sprawy we własne ręce. Pomocą w realizacji zamiaru okazał się akurat wędrowny sprzedawca słoni. W rodzinnych stronach Janiz zwierząt tych używano jako siły pociągowej przy transporcie pni z lasu. Drzewa na tarcicę były zasadniczą uprawą planety. Sprzedawca słoni zabrał nastolatkę do najbliższego miasta. Tam już po dwudziestu minutach wiedziała, gdzie zbiera się lokalny babski wyż. Minęło jeszcze dziesięć minut, a złapała pierwszego w życiu klienta. Nowe zajęcie niewątpliwie należało uznać za ciekawsze niż wpatrywanie się w zad słonia, wszelako ono też miało swoje minusy. Najgorszy był brak higieny. Dziewczyna nigdy nie potrafiła zrozumieć, czemu odwiedzający ją napaleńcy nie myją przedtem zębów. Ostatecznie jednak zwykła panienka awansowała na madame i zgromadziła dość środków, by przenieść się na Centralny Świat. Ku jej rozczarowaniu kraina obiecana okazała się pełna nie tylko profesjonalistek, ale i amatorek gotowych na każdy numer w zamian za obietnicę prezentacji na dworze. Tego typu pragnień koleżanek po fachu nijak nie pojmowała, jednakże wobec ostrej konkurencji dziewczynie wiodło się raczej kiepsko.

Wtedy poznała głównego inżyniera Raschida. Najpierw poszli do łóżka, potem pogadali, a że cechowało ich dość zbliżone poczucie humoru, zaczęli spotykać się częściej i nie tylko po to, by dać upust namiętnościom. Kiedyś Janiz zwierzyła się swemu adoratorowi, że największym jej marzeniem jest własny lokal gastronomiczny. Od dwudziestu lat wyobrażała go sobie, robiła nawet kartonowe modele. I tak się zaczęło. Niecały rok później, gdy stanowili już parę, a wspólny seks zajął drugoplanowe miejsce, panna Kerleh aż wrosła w podłogę ze zdumienia, gdy Raschid wręczył jej kartę z numerem konta i powiedział: - Chciałaś otworzyć własny bar? No to wchodzę do interesu. Postawił tylko jeden warunek: boks C miał pozostać do jego dyspozycji. Został też urządzony nieco odmiennie niż pozostałe pomieszczenia. Jakieś anonimowe dłonie zainstalowały pod boazerią i obiciami szereg najlepszych urządzeń przeciwpodsłuchowych. Na metr od stołu nie było już nic słychać. Raz na tydzień w lokalu węszyli jacyś ludzie z agencji ochrony, a najdokładniej sprawdzali boks współwłaściciela. Raschid wyjaśnił, że po prostu chce mieć pewne miejsce do dyskretnych spotkań. Nikt nie mógł tam zasiadać oprócz Raschida lub osób na niego się powołujących. Janiz mniej więcej wiedziała, ile naprawdę zarabiają inżynierowie pokładowi, więc ostatecznie nabrała pewności, że jej partner wykonuje jeszcze jakąś robotę na boku. Inaczej skąd wziąłby pieniądze na bar? Może zajmował się przemytem, a może... Zresztą, to nie jej sprawa. “Covenanter" okazał się dobrą inwestycją. Załogi statków oraz robotnicy z doków zaglądali tu na jednego, mając pewność, że nawet jeśli zdarzy się jakaś ciekawa awantura, policja nie przerwie zabawy w połowie. Przy barze zawsze kręciły się barwne dziewczyny, oferujące kilka miłych chwil (i równie barwną wysypkę na skórze trochę później). Sam Raschid zaglądał do lokalu tylko dwa razy w roku. Janiz usiłowała ustalić, na jakim statku służy jej przyjaciel, czytała w prasie rubryki ODLOTY i PRZYLOTY, ale nic z tego nie zdołała wywnioskować. Czas wizyt partnera nie pasował do żadnego rozkładu lotów. Nie miała też pojęcia, kim są “dobrzy znajomi" Raschida, szczególnie że wśród nich byli zarówno dystyngowani arystokraci jak i obdarci żebracy. Gdy zatem dwóch gości, Alain i Craigwel, poprosiło o boks C, chociaż akurat wszystkie stały wolne, nie mrugnęła nawet powieką, tylko spytała, co życzą sobie do picia. SIEDEMDZIESIĄT DWIE SEKUNDY: Jakiś czas przed akcją Dyńsman włamał się do “Covenanter" i starannie wyliczył czas detonacji. Obszedł cały lokal, sprawdził odległości. "Mężczyzna wejdzie do baru, pomyślał, dziesięć sekund. Rozejrzy się - piętnaście sekund. Zamówi drinka - minuta. Weźmie szklankę z trunkiem i podejdzie do boksu C - dwie minuty. Dyńsman przeznaczał na tę drogę aż tyle czasu, na wszelki wypadek zakładając, że w lokalu może panować tłok. Alain ogarnął spojrzeniem szeroki wybór alkoholi i wskazał na coś, co znał na pewno. - Syntetyk. Z wodą. W wysokiej szklance, z lodem, przyprawione do smaku. Craigwel, wytrawny dyplomata, zamówił to samo. - A próbował pan kiedyś metaxa? - spytał, by zagaić rozmowę. Nigdy już się nie dowie, jak wielki popełnił błąd. - Nie - odparł Alain. - Idealny na taką noc. - Z narkotykami? - Nie, tylko alkohol. Świetnie nadaje się też do zmywania starej farby z burt frachtowców. Janiz szybko nalała dwie setki, postawiła je na kontuarze i zajęła się przygotowywaniem drinków. - Za pokój! - Alain uniósł szklankę. Craigwel przytaknął szczerze i wypił toast. Już czas. Dyńsman nacisnął guzik zapalarki. Bomba eksplodowała. Otulające ładunek wybuchowy kulki od łożysk zmasakrowały otoczenie.