Allan Cole & Chris Bunch
Flota Przeklętych
czwarty tom cyklu Sten
Przekład Radosław Januszewski
Data wydania polskiego 1997
Dla oskarżonych współspiskowców:
Owena Locka, Shelly Shapiro i Russa Galena
Księga pierwsza
W BITEWNYM SZYKU
Rozdział pierwszy
Krążownik Tahnów okrążył umierające słońce. Kurs został już ustalony. W ciągu kilku godzin
okręt miał osiąść na szaro-białej powierzchni Fundy, czyli na największym ciele niebieskim w
Systemie Erebusa.
Prawdopodobnie żadna istota nie chciałaby się wybrać do Erebusa z własnej woli. Niemal
wygasłe słońce rzucało słabe, bladożółte światło na kilka pokiereszowanych kraterami satelitów.
Zasoby mineralne tych ogołoconych planetek nie wystarczyłyby na utrzymanie jednego górnika. W
Erebusie można było marzyć tylko o rychłej śmierci.
Lady Atago z niecierpliwością przysłuchiwała się prowadzonym przez radio pogaduszkom
między załogą jej statku a głównym centrum komunikacyjnym na Fundy. Niedbałe i rozlazłe
wypowiedzi osób z tamtej strony ostro kontrastowały z wartkim potokiem uporządkowanych słów
płynącym z ust jej ludzi. Ten wyraźny dysonans drażnił Tahnijkę.
Fundy zbyt długo pozostawała bez nadzoru.
Lady Atago była wysoką kobietą. Górowała wzrostem nad wieloma swoimi oficerami. Na
pierwszy rzut oka wydawała się egzotyczną pięknością. Miała drugie, faliste, ciemne włosy, wielkie
czarne oczy i zmysłowe usta. Wyróżniała ją szczupła, niezwykle kształtna sylwetka. Atago świetnie
wyglądała w uniformie, który teraz nosiła: ciemnozielony płaszcz, czerwona bluza mundurowa i
zielone, obcisłe spodnie.
Jednak podczas dokładniejszej obserwacji lady Atago, ulatniały się wszelkie myśli o pięknie, a
po plecach przebiegał zimny dreszcz. Stało się oko w oko z członkinią tahnijskiej rodziny
królewskiej. Skinienie głowy tej damy decydowało o ludzkich losach, a większość decyzji budziła
grozę.
Gdy statek wszedł na orbitę, spojrzała na kapitana, który właśnie nadzorował działania załogi.
- Już wkrótce, pani.
- Będzie mi potrzebna jedna kompania - powiedziała i odwróciła wzrok, pozwalając
kapitanowi odejść. Myślała o tych niezdyscyplinowanych durniach oczekujących jej na Fundy.
Wielki statek przysiadł na lodzie o jakieś pól kilometra od budynków portowych. Maszyny
przestały pracować. Kadłub przysłoniła szara powłoka nawiewanego przez ostry wiatr deszczu ze
śniegiem.
Powierzchnia Fundy była pokryta głównie lodem i czarną skałą. To miejsce nie nadawało się
do realizacji jakiegokolwiek przedsięwzięcia, a jednak miało spełnić niezwykle ważne zadanie.
Tahnijczycy przygotowywali się do wojny przeciwko Imperatorowi. Odpowiednie zaś
wykorzystanie Erebusa stanowiło podstawę ich planu. W wielkiej tajemnicy zmienili planety
dogasającego słońca w ogromną stocznię międzyplanetarnych okrętów wojennych.
Erebus był tak odległy i odstręczający, że prawdopodobieństwo odkrycia przez Imperatora
idących pełną parą zbrojeń było nieomal równe zeru. Dlatego wybrano ten system, aby budować,
wyposażać, przezbrajać tysiące statków.
Lady Atago widziała niektóre oznaki tych wysiłków, kiedy jej krążownik wszedł na orbitę
Erebusa. Małe, silne holowniki ciągnęły długie na setki kilometrów eszelony pustych skorup. Z
tego budulca powstaną potężne okręty bojowe, które po przetransportowaniu na ląd zostaną
uzbrojone. Na wszystkich planetach wzniesiono ogromne fabryki. Nocne niebo rozświetlała łuna
bijąca od pieców hutniczych.
Tahnijczycy ściągnęli na Erebus wszystkich robotników, których udało im się zmobilizować.
Nie wzgardzili nawet tymi o niedostatecznych kwalifikacjach. Właśnie niska jakość siły roboczej
stanowiła jeden z powodów skoncentrowania produkcji na planetach a nie w kosmosie. Praca w
głębokiej próżni wymaga fachowej wiedzy, a przy tak wielkich zbrojeniach zgromadzenie
odpowiedniej liczby specjalistów nie było możliwe. Poza tym, umieszczenie fabryk w przestrzeni
kosmicznej to niezwykle kosztowne przedsięwzięcie, w tahnijskim skarbcu pozostały już ostatnie
miedziaki.
Mieszkańcy Tahnu chcieli więc mieć możliwie dużo statków za najniższą cenę. Wszelkie
awarie i nieszczęśliwe wypadki przy pracy, pozostawały problemem poszczególnych załóg.
Ale Tahnijczycy należeli do rasy zajadłych wojowników.
Lady Atago zatrzymała się na chwilę przy rampie. Kobietę otaczał doborowy oddział
uzbrojonych po zęby żołnierzy. Członkowie straży przybocznej wyróżniali się nie tylko
doskonałymi umiejętnościami wojskowymi, ale także słusznym wzrostem. W ich otoczeniu lady
Atago wydawała się niska. Przenikliwe zimno sprawiało, że żołnierze przestępowali z nogi na nogę,
ale Atago nawet nie zapięła płaszcza termicznego.
Z niechęcią patrzyła na odległe budynki portowej centrali. Dlaczego wylądowali tak daleko?
Niekompetentni durnie.
Lady Atago zaczęła z determinacją brnąć przez śnieg, oddział podążał za swą podopieczną.
Skórzane pasy poskrzypywały, a buty przebijały oblodzoną warstewkę na białej pokrywie. Nie
opodal przemykały z rykiem wielkie grawisanie. Ciągnęły ładunek części i zapasów. Na niektórych
pojazdach siedzieli przycupnięci ludzie. Jechali do pracy albo wracali do domu po zmianie w jednej
z fabryk dymiących i parskających ogniem na obrzeżach portu.
Lady Atago nie odwracała głowy, żeby przyglądać się tym niezwykłym scenom. Po prostu
kroczyła przed siebie, póki nie dotarła do budynków.
Wartownik warknął coś z budki przed głównym wejściem. Zignorowała go i przeszła obok, a
jej gwardia przyboczna uniosła broń, żeby położyć kres wszelkim wątpliwościom stojącego na
straży mężczyzny. Stukali głośno obcasami, idąc wzdłuż długiego korytarza, który wiódł do
centrum administracyjnego. Gdy skręcili za róg, zobaczyli przysadzistego osobnika, który prawie
biegł na ich spotkanie, w pędzie poprawiając admiralską tunikę. Lady Atago stanęła i z niesmakiem
spojrzała na spoconą, zaczerwienioną twarz gospodarza.
- Lady Atago - wybełkotał. - Przepraszam. Nie miałem pojęcia, że zjawi się pani tak szybko i...
- Admirał Dien? - zapytała wchodząc mu w słowo.
- Tak, o pani?
- Będzie mi potrzebne pańskie biuro - stwierdziła i poszła dalej.
Dien, potykając się, ruszył za dostojnym gościem.
Lady Atago siedziała w milczeniu, przeglądając dane komputerowe. Dwaj strażnicy stali przy
drzwiach z bronią gotową do strzału. Inni rozstawili się strategicznie w wielkim biurze admirała.
Kiedy weszła do gabinetu, rozejrzała się błyskawicznie. Lekkim grymasem wyraziła to, co
pomyślała: bardzo tu nie po tahnijsku.
Wczytywała się w raporty, a z ust Diena płynął potok usprawiedliwień.
- O, tutaj... tutaj... widzi pani. Burza. Straciliśmy dzienną produkcję. A te dane! Musieliśmy
wyrąbać materiałami wybuchowymi nowe lądowiska dla frachtowców. Plany były napięte do
granic, o pani. Niebo aż czerniało od statków. A my nie mieliśmy wystarczającej ilości...
Przerwał nagłe, gdy wyłączyła komputer i zniknął obraz. Przez długą chwilę wpatrywała się w
przestrzeń. Wreszcie wstała, odwróciła się do admirała i rzekła:
- Admirale Dien, w imieniu lorda Fehrle i Wysokiej Rady Tahnów, odbieram panu
dowództwo.
Twarz Diena nagle zbielała tak bardzo, że lekarz na ten widok z pewnością wpadłby w
przerażenie. Atago poszła do wyjścia. Przed nią ruszył jeden z żołnierzy.
- Pani, zaczekaj, proszę - wystękał Dien.
Zrobiła pół obrotu i lekko uniosła piękną brew.
- Tak?
- Czy pozwolisz mi przynajmniej... Hm, czy mogę zachować broń boczną?
Zastanawiała się przez moment.
- Chodzi o honor?
- Tak, pani.
Znów minęła dłuższa chwila.
- Nie - powiedziała wreszcie. - Nie zezwala panu na zatrzymanie broni.
Lady Atago wyszła. Drzwi zamknęły się za nią cicho.
Rozdział drugi
Sten i Lisa Haines brnęli przez dziki tłum wypełniający port kosmiczny. W głównym
terminalu Starego Świata zawsze był przepełniony. Jednak obecnie panujący ścisk przechodził
wszelkie pojecie - istoty przepychały się, stały jedna przy drugiej, ramię w ramię, macka w mackę,
czułek w czułek.
Sten wraz z Lisa, coraz bardziej zdziwieni i zaniepokojeni, torowali sobie drogę do wynajętego
grawichodu.
- Co się dzieje, do diabła? - zapytał Sten, nie oczekując, że ktoś mu odpowie.
- Nie wiem, ale jeśli szybko się stąd nie wydostaniemy, to zwymiotuję - stwierdziła Lisa.
- Daj mi odsapnąć - powiedział Sten. - Detektywi do spraw zabójstw nie wymiotują. To jeden
z wymogów tego zawodu.
- Popatrz więc na mnie - odparła Lisa.
Sten złapał ją za ramię i przeprowadził obok potykającego się żołnierza.
- Od czasów rekruckich nie widziałem tylu mundurów naraz - powiedział Sten.
Wślizgnęli się do grawichodu. Sten poprosił lokalne centrum kontroli lotów o pozwolenie na
start. Niestety, kazano im zaczekać co najmniej czterdzieści minut. Potem jeszcze parokrotnie
wstrzymywano ich na płycie terminala, tłumacząc, że wszystkie trasy są zablokowane przez
wojsko. Wreszcie po półtorej godziny mogli ruszyć.
Po drodze do mieszkania Lisy wcale nie było luźniej. Mało nie utknęli w trójwymiarowym
korku. Jechali w milczeniu, dopóki nie wyrwali się na przedmieścia. Skierowali pojazd w stronę
ogromnego lasu, gdzie pośród konarów tkwiła przycumowana łódź mieszkalna Lisy.
- Czy zawsze tak było? - zapytała Lisa. - A może ja po prostu się do tego przyzwyczaiłam?
Komandor Sten, eks-gwardzista pałacowy Wiecznego Imperatora nie odpowiedział. Widok
licznych grup żołnierzy oraz setek wojskowych pojazdów i konwojów, które mijali czynił sprawę
całkiem oczywistą.
Wszystko wyglądało niemal tak, jakby Centralny Świat szykował inwazję. Sten wiedział, że to
niemożliwe. Ale Imperator najwyraźniej mobilizował siły do jakiegoś wielkiego militarnego
przedsięwzięcia. Tak czy inaczej, Sten nie miał wątpliwości, że znów będzie musiał ryzykować
odstrzelenie swojego tyłka.
- Nie chcę nawet o tym myśleć... na razie - powiedział. - Pozostało nam jeszcze kilka dni
urlopu. Wykorzystajmy je zatem.
Haines przytuliła się do Stena i zaczęła delikatnie głaskać wewnętrzną stronę jego uda. Zanim
dotarli do mieszkalnej łodzi Lisy, powróciło poczucie wszechogarniającego spokoju, które
towarzyszyło im w ostatnich miesiącach.
Łódź kołysała się leniwie na linach cumowniczych ponad rozłożystymi konarami.
Rozciągający się dookoła pierwotny las był jednym z tych dzikich zakątków, które Imperator objął
ochroną. Jako że stołeczna planeta ogromnego cesarstwa była przeludniona, a czynsze i ceny ziemi
przyprawiały o zawrót głowy, ludzie wynajdowali rozmaite wymyślne sposoby, żeby znaleźć dla
siebie jakieś niedrogie mieszkanie.
Wysokość zarobków w policji pozostawiała wiele do życzenia, dlatego Lisa wraz z innymi
musiała wykorzystać lukę w ustawie o ochronie przyrody. Otóż prawo zabraniało budować w lesie,
ale nic nie mówiło o zagospodarowywaniu przestrzeni ponad gruntem.
Toteż właściciel ziemski wynajął nienadający się do zasiedlenia teren, a wszystkich, którzy
mogli pozwolić sobie na płacenie ustalonego czynszu, zaopatrzył w wielkie łodzie mieszkalne z
napędem McLeana. Cena była wyśrubowana, ale Lisa jeszcze mogła ją zaakceptować.
Zacumowali przy burcie i przeszli na pokład. Drzwi rozsunęły się, gdy Lisa przycisnęła kciuk
do płytki zamka. Zanim przestąpiła próg, starannie rozejrzała się po wnętrzu - był to gliniarski
nawyk, którego nie można się pozbyć przez całe życie. Sten reagował podobnie. Lata służby w
Modliszce zrobiły swoje. Sten zawsze najpierw upewniał się, że wszystko jest w porządku, a
dopiero potem wkraczał do pokoju.
Kilka minut później leżeli rozciągnięci na tapczanie. Przez szeroko otwarte okna napływało
świeże powietrze.
Sten popijał piwo, mając nadzieję, że smak trunku przyćmi nieco uczucie smutku. Był już
kiedyś zakochany, więc wiedział, co ów nastrój oznacza. Od wielu lat nie zdarzyło mu się tak długo
przebywać z jedną kobietą i to wyłącznie w celach towarzyskich.
Lisa ścisnęła go za rękę.
- Szkoda, że to już prawie koniec - powiedziała cicho.
Sten odwrócił się do niej.
- Ale jeszcze się nie skończyło. - Przyciągnął ją do siebie.
Wszyscy przyznawali, że Sten i Lisa świetnie poradzili sobie z udaremnieniem spisku
skierowanego przeciwko Imperatorowi. Nie była to perfekcyjna robota, ale nie można przecież
wymagać zbyt wiele.
Oboje zostali awansowani i nagrodzeni kilkumiesięcznymi urlopami. Dzięki Idzie, starej
kumpelce Stena z Modliszki, pieniędzy mieli dość, by sobie pohulać.
Kupili zatem bilety na odległą planetę składającą się głównie z ogromnego oceanu oraz tysięcy
idyllicznych wysepek. Wynajęli amfibię i spędzali jeden rozkoszny tydzień za drugim, skacząc z
wyspy na wyspę, albo po prostu dryfując po spokojnych morzach, opalając się i rozkoszując
własnym towarzystwem.
Przez te miesiące celowo unikali wszelkich kontaktów ze światem. Chcieli uspokoić zszargane
nerwy.
Sten nie bardzo wiedział, jak będzie wyglądała jego najbliższa przyszłość. Imperator nie tylko
awansował, ale też bardzo doradzał rezygnację ze służby w armii i przeniesienie się do imperialnej
marynarki wojennej. Rada Jego Wysokości była równoznaczna z rozkazem.
Gdy Sten myślał o tym, co wkrótce nastąpi, ogarniało go uczucie trwogi a zarazem lekkiego
podniecenia. Zaciągnięcie się do marynarki wojennej, nawet w stopniu starszego oficera, oznaczało
rozpoczęcie wszystkiego od początku. Czekał go kurs w szkole lotniczej. Sten zastanawiał się, czy
mógłby powrócić do swego dawnego zajęcia, gdyby zrezygnował z rang. Miał nawet ochotę znów
stać się nic nieznaczącym szeregowcem.
Sten budził się powoli. Gdy obrócił się na bok, stwierdził, że jest w łóżku sam. Lisa siedziała
po drugiej stronie wielkiego pokoju i przekopywała pliki komputera, szukając poczty i telefonów.
- Rachunek, rachunek... - mruczała. - List, składki na związek policjantów, list... Cholera!
Dajcie mi spokój, chłopcy, byłam na wakacjach.
- Coś dla mnie? - zapytał leniwie Sten. Nie miał stałego miejsca zamieszkania, więc zawsze
wskazywał tymczasowy adres, pod który należało przesyłać informacje.
- Tak. Jest do ciebie około pięćdziesięciu telefonów. Wszystkie od tego samego faceta.
Sten usiadł. Ogarnęło go jakieś nieprzyjemne uczucie.
- Co za jeden?
- Kapitan Hanks.
Sten podszedł i pochylił się nad jej ramieniem. Nacisnął klawisze, żeby otworzyć plik.
Telefony, jeden za drugim, od kapitana Hanksa. Lisa niewiele przesadziła, komputer zarejestrował
prawie pięćdziesiąt nagrań.
Sten lekko uderzył w klawisz, żeby uzyskać informacje przesłane przez Hanksa. Usłyszał
ostry, skowyczący ton, który najpierw sygnalizował, że sprawa jest pilna, potem zaś obwieszczał
alarm co najmniej dziesiątego stopnia. Stena pilnie poszukiwano. Dostał rozkaz przerwania urlopu i
stawienia się w Imperialnej Szkole Lotniczej.
- Drakh - zaklął Sten.
Odszedł od komputera i zapatrzył się w zielony, rozkołysany las. W głowie miał zamęt.
Poczuł, że Lisa stoi za nim. Łagodnie go objęła ramionami.
- Zaraz się rozpłaczę - wyszeptała. - Śmieszne, nie myślałam, że kiedykolwiek to zrobię.
- Więc po prostu zmruż oczy i nie myśl o niczym - powiedział Sten.
Nie zameldował się natychmiast, jak mu polecono. Musiał się jeszcze pożegnać z Lisa.
Rozdział trzeci
Wieczny Imperator miał wyrobione zdanie na temat pikników.
Łagodny, kilkuminutowy kapuśniaczek, który skończył się na chwilę przed nadejściem gości,
nasycił powietrze wilgocią.
Deszczyk był zamówiony; dostarczono go co do minuty.
Imperator uznał, że powiew rześkiego wietrzyku zaostrzy apetyty. W późniejszych godzinach
dnia wiatr powinien stać się łagodniejszy, żeby uczestnicy pikniku mogli poszukać w cieniu drzew
schronienia przed palącymi promieniami słońca.
Delikatny, zmienny zefirek został zatem także zamówiony.
Wieczny Imperator planował urządzić barbecue, które uważał za najlepszą formę pikniku.
Każde danie miało być osobiście przygotowane przez gospodarza.
Wieczny Imperator przyglądał się terenowi majówki w Arundel z rosnącym rozczarowaniem.
Jednocześnie dodawał przyprawy do swojego słynnego sosu. Pięćdziesięciu kucharzy,
obsługujących pięćdziesiąt przenośnych rusztów, dokładnie powtarzało ruchy Jego Wysokości,
przyprawiając znamienite danie.
Organizowane przez Imperatora barbecue stanowiło już wielowiekową tradycję. Początkowo
było to wydarzenie o randze półoficjalnej. Władca zaczął je urządzać, bo kochał gotowanie i
uwielbiał patrzeć, jak inni zjadają to, co przygotował. Dawniej zapraszał tylko bliskich przyjaciół,
jakieś dwieście osób, i obsługiwał gości, mając zaledwie kilku pomocników. Dzięki temu mógł
dokładnie kontrolować przyrządzanie każdej potrawy i udoskonalać smak.
Ówczesne przyjęcia były skromne, więc wszyscy zgromadzeni bez problemu mieścili się w
niewielkim, ocienionym ogrodzie przylegającym do olbrzymiego pałacu.
Potem Jego Wysokość zdał sobie sprawę z narastającej wśród dworzan zazdrości. Niektórzy
byli zirytowani, że nie należą do kręgu bliskich Imperatora, choć w rzeczywistości takie grono w
ogóle nie istniało. Tak czy inaczej władca poszerzył listę gości, co z kolei wywołało zazdrość w
mieszkańcach najdalszych zakątków imperium, którzy nie zostali zaproszeni. Ostatecznie lista
rozrosła się do gigantycznych rozmiarów.
Teraz Imperator oczekiwał co najmniej ośmiu tysięcy osób. Sam oczywiście nie zdołałby
przygotować jedzenia w takiej ilości. Wszystko zatem zaczęło wymykać się spod kontroli. Istniało
niebezpieczeństwo, że piknik stanie się jeszcze jednym wydarzeniem oficjalnym.
Imperatora kusiło, aby położyć kres tej piknikowej tradycji. Ale barbecue było jedną z
nielicznych okoliczności towarzyskich, które naprawdę lubił. Nie należał do ludzi łatwo
nawiązujących kontakty.
Rozwiązanie kwestii dotyczących przyrządzania potraw okazało się proste: władca kazał
zbudować kilkadziesiąt przenośnych rusztów i automatycznych kucharzy do ich obsługi. Roboty
bezbłędnie powtarzały każdy ruch szefa. Dosypywały przyprawy z dokładnością co do molekuły.
W końcu barbecue zyskało status imprezy oficjalnej, więc Imperator postanowił to wykorzystać.
Zgodnie z formułą tego typu przyjęć mógł zapraszać tylko najważniejsze osobistości imperium, nie
narażając się pozostałym mieszkańcom. Mahoney zaś uznał, że to dobry sposób, aby wyciągnąć
prominentów za tyłki z krzaków.
Imperator powąchał bulgoczący sos: Mniam... doskonały. Przed obróbką była to obrzydliwa
breja, tak śmierdząca, że Marr i Senn - pałacowi dostawcy artykułów żywnościowych - odmawiali
asystowania przy gotowaniu. Za każdym razem, kiedy władca rozpoczynał pracę przed barbecue,
udawali się na wakacje w jakieś odległe miejsce.
Zaczyn powstawał w czterdziestolitrowym garncu. Imperator zawsze przygotowywał swój
specjał z wyprzedzeniem wielu dni, aby dać mu pooddychać. Marr i Senn mówili “pośmierdzieć”,
ale Jego Wysokość nie zwracał na to uwagi i dopiero po pewnym czasie stopniowo przyprawiał
wstrętnie pachnącą ciecz.
Zanurzył w sosie kromkę twardego chleba i nadgryzł kawałek. Sos był prawie gotów.
Imperator znów rozejrzał się po terenie, wyznaczonym na piknik. Rozpalono już pod rusztami.
Upchane w zamrażarkach mięso czekało, aż zostanie nadziane na rożny. Przystawki chłodziły się
lub wrzały. W beczkach stało piwo. Wystarczyło tylko wybić szpunty.
Ale gdzie podziali się goście? Władca uświadomił sobie, że niektórzy zaproszeni albo bardzo
się spóźniają albo w ogóle nie zamierzają przyjść. Słudzy już przykrywali pokrowcami stoły, przy
których najwyraźniej nikt nie zasiądzie.
Do diabła z tym, pomyślał Imperator. Nie pozwolę, żeby nieobecność paru mrówek zepsuła mi
zabawę. Przede wszystkim należy skoncentrować się na sosie.
Tajemnica wyśmienitego smaku tkwiła w doborze mięsa. Dopiero po wielu latach rzeźnik
pojął, o jaki gatunek Imperatorowi chodziło. Nie chciał on kawałków najlepszej polędwicy.
Potrzebne mu były ochłapy wołowe, prawie zepsute. Takie już z gorzkim i zżółkniętym tłuszczem.
Jego Wysokość wcierał w ten kawał padliny czosnek, rozmaryn, sól i pieprz, ale nie zmniejszało to
odoru. “Jeśli poczujesz, że cię mdli”, mawiał do Mahoneya, “powąchaj czosnek, który masz na
rękach”.
Nadjechało kilka grawichodów. Wysypali się z nich goście. Dym z rusztów sprawiał, że
mrugali oczami. Imperator zauważył, że zbierali się w małe grupki i o czymś po cichu rozprawiali.
W jego stronę kierowało się wiele spojrzeń. Powietrze aż zgęstniało od plotek. Mógł je wyczuć
poprzez aromat wydzielany przez sos.
Stosy zwalonego na ruszty mięsa wyglądały obrzydliwie. Na tym etapie przygotowań, wedle
przepisu, potrzeba było dużo dymu. Dawały go płonące szczapy twardego drewna. Imperator miał
upodobanie do hikory. Bez ustanku przerzucał kawały mięsa tak, żeby dym mógł wszędzie się
przedostać. Porowata struktura podeschniętych ochłapów sprawiała, że smugi z łatwością
przenikały do środka.
Po paru minutach Imperator oraz mechaniczni kucharze włożyli mięso do garnków, napełnili
naczynia wodą i dusili wołowinę na wolnym ogniu, dodając czosnku, parę liści laurowych, półtorej
garści oregano i dwa razy więcej innych przypraw, by zabić gorycz tego ostatniego ziela.
Potem sos musiał się dusić dwie lub trzy godziny, co zależało od ilości tłuszczu - im więcej go
było, tym dłużej należało pozostawić garnce na ogniu. W całej okolicy śmierdziało tak, jak na
planecie o atmosferze składającej się głównie z siarki.
Imperator dostrzegł Tanza Sullamorę. Książę kupców nadchodził w towarzystwie niezwykle
licznej świty, dla której należałoby przeznaczyć co najmniej trzy stoły. Imperator nie lubił tego
błazna, ale go potrzebował. Sullamora miał ogromne wpływy w sferach przemysłowych, a ponadto
już od dawna utrzymywał ścisłe kontakty z Tahnijczykami, którzy właśnie zaczęli przysparzać
imperium wielu kłopotów. Władca miał nadzieję, że Tanz okaże się pomocny w przywracaniu
przyjaznych stosunków z mieszkańcami Tahnu.
Jego Wysokość już nieraz nie mógł spokojnie spać z powodu różnego typu konfliktów, ale
obecne układy z Tahnijczykami sprawiały, że śnił same najgorsze koszmary.
To byli okropni ludzie hołdujący kulturze wojowników, która coraz bujniej rozkwitała w
całym imperium. Tysiąc czy dwa tysiące lat temu z łatwością spacyfikowałby niepokornych
poddanych, rzucając swoje flotylle do jednej rozstrzygającej kampanii. Jednak wraz z upływem
czasu, politycy jego handlowego mocarstwa sprawili, że takie rozwiązanie stało się niemożliwe.
Wieczny Imperator nie mógł zadać pierwszego ciosu. Jedynym wyjściem byłaby zatem prowokacja
przeciwnika, ale tego typu przedsięwzięcie wymagało dużych nakładów finansowych.
Kilka miesięcy temu nadarzyła się okazja, by rozpocząć dyplomatyczne starania o rozwiązanie
problemu. Niestety, zdrada zniszczyła wszystkie plany.
Jak się nazywa ten młody opryszek, który uratował mój zadek?, zastanawiał się Imperator.
Stregg? Nie, Sten. Tak. Sten. Jego Wysokość szczycił się tym, że pamięta wszystkie znaczące
nazwiska, a miał ich zapisanych w umyśle setki tysięcy. Sten dał mi posmakować tego ohydnego
napoju, stregga, uświadomił sobie Imperator. Dzięki temu łatwo zapamiętam młodego człowieka.
W trakcie czekania, aż mięso dodusi się do końca, pozwoli sobie na kilka łyków stregga.
Przyrządzi też następną porcję sosu.
Dorzucił kilka dużych cebul, sporo ząbków czosnku - zawsze trzeba dołożyć trochę za dużo
czosnku - chili, zielonego pieprzu, jeszcze oregano i innych ziół, no i oczywiście dodał sosu
Worcester. Kiedyś próbował objaśnić Mahoneyowi, jak przyrządza się sos Worcester, ale wielki
Irlandczyk nie wysłuchał przepisu do końca, gdy dowiedział się, że podstawą potrawy są nadgniłe
anchovies.
Władca okrasił wszystko stopionym masłem. Potem przelał miksturę do innego garnka,
postawił go na małym ogniu, a następnie dodał kilkanaście ćwiartek świeżego pomidora, filiżankę
pasty pomidorowej, cztery zielone papryki i szczyptę musztardy w proszku.
Gdy przyprawił całość paroma dużymi porcjami czerwonego wina, zabrał się do ostatnich
czynności. Zamieszał w przesiąkniętym dymem zaczynie, który przygotował uprzednio, dołożył
szczapy do ognia i gotował strawę jeszcze przez dziesięć minut. Sos doszedł.
Imperator napił się trochę stregga.
Dwóch kucharzy nadziało na rożen ogromny połeć wołowiny i zaczęło obracać go nad
ogniem. Tymczasem inne roboty poćwiartowały korpus świni i wsadziły kawałki na pozostałe
rożny. Czas było zaczynać piknik.
Imperator zdążył się zorientować, iż więcej gości już nie przybędzie. Rzucił okiem w kierunku
stołów i stwierdził, że znaczna część zaproszonych była zajęta swoimi interesami gdzie indziej.
Władca postanowił przejrzeć listę później. Zapamięta nazwiska tych, którzy nie raczyli
pofatygować się na piknik.
Wyjął szczoteczkę i zaczął rozprowadzać sos po pieczącym się mięsiwie. Ogień rozbłyskiwał
od spadających w płomienie kropel. Ciężki zapach wypełnił powietrze. Na tym etapie, wedle
zwyczaju, Imperator rozpierał się w fotelu i oddawał słodkiemu lenistwu: popijał piwo, nakładał sos
na porcje mięsa.
Zwykle też udawał obojętność na entuzjastyczne miny gości. Serce w nim upadło, gdy dojrzał
ściągnięte troską i niepokojem twarze.
A swoją drogą ciekawe, co poczynają Tahnijczycy, zastanawiał się władca. Wywiad nie
działał zbyt sprawnie. Korpus Merkurego już nie był taki sam, odkąd Mahoney otrzymał awans.
- Pieprzony Mahoney - powiedział Imperator na głos. - Co on robi, kiedy go potrzebuję?
- Przynosi ci piwo, Wasza Wysokość - rozległ się z tyłu głos.
To był generał-major Ian Mahoney, dowódca pierwszej dywizji gwardii. W rękach trzymał
dwa kufle, z których wyciekała piana.
- Co ty, do cholery, tutaj robisz? Nie zapraszałem ciebie.
- Wziąłem sobie urlopik, panie. Masz mi to za złe?
- Nie, do diabła. Jak chcesz wkraść się w czyjeś łaski, to stawiaj mu piwo. Zawsze to
powtarzam.
Rozdział czwarty
Mahoney wytarł resztki sosu z talerza grubym kawałkiem chleba czosnkowego, odgryzł kęs i
westchnął. Pociągnął długi łyk piwa i znów przetarł talerz kromką. Odstawił naczynie i rozparł się
w krześle.
Wieczny Imperator, który ledwie tknął swoją porcję, przyglądał się generałowi z wielkim
zainteresowaniem.
- No i co? - zapytał.
- Niebo w gębie - odparł Mahoney. Upił jeszcze piwa. - Proszę o wybaczenie, panie. Niebo w
gębie.
Imperator spróbował sosu. Zmarszczył brwi.
- Chyba tym razem jest trochę za dużo kminku.
Mahoney czknął. Popatrzył pytająco na władcę, który podał mu własne, prawie nieruszone
danie. Dowódca pierwszej dywizji gwardii jadł napychając sobie usta wielkimi kęsami.
- Nie. Kminku jest w sam raz - stwierdził. Jego Wysokość rozparł się w krześle i chwytał
ostatnie promienie słońca. Wyglądał na mężczyznę niewiele ponad trzydziestoletniego, a zatem
wydawał się znacznie młodszy od Mahoneya. Był mocno umięśniony niczym starożytny mistrz
dziesięcioboju. Wystawiał się na słońce i czekał, aż generał powie wreszcie, co mu naprawdę
chodzi.
Mahoney po raz ostatni pociągnął piwa, wygładził mundur usiadł wyprostowany.
- Wasza Wysokość - zaczął - Uniżenie proszę o pozwolenie na przemieszczenie Pierwszej
Gwardyjskiej do Światów Pogranicza.
- Doprawdy? - rzekł Imperator. - Chciałbyś znaleźć się w Światach Pogranicza? Rozumiem, że
martwisz się Tahnijczykami.
Mahoney spojrzał na swojego szefa. Wiedział, kiedy Imperator się z nim droczy.
- Tak jest. Chodzi o Tahnijczyków.
Wieczny Imperator rozejrzał się wokół. Tych kilkunastu gości, którzy raczyli przybyć,
wyniosło się wcześnie, a kelnerzy już wzięli się do sprzątania. Za pół godziny cały teren będzie
znów zwykłym ogrodem: z rozległymi trawnikami i rzadkimi rodzajami azalii.
Jego Wysokość wskazał na jeden z kwitnących krzewów.
- Wiesz, ile lat pracowałem nad wyhodowaniem tego gatunku, Mahoney?
- Nie, panie.
- Zbyt wiele. Ten krzak lubi suchy klimat. Dobrze rósłby na pustynnych stepach Australii.
- Australii, Wasza Wysokość?
- Mniejsza o to. Rzecz w tym, że ja nienawidzę tych cholernych roślin. Nie ma z nich, do
diabła, żadnego pożytku. Nie nadają się do jedzenia.
- Święta racja, panie.
Wieczny Imperator zerwał kwiat z pobliskiego krzewu i zaczął odrywać płatek po płatku.
- Co będzie dalej, twoim zdaniem? Mam na myśli Tahnijczyków.
- Z całym szacunkiem, Wasza Wysokość. Sądzę, że przygotowują się do tego, żeby skopać
nam zadki.
- Drakh - zaklął władca. - Co zatem powinienem zrobić? - Imperator pociągnął za rączkę przy
baryłce i nalał sobie jeszcze piwa do szklanki. Upił trochę złocistego trunku i zamyślił się przez
chwilę. - Kłopot, Mahoney polega na tym - powiedział wreszcie - że ja mam znacznie więcej do
zrobienia niż Tahnijczycy. Aby odeprzeć ich atak muszę podwoić flotę. A do przeprowadzenia
pełnego uderzenia potrzebuję aż czterech pełnych oddziałów bojowych. Słowo daję, że jakiś tysiąc
lat temu nigdy by do tego nie doszło. Głupota. Do diabła, czy wiesz, ile czasu wymaga obecnie
zawarcie zwyczajnego kontraktu na budowę statku?
Mahoney słusznie uznał, że lepiej nie odpowiadać.
- Próbowałem uporać się z tym - ciągnął Imperator - tworząc najlepszy korpus wywiadu, jaki
kiedykolwiek istniał. I co, do cholery, z tego mam? Drakh.
- Tak jest - powiedział Mahoney.
- Och, czyżbym słyszał w twoich słowach przyganę, generale? Czy to krytyka za twój awans?
- I przeniesienie, panie.
- I przeniesienie - powtórzył Imperator. - W zwyczajnych okolicznościach rzekłbym, że
potrzebuję trochę konstruktywnej krytyki, bo ona utrzymuje mnie w formie. Przynajmniej
teoretycznie. W praktyce nie wiem, jak to działa. Brakuje mi tych paru wiecznych Imperatorów, na
których mógłbym się oprzeć i wypróbować prawdziwość tego twierdzenia.
Mahoney uznał, że nadszedł właściwy moment na zabranie głosu.
- A na kim naprawdę możesz się oprzeć, panie?
Nastąpiła cisza. Imperator patrzył, jak ludzie zbierają naczynia, sztućce i wynoszą stoły. Poza
robotnikami pozostali tylko on i Mahoney. Generała zmęczyło wreszcie czekanie na następny ruch
szefa.
- Co z moja prośbą, Wasza Wysokość? Czy Pierwsza Gwardyjska może być przeniesiona do
Światów Pogranicza?
- Potrzebuję informacji - odparł władca. - Muszę wiedzieć tyle, żeby móc jak najwięcej zyskać
na czasie.
- A więc, panie?
Imperator odepchnął szklankę.
- Nie. Prośba nie została uwzględniona, generale.
Mahoney mało nie odgryzł sobie języka, aby nie zakląć siarczyście. Milczenie było
rozsądniejszą taktyką.
- Dowiedz się dla mnie tego i owego, Mahoney, zanim mi powiesz, że podjąłem głupią decyzję
- oznajmił Wieczny Imperator.
Mahoney nie pytał o szczegóły.
Władca wstał i wychylił prawie pełną szklankę.
- Barbecue już chyba dobiegło końca - stwierdził.
- Mnie też tak się zdaje, panie.
- Śmieszne są te wszystkie ostentacyjne nieobecności. Wyobrażam sobie, że większość moich
tak zwanych sojuszników gorączkowo rozmyśla teraz, jak ułożyć się z Tahnijczykami, na wypadek,
gdybym przegrał.
Jednak Wieczny Imperator bardzo się mylił. Czas na tego typu rozmyślanie już dawno minął.
Rozdział piąty
Pierwsza faza imperialnego kursu lotniczego odbywała się na wakacyjnej planecie Salishan.
Sten i jego koledzy, nieopierzeni piloci, zostali zegnani do centrum recepcyjnego. Tam podzielono
ich na trzydziestoosobowe kompanie. Potem czekali na transport do właściwej bazy.
Szkoła lotnicza była koedukacyjna. Niektórzy uczniowie przybyli tu prosto po unitarce, inni
byli absolwentami placówek kształcących na rzecz marynarki wojennej. Wśród kursantów znaleźli
się także oficerowie służby czynnej i szeregowi żołnierze. Jednak większość osób nie miała
żadnego doświadczenia militarnego. Sten zauważył, że większość nie nosiła żadnych odznaczeń na
nie doprasowanych mundurach. Niemal wszystkich cechowało sztywne zachowanie, co
niewątpliwie stanowiło efekt wstępnego szkolenia.
Nawet ślepy mógł rozpoznać, że to nabór żółtodziobów.
W oczekiwaniu na grawisanie, zgromadzeni z podnieceniem oddawali się optymistycznym
spekulacjom - skoro są na planecie urlopowej, to służba powinna być łatwa. Będą dostawali
regularne przepustki do raju. A i sama baza z pewnością okaże się pałacem.
Sten zachowywał kamienny wyraz twarzy i patrzył w bok.
Pochwycił rozbawione spojrzenie innego ucznia, stojącego po drugiej stronie tłumku. Ten
człowiek też orientował się w sytuacji.
Sten zerknął na nieznajomego. Mężczyzna wyglądał na doskonałego oficera komandosów. Na
mundurze miał brązowe naszywki jednostki gwardyjskiej i trzy rzędy odznaczeń, a wśród nich
widział Order Ofensywy Planetarnej. Człowiek ten najwyraźniej był zahartowanym w bojach
żołnierzem. Ale w najmniejszej mierze nie przypominał pilota. Sten zastanawiał się, jakim
sposobem stary wiarus dostał się na kursy lotnicze.
Wylądowały grawisanie. Wysiadł z nich nobliwie wyglądający szef kompanii z notatnikiem w
ręku.
- W porządku - powiedział. - Ustawcie się moi drodzy w szeregu. Sprawdzę wasze nazwiska i
będziecie mogli dołączyć do reszty kursantów.
Pięć minut później, kiedy sanie uniosły się w powietrze i opuściły piękne miasto, szef zmienił
już ton.
- Kandydaci, skończyć z gadaniem! To nie kółko różańcowe!
W wojsku panowała pewna podstawowa zasada: uprzejmość zwierzchnika jest wprost
proporcjonalna do bliskości i liczby potencjalnie zszokowanych cywilów.
Stena, który przeszedł przez niemal wszystkie imperialne szkoły wojskowe - począwszy od
podstawowej, poprzez Sekcję Modliszki, środowiskową, medyczną, uzbrojenia i tak dalej - nie
zaskoczył fakt, że krajobraz poniżej także uległ zmianie. Teraz lecieli nad porośniętą sosenkami
jałową ziemią.
Na Edenie wojsko zbudowało bazę obok wysypiska śmieci.
Stena trochę zdziwiło, że baza, do której zmierzali, nie wyglądała źle, przynajmniej z lotu
ptaka. Większa jej część przypominała standardową bazę marynarki wojennej z hangarami,
warsztatami naprawczymi i rozmaitymi lądowiskami.
Po jednej stronie terenu widniały rozległe ogrody otaczające rząd dwupiętrowych budynków z
czerwonej cegły. Tam niewątpliwie mieściła się kwatera główna.
Sten zadziwił się po raz drugi, gdy grawisanie wylądowały właśnie przed tymi gmachami.
Wtedy Sten przypomniał sobie inną podstawową zasadę i zaklął w duchu. Wszystkie kursy
wojskowe zaczynają się od mielenia uczniów na proszek, z którego potem lepi się pożądany kształt.
Na pewno instruktorzy zaraz zademonstrują ten proces na jakimś nieszczęsnym rekrucie.
Jednym z nich był potencjalnie Sten.
Pospiesznie rozpiął mundur i zdjął baretki. W tym miejscu raczej nie należało chwalić się
odznaczeniami. Tym bardziej że Sten miał ich zdecydowanie za wiele jak na młodego oficera.
Wepchnął baretki do kieszeni w chwili, gdy pokrywa grawisań otworzyła się z trzaskiem, a
podoficerowie o wściekłych minach zaczęli wyrykiwać rozkazy.
- Szybciej, szybciej, szybciej! Co się tak ślimaczycie? Chcę widzieć, jak wam tyłki fruwają!
Rekruci chwycili worki marynarskie i zaczęli skakać posłusznie przez burty grawisań.
- Ty! Tak, ty! - wrzasnął jeden z podoficerów. - Uruchom mózgownicę! Na ziemię! Pompki!
O, Panie!, myślał Sten, kiedy gramolił się z sań. Znowu jestem na unitarce. Nawet okrzyki są
identyczne. A ten bosmanmat, gdyby nie płeć, mógłby być sobowtórem... jak jej tam? Tak.
Carruthers.
- Ustawić się w trzy rzędy, ale już! Wyrośnięte osły po mojej lewej, karły z prawej.
Sten, nie po raz pierwszy był wdzięczny losowi, że jest nie za duży, ale też i nie za mały.
Podoficerowie w końcu zmęczyli się wydawaniem rozkazów. Sten uważał, że poszło mu
nieźle. Musiał zrobić tylko jakieś pięćdziesiąt przysiadów. Bosmanmaci znaleźli sobie inne ofiary,
znacznie bardziej nadające się do dręczenia.
- Kursanci... baaaczność! Na prawooo... patrz! Naprzód marsz! - rozległa się komenda.
Teraz Sten bardzo się cieszył, że wszyscy zostali poddani rekruckiej obróbce. Wolał nie
myśleć, co by się stało, gdyby któryś z kandydatów zmylił krok.
Kazano im iść na centralny plac, a potem zatrzymać się przed podestem.
Z pobliskiego budynku wyszedł wysoki, chudy mężczyzna i energicznie ruszył ku
podwyższeniu. Prezentował się jak stereotypowy jednogwiazdkowy admirał, komendant szkoły. I
był nim. Z pewnością miał długi staż jako pilot i bez wątpienia latał na wszelkich rodzajach statków
kosmicznych, jakie imperium wystawiało w rozmaitych orężnych potrzebach. Głos komendanta
bardziej jednak pasował do tenora operowego niż do marsowej postaci dowódcy.
Gdy admirał Navarre już się przedstawił, Sten zatopił się we własnych myślach.
Wiedział, że po prezentacji komendant wygłosi mowę, jakiej muszą wysłuchać wszyscy
uczniowie szkół wojskowych. Każdy przełożony zawsze mówił to samo:
“Witajcie. Zamierzamy przeprowadzić intensywny trening. Mogą się wam nie spodobać nasze
poczynania, ale my wiemy, co jest dobre. Ci z was, którzy dostosują się do panującego tu systemu,
nie będą mieli kłopotów. Inni zaś... Przestrzegamy ścisłej dyscypliny. Jeśli jednak ktokolwiek uzna,
że jest traktowany niesprawiedliwie, to moje biuro zawsze jest otwarte”.
Ble, ble, ble.
Pierwsza faza kursu lotniczego polegała na selekcji. Chodziło przede wszystkim o bezbłędne
ustalenie, czy poszczególni kandydaci mają autentyczne predyspozycje do latania.
Już wcześniej ów etap cieszył się sławą niepospolitego sita. A teraz admirał Navarre
poinformował zgromadzonych, że w związku z niepomyślną sytuacją polityczną, pierwsza faza
zostanie zintensyfikowana. Fajnie jak cholera, pomyślał Sten.
Kursantom nakazano usunięcie naszywek z pagonów. Od tej chwili do członków kursu będzie
się zwracało wyłącznie per “kandydat”.
Ho, ho. Sten miał niejakie pojęcie o innych tytułach, jakimi ich tu uraczą: dupele, drakh,
sukinsyn, i wiele, wiele innych, wyraźnie zakazanych przez imperialne regulaminy.
Tyle wartych uwagi informacji było zawartych w przemówieniu.
Umysł Stena napominał go, że teraz jest tylko kandydatem. Nie komandorem, nie eksdowódcą
imperialnej straży przybocznej, ani specjalistą od operacji przeprowadzanych przez Sekcję
Modliszki.
W rzeczy samej, musiał nawet zapomnieć o swoim stopniu oficera.
Myśl jak rekrut, młody Stenie. Może to ci ułatwi życie.
Sten miał raczej obojętny stosunek do pomysłu, żeby zostać pilotem. Był tu tylko ze względu
na sugestię poddaną przez samego Imperatora. Władca powiedział mu, że następnym szczeblem w
karierze kapitana powinno być przeniesienie do marynarki wojennej - co się już stało - i szkoła
pilotów.
Gdyby jednak Stena wylano z tego kursu, to prawdopodobnie zostałby skierowany do sekcji
logistyki marynarki. Już nieraz myślał o tym, ile problemów sprawiłby mu powrót do armii i Sekcji
Modliszki, gdyby rzeczywiście nawalił.
Kiedy Sten oddawał się tym myślom, Navarre skończył przemówienie i poszedł sobie, a
podoficerowie kazali kursantom biegać wokół budynków. Worki marynarskie zostały na stosie
przed podestem.
Sten pomyślał, że właśnie spotkali się z zabójcami, czy jak tam w szkółce lotniczej nazywa się
podoficerów. Specjaliści od musztry teraz dopiero pokażą rekrutom, gdzie raki zimują. Zniszczą
żółtodziobów za każde głośniejsze sapnięcie.
Tak mniej więcej wygląda scenariusz każdej pierwszej fazy szkolenia. Zdarzają się oczywiście
niespodzianki.
Kursantów zatrzymano pośrodku wielkiego placu, pokrytego piaskiem sięgającym po kostki.
Mat jeszcze raz rzucił ich na ziemię, w pozycji do pompek, i zniknął. Mijały minuty. Kilkoro
kandydatów upadło na piasek. Zapłacą za to.
Dla Stena, owa pozycja była zaledwie powodem do irytacji.
Po pewnym czasie do uczniów podszedł jakiś człowiek. Zgodnie z przewidywaniami Stena,
mężczyzna nie przypominał sadysty. Instruktorzy musztry zawsze wyglądali na doskonałych
żołnierzy. Żadna z tych rekruckich świń nie mogła nawet marzyć, że kiedykolwiek im dorówna.
Ten, który się teraz zbliżył, miał dużą nadwagę i nosił pozbawiony dystynkcji, trochę przybrudzony
mundur lotniczy z oderwaną jedną kieszenią. Przechadzał się wzdłuż linii zwisających twarzą w dół
kandydatów. Cmoknął tylko, gdy któryś z nich runął na brzuch, ciężko chwytając powietrze.
- Dzień dobry, istoty. - Mówił ochrypłym głosem. - Nazywam się Ferrari. Będziecie do mnie
mówili “panie Ferrari” albo “proszę pana”, inaczej z wami koniec. Jestem głównym instruktorem
pilotażu. W trakcie szkolenia zrobię wszystko, co w mej mocy, żeby uświadomić wam, iż
pilotowanie jest żałosnym i mało godnym pożądania sposobem na spędzenie życia. Podobnie jak w
przypadku czcigodnego komendanta, moje drzwi zawsze są otwarte. Ale tylko w jednym celu. Na
wypadek, gdyby któreś z was chciało zrezygnować. Pragnę, aby w ciągu długich dni i nocy, które
nastąpią, każde z was miało czas na przemyślenie, jak łatwo można zakończyć te tortury. Jedna
wizyta u mnie w biurze lub choćby słówko do któregokolwiek z instruktorów pilotażu i już
jedziecie do innego, na pewno znacznie lepszego przydziału. Przy okazji. My, tutejsi instruktorzy,
jesteśmy przekonani, że piekło to znacznie przyjemniejsze miejsce niż szkoła lotnicza. Ci z innych
kultur, którzy nie znają słowa “piekło”, mogą zapytać kolegów kursantów o znaczenie. Ale mam
całkowitą pewność, że nasz program będzie dostatecznym wyjaśnieniem tego pojęcia. Istoty, które
ciągle opierają się na rękach, mogą wstać. Reszta niech zacznie się czołgać. Musicie podpełznąć do
końca tego placu musztry i okrążyć go dwa razy. Tak na marginesie, to nie jest rozkaz wydany z
sadyzmu. Zdaje mi się, że gdzieś upuściłem ćwierćkredytówkę i byłbym niezmiernie wdzięczny,
gdyby ktoś ją odnalazł.
Sten widząc, jak słabeusze szorowali brzuchami po piasku, żywił nadzieję, że żaden z nich nie
okaże się takim spryciarzem, żeby wyciągnąć monetę ze swojej kieszeni i wręczyć ją Ferrariemu z
myślą, że zaoszczędzi sobie długiego czołgania. Ferrari z pewnością dokładnie obejrzałby monetę i
stwierdziłby ze smutkiem, iż zaszła jakaś pomyłka, bo jego pieniążek miał wybitą inną datę. A
potem dobrałby się kandydatowi do skóry.
Ferrari usunął się na bok.
Nadchodził inny oprawca.
On także nosił biały mundur lotnika, ale świetnie skrojony i zaprasowany w kant. Długa blizna
znaczyła mu twarz, lekko utykał. Głos miał równie przyjemny jak zgrzytanie pilnika po metalu.
- Nazywam się Mason. Nie potrafię tak pięknie przemawiać jak pan Ferrari, wiec powiem
krótko. Przejrzałem wasze akta. Wszyscy jesteście jednym wielkim drakhiem. Żadne nie posiada
kwalifikacji, żeby pilotować wóz bojowy. Gdyby nam odbiło i wpuścilibyśmy którekolwiek z was
na mostek, to na pewno kogoś byście zabili. - Dotknął blizny. - Oto pamiątka po tym, że kiedyś
wsadzili na pokład mojego patrolowca jednego takiego błazna jak wy. Kolizja w pełnej próżni.
Osiemnastu członków załogi zginęło na miejscu. Teraz mam łatwe zajęcie. Muszę tylko dbać o to,
żebyście nikomu nie zrobili krzywdy. Chyba że samym sobie. Może słyszeliście już coś podobnego
z ust innego instruktora i myślicie, że tylko tak mówię. Błąd, dupki. Nienawidzę was wszystkich i
każdego z osobna.
Zmierzył wzrokiem kursantów. Stenowi przeszły ciarki po plecach. Rzeczywiście, słyszał już
wariacje takich przemówień od podoficerów różnych jednostek wojskowych. Ale obecnie czuł, że
Mason nie kłamie.
- Mam jeden cel - kontynuował ekspilot. - Zamierzam dołożyć wam wszystkim. Ale na
każdym kursie selekcyjnym znajduję istotę, której z jakichś powodów nie cierpię bardziej od reszty,
wy męty. Szybko wyłapuję taką jednostkę i nigdy mojemu “pieszczoszkowi” nie udaje się dotrwać
do końca.” Mason znów potoczył spojrzeniem po zgromadzonych Gadzi wzrok Masona zatrzymał
się na chwilę. Sten już wiedział, kogo instruktor sobie wybierze.
Cholera, cholera, cholera, zaklął w duchu. Stał skamieniały jak kurczak przed obliczem węża.
Rozdział szósty
Gdy Ferrari i Mason skończyli tortury, nazywane przez nich “harmonizowaniem mięśni”, było
już późne popołudnie. Bosmanmat, którego nazwiska Sten nigdy nie poznał, przejął oddział i
pognał rekrutów do koszar, a tam kazał się rozejść.
Wyczerpani kandydaci bojaźliwie weszli do ceglanego budynku przez podwójne szklane
drzwi. Wiedzieli, że wewnątrz czai się jeszcze jeden wilkołak przebrany za instruktora pilotażu.
Spodziewali się też, że koszary, choćby świetnie prezentujące się z zewnątrz, w środku będą
wyglądały tak jak typowe miejsca zakwaterowania rekrutów - wypolerowane podłogi pokryte
linoleum, hole wypełnione echem kroków i trzaskami szafek podoficerów.
Mylili się.
W foyer, przypominającym recepcję luksusowego hoteliku, stało w rzędzie około
pięćdziesięciu mężczyzn w średnim wieku. Wyglądali jak członkowie świty, których Sten znał z
pałacu Imperatora.
Jeden z nich wystąpił przed szereg.
- Sądzę, że młodzi ludzie chcieliby zrelaksować się w pokoju rekreacyjnym, zanim zostaną
zaprowadzeni do kwater. Mamy nadzieję, że wyposażenie wyda się państwu odpowiednie.
Skinieniem dłoni zaprosił ich, aby przeszli przez rozsuwane drzwi do wielkiego
pomieszczenia, wyłożonego drewnianą boazerią. Po jednej stronie sali znajdował się duży
kamienny kominek. Wzdłuż ścian stały wózki z napojami i jedzeniem, a między nimi widniały
terminale komputerów i maszyny do gier. Olbrzymi pokój upiększały abstrakcyjne obrazy.
Tu i ówdzie rozstawiono luksusowe fotele oraz kanapy.
Sten skupił uwagę do stanu gotowości bojowej! Dostrzegł, że jeden z kandydatów zagapił się z
wrażenia. Oszołomiony kudłacz drapał się w podnieceniu małą czarną rączką po pokrytej szarym
futrem klatce piersiowej.
- Piwo! Mają maszynę z piwem! - Runął naprzód.
- Lepiej tego nie rób - rozległ się z tyłu czyjś głos.
Sten również zamierzał ostrzec kompana, ale właśnie uprzedził go wystraszony sierżant
piechoty.
- Dlaczego nie? - spytał zdziwiony miłośnik złocistego trunku.
- Słyszałeś, że będą ostro testowali naszą zwinność i orientację. Kac nie przyspieszy twoich
reakcji. A może obserwują tę maszynę i każdy, kto z niej skorzysta, dostaje punkty ujemne za brak
hamulca wewnętrznego?
- To bez sensu. - Te słowa wypowiedziała bardzo mała i niezwykle piękna kobieta. - Wszyscy
piloci, których kiedykolwiek znałam, pili alkohol jak niemowlęta mleko matki.
- Jasne - przytaknął sierżant. - Ale to dopiero, gdy otrzymają odznakę pilota. I
prawdopodobnie ta selekcja powoduje, że tyle w siebie wlewają.
Niewykluczone, że sierżant miał rację. A może dostał już lekkiego obłędu? Bez względu na to,
przez cały okres selekcji nikt nie skorzystał z maszyny z piwem.
Kwatera Stena też wywoływała zdumienie. Składała się z dwóch pokoi - studia połączonego z
sypialnią w pastelowych kolorach oraz pokoju wypoczynkowego, w którym poza zwykłym
wyposażeniem znajdowało się również jaccuzi.
Rozpakowanie zajęło Stenowi tylko chwilę, gdyż jako zawodowiec nauczył się on obywać
małym bagażem. Jedynym dodatkiem do niezbędnych rzeczy były akta, które Sten zbierał przez
całe życie. Poza tym miał miniholoprocesor. Dzięki niemu po służbie zajmował się swoim hobby -
budowaniem miniatur rozmaitych postaci i zakładów przemysłowych.
Sten był przekonany, że nie zostanie mu wiele wolnego na zabawę z holoprocesorem, ale
postanowił go mimo wszystko zabrać.
Po paru chwilach uznał, że producenci kłamali. Uniwersalna wtyczka wcale nie pasowała do
gniazdek, znajdujących się w jego pokoju.
Sten wyszedł na korytarz z zamiarem sprawdzenia, czy sąsiad z naprzeciwka ma wtyczkę
diploidalną, która by pasowała do kontaktu, a także dlatego, żeby zorientować się w terenie.
Zastukał do drzwi. Nieśmiałe pukanie miało oznaczać, że ktokolwiek stoi po tej stronie drzwi,
nie jest to instruktor pilotażu, wiec mieszkaniec pokoju nie musi ukrywać tego, co akurat robi.
Przez mikrofon dobiegł go zmysłowy głos. Brzmiał ciepło, jakby mówiła pielęgniarka na oddziale
chirurgicznym w czasie ostrego dyżuru.
Sten powiedział, o co mu chodzi.
- Poorbituj trochę, bracie. Zaraz do ciebie wyjdę.
Gdy drzwi otworzyły się, Sten zamarł z przerażenia.
Sten nie należał do osób żywiących uprzedzenia etnocentryczne. Przemysłowa planeta, na
której się wychował, nie pozwoliła mu rozwinąć kulturocentryzmu.
Nie uchodził też za ksenofoba. Trening w Sekcji Modliszki i misje bojowe na tysiącach planet
o tysiącach różnych form życia, uchroniły go od poczucia wyższości wobec odmiennych postaci.
Nie był również - jak to określali jego współcześni - kształtocentrystą. Wygląd czy zapach
jakiejkolwiek istoty myślącej nie sprawiał mu żadnej różnicy.
Tak mu się przynajmniej wydawało.
Ale kiedy drzwi się otwierają, a przed kimś staje wysoki na dwa metry włochaty pająk,
wszystko zaczyna przedstawiać się inaczej.
Później Sten był nawet trochę dumny, że osłupienie stanowiło jego jedyną reakcję na widok
monstrum.
- Och, kochanie - powiedział pająk. - Tak mi przykro, że cię zaskoczyłam.
Sten poczuł się nieswojo.
Sytuacja wymagała jakichś przeprosin. Ale nawet w obecnym stuleciu nie wymyślono
odpowiedniego sposobu załagodzenia takiej gafy. Sten bardzo się ucieszył, że pająk zrozumiał jego
zakłopotanie.
- Czy mogę ci w czymś pomóc? - spytała.
- Hm... tak - zaczął improwizować Sten. - Chciałem się dowiedzieć, o której idziemy do mesy.
- Za jakąś godzinę - odparło włochate stworzenie, podciągnąwszy uprzednio jedną nogę, na
której był zapięty drogi zegarek.
- Och, do diabła, przepraszam. Jestem Sten.
Wyciągnął rękę.
Pająk najpierw popatrzył na dłoń mężczyzny, potem na jego twarz, a następnie wyciągnął
odnóże zakończone małymi szponami i przywitał się ze Stenem.
Noga była ciepła, a pokrywające ją włosy w dotyku przypominały miękki jedwab. Poczucie
horroru zaczęło odpływać.
- Nazywam się Sh’aarl’t. Zajdziesz na chwilę?
Sten wszedł. Kierowała nim nie tylko uprzejmość, ale także ciekawość, jakiego to rodzaju
kwatery imperium przygotowuje dla pajęczaków.
Nie było łóżka. Zamiast niego, z wysokiego sufitu zwisało jakieś rusztowanie. W pokoju stało
biurko, a okrągła sofa zastępowała krzesło.
- Co o tym wszystkim sądzisz... jak do tej pory? - zagadnął Sten.
- Myślę - odpowiedziała rozkosznym głosikiem - że powinnam sobie kazać zbadać pancerz,
czy nie popękał, zanim postanowiłam zostać pilotem.
- Daj mi znać, jak się czegoś dowiesz.
Towarzyska pogawędka działała uspokajająco, chociaż Sten musiał stłumić drżenie, kiedy
Sh’aarl’t machnęła nogą w stronę sofy. Usiadł.
- Zafundowałam sobie to szaleństwo ze względu na rodzinę. Szczycimy się przędzeniem
pajęczyn na najwyższych pułapach. A dlaczego ty tutaj jesteś?
Sten wiedział, że jeśli powie, że sam Wieczny Imperator wpakował go do tego bajora, to albo
zostanie uznany za łgarza albo za kogoś, kto za bardzo lubi się chwalić znajomościami.
- W swoim czasie wydawało mi się to dobrym pomysłem.
- A czy wolno spytać... jaką masz naprawdę rangę?
- Komandora.
Sh’aarl’t wypuściła powietrze z płuc. Była samicą. To jasne. Nawet wielkie pajęczaki
dostosowywały się do tradycji biologicznej.
- Czy powinnam stanąć na baczność? Jestem zaledwie skromnym próżniowcem drugiej klasy.
Sten poczuł, że wreszcie może się roześmiać.
- Właściwie to chciałbym zobaczyć, jak staje na baczność ośmionożna istota?
Sh’aarl’t skoczyła w bok i znalazła się na środku pokoju. Sten powstrzymał się, żeby nie
zrobić uniku. Postawa na baczność w wykonaniu pająka wyglądała następująco: dolne segmenty
odnóży stały pionowo, górne były zgięte dokładnie pod kątem prostym w stosunku do ciała.
- W pełnej postawie na baczność - ciągnęła Sh’aarl’t - wysuwam zęby jadowe w bardziej
wojowniczy sposób. Chcesz zobaczyć?
- Hmm... może nie teraz.
Sh’aarl’t zrobiła “spocznij” i poklepała się kończyną po pancerzu. Sten uznał, że ten gest
oznacza rozbawienie.
- Domyślam się, że nie miałaś dzisiaj kłopotów z pompkami. - Znowu klapnięcie. - Jak
myślisz, na ile poważne były te istoty? - Sh’aarl’t zmieniła temat.
- Nic nie wiem o Ferrarim - odparł Sten. - Ale ten Mason cholernie mnie nastraszył.
- Mnie też. Ale może, niektórzy z nas wytrwają do końca... Przecież nie mogą odrzucić
wszystkich, jeśli weźmie się pod uwagę, co wyprawiają Tahnijczycy. Mam rację?
Sten zdał sobie sprawę, że Sh’aarl’t desperacko szuka pocieszenia, więc zamiast powiedzieć:
“Myślę, że ci ludzie mogą zrobić, co chcą”, odparł:
- Pewnie, że masz rację. Parę istot na pewno przetrwa. Może zejdziemy na dół? Żeby
sprawdzić, czy ta... - Stenowi o mały włos nie wyrwało się słowo “pajęczyna” -...puszka, do której
nas wsadzili, zawiera jakieś żarcie.
- Doskonały pomysł, komandorze.
- Źle, kandydacie. Albo mówisz: Sten, albo niech cię jasna cholera.
Znowu klapniecie.
- A więc, Sten zejdziemy na obiad? Noga w nogę, noga w nogę...
Śmiejąc się, wyszli z pokoju w poszukiwaniu czegoś do zjedzenia.
Później, w nocy, do drzwi Stena rozległo się łagodne stukanie. Na zewnątrz stał jeden z
członków załogi koszar. Wszyscy oni wyglądali w oczach Stena jak przedstawiciele świty
Imperatora. Ten zaś pracownik miał powierzchowność doskonałego głównego lokaja.
Po przeprosinach za zakłócanie spoczynku, człowiek przedstawił się jako Pelham. Oświadczył,
że będzie służącym Stena do ukończenia pierwszej fazy kursu.
- Do ukończenia albo wylania, chciałeś powiedzieć.
- Ach nie, proszę pana - Pelham zdawał się wstrząśnięty. - Pozwoliłem sobie przejrzeć pańskie
akta. Muszę wyznać... być może jest to wbrew zasadom... ja i moi koledzy z obsługi robimy
zakłady, który z kandydatów przejdzie testy. Zapewniam, że nie jestem sykofantem, twierdząc, iż
postawiłem moje kredyty na pana bez cienia wątpliwości.
Sten cofnął się od drzwi i pozwolił służącemu wejść.
- Sykofantem? - Sten nie był całkiem pewny znaczenia tego słowa. Wrócił do biurka, usiadł i
oparł stopy na blacie. Obserwował, jak Pelham przegląda mundury.
- Panie Sten, zauważyłem, że na pańskim mundurze nie ma odznaczeń.
- Tak, są w kieszeni.
- Och, rozumiem, że chciałby pan...
- Chciałbym włożyć je na dno szuflady i zapomnieć o nich, Pelham.
Mężczyzna popatrzył na swego pryncypała z wyrazem zastanowienia.
- Jak pan sobie życzy. Ale te mundury wymagają odświeżenia.
- Tak. Przez kilka miesięcy spoczywały na dnie marynarskiego worka.
Pelham zebrał naręcze uniformów i ruszył w kierunku drzwi.
- Czy życzyłby pan sobie czegoś jeszcze? Jestem na pańskie wezwanie przez okrągłą dobę.
- Na razie niczego mi nie potrzeba. Poczekaj chwilę, Pelham. Mam pytanie.
- W czym mógłbym pomóc?
- Gdybym zapytał cię, kim jest Rykor, co byś odpowiedział?
Pelham był cholernie dobry. Gdy Sten wymówił nazwisko najbardziej utalentowanego w
imperium psychologa, służący jedynie przymrużył oczy.
- Nic, proszę pana. A czy zechciałby pan mi objaśnić, o co chodzi?
- Dobrze. Zapytam inaczej. Co byś powiedział, gdybym stwierdził, że zarówno ty jak i
pozostali pracownicy koszar, wszyscy tacy pomocni, gotowi wypełnić nasze zachcianki, jesteście w
rzeczywistości personelem selekcji?
- Oczywiście, że jesteśmy, proszę pana. Zdajemy sobie sprawę, że kandydaci bardzo
potrzebują czasu na naukę i relaks. Pragniemy im pomóc, zajmując się sprawami mniejszej...
- Nie w tym rzecz, Pelham. Jeszcze raz. Jaka byłaby twoja reakcja, gdybym stwierdził, że
jesteście psychologami, a umieszczenie nas w takich miłych i pełnych przyjemności koszarach, to
dobry sposób, żeby przyłapać któregoś z kandydatów w kapciach i zobaczyć jego prawdziwą
naturę?
- Pan żartuje, proszę pana.
- Czyżby?
- Jeśli nie, to musiałbym rzec, że bardzo mnie pan zaszczycił. Ja i psychologia! - Pelham
zachichotał. - Nie, proszę pana, jestem tym, na kogo wyglądam.
- Odpowiedziałeś na moje pytanie. Dziękuję, Pelham. Dobranoc.
- Dobranoc panu.
W Greenville Pelham, doktor utytułowany siedmioma stopniami naukowymi w różnych
dziedzinach psychologii - psychologii stosowanej, analizy ludzkiego stresu i psychologii wojskowej
- zamknął drzwi i poczłapał korytarzem. Kilka metrów od pokoju Stena pozwolił sobie na ten
luksus i wybuchnął głośnym śmiechem.
Rozdział siódmy
Metoda selekcji w pierwszych tygodniach kursu była całkiem prosta - instruktorzy pilotażu
dawali kursantom popalić rano, w południe i wieczorem. Ogłaszali też niespodziewane alarmy w
środku nocy, chociaż pobudki robili zawsze członkowie obsługi koszar. Instruktorzy pilotażu nigdy
nie wchodzili do kwater adeptów.
Między jedną a drugą torturą fizyczną i psychiczną urządzano testy. Najczęściej były to
powtórki egzaminów podstawowych - sprawdziany na refleks, testy na iloraz inteligencji i tak dalej.
Wymagania okazały się jednak znacznie wyższe niż wobec osób dopiero wstępujących do wojska.
Ponadto, co jakiś czas zmieniano testy bez wcześniejszej zapowiedzi.
Na Stenie nie wywierało to wrażenia.
Nachodziły go myśli, że wszystkich tych powtórek nie byłoby, gdyby nie stan zagrożenia
imperium. Musiały być przecież jakieś lepsze, choćby i powolniejsze, sposoby testowania tych
samych umiejętności.
W Stenie zaczęła narastać nienawiść do Tahnijczyków.
Jego przekonanie, że testy stanowią rodzaj wolnej amerykanki umocniło się, gdy pewnego
dnia wsadzono go do małego pokoiku, którego całe umeblowanie składało się z wielkiego krzesła i
hełmu wirtualnego. Został poinstruowany, żeby usiąść, włożyć hełm i czekać na rozwój wydarzeń.
Sten przechodził przez to już na długo przed szkoleniem unitarnym.
Test polegał na wywoływaniu pewnych doznań za pośrednictwem hełmu wirtualnego.
Psychologowie monitorowali reakcje i na podstawie zapisów określali profil osobowości badanej
jednostki.
Poprzednim razem taśma wirtualna zawierała przygody niezbyt rozgarniętego, ale bardzo
dzielnego gwardzisty, który dał się zabić, usiłując zniszczyć czołg nieprzyjaciela. Sten mało nie
zwymiotował. Ta reakcja zdyskwalifikowała go jako kandydata do zwyczajnej piechoty, lecz
sprawiła, że został uznany za idealnego kandydata do Sekcji Modliszki.
Zanim usiadł, obszedł krzesło i sprawdził taśmę w podajniku. Pojawiły się rozmaite kody i
tytuł: SHAVALA, GWARDZISTA JAIMIE, WALKA ŚMIERĆ, ATAK NA DEMETER.
Być może ta historia była odpowiednia dla przyszłych piechurów. Ale dla pilotów?
Sten dokładnie obejrzał hełm i znalazł przewód doprowadzający. Aż korciło, żeby wprowadzić
niewielkie udoskonalenia.
Zwinął palce prawej dłoni i ostry jak skalpel nóż wypadł z rękawa do ręki. Ten sztylet o
podwójnym ostrzu stanowił jedną z najlepiej strzeżonych tajemnic eksdowódcy straży Imperatora.
Sten zrobił tę broń sam z niezwykle rzadkiego kryształu. Nóż miał ażurową rączkę i klingę o
grubości zaledwie dwóch i pół milimetra, zwężającą się w kierunku ostrza do szerokości piętnastu
molekuł. Innymi słowy, posiadacz tego cacka mógł przeciąć praktycznie wszystko. Tym razem
jednak, Sten nie zamierzał niczego przecinać.
Użył cienkiego jak igła czubka noża, by nieco zmienić położenie kilku drutów w otulinie
kabla. Potem schował nóż, usiadł i włożył hełm tak, jak mu kazano.
Poczekajmy. Taśma właśnie się zaczęła. Powinien okazać zaskoczenie. Strach. Podniecenie.
Wątpić we własne zdolności. Wstrząs przy lądowaniu. Zdecydowanie, by wypełnić misję.
Podczas szkolenia w sekcji Modliszki Sten nauczył się między innymi sposobów
przechytrzania wszelkich maszyn do testów psychologicznych, począwszy od prymitywnego
poligrafii a skończywszy na wyrafinowanych skanerach umysłu, używanych przez imperialny
wywiad. Przede wszystkim należało uwierzyć, że prawdą jest to, co się mówi i o czym się myśli.
Umiejętności zdobyte w Modliszce przyniosły pożądany efekt. Wytrenowana, niemal
fotograficzna pamięć Stena sprawiała, że świetnie radził on sobie z testami psychologicznymi.
Przyjrzyjmy się... Shavala pewnie już zobaczył ten cholerny czołg... Przerażenie... widzi
masakrowanych towarzyszów walki... gniew... czołg się zbliża... coraz więcej determinacji... skrada
się do śmiercionośnej maszyny, odstrzeliwują mu pewne części ciała... ból... Ból i jeszcze większa
determinacja... do diabła, on dawno już powinien nie żyć.
Sten podniósł hełm znad ucha. Usłyszał, jak taśma zatrzymała się z głośnym kliknięciem.
Teraz jeszcze uczucie dumy, że jest się częścią imperialnego idiotyzmu.
Sten pomyślał, że dosyć już tej zabawy. Wstał i zdjął hełm. Przybrawszy wyraz smutku oraz
determinacji, wyszedł z pokoju, artystycznie potykając się tuż za drzwiami.
Sten dyszał wbiegając na szczyt wzgórza. Spojrzał na kompas, potem na zegarek. Postanowił
odpocząć cztery minuty.
Ćwiczenie było zmodyfikowaną wersją typowych zajęć na poligonie - drugiego marszu albo
długiego biegu. Jednak w tych terminach, jak to w czasie selekcji, znajdowały się pewne kruczki.
Kandydatom dawano mapy, kompasy i oznaczano punkt kontrolny, który mieli osiągnąć w
określonym czasie. Kiedy jednak docierali do miejsca przeznaczenia, zazwyczaj okazywało się, że
to nie koniec trasy. Instruktorzy pilotażu wskazywali adeptom następny punkt kontrolny i wysyłali
ich w dalszą drogę.
Te ćwiczenia nie były przeznaczone szczególnie dla pilotów, ale za to na pewno dla osób
wyróżniających się wytrwałością i determinacją. Ponadto, Sten zrzędził w myśli, miały
prawdopodobnie wykazać istoty umiejące ignorować wskazania mózgu, który nakazywał ciału
spoczynek, podczas gdy organizm dopiero napoczynał rezerwy energii.
To była dla Stena pestka. Drużyny Modliszki przechodziły podobne treningi dla rozrywki. Ale
pozostali kandydaci nie radzili sobie tak dobrze z tym zadaniem. Z liczącej trzydzieści kilka osób
grupy Stena zniknęło już dziesięć.
Sten właśnie leżał płasko na ziemi, z uniesionymi nogami, nie myśląc o niczym, gdy usłyszał
kroki.
Wrócił do rzeczywistości i zobaczył zmierzającą w jego stronę małą kobietę. Tę, która
pierwszego dnia poczyniła celną uwagę na temat pilotów. Zamiast rzucić się na podłogę, aby dać
odpocząć organizmowi, zdjęła plecak, położyła się i zaczęła ćwiczyć.
Sten patrzył z zaciekawieniem na ten interesujący sposób zmuszania umysłu do posłuszeństwa.
Ponadplanowo poczekał jeszcze minutę, aż kandydatka skończyła.
Przeciwległe zbocze wzgórza było skaliste. Sten i kobieta - miała na imię Victoria - mogli
więc rozmawiać w czasie zejścia.
Wymiana danych: Victoria była porucznikiem w marynarce wojennej. Ukończyła szkołę tańca
i gimnastyki. Sten pomyślał, że musiało jej dobrze iść w czasie studiów, bo występowała później na
Starym Świecie. Wydawało mu się nawet, że słyszał kilku trupach baletowych, z którymi ruszała w
objazdy.
Więc dlaczego wstąpiła do wojska?
Pochodziła z wojskowej rodziny. A poza tym stwierdziła, że być zawodową tancerką to tak,
jak być rybą na piasku.
Stenowi starczyło oddechu, żeby się roześmiać.
Ponadto Victoria zawsze lubiła matematykę.
Sten wzruszył ramionami. Owszem, znał się co nieco na matematyce - jak każdy oficer - ale
rozwiązywanie równań nie stanowiło jego życiowej pasji.
Wewnętrzny czasomierz Stena wskazał czas odpoczynku. Victoria nieugięcie szła dalej. Sten
patrzył za tą małą kobietą ogarniało go bardzo miłe uczucie.
Jeśli ktokolwiek miał przebrnąć przez to guano zwane selekcją i zostać pilotem, to na pewno
tym kimś będzie Victoria.
Sten zrobił unik, kiedy zielona ściana wody chlusnęła przez dziób i roztrzaskała się o okna
mostka.
Łódź zakołysała się, a Stenowi żołądek podszedł do gardła. Zamilcz, ciało. To tylko złudzenie.
Zamilcz, głowo, nadeszła odpowiedź. Będę wymiotować. Do diabła z tobą.
Sten rzygał na bok i walczył ze sobą, żeby wykonywać wyszeptywane mu instrukcje.
- To jest dwudziestometrowa łódź, używana do przemysłowych połowów. Jesteś szyprem.
Uciekasz przed burzą. Twoja łódź wpadła w sztorm. Gdzieś przed tobą leży port. Żeby pomyślnie
zakończyć ćwiczenie, musisz do niego zawinąć. Radar pokaże ci drogę. Ale urządzenie niestety się
psuje. Wiesz także, że u wejścia do portu znajduje się mielizna zwana łachą. W czasie sztormu
utrudnia ona dotarcie do celu. Życzymy szczęścia.
Sten miał wystarczające doświadczenie w tego rodzaju testach, żeby bez ustanku zerkać na
ekran radaru. Aha. Tu coś jest... trochę na prawo... trzeba więc wyprostować kurs tej łajby... nagle,
tak jak zapowiedziano, radar zaczął pokazywać wyłącznie zielone zygzaki.
Sten ocenił sytuację, a raczej iluzję, której doświadczał za pośrednictwem hełmu. Inaczej niż w
przypadku eksperymentu z Shavala, w tego rodzaju testach wszelkie działania wydawały się
prawdziwe. Jeśli, na przykład, Sten skieruje statek na skały, doświadczy zderzenia i
prawdopodobnie, jako że personel selekcji składał się z sadystów, powolnego topienia się.
Proste rozwiązanie. Sten postanowił działać na spokojnie. Wystarczy, jeśli włączy antygraw.
Wtedy łódź...
Błąd. Przed nim widniały tylko trzy tarcze kontrolne, koło sterowe na szprychach i dwie
rączki. To była łódź dwuwymiarowa.
Sten zignorował wskaźniki określające stan silnika. Doszedł do wniosku, że przynajmniej na
razie, nie mają one dla niego znaczenia.
Nadeszła następna fala, statek gwałtownie zakołysał się na boki. Sten, szukając wyjścia z
sytuacji, popchnął prawą rączkę w przód do oporu, a lewą - jak najdalej do tyłu. Przy tym z całej
siły przekręcił koło sterowe w prawo.
Kołysanie ustało.
Sten wyrównał obie rączki - domyślił się, że łódź ma dwa silniki - i wyprostował ster.
Burza ucichła. W tym momencie Sten ujrzał wysokie skały pokryte warstwą wodnej piany. Po
lewej widniała niewielka szczelina - wejście do portu.
Sten skierował łódź w tę stronę.
Skały zbliżały się. Boczne prądy usiłowały wprawić stateczek w ruch wirowy.
Sten przywarł do dźwigni i koła sterowego. Doskonale. Udało się utrzymać kurs.
Przestało padać. O kilka metrów przed sobą, gdy fala ustąpiła, Sten dostrzegł błysk piasku - to
była łacha!
Zmienił bieg motorów. Seria spienionych bałwanów przewaliła się nad rufą. Nie zwrócił na
nie uwagi. Wpadł na pomysł.
Kiedy fala uderza o mieliznę, zwiększa się głębokość wody nad piaskiem. Wystarczy poczekać
na dużą falę, wypatrzeć ją przez tylne okna mostka i dać całą naprzód. Aby dostać się do portu,
należy wykorzystać silę natury.
Podziałało to jak katapulta. Wielki grzywacz, wybrany przez Stena, dźwignął łódź i przeniósł
ją wprost do wejścia do przystani.
Sten, w euforii, zapomniał o bocznych prądach. Łódź została rzucona na skały.
Zgodnie z przewidywaniami, doświadczył nie tylko roztrzaskania łajby, ale i osobistego
utonięcia.
Powolnego.
Ocena: ZDANE.
Sten znał już imiona swoich kolegów - kandydatów. Sierżantowi o wyglądzie twardziela, który
zdaniem Stena powinien odpaść na początku, jakimś cudem udało się przetrwać. Przetrwać, do
diabła. Jak do tej pory ów mężczyzna i Victoria zamieniali się pozycjami w rankingu kursu. Numer
jeden - twardziel, numer dwa - pani porucznik. Znawca historii starożytnej nie byłby tym faktem
zaskoczony, gdyby wiedział, jak się nazywa zwycięzca - William Bishop Czterdziesty Trzeci.
Sten nie znał gościa, więc podobnie jak inni kandydaci był zaskoczony. Sierżantowi nadano
przezwisko Chrząkacz. Przyjął je entuzjastycznie.
Futrzak, o imieniu Lotor, wielki amator piwa, okazał się bardzo wartościowym nabytkiem
kursu. Stał się nadwornym błaznem. Jako że zwyczajowe zawory bezpieczeństwa stosowane w
armii, takie jak pijaństwo czy przepustki były zakazane, kandydaci zamknięci w koszarach
fiksowali coraz bardziej. Lotor rozpoczął wojnę na balony z wodą. Pierwszą ofiarą stał się Sten.
W środku nocy rozległo się niewinne pukanie do jego drzwi. Wyjrzał i w tym momencie w
twarz runął mu plastikowy pojemnik wypełniony wodą. Sten, gdy tylko się dowiedział, kto jest
winowajcą, zemścił się na Lotorze. Zamknął go pod prysznicem, uprzednio zatkawszy spust wody.
Zwolnił odpływ dopiero wtedy, gdy woda sięgała sufitu.
Lotor wysuszył futro i przystąpił do rewanżu. Uznał, że Sten ma sojuszników, a jednym z nich
jest Sh’aarl’t. Wsadził wiec wąż hydrantu przeciwpożarowego do szczeliny w drzwiach pajęczycy i
odkręcił wodę.
Sh’aarl’t obudziła się, gdy pokój do połowy wypełniała woda. Ośmionoga istota po prostu
otworzyła drzwi i znów zasnęła. Lotor nie wziął pod uwagę, że nie jest dobrze czynić sobie wroga z
pająka. Następnej nocy Sh’aarl’t uprzędła pajęczynę sięgającą z jej okna do położonej piętro wyżej
kwatery Lotora i zręcznie zastąpiła jego poduszkę workiem z wodą. Lotor wyszukał nowy cel. Tym
razem zapolował na Chrząkacza. Przywiązał ładunek wybuchowy do wielkiej torby z wodą,
potoczył ją wzdłuż korytarza, zapukał do drzwi Bishopa i dał nogę.
Sierżant otworzył drzwi w chwili, gdy ładunek eksplodował.
William zemścił się na Lotorze, wpychając do jego pokoju ogromny balon meteorologiczny
wypełniony wodą. Bishop, urodzony wojownik, nie zatroszczył się nawet o to, czy w czasie tej
operacji ofiara znajdowała się w swoim apartamencie. Tak czy inaczej, w akcji uwalniania futrzaka
brała udział niemal cała obsługa koszar.
Na tym wojna się skończyła, bo wszystkie uczestniczące w niej strony poczuły się wyczerpane
i nikomu nie przychodziła już do głowy żadna sprytna sztuczka. Jedynym pozytywnym skutkiem
owych potyczek było stworzenie nieformalnego zespołu przyjaciół, w skład którego wchodzili:
Lotor, Bishop, Sten i Sh’aarl’t.
Zespół uznał Victorie za swoją maskotkę. Nie wiedziała, dlaczego tak się stało, ale była
wdzięczna, że zaliczono ją do towarzystwa. Nikt z czwórki przyjaciół nie wyjaśnił motywów, ale na
taką decyzję niewątpliwie miało wpływ to, co Sten poczuł w czasie ćwiczeń terenowych z mapą i
kompasem.
Cała piątka rozprawiała o swoich planach, a także o instruktorach pilotażu - kim by się okazali,
gdyby zostali zmuszeni do noszenia prawdziwych mundurów zamiast białych kombinezonów.
Victoria zagięła parol na Ferrariego. Powiedziała, że na tego rozlazłego faceta z pewnością
wydano nakaz aresztowania za szantażowanie swojego dowódcy i kradzież wszystkiego, co nie
było przywiązane.
Wybuchnęli śmiechem, wypili po filiżance ziołowej herbatki, niepowodującej skutków
ubocznych, i rozeszli się do swoich apartamentów. Nie wszyscy.
Być może herbatka wywoływała jednak jakieś nieprzewidziane efekty.
Sten i Victoria odprowadzili Sh’aarl’t do drzwi jej pokoju i życzyli pajęczycy dobrej nocy.
Potem Sten, który chciał odprowadzić Victorie, zmienił nagle zdanie i zaprosił ją do siebie. Pani
porucznik nie oponowała.
Sten triumfował, a zarazem był przerażony. Victoria wygładziła łóżko i poprawiła poduszki.
Rozpięła zamek błyskawiczny. Kombinezon spadł z jej szczupłego, nieskazitelnie zbudowanego
ciała.
Sten nieraz myślał o seksie z baletnicą - to znaczy, z Victoria - ale nigdy jej tego nie
zaproponował. Obawiał się, że jeśli dziewczyna przyjmie jego awanse, to okaże się, że instruktor
Mason wymyślający Stenowi od impotentów ma rację. Bo to niby przeszkodzi mu napięcie, stres i
temu podobne.
Może i nie mylił się, nisko oceniając swoje możliwości, ale wcześniej nawet nie przyszło mu
do głowy, jak twórcza potrafi być zawodowa tancerka.
Następnego dnia testy Victorii i Stena wypadły bardzo, bardzo słabo. W nocy nie przespali
więcej niż godzinę.
Rozdział ósmy
Program selekcji zmieniał się. Od testów pisemnych i wirtualnych kursanci przechodzili do
sprawdzianów praktycznych. Dawało to Ferrariemu i Masonowi szansę na stosowanie coraz to
nowych męczarni.
Sten doszedł do wniosku, że tym razem będą testowani w naprawdę ciężkich warunkach, bo
Ferrari promieniał, a nawet Mason pozwolił sobie na lekki półuśmieszek.
Teraz odbędzie się “przegrupa” - wyjaśnił radośnie Ferrari.
Chodziło o przeszkodę i grupę.
Grupę stanowili Bishop, Victoria, Lotor, Sten i sześcioro innych.
A co do przeszkody:
- Jesteśmy tutaj - powiedział Ferrari - w kabinie dowodzenia niszczyciela. Klasy “Flower”,
gdyby was to przypadkiem interesowało. Wygląda okropnie, prawda? - Czekał na chór pomruków
wyrażających zgodę. - Otóż niszczyciel miał twarde lądowanie na pewnej planetoidzie, gdzie jest
woda i dająca się zaakceptować atmosfera. Ale brak tu jedzenia i jakiegokolwiek budulca, aby
zrobić sobie schronienie. - Ferrari uśmiechnął się. - I niech ci, którzy przeszli szkolenie
ekologiczne, nie trudzą się z objaśnianiem, że takie planetoidy nie istnieją. To nie ja układałem ten
test. Ja tylko dowodzę. Tak czy inaczej, stoimy w kabinie, która uległa niemal całkowitemu
zniszczeniu w trakcie lądowania. Widzicie ten otwarty luk i drogę na powierzchnię planety? Bardzo
ładnieją odmalowali. Osobiście nie wierzę, żeby drzewa mogły być purpurowe. Panie Mason,
zechciałby pan dokonać dalszych objaśnień? Dziękuję.
- Powiem krótko. Wy nieudacznicy, mieliście twarde lądowanie. Jedynym sposobem na
przeżycie jest wyciągnięcie waszych zestawów ratunkowych. Są one w tamtym korytarzu. Przed
wami dwa problemy - korytarz został zatarasowany.
Sten popatrzył przed siebie i stwierdził, że tu nie ma żartów. Podziwiał precyzję, z jaką
zbudowano przeszkodę. Kiedy weszli do wielkiej komory, odnieśli wrażenie, jakby połowa statku
rozbiła się na miazgę. Z paroma wyjątkami - Sten dokładnie je zapamiętał - wnętrze wyglądało jak
pokład bojowy i kilka przyległych korytarzy niszczyciela. Sten zastanawiał się, dlaczego na chwilę
przed wejściem do atrapy, Mason wziął Bishopa na bok i szepnął mu coś do ucha - coś bardzo
ważnego, sądząc po reakcji Chrząkacza.
- Drugi problem - kontynuował Mason - polega na tym, że siłownia jest zaprogramowana na
samozniszczenie. Pozostało wam dwadzieścia minut, zanim statek wybuchnie i wszystkich was
diabli wezmą. Jeśli nie wydostaniecie zestawów, nie przejdziecie testu. Jeśli nadal będziecie
rozwiązywać zadanie, kiedy minie już określony czas, nie przejdziecie testu.
- Dziękuję, panie Mason.
- Tak jest.
- Zaczynamy zadanie... Teraz!
Nastąpiła gwałtowna wymiana poglądów na temat sytuacji. Gadaninę przerwała Victoria.
Pieprzyć wszystko. Trzeba zacząć się przebijać. Chrząkacz stwierdził, że to głupi pomysł. Najpierw
należy ułożyć plan. Lotor na to, że jeśli nie wiedzą, jak głęboko jest zagrzebany drakh, to
jakiekolwiek przedsięwzięcia na niewiele się zdadzą.
Położenie wydawało się całkiem proste. Korytarz wiodący do zestawów ratunkowych został
zablokowany rozmaitymi śmieciami, które łatwo można było usunąć. Ale w poprzek przejścia
leżały skrzyżowane dwie wielkie stalowe belki. Dwaj kandydaci usiłowali usunąć przeszkody, i o
mało nie nadwerężyli sobie grzbietów. Bezowocne starania mężczyzn dowiodły, że jedynie siłą
mięśni niczego się nie wskóra.
Lotor stanął obok niewielkiego drąga, leżącego w korytarzu przed zaporą.
- Z tego można zrobić dźwignię - powiedział. - Gdybyśmy oczywiście znaleźli punkt oparcia.
- Daj spokój, Lotor - wszedł mu w słowo Chrząkacz. - Nie mamy żadnego cholernego punktu
oparcia.
- Wy błazny - krzyknęła niespodziewanie Victoria. - Weźcie tę wielką skrzynię z mapami,
która stoi na pokładzie bojowym.
- Nie uda się - stwierdził Bishop.
Sten zerknął na sierżanta. Co, do diabła, dzieje się z tym Chrząkaczem? Zazwyczaj pierwszy
zapalał się do nowych pomysłów. Podczas gdy dwóch kursantów przenosiło skrzynię z mapami,
Sten dokonywał małego rekonesansu w “statku”. Kiedy wrócił do korytarza, “punkt oparcia” tkwił
tuż przy blokujących drogę belkach. Pod jedną z nich włożono drąg. Wszyscy nacisnęli na
metalowe ramię. Pierwsza belka uniosła się i runęła na bok. Zespół wydał cichy okrzyk triumfu, po
czym przesunął gruby pręt do przodu.
- Nic z tego nie będzie - ocenił ponownie Bishop.
Jeden z kandydatów odstąpił.
- Chyba masz rację - przyznał. Nagle spostrzegł pomalowany na czerwono właz w metalowej
ścianie korytarza. Na środku widniał napis: PUNKT INSPEKCYJNY KONTROLI SKAŻEŃ. Nie
wchodzić bez przepustki II stopnia. Nie wchodzić przed zakończeniem dezaktywacji statku.
Otworzył klapę. Za nią znajdowało się drugie przejście.
- W porządku. To jest to - rzucił, uradowany.
- Nie czytałeś napisu? - zapytał Sten.
- I co z tego? Ten statek nie może być już bardziej zdezaktywowany.
- Racja - zgodził się Bishop.
Stena znów ogarnęło zdziwienie.
Gdy kandydat wcisnął się przez wąski otwór, klapa zamknęła się z lekkim trzaskiem. Po pięciu
minutach pozostali członkowie grupy usłyszeli ryk bólu. Demony, które wymyśliły testy selekcji,
zatroszczyły się o wszystko. Takie przejście zazwyczaj jest wypełnione przegrzaną parą. Na
szczęście były to ćwiczenia, więc kandydat został tylko lekko ochlapany wrzącą wodą - skutek:
oparzenia pierwszego stopnia. Potem przejście otworzyło się, z hukiem, a nieszczęśnik wypadł na
zewnątrz atrapy, gdzie spotkał Ferrariego, który obwieścił mu śmierć i dyskwalifikację.
Po “śmierci” kandydata, zespół zdwoił wysiłki, żeby podważyć drugą belkę. Sten dobrze się
przy tym napocił, ostatecznie jednak dał za wygraną i zaczął myśleć nad innym rozwiązaniem.
Przeszukawszy statek, wyszedł na zewnątrz, żeby rozejrzeć się za czymś, co mogłoby posłużyć jako
narzędzie.
W końcu znalazł.
Kiedy dowlókł na miejsce czterdziestometrowy kabel, który prawdopodobnie wypadł z
obudowy statku, członkowie zespołu dysząc przeżywali porażkę.
Pozostało siedem minut. Sten nie trudził się wyjaśnieniami. Przeprowadził cienki przewód pod
belką i obwiązał ją kilkakrotnie. Potem dociągnął kabel do jakiejś solidnej ramy, a następnie znów
poprowadził go do sztaby.
- Co ty, do diabła, robisz? - Bishop złapał kompana za ramię.
- Przesyłam całusy pieprzonemu Imperatorowi - warknął Sten. - Podaj mi rękę.
- Daj spokój! Marnujesz czas.
- Słuchaj, Chrząkaczu. Zamierzam zrobić blok, pociągnąć za kabel i wyrwać tę belkę.
- Sten, nie jestem pewien, czy to zadziała. Dlaczego nie mielibyśmy omówić twojego
pomysłu?
- Bo zostało pięć minut.
- Właśnie! Nie chcemy czegoś sfuszerować, prawda?
- Nic z tego. - Sten zadał cios otwartą dłonią. Jego ręka mogła zabić, okaleczyć albo
sparaliżować wszelkie istoty znane imperialnej szkole walki wręcz. Dłoń rąbnęła Bishopa w kark,
tuż poniżej ucha. Kandydat runął na ziemię jak worek piasku.
- Zamknąć się! - rozkazał Sten, przerywając okrzyki zaskoczenia. - Weźcie ten cholerny kabel
i ciągnijcie ze wszystkich sił. Bishop był czynnikiem sabotującym. Widziałem, jak Mason wydawał
mu polecenia. Do roboty, ludziska. Musimy się stąd wydostać!
Linoblok wyszarpnął belkę, a zespół zdołał wydostać zapasy z magazynu. Członkowie grupy
wybiegli ze “statku” na dobrą minutę przed upływem wyznaczonego czasu.
Bishop, kiedy odzyskał przytomność, powiedział, że Sten miał rację - Mason kazał sierżantowi
grać rolę sabotażysty.
Ferrari zrzędził, że są jednym z nielicznych zespołów, w którym w ciągu ostatnich pięciu lat
udało się przejść przez ten sprawdzian.
Ocena: CELUJĄCA
Rozdział dziewiąty
Sten miał kłopoty.
Rzecz nie w tym, że z matematyki był kompletnym głąbem - w armii imperialnej, powyżej
stopnia szeregowca drugiej rangi to się nie zdarzało - ale brakowało mu takiego instynktownego
zrozumienia dla liczb, jakie miał dla przedmiotów. Nie potrafił też wyobrazić sobie statków i planet
pod postacią równań.
Toteż postarał się o korepetycje. Udzielała mu ich Victoria. Nie był to dla niej problem. Każdy
wiedział, że egzaminy ma jakby już zdane. Ale Bishop?
Geniuszów matematycznych wyobrażamy sobie jako małych, chudych facecików mówiących
dyszkantem i noszących szkła korekcyjne. Sten rozmyślał ponuro o stereotypach, kiedy grube
paluchy Bishopa harcowały po klawiszach komputera, wskazywały liczbę na ekranie, a sam
sierżant z precyzją i cierpliwością pedanta starał się uświadomić Stenowi, że czysta matematyka
dokładniej opisuje wszechświat niż obraz lub słowo.
Sten znów popatrzył na ekran i nie znalazł żadnego odniesienia do rzeczywistości.
- Co za cholerna ciemięga - mruknął Bishop do Victorii. - Daj mi maczugę. Może tak trafię mu
do przekonania.
Victoria znalazła rozwiązanie. Podłączenie mikroholoprocesora Stena do komputera nie zajęło
nawet jednego wieczoru. Kiedy zaczęły napływać dane numeryczne, holoprocesor stworzył małą
trójwymiarową mapę gwiezdną.
W końcu, po wielu trudnościach, Sten zaczął rozumieć, o co chodzi.
Ostatecznie otrzymał notę:
PERCEPCJA MATEMATYCZNA WYMAGA DOSKONALENIA.
Z jakichś nieznanych powodów, podczas każdego szkolenia Sten musiał przechodzić testy na
odporność grawitacyjną.
Sten potrafił zrozumieć, dlaczego przeprowadza się badania, ile G można wytrzymać, albo ile
razy można zmienić kierunek pola, zanim da się za wygraną. Ale skoro już raz zyskało się takie
informacje, to po co sprawdzać ponownie?
Wiedział, że jako żołnierz zachowuje sprawność bez kombinezonu antygrawitacyjnego do 3,6
E-grawów. Mógł pracować w pozycji siedzącej pod 11,6 E-grawami. Traci przytomność pod
wpływem krótkotrwałego działania 76,1 E-grawów albo mikrosekundowego uderzenia 103 E-
grawów.
Wszystko to było zapisane w jego pliku medycznym. Więc po co znów go testowano?
Sten uznał, że jest to po prostu część stosowanego sadyzmu, aplikowanego przez każdą szkołę
wojskową. Ze wszystkich rodzajów testów, którym go poddawano, najbardziej nie cierpiał
centryfugi. W pierwszej fazie kursu, rzecz jasna, stosowano właśnie tę metodę.
Sten przygryzł wargi na widok stalowej maszynerii zwisającej nad nim w wielkim
pomieszczeniu.
- Wyglądasz na zaniepokojonego, kandydacie Sten - stwierdził Mason, wchodząc do sali.
Sten trzasnął obcasami:
- Ale skąd, panie instruktorze!
- Boisz się, kandydacie?
Sten miał dość takiej stereotypowej gadaniny. Bardzo brakowało mu Alexa. Ten przysadzisty
mieszkaniec planety o podwyższonej grawitacji znalazłby jakąś odpowiedź - prawdopodobnie
palnąłby Masona w łeb.
Kilgour też przechodził szkołę pilotażu. Stena nie doszły żadne ekscytujące wieści związane z
tym faktem, więc pomyślał, że Alex ukończył kurs, nie rozbijając głowy Masonowi.
Prawdopodobnie Kilgour został wysłany w inne miejsce. Sten udzielił Masonowi wymijającej
odpowiedzi i wdrapał się do kapsuły centryfugi.
Wieczorem, kiedy żołądek wrócił już na swoje miejsce, Sten poczuł umiarkowany głód.
Wyszedł z pokoju na lekko chwiejnych nogach i skierował się do pokoju rekreacyjnego. W którejs
z maszyn z żywnością zapewne znajdzie coś przypominającego cienki kleik owsiany.
Sh’aarl’t, Bishop i Lotor siedzieli w milczeniu przy stole do gry. Sten wyjął z otworu pełną
filiżankę i przysiadł się do przyjaciół. Lotor obwieścił mu nowinę:
- Wylali dzisiaj Victorie.
Sten podskoczył. Zupka wylała mu się na kolana.
- Nie przeszła testu przeciążeniowego - odpowiedział na nie zadane pytanie Bishop.
- Niemożliwe - krzyknął Sten. - Była cholernie dobrą gimnastyczką. Tancerką.
- Najwyraźniej każdemu mogą się zdarzyć zawroty głowy - wtrąciła się Sh’aarl’t.
- Ile G miała?
- Dwanaście z kawałkiem - odparł Bishop.
- Cholera - zaklął Sten. Nawet umiarkowane manewry bojowe na statku z wyłączonymi
generatorami McLeana potrafią dawać większe przeciążenia.
Zdał sobie sprawę, że mówią o Victorii, używając czasu przeszłego. W pierwszej fazie, jeśli
kandydat został zdyskwalifikowany, usuwano go natychmiast. Sten był nieco zdziwiony, że trójka
przyjaciół w ogóle posiadała jakiekolwiek informacje na temat przyczyn niepowodzenia Victorii.
Uświadomił sobie również, że z chwilą gdy odeszła ich dziewczyna - talizman, przepadła
nadzieja na pomyślne przetrwanie dalszych testów.
Rozdział dziesiąty
Tablicę ogłoszeń w koszarowym korytarzu nazywano, nie bez racji, “Gazetką dnia Sądu
Ostatecznego”. Sten zapoznawał się z najnowszymi dyrektywami: o 16.00, wszyscy kandydaci
mają się zgromadzić na centralnym dziedzińcu. Zastanawiał się, jaki to nowy rodzaj masowej
tortury wymyślili instruktorzy pilotażu. Do końca pierwszej fazy pozostało zaledwie kilka dni.
Wśród kandydatów, którym udało się przetrwać byli: Sh’aarl’t, Bishop i Lotor.
Nagle Sten mało nie podskoczył, gdy przeczytał:
OBOWIĄZUJE STRÓJ GALOWY.
Sten znalazł się teraz w tarapatach. Postąpił słusznie, ukrywając baretki na początku szkolenia.
Zauważył, że ci, którzy mieli więcej odznaczeń albo wysoką rangę doświadczali więcej męczarni.
Jak do tej pory, mimo nie skrywanej nienawiści Masona, Stenowi udawało się odwracać uwagę
instruktorów od swojej osoby.
No cóż. Wszystko co dobre, szybko się kończy.
- Proszę, proszę, jak to kandydat ślicznie wygląda - mruknął Mason. - Tyle wstążek i
kokardek!
Sten wolał nie przypinać sobie medali, ale wiedział, że musi, gdyż inaczej ciężko pogwałciłby
obecny nakaz. Byłoby to całkiem w stylu instruktorów pilotażu, gdyby najpierw dokładnie
sprawdzili akta osobowe, potem przyjrzeli się piersiom kandydatów, a za jakąkolwiek
niedokładność wyrzucaliby z kursu.
Sten stuknął obcasami pod adresem Masona, ale patrzył w zdumieniu na Ferrariego. Ten tłuści
och nosił teraz gwiazdki admirała floty, a odznaczenia sięgały mu niemal epoletów.
Mimo zaskoczenia, Sten zauważył, że tuż nad pasem Ferrari ma na mundurze jakby plamę po
zupie.
- Gdybym wiedział, że masz te wszystkie błyskotki, poświęciłbym ci więcej uwagi,
kandydacie - kontynuował Mason. - Ale przecież jeszcze nic straconego.
Świetnie. Sten był skazany. Zastanawiał się tylko, jak Mason dobierze mu się do tyłka.
Odpowiedź przyszła kilka minut później.
Ferrari wydał rozkaz baczność i złożył kandydatom gratulacje. Formalne testy zostały
ukończone. Wszyscy, którzy wytrzymali, odnieśli sukces. Pozostawał sprawdzian końcowy.
- Nie trudźcie się przeglądaniem tego, co robiliście do tej pory - radził Ferrari. - Sprawdzian
końcowy pod żadnym względem nie przypomina dotychczasowych testów. Macie dobę na
domysły, co to będzie. Uważamy, że takie oczekiwanie dobrze robi duszy. Przy okazji, ten test jest
indywidualny. Każdy instruktor pilotażu wybierze sobie kandydatów.
Teraz Sten wiedział, w jaki sposób Mason go dopadnie.
Rozdział jedenasty
Samolot - przynajmniej zdawało się, że to samolot - był takim złomem, jakiego Sten w życiu
nie widział. Maszyna składała się z płaskiej metalowej platformy o średnicy dwóch metrów, dwóch
foteli, dwóch paneli z przyrządami i owiewki. Platforma spoczywała na metalowych płozach. Z tyłu
znajdowała się namiastka elektrowni, a za tym urządzeniem sterczał ażurowy metalowy dźwigar,
zakończony pionowo przymocowanym śmigłem. Nad platformą było drugie śmigło, umieszczone
horyzontalnie w stosunku do ziemi. Miało ono łopaty o długości około sześciu metrów każda.
Samolot stał pośrodku szerokiego, całkowicie płaskiego lądowiska. Dwieście metrów przed
dziobem wyrastał rząd pylonów.
Na lądowisku byli tylko Sten i Mason. Sten zwrócił bladą ale - miał nadzieję - wyrażającą
entuzjazm twarz w stronę instruktora.
- W tej szkole istnieje taka zasada - zaczął Mason. - Wiadomo, że są ludzie stworzeni do
latania. Rzecz jasna, ta opinia nie dotyczy żadnego z was, błazny. Wielu pilotów ma swoje ulubione
maszyny. Nie byłoby sensu przeprowadzać testu na podstawowe zdolności, wsadzając kogoś na
jego ulubioną zabawkę, prawda? Przygotowaliśmy więc coś, na czym, o ile nam wiadomo, od
tysiąca lat nikt nie latał. Ta kupa złomu, zwana kiedyś helikopterem, zabiła w swoim czasie wielu
pilotów. Teraz ty spróbujesz swoich sił, kandydacie. Albo rozglądaj się za innym zajęciem.
Słyszałem, że poszukują meteorologów planetarnych w Sektorach Pionierskich.
- Tak jest.
- Gramy fair. Pomożemy ci trochę. Najpierw dowiesz się o dwóch faktach. Po pierwsze: ten
helikopter nie wzniesie się bez bata, szybuje jak skała i w ten sam sposób ląduje, więc musisz mieć
na niego odpowiedni sposób. Po drugie: łatwo jest nim latać, jeśli należy się do tego rodzaju ludzi,
którzy potrafią jednocześnie klepać się po głowie i głaskać po brzuchu.
Sten zastanawiał się, czy Mason przypadkiem nie robi sobie żartów. To niemożliwe - ten
człowiek jest pozbawiony poczucia humoru.
- Co więcej, obaj przypniemy się do foteli, a ja ci pokażę, jak działają instrumenty -
kontynuował instruktor. - Potem ty przejmiesz prowadzenie i popilotujesz według moich instrukcji.
Zacznę od najprostszych rzeczy.
Rzeczywiście, tych kilka instrumentów sterowniczych łatwo dało się opanować. Drążek z
przodu pozwalał kontrolować kąt nachylenia łopat wirnika. Można go było przekręcać na wszystkie
strony i za jego pomocą - według objaśnień Masona - manewrować helikopterem. Drugą dźwignią,
umieszczoną z boku, zwiększało się obroty łopat, a co za tym idzie szybkość lotu helikoptera. Dwa
pedały kontrolowały mały wirnik z tyłu statku. Urządzenie to powstrzymywało maszynę od
okręcania się wokół własnej osi.
Pierwszy sprawdzian polegał na uniesieniu helikoptera w powietrze.
Mason wykonał ten manewr dwukrotnie. Wydawało się to łatwe.
- Masz tylko utrzymać go metr nad powierzchnią lądowiska. - Kazał Stenowi przejąć stery.
Allan Cole & Chris Bunch Flota Przeklętych czwarty tom cyklu Sten Przekład Radosław Januszewski Data wydania polskiego 1997 Dla oskarżonych współspiskowców: Owena Locka, Shelly Shapiro i Russa Galena
Księga pierwsza W BITEWNYM SZYKU Rozdział pierwszy Krążownik Tahnów okrążył umierające słońce. Kurs został już ustalony. W ciągu kilku godzin okręt miał osiąść na szaro-białej powierzchni Fundy, czyli na największym ciele niebieskim w Systemie Erebusa. Prawdopodobnie żadna istota nie chciałaby się wybrać do Erebusa z własnej woli. Niemal wygasłe słońce rzucało słabe, bladożółte światło na kilka pokiereszowanych kraterami satelitów. Zasoby mineralne tych ogołoconych planetek nie wystarczyłyby na utrzymanie jednego górnika. W Erebusie można było marzyć tylko o rychłej śmierci. Lady Atago z niecierpliwością przysłuchiwała się prowadzonym przez radio pogaduszkom między załogą jej statku a głównym centrum komunikacyjnym na Fundy. Niedbałe i rozlazłe wypowiedzi osób z tamtej strony ostro kontrastowały z wartkim potokiem uporządkowanych słów płynącym z ust jej ludzi. Ten wyraźny dysonans drażnił Tahnijkę. Fundy zbyt długo pozostawała bez nadzoru. Lady Atago była wysoką kobietą. Górowała wzrostem nad wieloma swoimi oficerami. Na pierwszy rzut oka wydawała się egzotyczną pięknością. Miała drugie, faliste, ciemne włosy, wielkie czarne oczy i zmysłowe usta. Wyróżniała ją szczupła, niezwykle kształtna sylwetka. Atago świetnie wyglądała w uniformie, który teraz nosiła: ciemnozielony płaszcz, czerwona bluza mundurowa i zielone, obcisłe spodnie. Jednak podczas dokładniejszej obserwacji lady Atago, ulatniały się wszelkie myśli o pięknie, a po plecach przebiegał zimny dreszcz. Stało się oko w oko z członkinią tahnijskiej rodziny królewskiej. Skinienie głowy tej damy decydowało o ludzkich losach, a większość decyzji budziła grozę. Gdy statek wszedł na orbitę, spojrzała na kapitana, który właśnie nadzorował działania załogi. - Już wkrótce, pani. - Będzie mi potrzebna jedna kompania - powiedziała i odwróciła wzrok, pozwalając kapitanowi odejść. Myślała o tych niezdyscyplinowanych durniach oczekujących jej na Fundy. Wielki statek przysiadł na lodzie o jakieś pól kilometra od budynków portowych. Maszyny przestały pracować. Kadłub przysłoniła szara powłoka nawiewanego przez ostry wiatr deszczu ze śniegiem. Powierzchnia Fundy była pokryta głównie lodem i czarną skałą. To miejsce nie nadawało się do realizacji jakiegokolwiek przedsięwzięcia, a jednak miało spełnić niezwykle ważne zadanie. Tahnijczycy przygotowywali się do wojny przeciwko Imperatorowi. Odpowiednie zaś wykorzystanie Erebusa stanowiło podstawę ich planu. W wielkiej tajemnicy zmienili planety dogasającego słońca w ogromną stocznię międzyplanetarnych okrętów wojennych. Erebus był tak odległy i odstręczający, że prawdopodobieństwo odkrycia przez Imperatora idących pełną parą zbrojeń było nieomal równe zeru. Dlatego wybrano ten system, aby budować, wyposażać, przezbrajać tysiące statków. Lady Atago widziała niektóre oznaki tych wysiłków, kiedy jej krążownik wszedł na orbitę Erebusa. Małe, silne holowniki ciągnęły długie na setki kilometrów eszelony pustych skorup. Z tego budulca powstaną potężne okręty bojowe, które po przetransportowaniu na ląd zostaną uzbrojone. Na wszystkich planetach wzniesiono ogromne fabryki. Nocne niebo rozświetlała łuna bijąca od pieców hutniczych. Tahnijczycy ściągnęli na Erebus wszystkich robotników, których udało im się zmobilizować. Nie wzgardzili nawet tymi o niedostatecznych kwalifikacjach. Właśnie niska jakość siły roboczej stanowiła jeden z powodów skoncentrowania produkcji na planetach a nie w kosmosie. Praca w głębokiej próżni wymaga fachowej wiedzy, a przy tak wielkich zbrojeniach zgromadzenie
odpowiedniej liczby specjalistów nie było możliwe. Poza tym, umieszczenie fabryk w przestrzeni kosmicznej to niezwykle kosztowne przedsięwzięcie, w tahnijskim skarbcu pozostały już ostatnie miedziaki. Mieszkańcy Tahnu chcieli więc mieć możliwie dużo statków za najniższą cenę. Wszelkie awarie i nieszczęśliwe wypadki przy pracy, pozostawały problemem poszczególnych załóg. Ale Tahnijczycy należeli do rasy zajadłych wojowników. Lady Atago zatrzymała się na chwilę przy rampie. Kobietę otaczał doborowy oddział uzbrojonych po zęby żołnierzy. Członkowie straży przybocznej wyróżniali się nie tylko doskonałymi umiejętnościami wojskowymi, ale także słusznym wzrostem. W ich otoczeniu lady Atago wydawała się niska. Przenikliwe zimno sprawiało, że żołnierze przestępowali z nogi na nogę, ale Atago nawet nie zapięła płaszcza termicznego. Z niechęcią patrzyła na odległe budynki portowej centrali. Dlaczego wylądowali tak daleko? Niekompetentni durnie. Lady Atago zaczęła z determinacją brnąć przez śnieg, oddział podążał za swą podopieczną. Skórzane pasy poskrzypywały, a buty przebijały oblodzoną warstewkę na białej pokrywie. Nie opodal przemykały z rykiem wielkie grawisanie. Ciągnęły ładunek części i zapasów. Na niektórych pojazdach siedzieli przycupnięci ludzie. Jechali do pracy albo wracali do domu po zmianie w jednej z fabryk dymiących i parskających ogniem na obrzeżach portu. Lady Atago nie odwracała głowy, żeby przyglądać się tym niezwykłym scenom. Po prostu kroczyła przed siebie, póki nie dotarła do budynków. Wartownik warknął coś z budki przed głównym wejściem. Zignorowała go i przeszła obok, a jej gwardia przyboczna uniosła broń, żeby położyć kres wszelkim wątpliwościom stojącego na straży mężczyzny. Stukali głośno obcasami, idąc wzdłuż długiego korytarza, który wiódł do centrum administracyjnego. Gdy skręcili za róg, zobaczyli przysadzistego osobnika, który prawie biegł na ich spotkanie, w pędzie poprawiając admiralską tunikę. Lady Atago stanęła i z niesmakiem spojrzała na spoconą, zaczerwienioną twarz gospodarza. - Lady Atago - wybełkotał. - Przepraszam. Nie miałem pojęcia, że zjawi się pani tak szybko i... - Admirał Dien? - zapytała wchodząc mu w słowo. - Tak, o pani? - Będzie mi potrzebne pańskie biuro - stwierdziła i poszła dalej. Dien, potykając się, ruszył za dostojnym gościem. Lady Atago siedziała w milczeniu, przeglądając dane komputerowe. Dwaj strażnicy stali przy drzwiach z bronią gotową do strzału. Inni rozstawili się strategicznie w wielkim biurze admirała. Kiedy weszła do gabinetu, rozejrzała się błyskawicznie. Lekkim grymasem wyraziła to, co pomyślała: bardzo tu nie po tahnijsku. Wczytywała się w raporty, a z ust Diena płynął potok usprawiedliwień. - O, tutaj... tutaj... widzi pani. Burza. Straciliśmy dzienną produkcję. A te dane! Musieliśmy wyrąbać materiałami wybuchowymi nowe lądowiska dla frachtowców. Plany były napięte do granic, o pani. Niebo aż czerniało od statków. A my nie mieliśmy wystarczającej ilości... Przerwał nagłe, gdy wyłączyła komputer i zniknął obraz. Przez długą chwilę wpatrywała się w przestrzeń. Wreszcie wstała, odwróciła się do admirała i rzekła: - Admirale Dien, w imieniu lorda Fehrle i Wysokiej Rady Tahnów, odbieram panu dowództwo. Twarz Diena nagle zbielała tak bardzo, że lekarz na ten widok z pewnością wpadłby w przerażenie. Atago poszła do wyjścia. Przed nią ruszył jeden z żołnierzy. - Pani, zaczekaj, proszę - wystękał Dien. Zrobiła pół obrotu i lekko uniosła piękną brew. - Tak? - Czy pozwolisz mi przynajmniej... Hm, czy mogę zachować broń boczną? Zastanawiała się przez moment.
- Chodzi o honor? - Tak, pani. Znów minęła dłuższa chwila. - Nie - powiedziała wreszcie. - Nie zezwala panu na zatrzymanie broni. Lady Atago wyszła. Drzwi zamknęły się za nią cicho. Rozdział drugi Sten i Lisa Haines brnęli przez dziki tłum wypełniający port kosmiczny. W głównym terminalu Starego Świata zawsze był przepełniony. Jednak obecnie panujący ścisk przechodził wszelkie pojecie - istoty przepychały się, stały jedna przy drugiej, ramię w ramię, macka w mackę, czułek w czułek. Sten wraz z Lisa, coraz bardziej zdziwieni i zaniepokojeni, torowali sobie drogę do wynajętego grawichodu. - Co się dzieje, do diabła? - zapytał Sten, nie oczekując, że ktoś mu odpowie. - Nie wiem, ale jeśli szybko się stąd nie wydostaniemy, to zwymiotuję - stwierdziła Lisa. - Daj mi odsapnąć - powiedział Sten. - Detektywi do spraw zabójstw nie wymiotują. To jeden z wymogów tego zawodu. - Popatrz więc na mnie - odparła Lisa. Sten złapał ją za ramię i przeprowadził obok potykającego się żołnierza. - Od czasów rekruckich nie widziałem tylu mundurów naraz - powiedział Sten. Wślizgnęli się do grawichodu. Sten poprosił lokalne centrum kontroli lotów o pozwolenie na start. Niestety, kazano im zaczekać co najmniej czterdzieści minut. Potem jeszcze parokrotnie wstrzymywano ich na płycie terminala, tłumacząc, że wszystkie trasy są zablokowane przez wojsko. Wreszcie po półtorej godziny mogli ruszyć. Po drodze do mieszkania Lisy wcale nie było luźniej. Mało nie utknęli w trójwymiarowym korku. Jechali w milczeniu, dopóki nie wyrwali się na przedmieścia. Skierowali pojazd w stronę ogromnego lasu, gdzie pośród konarów tkwiła przycumowana łódź mieszkalna Lisy. - Czy zawsze tak było? - zapytała Lisa. - A może ja po prostu się do tego przyzwyczaiłam? Komandor Sten, eks-gwardzista pałacowy Wiecznego Imperatora nie odpowiedział. Widok licznych grup żołnierzy oraz setek wojskowych pojazdów i konwojów, które mijali czynił sprawę całkiem oczywistą. Wszystko wyglądało niemal tak, jakby Centralny Świat szykował inwazję. Sten wiedział, że to niemożliwe. Ale Imperator najwyraźniej mobilizował siły do jakiegoś wielkiego militarnego przedsięwzięcia. Tak czy inaczej, Sten nie miał wątpliwości, że znów będzie musiał ryzykować odstrzelenie swojego tyłka. - Nie chcę nawet o tym myśleć... na razie - powiedział. - Pozostało nam jeszcze kilka dni urlopu. Wykorzystajmy je zatem. Haines przytuliła się do Stena i zaczęła delikatnie głaskać wewnętrzną stronę jego uda. Zanim dotarli do mieszkalnej łodzi Lisy, powróciło poczucie wszechogarniającego spokoju, które towarzyszyło im w ostatnich miesiącach. Łódź kołysała się leniwie na linach cumowniczych ponad rozłożystymi konarami. Rozciągający się dookoła pierwotny las był jednym z tych dzikich zakątków, które Imperator objął ochroną. Jako że stołeczna planeta ogromnego cesarstwa była przeludniona, a czynsze i ceny ziemi przyprawiały o zawrót głowy, ludzie wynajdowali rozmaite wymyślne sposoby, żeby znaleźć dla siebie jakieś niedrogie mieszkanie. Wysokość zarobków w policji pozostawiała wiele do życzenia, dlatego Lisa wraz z innymi musiała wykorzystać lukę w ustawie o ochronie przyrody. Otóż prawo zabraniało budować w lesie, ale nic nie mówiło o zagospodarowywaniu przestrzeni ponad gruntem. Toteż właściciel ziemski wynajął nienadający się do zasiedlenia teren, a wszystkich, którzy mogli pozwolić sobie na płacenie ustalonego czynszu, zaopatrzył w wielkie łodzie mieszkalne z napędem McLeana. Cena była wyśrubowana, ale Lisa jeszcze mogła ją zaakceptować.
Zacumowali przy burcie i przeszli na pokład. Drzwi rozsunęły się, gdy Lisa przycisnęła kciuk do płytki zamka. Zanim przestąpiła próg, starannie rozejrzała się po wnętrzu - był to gliniarski nawyk, którego nie można się pozbyć przez całe życie. Sten reagował podobnie. Lata służby w Modliszce zrobiły swoje. Sten zawsze najpierw upewniał się, że wszystko jest w porządku, a dopiero potem wkraczał do pokoju. Kilka minut później leżeli rozciągnięci na tapczanie. Przez szeroko otwarte okna napływało świeże powietrze. Sten popijał piwo, mając nadzieję, że smak trunku przyćmi nieco uczucie smutku. Był już kiedyś zakochany, więc wiedział, co ów nastrój oznacza. Od wielu lat nie zdarzyło mu się tak długo przebywać z jedną kobietą i to wyłącznie w celach towarzyskich. Lisa ścisnęła go za rękę. - Szkoda, że to już prawie koniec - powiedziała cicho. Sten odwrócił się do niej. - Ale jeszcze się nie skończyło. - Przyciągnął ją do siebie. Wszyscy przyznawali, że Sten i Lisa świetnie poradzili sobie z udaremnieniem spisku skierowanego przeciwko Imperatorowi. Nie była to perfekcyjna robota, ale nie można przecież wymagać zbyt wiele. Oboje zostali awansowani i nagrodzeni kilkumiesięcznymi urlopami. Dzięki Idzie, starej kumpelce Stena z Modliszki, pieniędzy mieli dość, by sobie pohulać. Kupili zatem bilety na odległą planetę składającą się głównie z ogromnego oceanu oraz tysięcy idyllicznych wysepek. Wynajęli amfibię i spędzali jeden rozkoszny tydzień za drugim, skacząc z wyspy na wyspę, albo po prostu dryfując po spokojnych morzach, opalając się i rozkoszując własnym towarzystwem. Przez te miesiące celowo unikali wszelkich kontaktów ze światem. Chcieli uspokoić zszargane nerwy. Sten nie bardzo wiedział, jak będzie wyglądała jego najbliższa przyszłość. Imperator nie tylko awansował, ale też bardzo doradzał rezygnację ze służby w armii i przeniesienie się do imperialnej marynarki wojennej. Rada Jego Wysokości była równoznaczna z rozkazem. Gdy Sten myślał o tym, co wkrótce nastąpi, ogarniało go uczucie trwogi a zarazem lekkiego podniecenia. Zaciągnięcie się do marynarki wojennej, nawet w stopniu starszego oficera, oznaczało rozpoczęcie wszystkiego od początku. Czekał go kurs w szkole lotniczej. Sten zastanawiał się, czy mógłby powrócić do swego dawnego zajęcia, gdyby zrezygnował z rang. Miał nawet ochotę znów stać się nic nieznaczącym szeregowcem. Sten budził się powoli. Gdy obrócił się na bok, stwierdził, że jest w łóżku sam. Lisa siedziała po drugiej stronie wielkiego pokoju i przekopywała pliki komputera, szukając poczty i telefonów. - Rachunek, rachunek... - mruczała. - List, składki na związek policjantów, list... Cholera! Dajcie mi spokój, chłopcy, byłam na wakacjach. - Coś dla mnie? - zapytał leniwie Sten. Nie miał stałego miejsca zamieszkania, więc zawsze wskazywał tymczasowy adres, pod który należało przesyłać informacje. - Tak. Jest do ciebie około pięćdziesięciu telefonów. Wszystkie od tego samego faceta. Sten usiadł. Ogarnęło go jakieś nieprzyjemne uczucie. - Co za jeden? - Kapitan Hanks. Sten podszedł i pochylił się nad jej ramieniem. Nacisnął klawisze, żeby otworzyć plik. Telefony, jeden za drugim, od kapitana Hanksa. Lisa niewiele przesadziła, komputer zarejestrował prawie pięćdziesiąt nagrań. Sten lekko uderzył w klawisz, żeby uzyskać informacje przesłane przez Hanksa. Usłyszał ostry, skowyczący ton, który najpierw sygnalizował, że sprawa jest pilna, potem zaś obwieszczał alarm co najmniej dziesiątego stopnia. Stena pilnie poszukiwano. Dostał rozkaz przerwania urlopu i stawienia się w Imperialnej Szkole Lotniczej.
- Drakh - zaklął Sten. Odszedł od komputera i zapatrzył się w zielony, rozkołysany las. W głowie miał zamęt. Poczuł, że Lisa stoi za nim. Łagodnie go objęła ramionami. - Zaraz się rozpłaczę - wyszeptała. - Śmieszne, nie myślałam, że kiedykolwiek to zrobię. - Więc po prostu zmruż oczy i nie myśl o niczym - powiedział Sten. Nie zameldował się natychmiast, jak mu polecono. Musiał się jeszcze pożegnać z Lisa. Rozdział trzeci Wieczny Imperator miał wyrobione zdanie na temat pikników. Łagodny, kilkuminutowy kapuśniaczek, który skończył się na chwilę przed nadejściem gości, nasycił powietrze wilgocią. Deszczyk był zamówiony; dostarczono go co do minuty. Imperator uznał, że powiew rześkiego wietrzyku zaostrzy apetyty. W późniejszych godzinach dnia wiatr powinien stać się łagodniejszy, żeby uczestnicy pikniku mogli poszukać w cieniu drzew schronienia przed palącymi promieniami słońca. Delikatny, zmienny zefirek został zatem także zamówiony. Wieczny Imperator planował urządzić barbecue, które uważał za najlepszą formę pikniku. Każde danie miało być osobiście przygotowane przez gospodarza. Wieczny Imperator przyglądał się terenowi majówki w Arundel z rosnącym rozczarowaniem. Jednocześnie dodawał przyprawy do swojego słynnego sosu. Pięćdziesięciu kucharzy, obsługujących pięćdziesiąt przenośnych rusztów, dokładnie powtarzało ruchy Jego Wysokości, przyprawiając znamienite danie. Organizowane przez Imperatora barbecue stanowiło już wielowiekową tradycję. Początkowo było to wydarzenie o randze półoficjalnej. Władca zaczął je urządzać, bo kochał gotowanie i uwielbiał patrzeć, jak inni zjadają to, co przygotował. Dawniej zapraszał tylko bliskich przyjaciół, jakieś dwieście osób, i obsługiwał gości, mając zaledwie kilku pomocników. Dzięki temu mógł dokładnie kontrolować przyrządzanie każdej potrawy i udoskonalać smak. Ówczesne przyjęcia były skromne, więc wszyscy zgromadzeni bez problemu mieścili się w niewielkim, ocienionym ogrodzie przylegającym do olbrzymiego pałacu. Potem Jego Wysokość zdał sobie sprawę z narastającej wśród dworzan zazdrości. Niektórzy byli zirytowani, że nie należą do kręgu bliskich Imperatora, choć w rzeczywistości takie grono w ogóle nie istniało. Tak czy inaczej władca poszerzył listę gości, co z kolei wywołało zazdrość w mieszkańcach najdalszych zakątków imperium, którzy nie zostali zaproszeni. Ostatecznie lista rozrosła się do gigantycznych rozmiarów. Teraz Imperator oczekiwał co najmniej ośmiu tysięcy osób. Sam oczywiście nie zdołałby przygotować jedzenia w takiej ilości. Wszystko zatem zaczęło wymykać się spod kontroli. Istniało niebezpieczeństwo, że piknik stanie się jeszcze jednym wydarzeniem oficjalnym. Imperatora kusiło, aby położyć kres tej piknikowej tradycji. Ale barbecue było jedną z nielicznych okoliczności towarzyskich, które naprawdę lubił. Nie należał do ludzi łatwo nawiązujących kontakty. Rozwiązanie kwestii dotyczących przyrządzania potraw okazało się proste: władca kazał zbudować kilkadziesiąt przenośnych rusztów i automatycznych kucharzy do ich obsługi. Roboty bezbłędnie powtarzały każdy ruch szefa. Dosypywały przyprawy z dokładnością co do molekuły. W końcu barbecue zyskało status imprezy oficjalnej, więc Imperator postanowił to wykorzystać. Zgodnie z formułą tego typu przyjęć mógł zapraszać tylko najważniejsze osobistości imperium, nie narażając się pozostałym mieszkańcom. Mahoney zaś uznał, że to dobry sposób, aby wyciągnąć prominentów za tyłki z krzaków. Imperator powąchał bulgoczący sos: Mniam... doskonały. Przed obróbką była to obrzydliwa breja, tak śmierdząca, że Marr i Senn - pałacowi dostawcy artykułów żywnościowych - odmawiali asystowania przy gotowaniu. Za każdym razem, kiedy władca rozpoczynał pracę przed barbecue, udawali się na wakacje w jakieś odległe miejsce.
Zaczyn powstawał w czterdziestolitrowym garncu. Imperator zawsze przygotowywał swój specjał z wyprzedzeniem wielu dni, aby dać mu pooddychać. Marr i Senn mówili “pośmierdzieć”, ale Jego Wysokość nie zwracał na to uwagi i dopiero po pewnym czasie stopniowo przyprawiał wstrętnie pachnącą ciecz. Zanurzył w sosie kromkę twardego chleba i nadgryzł kawałek. Sos był prawie gotów. Imperator znów rozejrzał się po terenie, wyznaczonym na piknik. Rozpalono już pod rusztami. Upchane w zamrażarkach mięso czekało, aż zostanie nadziane na rożny. Przystawki chłodziły się lub wrzały. W beczkach stało piwo. Wystarczyło tylko wybić szpunty. Ale gdzie podziali się goście? Władca uświadomił sobie, że niektórzy zaproszeni albo bardzo się spóźniają albo w ogóle nie zamierzają przyjść. Słudzy już przykrywali pokrowcami stoły, przy których najwyraźniej nikt nie zasiądzie. Do diabła z tym, pomyślał Imperator. Nie pozwolę, żeby nieobecność paru mrówek zepsuła mi zabawę. Przede wszystkim należy skoncentrować się na sosie. Tajemnica wyśmienitego smaku tkwiła w doborze mięsa. Dopiero po wielu latach rzeźnik pojął, o jaki gatunek Imperatorowi chodziło. Nie chciał on kawałków najlepszej polędwicy. Potrzebne mu były ochłapy wołowe, prawie zepsute. Takie już z gorzkim i zżółkniętym tłuszczem. Jego Wysokość wcierał w ten kawał padliny czosnek, rozmaryn, sól i pieprz, ale nie zmniejszało to odoru. “Jeśli poczujesz, że cię mdli”, mawiał do Mahoneya, “powąchaj czosnek, który masz na rękach”. Nadjechało kilka grawichodów. Wysypali się z nich goście. Dym z rusztów sprawiał, że mrugali oczami. Imperator zauważył, że zbierali się w małe grupki i o czymś po cichu rozprawiali. W jego stronę kierowało się wiele spojrzeń. Powietrze aż zgęstniało od plotek. Mógł je wyczuć poprzez aromat wydzielany przez sos. Stosy zwalonego na ruszty mięsa wyglądały obrzydliwie. Na tym etapie przygotowań, wedle przepisu, potrzeba było dużo dymu. Dawały go płonące szczapy twardego drewna. Imperator miał upodobanie do hikory. Bez ustanku przerzucał kawały mięsa tak, żeby dym mógł wszędzie się przedostać. Porowata struktura podeschniętych ochłapów sprawiała, że smugi z łatwością przenikały do środka. Po paru minutach Imperator oraz mechaniczni kucharze włożyli mięso do garnków, napełnili naczynia wodą i dusili wołowinę na wolnym ogniu, dodając czosnku, parę liści laurowych, półtorej garści oregano i dwa razy więcej innych przypraw, by zabić gorycz tego ostatniego ziela. Potem sos musiał się dusić dwie lub trzy godziny, co zależało od ilości tłuszczu - im więcej go było, tym dłużej należało pozostawić garnce na ogniu. W całej okolicy śmierdziało tak, jak na planecie o atmosferze składającej się głównie z siarki. Imperator dostrzegł Tanza Sullamorę. Książę kupców nadchodził w towarzystwie niezwykle licznej świty, dla której należałoby przeznaczyć co najmniej trzy stoły. Imperator nie lubił tego błazna, ale go potrzebował. Sullamora miał ogromne wpływy w sferach przemysłowych, a ponadto już od dawna utrzymywał ścisłe kontakty z Tahnijczykami, którzy właśnie zaczęli przysparzać imperium wielu kłopotów. Władca miał nadzieję, że Tanz okaże się pomocny w przywracaniu przyjaznych stosunków z mieszkańcami Tahnu. Jego Wysokość już nieraz nie mógł spokojnie spać z powodu różnego typu konfliktów, ale obecne układy z Tahnijczykami sprawiały, że śnił same najgorsze koszmary. To byli okropni ludzie hołdujący kulturze wojowników, która coraz bujniej rozkwitała w całym imperium. Tysiąc czy dwa tysiące lat temu z łatwością spacyfikowałby niepokornych poddanych, rzucając swoje flotylle do jednej rozstrzygającej kampanii. Jednak wraz z upływem czasu, politycy jego handlowego mocarstwa sprawili, że takie rozwiązanie stało się niemożliwe. Wieczny Imperator nie mógł zadać pierwszego ciosu. Jedynym wyjściem byłaby zatem prowokacja przeciwnika, ale tego typu przedsięwzięcie wymagało dużych nakładów finansowych. Kilka miesięcy temu nadarzyła się okazja, by rozpocząć dyplomatyczne starania o rozwiązanie problemu. Niestety, zdrada zniszczyła wszystkie plany. Jak się nazywa ten młody opryszek, który uratował mój zadek?, zastanawiał się Imperator. Stregg? Nie, Sten. Tak. Sten. Jego Wysokość szczycił się tym, że pamięta wszystkie znaczące
nazwiska, a miał ich zapisanych w umyśle setki tysięcy. Sten dał mi posmakować tego ohydnego napoju, stregga, uświadomił sobie Imperator. Dzięki temu łatwo zapamiętam młodego człowieka. W trakcie czekania, aż mięso dodusi się do końca, pozwoli sobie na kilka łyków stregga. Przyrządzi też następną porcję sosu. Dorzucił kilka dużych cebul, sporo ząbków czosnku - zawsze trzeba dołożyć trochę za dużo czosnku - chili, zielonego pieprzu, jeszcze oregano i innych ziół, no i oczywiście dodał sosu Worcester. Kiedyś próbował objaśnić Mahoneyowi, jak przyrządza się sos Worcester, ale wielki Irlandczyk nie wysłuchał przepisu do końca, gdy dowiedział się, że podstawą potrawy są nadgniłe anchovies. Władca okrasił wszystko stopionym masłem. Potem przelał miksturę do innego garnka, postawił go na małym ogniu, a następnie dodał kilkanaście ćwiartek świeżego pomidora, filiżankę pasty pomidorowej, cztery zielone papryki i szczyptę musztardy w proszku. Gdy przyprawił całość paroma dużymi porcjami czerwonego wina, zabrał się do ostatnich czynności. Zamieszał w przesiąkniętym dymem zaczynie, który przygotował uprzednio, dołożył szczapy do ognia i gotował strawę jeszcze przez dziesięć minut. Sos doszedł. Imperator napił się trochę stregga. Dwóch kucharzy nadziało na rożen ogromny połeć wołowiny i zaczęło obracać go nad ogniem. Tymczasem inne roboty poćwiartowały korpus świni i wsadziły kawałki na pozostałe rożny. Czas było zaczynać piknik. Imperator zdążył się zorientować, iż więcej gości już nie przybędzie. Rzucił okiem w kierunku stołów i stwierdził, że znaczna część zaproszonych była zajęta swoimi interesami gdzie indziej. Władca postanowił przejrzeć listę później. Zapamięta nazwiska tych, którzy nie raczyli pofatygować się na piknik. Wyjął szczoteczkę i zaczął rozprowadzać sos po pieczącym się mięsiwie. Ogień rozbłyskiwał od spadających w płomienie kropel. Ciężki zapach wypełnił powietrze. Na tym etapie, wedle zwyczaju, Imperator rozpierał się w fotelu i oddawał słodkiemu lenistwu: popijał piwo, nakładał sos na porcje mięsa. Zwykle też udawał obojętność na entuzjastyczne miny gości. Serce w nim upadło, gdy dojrzał ściągnięte troską i niepokojem twarze. A swoją drogą ciekawe, co poczynają Tahnijczycy, zastanawiał się władca. Wywiad nie działał zbyt sprawnie. Korpus Merkurego już nie był taki sam, odkąd Mahoney otrzymał awans. - Pieprzony Mahoney - powiedział Imperator na głos. - Co on robi, kiedy go potrzebuję? - Przynosi ci piwo, Wasza Wysokość - rozległ się z tyłu głos. To był generał-major Ian Mahoney, dowódca pierwszej dywizji gwardii. W rękach trzymał dwa kufle, z których wyciekała piana. - Co ty, do cholery, tutaj robisz? Nie zapraszałem ciebie. - Wziąłem sobie urlopik, panie. Masz mi to za złe? - Nie, do diabła. Jak chcesz wkraść się w czyjeś łaski, to stawiaj mu piwo. Zawsze to powtarzam. Rozdział czwarty Mahoney wytarł resztki sosu z talerza grubym kawałkiem chleba czosnkowego, odgryzł kęs i westchnął. Pociągnął długi łyk piwa i znów przetarł talerz kromką. Odstawił naczynie i rozparł się w krześle. Wieczny Imperator, który ledwie tknął swoją porcję, przyglądał się generałowi z wielkim zainteresowaniem. - No i co? - zapytał. - Niebo w gębie - odparł Mahoney. Upił jeszcze piwa. - Proszę o wybaczenie, panie. Niebo w gębie. Imperator spróbował sosu. Zmarszczył brwi. - Chyba tym razem jest trochę za dużo kminku.
Mahoney czknął. Popatrzył pytająco na władcę, który podał mu własne, prawie nieruszone danie. Dowódca pierwszej dywizji gwardii jadł napychając sobie usta wielkimi kęsami. - Nie. Kminku jest w sam raz - stwierdził. Jego Wysokość rozparł się w krześle i chwytał ostatnie promienie słońca. Wyglądał na mężczyznę niewiele ponad trzydziestoletniego, a zatem wydawał się znacznie młodszy od Mahoneya. Był mocno umięśniony niczym starożytny mistrz dziesięcioboju. Wystawiał się na słońce i czekał, aż generał powie wreszcie, co mu naprawdę chodzi. Mahoney po raz ostatni pociągnął piwa, wygładził mundur usiadł wyprostowany. - Wasza Wysokość - zaczął - Uniżenie proszę o pozwolenie na przemieszczenie Pierwszej Gwardyjskiej do Światów Pogranicza. - Doprawdy? - rzekł Imperator. - Chciałbyś znaleźć się w Światach Pogranicza? Rozumiem, że martwisz się Tahnijczykami. Mahoney spojrzał na swojego szefa. Wiedział, kiedy Imperator się z nim droczy. - Tak jest. Chodzi o Tahnijczyków. Wieczny Imperator rozejrzał się wokół. Tych kilkunastu gości, którzy raczyli przybyć, wyniosło się wcześnie, a kelnerzy już wzięli się do sprzątania. Za pół godziny cały teren będzie znów zwykłym ogrodem: z rozległymi trawnikami i rzadkimi rodzajami azalii. Jego Wysokość wskazał na jeden z kwitnących krzewów. - Wiesz, ile lat pracowałem nad wyhodowaniem tego gatunku, Mahoney? - Nie, panie. - Zbyt wiele. Ten krzak lubi suchy klimat. Dobrze rósłby na pustynnych stepach Australii. - Australii, Wasza Wysokość? - Mniejsza o to. Rzecz w tym, że ja nienawidzę tych cholernych roślin. Nie ma z nich, do diabła, żadnego pożytku. Nie nadają się do jedzenia. - Święta racja, panie. Wieczny Imperator zerwał kwiat z pobliskiego krzewu i zaczął odrywać płatek po płatku. - Co będzie dalej, twoim zdaniem? Mam na myśli Tahnijczyków. - Z całym szacunkiem, Wasza Wysokość. Sądzę, że przygotowują się do tego, żeby skopać nam zadki. - Drakh - zaklął władca. - Co zatem powinienem zrobić? - Imperator pociągnął za rączkę przy baryłce i nalał sobie jeszcze piwa do szklanki. Upił trochę złocistego trunku i zamyślił się przez chwilę. - Kłopot, Mahoney polega na tym - powiedział wreszcie - że ja mam znacznie więcej do zrobienia niż Tahnijczycy. Aby odeprzeć ich atak muszę podwoić flotę. A do przeprowadzenia pełnego uderzenia potrzebuję aż czterech pełnych oddziałów bojowych. Słowo daję, że jakiś tysiąc lat temu nigdy by do tego nie doszło. Głupota. Do diabła, czy wiesz, ile czasu wymaga obecnie zawarcie zwyczajnego kontraktu na budowę statku? Mahoney słusznie uznał, że lepiej nie odpowiadać. - Próbowałem uporać się z tym - ciągnął Imperator - tworząc najlepszy korpus wywiadu, jaki kiedykolwiek istniał. I co, do cholery, z tego mam? Drakh. - Tak jest - powiedział Mahoney. - Och, czyżbym słyszał w twoich słowach przyganę, generale? Czy to krytyka za twój awans? - I przeniesienie, panie. - I przeniesienie - powtórzył Imperator. - W zwyczajnych okolicznościach rzekłbym, że potrzebuję trochę konstruktywnej krytyki, bo ona utrzymuje mnie w formie. Przynajmniej teoretycznie. W praktyce nie wiem, jak to działa. Brakuje mi tych paru wiecznych Imperatorów, na których mógłbym się oprzeć i wypróbować prawdziwość tego twierdzenia. Mahoney uznał, że nadszedł właściwy moment na zabranie głosu. - A na kim naprawdę możesz się oprzeć, panie? Nastąpiła cisza. Imperator patrzył, jak ludzie zbierają naczynia, sztućce i wynoszą stoły. Poza robotnikami pozostali tylko on i Mahoney. Generała zmęczyło wreszcie czekanie na następny ruch szefa.
- Co z moja prośbą, Wasza Wysokość? Czy Pierwsza Gwardyjska może być przeniesiona do Światów Pogranicza? - Potrzebuję informacji - odparł władca. - Muszę wiedzieć tyle, żeby móc jak najwięcej zyskać na czasie. - A więc, panie? Imperator odepchnął szklankę. - Nie. Prośba nie została uwzględniona, generale. Mahoney mało nie odgryzł sobie języka, aby nie zakląć siarczyście. Milczenie było rozsądniejszą taktyką. - Dowiedz się dla mnie tego i owego, Mahoney, zanim mi powiesz, że podjąłem głupią decyzję - oznajmił Wieczny Imperator. Mahoney nie pytał o szczegóły. Władca wstał i wychylił prawie pełną szklankę. - Barbecue już chyba dobiegło końca - stwierdził. - Mnie też tak się zdaje, panie. - Śmieszne są te wszystkie ostentacyjne nieobecności. Wyobrażam sobie, że większość moich tak zwanych sojuszników gorączkowo rozmyśla teraz, jak ułożyć się z Tahnijczykami, na wypadek, gdybym przegrał. Jednak Wieczny Imperator bardzo się mylił. Czas na tego typu rozmyślanie już dawno minął. Rozdział piąty Pierwsza faza imperialnego kursu lotniczego odbywała się na wakacyjnej planecie Salishan. Sten i jego koledzy, nieopierzeni piloci, zostali zegnani do centrum recepcyjnego. Tam podzielono ich na trzydziestoosobowe kompanie. Potem czekali na transport do właściwej bazy. Szkoła lotnicza była koedukacyjna. Niektórzy uczniowie przybyli tu prosto po unitarce, inni byli absolwentami placówek kształcących na rzecz marynarki wojennej. Wśród kursantów znaleźli się także oficerowie służby czynnej i szeregowi żołnierze. Jednak większość osób nie miała żadnego doświadczenia militarnego. Sten zauważył, że większość nie nosiła żadnych odznaczeń na nie doprasowanych mundurach. Niemal wszystkich cechowało sztywne zachowanie, co niewątpliwie stanowiło efekt wstępnego szkolenia. Nawet ślepy mógł rozpoznać, że to nabór żółtodziobów. W oczekiwaniu na grawisanie, zgromadzeni z podnieceniem oddawali się optymistycznym spekulacjom - skoro są na planecie urlopowej, to służba powinna być łatwa. Będą dostawali regularne przepustki do raju. A i sama baza z pewnością okaże się pałacem. Sten zachowywał kamienny wyraz twarzy i patrzył w bok. Pochwycił rozbawione spojrzenie innego ucznia, stojącego po drugiej stronie tłumku. Ten człowiek też orientował się w sytuacji. Sten zerknął na nieznajomego. Mężczyzna wyglądał na doskonałego oficera komandosów. Na mundurze miał brązowe naszywki jednostki gwardyjskiej i trzy rzędy odznaczeń, a wśród nich widział Order Ofensywy Planetarnej. Człowiek ten najwyraźniej był zahartowanym w bojach żołnierzem. Ale w najmniejszej mierze nie przypominał pilota. Sten zastanawiał się, jakim sposobem stary wiarus dostał się na kursy lotnicze. Wylądowały grawisanie. Wysiadł z nich nobliwie wyglądający szef kompanii z notatnikiem w ręku. - W porządku - powiedział. - Ustawcie się moi drodzy w szeregu. Sprawdzę wasze nazwiska i będziecie mogli dołączyć do reszty kursantów. Pięć minut później, kiedy sanie uniosły się w powietrze i opuściły piękne miasto, szef zmienił już ton. - Kandydaci, skończyć z gadaniem! To nie kółko różańcowe! W wojsku panowała pewna podstawowa zasada: uprzejmość zwierzchnika jest wprost proporcjonalna do bliskości i liczby potencjalnie zszokowanych cywilów.
Stena, który przeszedł przez niemal wszystkie imperialne szkoły wojskowe - począwszy od podstawowej, poprzez Sekcję Modliszki, środowiskową, medyczną, uzbrojenia i tak dalej - nie zaskoczył fakt, że krajobraz poniżej także uległ zmianie. Teraz lecieli nad porośniętą sosenkami jałową ziemią. Na Edenie wojsko zbudowało bazę obok wysypiska śmieci. Stena trochę zdziwiło, że baza, do której zmierzali, nie wyglądała źle, przynajmniej z lotu ptaka. Większa jej część przypominała standardową bazę marynarki wojennej z hangarami, warsztatami naprawczymi i rozmaitymi lądowiskami. Po jednej stronie terenu widniały rozległe ogrody otaczające rząd dwupiętrowych budynków z czerwonej cegły. Tam niewątpliwie mieściła się kwatera główna. Sten zadziwił się po raz drugi, gdy grawisanie wylądowały właśnie przed tymi gmachami. Wtedy Sten przypomniał sobie inną podstawową zasadę i zaklął w duchu. Wszystkie kursy wojskowe zaczynają się od mielenia uczniów na proszek, z którego potem lepi się pożądany kształt. Na pewno instruktorzy zaraz zademonstrują ten proces na jakimś nieszczęsnym rekrucie. Jednym z nich był potencjalnie Sten. Pospiesznie rozpiął mundur i zdjął baretki. W tym miejscu raczej nie należało chwalić się odznaczeniami. Tym bardziej że Sten miał ich zdecydowanie za wiele jak na młodego oficera. Wepchnął baretki do kieszeni w chwili, gdy pokrywa grawisań otworzyła się z trzaskiem, a podoficerowie o wściekłych minach zaczęli wyrykiwać rozkazy. - Szybciej, szybciej, szybciej! Co się tak ślimaczycie? Chcę widzieć, jak wam tyłki fruwają! Rekruci chwycili worki marynarskie i zaczęli skakać posłusznie przez burty grawisań. - Ty! Tak, ty! - wrzasnął jeden z podoficerów. - Uruchom mózgownicę! Na ziemię! Pompki! O, Panie!, myślał Sten, kiedy gramolił się z sań. Znowu jestem na unitarce. Nawet okrzyki są identyczne. A ten bosmanmat, gdyby nie płeć, mógłby być sobowtórem... jak jej tam? Tak. Carruthers. - Ustawić się w trzy rzędy, ale już! Wyrośnięte osły po mojej lewej, karły z prawej. Sten, nie po raz pierwszy był wdzięczny losowi, że jest nie za duży, ale też i nie za mały. Podoficerowie w końcu zmęczyli się wydawaniem rozkazów. Sten uważał, że poszło mu nieźle. Musiał zrobić tylko jakieś pięćdziesiąt przysiadów. Bosmanmaci znaleźli sobie inne ofiary, znacznie bardziej nadające się do dręczenia. - Kursanci... baaaczność! Na prawooo... patrz! Naprzód marsz! - rozległa się komenda. Teraz Sten bardzo się cieszył, że wszyscy zostali poddani rekruckiej obróbce. Wolał nie myśleć, co by się stało, gdyby któryś z kandydatów zmylił krok. Kazano im iść na centralny plac, a potem zatrzymać się przed podestem. Z pobliskiego budynku wyszedł wysoki, chudy mężczyzna i energicznie ruszył ku podwyższeniu. Prezentował się jak stereotypowy jednogwiazdkowy admirał, komendant szkoły. I był nim. Z pewnością miał długi staż jako pilot i bez wątpienia latał na wszelkich rodzajach statków kosmicznych, jakie imperium wystawiało w rozmaitych orężnych potrzebach. Głos komendanta bardziej jednak pasował do tenora operowego niż do marsowej postaci dowódcy. Gdy admirał Navarre już się przedstawił, Sten zatopił się we własnych myślach. Wiedział, że po prezentacji komendant wygłosi mowę, jakiej muszą wysłuchać wszyscy uczniowie szkół wojskowych. Każdy przełożony zawsze mówił to samo: “Witajcie. Zamierzamy przeprowadzić intensywny trening. Mogą się wam nie spodobać nasze poczynania, ale my wiemy, co jest dobre. Ci z was, którzy dostosują się do panującego tu systemu, nie będą mieli kłopotów. Inni zaś... Przestrzegamy ścisłej dyscypliny. Jeśli jednak ktokolwiek uzna, że jest traktowany niesprawiedliwie, to moje biuro zawsze jest otwarte”. Ble, ble, ble. Pierwsza faza kursu lotniczego polegała na selekcji. Chodziło przede wszystkim o bezbłędne ustalenie, czy poszczególni kandydaci mają autentyczne predyspozycje do latania. Już wcześniej ów etap cieszył się sławą niepospolitego sita. A teraz admirał Navarre poinformował zgromadzonych, że w związku z niepomyślną sytuacją polityczną, pierwsza faza zostanie zintensyfikowana. Fajnie jak cholera, pomyślał Sten.
Kursantom nakazano usunięcie naszywek z pagonów. Od tej chwili do członków kursu będzie się zwracało wyłącznie per “kandydat”. Ho, ho. Sten miał niejakie pojęcie o innych tytułach, jakimi ich tu uraczą: dupele, drakh, sukinsyn, i wiele, wiele innych, wyraźnie zakazanych przez imperialne regulaminy. Tyle wartych uwagi informacji było zawartych w przemówieniu. Umysł Stena napominał go, że teraz jest tylko kandydatem. Nie komandorem, nie eksdowódcą imperialnej straży przybocznej, ani specjalistą od operacji przeprowadzanych przez Sekcję Modliszki. W rzeczy samej, musiał nawet zapomnieć o swoim stopniu oficera. Myśl jak rekrut, młody Stenie. Może to ci ułatwi życie. Sten miał raczej obojętny stosunek do pomysłu, żeby zostać pilotem. Był tu tylko ze względu na sugestię poddaną przez samego Imperatora. Władca powiedział mu, że następnym szczeblem w karierze kapitana powinno być przeniesienie do marynarki wojennej - co się już stało - i szkoła pilotów. Gdyby jednak Stena wylano z tego kursu, to prawdopodobnie zostałby skierowany do sekcji logistyki marynarki. Już nieraz myślał o tym, ile problemów sprawiłby mu powrót do armii i Sekcji Modliszki, gdyby rzeczywiście nawalił. Kiedy Sten oddawał się tym myślom, Navarre skończył przemówienie i poszedł sobie, a podoficerowie kazali kursantom biegać wokół budynków. Worki marynarskie zostały na stosie przed podestem. Sten pomyślał, że właśnie spotkali się z zabójcami, czy jak tam w szkółce lotniczej nazywa się podoficerów. Specjaliści od musztry teraz dopiero pokażą rekrutom, gdzie raki zimują. Zniszczą żółtodziobów za każde głośniejsze sapnięcie. Tak mniej więcej wygląda scenariusz każdej pierwszej fazy szkolenia. Zdarzają się oczywiście niespodzianki. Kursantów zatrzymano pośrodku wielkiego placu, pokrytego piaskiem sięgającym po kostki. Mat jeszcze raz rzucił ich na ziemię, w pozycji do pompek, i zniknął. Mijały minuty. Kilkoro kandydatów upadło na piasek. Zapłacą za to. Dla Stena, owa pozycja była zaledwie powodem do irytacji. Po pewnym czasie do uczniów podszedł jakiś człowiek. Zgodnie z przewidywaniami Stena, mężczyzna nie przypominał sadysty. Instruktorzy musztry zawsze wyglądali na doskonałych żołnierzy. Żadna z tych rekruckich świń nie mogła nawet marzyć, że kiedykolwiek im dorówna. Ten, który się teraz zbliżył, miał dużą nadwagę i nosił pozbawiony dystynkcji, trochę przybrudzony mundur lotniczy z oderwaną jedną kieszenią. Przechadzał się wzdłuż linii zwisających twarzą w dół kandydatów. Cmoknął tylko, gdy któryś z nich runął na brzuch, ciężko chwytając powietrze. - Dzień dobry, istoty. - Mówił ochrypłym głosem. - Nazywam się Ferrari. Będziecie do mnie mówili “panie Ferrari” albo “proszę pana”, inaczej z wami koniec. Jestem głównym instruktorem pilotażu. W trakcie szkolenia zrobię wszystko, co w mej mocy, żeby uświadomić wam, iż pilotowanie jest żałosnym i mało godnym pożądania sposobem na spędzenie życia. Podobnie jak w przypadku czcigodnego komendanta, moje drzwi zawsze są otwarte. Ale tylko w jednym celu. Na wypadek, gdyby któreś z was chciało zrezygnować. Pragnę, aby w ciągu długich dni i nocy, które nastąpią, każde z was miało czas na przemyślenie, jak łatwo można zakończyć te tortury. Jedna wizyta u mnie w biurze lub choćby słówko do któregokolwiek z instruktorów pilotażu i już jedziecie do innego, na pewno znacznie lepszego przydziału. Przy okazji. My, tutejsi instruktorzy, jesteśmy przekonani, że piekło to znacznie przyjemniejsze miejsce niż szkoła lotnicza. Ci z innych kultur, którzy nie znają słowa “piekło”, mogą zapytać kolegów kursantów o znaczenie. Ale mam całkowitą pewność, że nasz program będzie dostatecznym wyjaśnieniem tego pojęcia. Istoty, które ciągle opierają się na rękach, mogą wstać. Reszta niech zacznie się czołgać. Musicie podpełznąć do końca tego placu musztry i okrążyć go dwa razy. Tak na marginesie, to nie jest rozkaz wydany z sadyzmu. Zdaje mi się, że gdzieś upuściłem ćwierćkredytówkę i byłbym niezmiernie wdzięczny, gdyby ktoś ją odnalazł.
Sten widząc, jak słabeusze szorowali brzuchami po piasku, żywił nadzieję, że żaden z nich nie okaże się takim spryciarzem, żeby wyciągnąć monetę ze swojej kieszeni i wręczyć ją Ferrariemu z myślą, że zaoszczędzi sobie długiego czołgania. Ferrari z pewnością dokładnie obejrzałby monetę i stwierdziłby ze smutkiem, iż zaszła jakaś pomyłka, bo jego pieniążek miał wybitą inną datę. A potem dobrałby się kandydatowi do skóry. Ferrari usunął się na bok. Nadchodził inny oprawca. On także nosił biały mundur lotnika, ale świetnie skrojony i zaprasowany w kant. Długa blizna znaczyła mu twarz, lekko utykał. Głos miał równie przyjemny jak zgrzytanie pilnika po metalu. - Nazywam się Mason. Nie potrafię tak pięknie przemawiać jak pan Ferrari, wiec powiem krótko. Przejrzałem wasze akta. Wszyscy jesteście jednym wielkim drakhiem. Żadne nie posiada kwalifikacji, żeby pilotować wóz bojowy. Gdyby nam odbiło i wpuścilibyśmy którekolwiek z was na mostek, to na pewno kogoś byście zabili. - Dotknął blizny. - Oto pamiątka po tym, że kiedyś wsadzili na pokład mojego patrolowca jednego takiego błazna jak wy. Kolizja w pełnej próżni. Osiemnastu członków załogi zginęło na miejscu. Teraz mam łatwe zajęcie. Muszę tylko dbać o to, żebyście nikomu nie zrobili krzywdy. Chyba że samym sobie. Może słyszeliście już coś podobnego z ust innego instruktora i myślicie, że tylko tak mówię. Błąd, dupki. Nienawidzę was wszystkich i każdego z osobna. Zmierzył wzrokiem kursantów. Stenowi przeszły ciarki po plecach. Rzeczywiście, słyszał już wariacje takich przemówień od podoficerów różnych jednostek wojskowych. Ale obecnie czuł, że Mason nie kłamie. - Mam jeden cel - kontynuował ekspilot. - Zamierzam dołożyć wam wszystkim. Ale na każdym kursie selekcyjnym znajduję istotę, której z jakichś powodów nie cierpię bardziej od reszty, wy męty. Szybko wyłapuję taką jednostkę i nigdy mojemu “pieszczoszkowi” nie udaje się dotrwać do końca.” Mason znów potoczył spojrzeniem po zgromadzonych Gadzi wzrok Masona zatrzymał się na chwilę. Sten już wiedział, kogo instruktor sobie wybierze. Cholera, cholera, cholera, zaklął w duchu. Stał skamieniały jak kurczak przed obliczem węża. Rozdział szósty Gdy Ferrari i Mason skończyli tortury, nazywane przez nich “harmonizowaniem mięśni”, było już późne popołudnie. Bosmanmat, którego nazwiska Sten nigdy nie poznał, przejął oddział i pognał rekrutów do koszar, a tam kazał się rozejść. Wyczerpani kandydaci bojaźliwie weszli do ceglanego budynku przez podwójne szklane drzwi. Wiedzieli, że wewnątrz czai się jeszcze jeden wilkołak przebrany za instruktora pilotażu. Spodziewali się też, że koszary, choćby świetnie prezentujące się z zewnątrz, w środku będą wyglądały tak jak typowe miejsca zakwaterowania rekrutów - wypolerowane podłogi pokryte linoleum, hole wypełnione echem kroków i trzaskami szafek podoficerów. Mylili się. W foyer, przypominającym recepcję luksusowego hoteliku, stało w rzędzie około pięćdziesięciu mężczyzn w średnim wieku. Wyglądali jak członkowie świty, których Sten znał z pałacu Imperatora. Jeden z nich wystąpił przed szereg. - Sądzę, że młodzi ludzie chcieliby zrelaksować się w pokoju rekreacyjnym, zanim zostaną zaprowadzeni do kwater. Mamy nadzieję, że wyposażenie wyda się państwu odpowiednie. Skinieniem dłoni zaprosił ich, aby przeszli przez rozsuwane drzwi do wielkiego pomieszczenia, wyłożonego drewnianą boazerią. Po jednej stronie sali znajdował się duży kamienny kominek. Wzdłuż ścian stały wózki z napojami i jedzeniem, a między nimi widniały terminale komputerów i maszyny do gier. Olbrzymi pokój upiększały abstrakcyjne obrazy. Tu i ówdzie rozstawiono luksusowe fotele oraz kanapy.
Sten skupił uwagę do stanu gotowości bojowej! Dostrzegł, że jeden z kandydatów zagapił się z wrażenia. Oszołomiony kudłacz drapał się w podnieceniu małą czarną rączką po pokrytej szarym futrem klatce piersiowej. - Piwo! Mają maszynę z piwem! - Runął naprzód. - Lepiej tego nie rób - rozległ się z tyłu czyjś głos. Sten również zamierzał ostrzec kompana, ale właśnie uprzedził go wystraszony sierżant piechoty. - Dlaczego nie? - spytał zdziwiony miłośnik złocistego trunku. - Słyszałeś, że będą ostro testowali naszą zwinność i orientację. Kac nie przyspieszy twoich reakcji. A może obserwują tę maszynę i każdy, kto z niej skorzysta, dostaje punkty ujemne za brak hamulca wewnętrznego? - To bez sensu. - Te słowa wypowiedziała bardzo mała i niezwykle piękna kobieta. - Wszyscy piloci, których kiedykolwiek znałam, pili alkohol jak niemowlęta mleko matki. - Jasne - przytaknął sierżant. - Ale to dopiero, gdy otrzymają odznakę pilota. I prawdopodobnie ta selekcja powoduje, że tyle w siebie wlewają. Niewykluczone, że sierżant miał rację. A może dostał już lekkiego obłędu? Bez względu na to, przez cały okres selekcji nikt nie skorzystał z maszyny z piwem. Kwatera Stena też wywoływała zdumienie. Składała się z dwóch pokoi - studia połączonego z sypialnią w pastelowych kolorach oraz pokoju wypoczynkowego, w którym poza zwykłym wyposażeniem znajdowało się również jaccuzi. Rozpakowanie zajęło Stenowi tylko chwilę, gdyż jako zawodowiec nauczył się on obywać małym bagażem. Jedynym dodatkiem do niezbędnych rzeczy były akta, które Sten zbierał przez całe życie. Poza tym miał miniholoprocesor. Dzięki niemu po służbie zajmował się swoim hobby - budowaniem miniatur rozmaitych postaci i zakładów przemysłowych. Sten był przekonany, że nie zostanie mu wiele wolnego na zabawę z holoprocesorem, ale postanowił go mimo wszystko zabrać. Po paru chwilach uznał, że producenci kłamali. Uniwersalna wtyczka wcale nie pasowała do gniazdek, znajdujących się w jego pokoju. Sten wyszedł na korytarz z zamiarem sprawdzenia, czy sąsiad z naprzeciwka ma wtyczkę diploidalną, która by pasowała do kontaktu, a także dlatego, żeby zorientować się w terenie. Zastukał do drzwi. Nieśmiałe pukanie miało oznaczać, że ktokolwiek stoi po tej stronie drzwi, nie jest to instruktor pilotażu, wiec mieszkaniec pokoju nie musi ukrywać tego, co akurat robi. Przez mikrofon dobiegł go zmysłowy głos. Brzmiał ciepło, jakby mówiła pielęgniarka na oddziale chirurgicznym w czasie ostrego dyżuru. Sten powiedział, o co mu chodzi. - Poorbituj trochę, bracie. Zaraz do ciebie wyjdę. Gdy drzwi otworzyły się, Sten zamarł z przerażenia. Sten nie należał do osób żywiących uprzedzenia etnocentryczne. Przemysłowa planeta, na której się wychował, nie pozwoliła mu rozwinąć kulturocentryzmu. Nie uchodził też za ksenofoba. Trening w Sekcji Modliszki i misje bojowe na tysiącach planet o tysiącach różnych form życia, uchroniły go od poczucia wyższości wobec odmiennych postaci. Nie był również - jak to określali jego współcześni - kształtocentrystą. Wygląd czy zapach jakiejkolwiek istoty myślącej nie sprawiał mu żadnej różnicy. Tak mu się przynajmniej wydawało. Ale kiedy drzwi się otwierają, a przed kimś staje wysoki na dwa metry włochaty pająk, wszystko zaczyna przedstawiać się inaczej. Później Sten był nawet trochę dumny, że osłupienie stanowiło jego jedyną reakcję na widok monstrum. - Och, kochanie - powiedział pająk. - Tak mi przykro, że cię zaskoczyłam. Sten poczuł się nieswojo.
Sytuacja wymagała jakichś przeprosin. Ale nawet w obecnym stuleciu nie wymyślono odpowiedniego sposobu załagodzenia takiej gafy. Sten bardzo się ucieszył, że pająk zrozumiał jego zakłopotanie. - Czy mogę ci w czymś pomóc? - spytała. - Hm... tak - zaczął improwizować Sten. - Chciałem się dowiedzieć, o której idziemy do mesy. - Za jakąś godzinę - odparło włochate stworzenie, podciągnąwszy uprzednio jedną nogę, na której był zapięty drogi zegarek. - Och, do diabła, przepraszam. Jestem Sten. Wyciągnął rękę. Pająk najpierw popatrzył na dłoń mężczyzny, potem na jego twarz, a następnie wyciągnął odnóże zakończone małymi szponami i przywitał się ze Stenem. Noga była ciepła, a pokrywające ją włosy w dotyku przypominały miękki jedwab. Poczucie horroru zaczęło odpływać. - Nazywam się Sh’aarl’t. Zajdziesz na chwilę? Sten wszedł. Kierowała nim nie tylko uprzejmość, ale także ciekawość, jakiego to rodzaju kwatery imperium przygotowuje dla pajęczaków. Nie było łóżka. Zamiast niego, z wysokiego sufitu zwisało jakieś rusztowanie. W pokoju stało biurko, a okrągła sofa zastępowała krzesło. - Co o tym wszystkim sądzisz... jak do tej pory? - zagadnął Sten. - Myślę - odpowiedziała rozkosznym głosikiem - że powinnam sobie kazać zbadać pancerz, czy nie popękał, zanim postanowiłam zostać pilotem. - Daj mi znać, jak się czegoś dowiesz. Towarzyska pogawędka działała uspokajająco, chociaż Sten musiał stłumić drżenie, kiedy Sh’aarl’t machnęła nogą w stronę sofy. Usiadł. - Zafundowałam sobie to szaleństwo ze względu na rodzinę. Szczycimy się przędzeniem pajęczyn na najwyższych pułapach. A dlaczego ty tutaj jesteś? Sten wiedział, że jeśli powie, że sam Wieczny Imperator wpakował go do tego bajora, to albo zostanie uznany za łgarza albo za kogoś, kto za bardzo lubi się chwalić znajomościami. - W swoim czasie wydawało mi się to dobrym pomysłem. - A czy wolno spytać... jaką masz naprawdę rangę? - Komandora. Sh’aarl’t wypuściła powietrze z płuc. Była samicą. To jasne. Nawet wielkie pajęczaki dostosowywały się do tradycji biologicznej. - Czy powinnam stanąć na baczność? Jestem zaledwie skromnym próżniowcem drugiej klasy. Sten poczuł, że wreszcie może się roześmiać. - Właściwie to chciałbym zobaczyć, jak staje na baczność ośmionożna istota? Sh’aarl’t skoczyła w bok i znalazła się na środku pokoju. Sten powstrzymał się, żeby nie zrobić uniku. Postawa na baczność w wykonaniu pająka wyglądała następująco: dolne segmenty odnóży stały pionowo, górne były zgięte dokładnie pod kątem prostym w stosunku do ciała. - W pełnej postawie na baczność - ciągnęła Sh’aarl’t - wysuwam zęby jadowe w bardziej wojowniczy sposób. Chcesz zobaczyć? - Hmm... może nie teraz. Sh’aarl’t zrobiła “spocznij” i poklepała się kończyną po pancerzu. Sten uznał, że ten gest oznacza rozbawienie. - Domyślam się, że nie miałaś dzisiaj kłopotów z pompkami. - Znowu klapnięcie. - Jak myślisz, na ile poważne były te istoty? - Sh’aarl’t zmieniła temat. - Nic nie wiem o Ferrarim - odparł Sten. - Ale ten Mason cholernie mnie nastraszył. - Mnie też. Ale może, niektórzy z nas wytrwają do końca... Przecież nie mogą odrzucić wszystkich, jeśli weźmie się pod uwagę, co wyprawiają Tahnijczycy. Mam rację? Sten zdał sobie sprawę, że Sh’aarl’t desperacko szuka pocieszenia, więc zamiast powiedzieć: “Myślę, że ci ludzie mogą zrobić, co chcą”, odparł:
- Pewnie, że masz rację. Parę istot na pewno przetrwa. Może zejdziemy na dół? Żeby sprawdzić, czy ta... - Stenowi o mały włos nie wyrwało się słowo “pajęczyna” -...puszka, do której nas wsadzili, zawiera jakieś żarcie. - Doskonały pomysł, komandorze. - Źle, kandydacie. Albo mówisz: Sten, albo niech cię jasna cholera. Znowu klapniecie. - A więc, Sten zejdziemy na obiad? Noga w nogę, noga w nogę... Śmiejąc się, wyszli z pokoju w poszukiwaniu czegoś do zjedzenia. Później, w nocy, do drzwi Stena rozległo się łagodne stukanie. Na zewnątrz stał jeden z członków załogi koszar. Wszyscy oni wyglądali w oczach Stena jak przedstawiciele świty Imperatora. Ten zaś pracownik miał powierzchowność doskonałego głównego lokaja. Po przeprosinach za zakłócanie spoczynku, człowiek przedstawił się jako Pelham. Oświadczył, że będzie służącym Stena do ukończenia pierwszej fazy kursu. - Do ukończenia albo wylania, chciałeś powiedzieć. - Ach nie, proszę pana - Pelham zdawał się wstrząśnięty. - Pozwoliłem sobie przejrzeć pańskie akta. Muszę wyznać... być może jest to wbrew zasadom... ja i moi koledzy z obsługi robimy zakłady, który z kandydatów przejdzie testy. Zapewniam, że nie jestem sykofantem, twierdząc, iż postawiłem moje kredyty na pana bez cienia wątpliwości. Sten cofnął się od drzwi i pozwolił służącemu wejść. - Sykofantem? - Sten nie był całkiem pewny znaczenia tego słowa. Wrócił do biurka, usiadł i oparł stopy na blacie. Obserwował, jak Pelham przegląda mundury. - Panie Sten, zauważyłem, że na pańskim mundurze nie ma odznaczeń. - Tak, są w kieszeni. - Och, rozumiem, że chciałby pan... - Chciałbym włożyć je na dno szuflady i zapomnieć o nich, Pelham. Mężczyzna popatrzył na swego pryncypała z wyrazem zastanowienia. - Jak pan sobie życzy. Ale te mundury wymagają odświeżenia. - Tak. Przez kilka miesięcy spoczywały na dnie marynarskiego worka. Pelham zebrał naręcze uniformów i ruszył w kierunku drzwi. - Czy życzyłby pan sobie czegoś jeszcze? Jestem na pańskie wezwanie przez okrągłą dobę. - Na razie niczego mi nie potrzeba. Poczekaj chwilę, Pelham. Mam pytanie. - W czym mógłbym pomóc? - Gdybym zapytał cię, kim jest Rykor, co byś odpowiedział? Pelham był cholernie dobry. Gdy Sten wymówił nazwisko najbardziej utalentowanego w imperium psychologa, służący jedynie przymrużył oczy. - Nic, proszę pana. A czy zechciałby pan mi objaśnić, o co chodzi? - Dobrze. Zapytam inaczej. Co byś powiedział, gdybym stwierdził, że zarówno ty jak i pozostali pracownicy koszar, wszyscy tacy pomocni, gotowi wypełnić nasze zachcianki, jesteście w rzeczywistości personelem selekcji? - Oczywiście, że jesteśmy, proszę pana. Zdajemy sobie sprawę, że kandydaci bardzo potrzebują czasu na naukę i relaks. Pragniemy im pomóc, zajmując się sprawami mniejszej... - Nie w tym rzecz, Pelham. Jeszcze raz. Jaka byłaby twoja reakcja, gdybym stwierdził, że jesteście psychologami, a umieszczenie nas w takich miłych i pełnych przyjemności koszarach, to dobry sposób, żeby przyłapać któregoś z kandydatów w kapciach i zobaczyć jego prawdziwą naturę? - Pan żartuje, proszę pana. - Czyżby? - Jeśli nie, to musiałbym rzec, że bardzo mnie pan zaszczycił. Ja i psychologia! - Pelham zachichotał. - Nie, proszę pana, jestem tym, na kogo wyglądam. - Odpowiedziałeś na moje pytanie. Dziękuję, Pelham. Dobranoc. - Dobranoc panu.
W Greenville Pelham, doktor utytułowany siedmioma stopniami naukowymi w różnych dziedzinach psychologii - psychologii stosowanej, analizy ludzkiego stresu i psychologii wojskowej - zamknął drzwi i poczłapał korytarzem. Kilka metrów od pokoju Stena pozwolił sobie na ten luksus i wybuchnął głośnym śmiechem. Rozdział siódmy Metoda selekcji w pierwszych tygodniach kursu była całkiem prosta - instruktorzy pilotażu dawali kursantom popalić rano, w południe i wieczorem. Ogłaszali też niespodziewane alarmy w środku nocy, chociaż pobudki robili zawsze członkowie obsługi koszar. Instruktorzy pilotażu nigdy nie wchodzili do kwater adeptów. Między jedną a drugą torturą fizyczną i psychiczną urządzano testy. Najczęściej były to powtórki egzaminów podstawowych - sprawdziany na refleks, testy na iloraz inteligencji i tak dalej. Wymagania okazały się jednak znacznie wyższe niż wobec osób dopiero wstępujących do wojska. Ponadto, co jakiś czas zmieniano testy bez wcześniejszej zapowiedzi. Na Stenie nie wywierało to wrażenia. Nachodziły go myśli, że wszystkich tych powtórek nie byłoby, gdyby nie stan zagrożenia imperium. Musiały być przecież jakieś lepsze, choćby i powolniejsze, sposoby testowania tych samych umiejętności. W Stenie zaczęła narastać nienawiść do Tahnijczyków. Jego przekonanie, że testy stanowią rodzaj wolnej amerykanki umocniło się, gdy pewnego dnia wsadzono go do małego pokoiku, którego całe umeblowanie składało się z wielkiego krzesła i hełmu wirtualnego. Został poinstruowany, żeby usiąść, włożyć hełm i czekać na rozwój wydarzeń. Sten przechodził przez to już na długo przed szkoleniem unitarnym. Test polegał na wywoływaniu pewnych doznań za pośrednictwem hełmu wirtualnego. Psychologowie monitorowali reakcje i na podstawie zapisów określali profil osobowości badanej jednostki. Poprzednim razem taśma wirtualna zawierała przygody niezbyt rozgarniętego, ale bardzo dzielnego gwardzisty, który dał się zabić, usiłując zniszczyć czołg nieprzyjaciela. Sten mało nie zwymiotował. Ta reakcja zdyskwalifikowała go jako kandydata do zwyczajnej piechoty, lecz sprawiła, że został uznany za idealnego kandydata do Sekcji Modliszki. Zanim usiadł, obszedł krzesło i sprawdził taśmę w podajniku. Pojawiły się rozmaite kody i tytuł: SHAVALA, GWARDZISTA JAIMIE, WALKA ŚMIERĆ, ATAK NA DEMETER. Być może ta historia była odpowiednia dla przyszłych piechurów. Ale dla pilotów? Sten dokładnie obejrzał hełm i znalazł przewód doprowadzający. Aż korciło, żeby wprowadzić niewielkie udoskonalenia. Zwinął palce prawej dłoni i ostry jak skalpel nóż wypadł z rękawa do ręki. Ten sztylet o podwójnym ostrzu stanowił jedną z najlepiej strzeżonych tajemnic eksdowódcy straży Imperatora. Sten zrobił tę broń sam z niezwykle rzadkiego kryształu. Nóż miał ażurową rączkę i klingę o grubości zaledwie dwóch i pół milimetra, zwężającą się w kierunku ostrza do szerokości piętnastu molekuł. Innymi słowy, posiadacz tego cacka mógł przeciąć praktycznie wszystko. Tym razem jednak, Sten nie zamierzał niczego przecinać. Użył cienkiego jak igła czubka noża, by nieco zmienić położenie kilku drutów w otulinie kabla. Potem schował nóż, usiadł i włożył hełm tak, jak mu kazano. Poczekajmy. Taśma właśnie się zaczęła. Powinien okazać zaskoczenie. Strach. Podniecenie. Wątpić we własne zdolności. Wstrząs przy lądowaniu. Zdecydowanie, by wypełnić misję. Podczas szkolenia w sekcji Modliszki Sten nauczył się między innymi sposobów przechytrzania wszelkich maszyn do testów psychologicznych, począwszy od prymitywnego poligrafii a skończywszy na wyrafinowanych skanerach umysłu, używanych przez imperialny wywiad. Przede wszystkim należało uwierzyć, że prawdą jest to, co się mówi i o czym się myśli. Umiejętności zdobyte w Modliszce przyniosły pożądany efekt. Wytrenowana, niemal fotograficzna pamięć Stena sprawiała, że świetnie radził on sobie z testami psychologicznymi.
Przyjrzyjmy się... Shavala pewnie już zobaczył ten cholerny czołg... Przerażenie... widzi masakrowanych towarzyszów walki... gniew... czołg się zbliża... coraz więcej determinacji... skrada się do śmiercionośnej maszyny, odstrzeliwują mu pewne części ciała... ból... Ból i jeszcze większa determinacja... do diabła, on dawno już powinien nie żyć. Sten podniósł hełm znad ucha. Usłyszał, jak taśma zatrzymała się z głośnym kliknięciem. Teraz jeszcze uczucie dumy, że jest się częścią imperialnego idiotyzmu. Sten pomyślał, że dosyć już tej zabawy. Wstał i zdjął hełm. Przybrawszy wyraz smutku oraz determinacji, wyszedł z pokoju, artystycznie potykając się tuż za drzwiami. Sten dyszał wbiegając na szczyt wzgórza. Spojrzał na kompas, potem na zegarek. Postanowił odpocząć cztery minuty. Ćwiczenie było zmodyfikowaną wersją typowych zajęć na poligonie - drugiego marszu albo długiego biegu. Jednak w tych terminach, jak to w czasie selekcji, znajdowały się pewne kruczki. Kandydatom dawano mapy, kompasy i oznaczano punkt kontrolny, który mieli osiągnąć w określonym czasie. Kiedy jednak docierali do miejsca przeznaczenia, zazwyczaj okazywało się, że to nie koniec trasy. Instruktorzy pilotażu wskazywali adeptom następny punkt kontrolny i wysyłali ich w dalszą drogę. Te ćwiczenia nie były przeznaczone szczególnie dla pilotów, ale za to na pewno dla osób wyróżniających się wytrwałością i determinacją. Ponadto, Sten zrzędził w myśli, miały prawdopodobnie wykazać istoty umiejące ignorować wskazania mózgu, który nakazywał ciału spoczynek, podczas gdy organizm dopiero napoczynał rezerwy energii. To była dla Stena pestka. Drużyny Modliszki przechodziły podobne treningi dla rozrywki. Ale pozostali kandydaci nie radzili sobie tak dobrze z tym zadaniem. Z liczącej trzydzieści kilka osób grupy Stena zniknęło już dziesięć. Sten właśnie leżał płasko na ziemi, z uniesionymi nogami, nie myśląc o niczym, gdy usłyszał kroki. Wrócił do rzeczywistości i zobaczył zmierzającą w jego stronę małą kobietę. Tę, która pierwszego dnia poczyniła celną uwagę na temat pilotów. Zamiast rzucić się na podłogę, aby dać odpocząć organizmowi, zdjęła plecak, położyła się i zaczęła ćwiczyć. Sten patrzył z zaciekawieniem na ten interesujący sposób zmuszania umysłu do posłuszeństwa. Ponadplanowo poczekał jeszcze minutę, aż kandydatka skończyła. Przeciwległe zbocze wzgórza było skaliste. Sten i kobieta - miała na imię Victoria - mogli więc rozmawiać w czasie zejścia. Wymiana danych: Victoria była porucznikiem w marynarce wojennej. Ukończyła szkołę tańca i gimnastyki. Sten pomyślał, że musiało jej dobrze iść w czasie studiów, bo występowała później na Starym Świecie. Wydawało mu się nawet, że słyszał kilku trupach baletowych, z którymi ruszała w objazdy. Więc dlaczego wstąpiła do wojska? Pochodziła z wojskowej rodziny. A poza tym stwierdziła, że być zawodową tancerką to tak, jak być rybą na piasku. Stenowi starczyło oddechu, żeby się roześmiać. Ponadto Victoria zawsze lubiła matematykę. Sten wzruszył ramionami. Owszem, znał się co nieco na matematyce - jak każdy oficer - ale rozwiązywanie równań nie stanowiło jego życiowej pasji. Wewnętrzny czasomierz Stena wskazał czas odpoczynku. Victoria nieugięcie szła dalej. Sten patrzył za tą małą kobietą ogarniało go bardzo miłe uczucie. Jeśli ktokolwiek miał przebrnąć przez to guano zwane selekcją i zostać pilotem, to na pewno tym kimś będzie Victoria. Sten zrobił unik, kiedy zielona ściana wody chlusnęła przez dziób i roztrzaskała się o okna mostka.
Łódź zakołysała się, a Stenowi żołądek podszedł do gardła. Zamilcz, ciało. To tylko złudzenie. Zamilcz, głowo, nadeszła odpowiedź. Będę wymiotować. Do diabła z tobą. Sten rzygał na bok i walczył ze sobą, żeby wykonywać wyszeptywane mu instrukcje. - To jest dwudziestometrowa łódź, używana do przemysłowych połowów. Jesteś szyprem. Uciekasz przed burzą. Twoja łódź wpadła w sztorm. Gdzieś przed tobą leży port. Żeby pomyślnie zakończyć ćwiczenie, musisz do niego zawinąć. Radar pokaże ci drogę. Ale urządzenie niestety się psuje. Wiesz także, że u wejścia do portu znajduje się mielizna zwana łachą. W czasie sztormu utrudnia ona dotarcie do celu. Życzymy szczęścia. Sten miał wystarczające doświadczenie w tego rodzaju testach, żeby bez ustanku zerkać na ekran radaru. Aha. Tu coś jest... trochę na prawo... trzeba więc wyprostować kurs tej łajby... nagle, tak jak zapowiedziano, radar zaczął pokazywać wyłącznie zielone zygzaki. Sten ocenił sytuację, a raczej iluzję, której doświadczał za pośrednictwem hełmu. Inaczej niż w przypadku eksperymentu z Shavala, w tego rodzaju testach wszelkie działania wydawały się prawdziwe. Jeśli, na przykład, Sten skieruje statek na skały, doświadczy zderzenia i prawdopodobnie, jako że personel selekcji składał się z sadystów, powolnego topienia się. Proste rozwiązanie. Sten postanowił działać na spokojnie. Wystarczy, jeśli włączy antygraw. Wtedy łódź... Błąd. Przed nim widniały tylko trzy tarcze kontrolne, koło sterowe na szprychach i dwie rączki. To była łódź dwuwymiarowa. Sten zignorował wskaźniki określające stan silnika. Doszedł do wniosku, że przynajmniej na razie, nie mają one dla niego znaczenia. Nadeszła następna fala, statek gwałtownie zakołysał się na boki. Sten, szukając wyjścia z sytuacji, popchnął prawą rączkę w przód do oporu, a lewą - jak najdalej do tyłu. Przy tym z całej siły przekręcił koło sterowe w prawo. Kołysanie ustało. Sten wyrównał obie rączki - domyślił się, że łódź ma dwa silniki - i wyprostował ster. Burza ucichła. W tym momencie Sten ujrzał wysokie skały pokryte warstwą wodnej piany. Po lewej widniała niewielka szczelina - wejście do portu. Sten skierował łódź w tę stronę. Skały zbliżały się. Boczne prądy usiłowały wprawić stateczek w ruch wirowy. Sten przywarł do dźwigni i koła sterowego. Doskonale. Udało się utrzymać kurs. Przestało padać. O kilka metrów przed sobą, gdy fala ustąpiła, Sten dostrzegł błysk piasku - to była łacha! Zmienił bieg motorów. Seria spienionych bałwanów przewaliła się nad rufą. Nie zwrócił na nie uwagi. Wpadł na pomysł. Kiedy fala uderza o mieliznę, zwiększa się głębokość wody nad piaskiem. Wystarczy poczekać na dużą falę, wypatrzeć ją przez tylne okna mostka i dać całą naprzód. Aby dostać się do portu, należy wykorzystać silę natury. Podziałało to jak katapulta. Wielki grzywacz, wybrany przez Stena, dźwignął łódź i przeniósł ją wprost do wejścia do przystani. Sten, w euforii, zapomniał o bocznych prądach. Łódź została rzucona na skały. Zgodnie z przewidywaniami, doświadczył nie tylko roztrzaskania łajby, ale i osobistego utonięcia. Powolnego. Ocena: ZDANE. Sten znał już imiona swoich kolegów - kandydatów. Sierżantowi o wyglądzie twardziela, który zdaniem Stena powinien odpaść na początku, jakimś cudem udało się przetrwać. Przetrwać, do diabła. Jak do tej pory ów mężczyzna i Victoria zamieniali się pozycjami w rankingu kursu. Numer jeden - twardziel, numer dwa - pani porucznik. Znawca historii starożytnej nie byłby tym faktem zaskoczony, gdyby wiedział, jak się nazywa zwycięzca - William Bishop Czterdziesty Trzeci.
Sten nie znał gościa, więc podobnie jak inni kandydaci był zaskoczony. Sierżantowi nadano przezwisko Chrząkacz. Przyjął je entuzjastycznie. Futrzak, o imieniu Lotor, wielki amator piwa, okazał się bardzo wartościowym nabytkiem kursu. Stał się nadwornym błaznem. Jako że zwyczajowe zawory bezpieczeństwa stosowane w armii, takie jak pijaństwo czy przepustki były zakazane, kandydaci zamknięci w koszarach fiksowali coraz bardziej. Lotor rozpoczął wojnę na balony z wodą. Pierwszą ofiarą stał się Sten. W środku nocy rozległo się niewinne pukanie do jego drzwi. Wyjrzał i w tym momencie w twarz runął mu plastikowy pojemnik wypełniony wodą. Sten, gdy tylko się dowiedział, kto jest winowajcą, zemścił się na Lotorze. Zamknął go pod prysznicem, uprzednio zatkawszy spust wody. Zwolnił odpływ dopiero wtedy, gdy woda sięgała sufitu. Lotor wysuszył futro i przystąpił do rewanżu. Uznał, że Sten ma sojuszników, a jednym z nich jest Sh’aarl’t. Wsadził wiec wąż hydrantu przeciwpożarowego do szczeliny w drzwiach pajęczycy i odkręcił wodę. Sh’aarl’t obudziła się, gdy pokój do połowy wypełniała woda. Ośmionoga istota po prostu otworzyła drzwi i znów zasnęła. Lotor nie wziął pod uwagę, że nie jest dobrze czynić sobie wroga z pająka. Następnej nocy Sh’aarl’t uprzędła pajęczynę sięgającą z jej okna do położonej piętro wyżej kwatery Lotora i zręcznie zastąpiła jego poduszkę workiem z wodą. Lotor wyszukał nowy cel. Tym razem zapolował na Chrząkacza. Przywiązał ładunek wybuchowy do wielkiej torby z wodą, potoczył ją wzdłuż korytarza, zapukał do drzwi Bishopa i dał nogę. Sierżant otworzył drzwi w chwili, gdy ładunek eksplodował. William zemścił się na Lotorze, wpychając do jego pokoju ogromny balon meteorologiczny wypełniony wodą. Bishop, urodzony wojownik, nie zatroszczył się nawet o to, czy w czasie tej operacji ofiara znajdowała się w swoim apartamencie. Tak czy inaczej, w akcji uwalniania futrzaka brała udział niemal cała obsługa koszar. Na tym wojna się skończyła, bo wszystkie uczestniczące w niej strony poczuły się wyczerpane i nikomu nie przychodziła już do głowy żadna sprytna sztuczka. Jedynym pozytywnym skutkiem owych potyczek było stworzenie nieformalnego zespołu przyjaciół, w skład którego wchodzili: Lotor, Bishop, Sten i Sh’aarl’t. Zespół uznał Victorie za swoją maskotkę. Nie wiedziała, dlaczego tak się stało, ale była wdzięczna, że zaliczono ją do towarzystwa. Nikt z czwórki przyjaciół nie wyjaśnił motywów, ale na taką decyzję niewątpliwie miało wpływ to, co Sten poczuł w czasie ćwiczeń terenowych z mapą i kompasem. Cała piątka rozprawiała o swoich planach, a także o instruktorach pilotażu - kim by się okazali, gdyby zostali zmuszeni do noszenia prawdziwych mundurów zamiast białych kombinezonów. Victoria zagięła parol na Ferrariego. Powiedziała, że na tego rozlazłego faceta z pewnością wydano nakaz aresztowania za szantażowanie swojego dowódcy i kradzież wszystkiego, co nie było przywiązane. Wybuchnęli śmiechem, wypili po filiżance ziołowej herbatki, niepowodującej skutków ubocznych, i rozeszli się do swoich apartamentów. Nie wszyscy. Być może herbatka wywoływała jednak jakieś nieprzewidziane efekty. Sten i Victoria odprowadzili Sh’aarl’t do drzwi jej pokoju i życzyli pajęczycy dobrej nocy. Potem Sten, który chciał odprowadzić Victorie, zmienił nagle zdanie i zaprosił ją do siebie. Pani porucznik nie oponowała. Sten triumfował, a zarazem był przerażony. Victoria wygładziła łóżko i poprawiła poduszki. Rozpięła zamek błyskawiczny. Kombinezon spadł z jej szczupłego, nieskazitelnie zbudowanego ciała. Sten nieraz myślał o seksie z baletnicą - to znaczy, z Victoria - ale nigdy jej tego nie zaproponował. Obawiał się, że jeśli dziewczyna przyjmie jego awanse, to okaże się, że instruktor Mason wymyślający Stenowi od impotentów ma rację. Bo to niby przeszkodzi mu napięcie, stres i temu podobne.
Może i nie mylił się, nisko oceniając swoje możliwości, ale wcześniej nawet nie przyszło mu do głowy, jak twórcza potrafi być zawodowa tancerka. Następnego dnia testy Victorii i Stena wypadły bardzo, bardzo słabo. W nocy nie przespali więcej niż godzinę. Rozdział ósmy Program selekcji zmieniał się. Od testów pisemnych i wirtualnych kursanci przechodzili do sprawdzianów praktycznych. Dawało to Ferrariemu i Masonowi szansę na stosowanie coraz to nowych męczarni. Sten doszedł do wniosku, że tym razem będą testowani w naprawdę ciężkich warunkach, bo Ferrari promieniał, a nawet Mason pozwolił sobie na lekki półuśmieszek. Teraz odbędzie się “przegrupa” - wyjaśnił radośnie Ferrari. Chodziło o przeszkodę i grupę. Grupę stanowili Bishop, Victoria, Lotor, Sten i sześcioro innych. A co do przeszkody: - Jesteśmy tutaj - powiedział Ferrari - w kabinie dowodzenia niszczyciela. Klasy “Flower”, gdyby was to przypadkiem interesowało. Wygląda okropnie, prawda? - Czekał na chór pomruków wyrażających zgodę. - Otóż niszczyciel miał twarde lądowanie na pewnej planetoidzie, gdzie jest woda i dająca się zaakceptować atmosfera. Ale brak tu jedzenia i jakiegokolwiek budulca, aby zrobić sobie schronienie. - Ferrari uśmiechnął się. - I niech ci, którzy przeszli szkolenie ekologiczne, nie trudzą się z objaśnianiem, że takie planetoidy nie istnieją. To nie ja układałem ten test. Ja tylko dowodzę. Tak czy inaczej, stoimy w kabinie, która uległa niemal całkowitemu zniszczeniu w trakcie lądowania. Widzicie ten otwarty luk i drogę na powierzchnię planety? Bardzo ładnieją odmalowali. Osobiście nie wierzę, żeby drzewa mogły być purpurowe. Panie Mason, zechciałby pan dokonać dalszych objaśnień? Dziękuję. - Powiem krótko. Wy nieudacznicy, mieliście twarde lądowanie. Jedynym sposobem na przeżycie jest wyciągnięcie waszych zestawów ratunkowych. Są one w tamtym korytarzu. Przed wami dwa problemy - korytarz został zatarasowany. Sten popatrzył przed siebie i stwierdził, że tu nie ma żartów. Podziwiał precyzję, z jaką zbudowano przeszkodę. Kiedy weszli do wielkiej komory, odnieśli wrażenie, jakby połowa statku rozbiła się na miazgę. Z paroma wyjątkami - Sten dokładnie je zapamiętał - wnętrze wyglądało jak pokład bojowy i kilka przyległych korytarzy niszczyciela. Sten zastanawiał się, dlaczego na chwilę przed wejściem do atrapy, Mason wziął Bishopa na bok i szepnął mu coś do ucha - coś bardzo ważnego, sądząc po reakcji Chrząkacza. - Drugi problem - kontynuował Mason - polega na tym, że siłownia jest zaprogramowana na samozniszczenie. Pozostało wam dwadzieścia minut, zanim statek wybuchnie i wszystkich was diabli wezmą. Jeśli nie wydostaniecie zestawów, nie przejdziecie testu. Jeśli nadal będziecie rozwiązywać zadanie, kiedy minie już określony czas, nie przejdziecie testu. - Dziękuję, panie Mason. - Tak jest. - Zaczynamy zadanie... Teraz! Nastąpiła gwałtowna wymiana poglądów na temat sytuacji. Gadaninę przerwała Victoria. Pieprzyć wszystko. Trzeba zacząć się przebijać. Chrząkacz stwierdził, że to głupi pomysł. Najpierw należy ułożyć plan. Lotor na to, że jeśli nie wiedzą, jak głęboko jest zagrzebany drakh, to jakiekolwiek przedsięwzięcia na niewiele się zdadzą. Położenie wydawało się całkiem proste. Korytarz wiodący do zestawów ratunkowych został zablokowany rozmaitymi śmieciami, które łatwo można było usunąć. Ale w poprzek przejścia leżały skrzyżowane dwie wielkie stalowe belki. Dwaj kandydaci usiłowali usunąć przeszkody, i o mało nie nadwerężyli sobie grzbietów. Bezowocne starania mężczyzn dowiodły, że jedynie siłą mięśni niczego się nie wskóra. Lotor stanął obok niewielkiego drąga, leżącego w korytarzu przed zaporą.
- Z tego można zrobić dźwignię - powiedział. - Gdybyśmy oczywiście znaleźli punkt oparcia. - Daj spokój, Lotor - wszedł mu w słowo Chrząkacz. - Nie mamy żadnego cholernego punktu oparcia. - Wy błazny - krzyknęła niespodziewanie Victoria. - Weźcie tę wielką skrzynię z mapami, która stoi na pokładzie bojowym. - Nie uda się - stwierdził Bishop. Sten zerknął na sierżanta. Co, do diabła, dzieje się z tym Chrząkaczem? Zazwyczaj pierwszy zapalał się do nowych pomysłów. Podczas gdy dwóch kursantów przenosiło skrzynię z mapami, Sten dokonywał małego rekonesansu w “statku”. Kiedy wrócił do korytarza, “punkt oparcia” tkwił tuż przy blokujących drogę belkach. Pod jedną z nich włożono drąg. Wszyscy nacisnęli na metalowe ramię. Pierwsza belka uniosła się i runęła na bok. Zespół wydał cichy okrzyk triumfu, po czym przesunął gruby pręt do przodu. - Nic z tego nie będzie - ocenił ponownie Bishop. Jeden z kandydatów odstąpił. - Chyba masz rację - przyznał. Nagle spostrzegł pomalowany na czerwono właz w metalowej ścianie korytarza. Na środku widniał napis: PUNKT INSPEKCYJNY KONTROLI SKAŻEŃ. Nie wchodzić bez przepustki II stopnia. Nie wchodzić przed zakończeniem dezaktywacji statku. Otworzył klapę. Za nią znajdowało się drugie przejście. - W porządku. To jest to - rzucił, uradowany. - Nie czytałeś napisu? - zapytał Sten. - I co z tego? Ten statek nie może być już bardziej zdezaktywowany. - Racja - zgodził się Bishop. Stena znów ogarnęło zdziwienie. Gdy kandydat wcisnął się przez wąski otwór, klapa zamknęła się z lekkim trzaskiem. Po pięciu minutach pozostali członkowie grupy usłyszeli ryk bólu. Demony, które wymyśliły testy selekcji, zatroszczyły się o wszystko. Takie przejście zazwyczaj jest wypełnione przegrzaną parą. Na szczęście były to ćwiczenia, więc kandydat został tylko lekko ochlapany wrzącą wodą - skutek: oparzenia pierwszego stopnia. Potem przejście otworzyło się, z hukiem, a nieszczęśnik wypadł na zewnątrz atrapy, gdzie spotkał Ferrariego, który obwieścił mu śmierć i dyskwalifikację. Po “śmierci” kandydata, zespół zdwoił wysiłki, żeby podważyć drugą belkę. Sten dobrze się przy tym napocił, ostatecznie jednak dał za wygraną i zaczął myśleć nad innym rozwiązaniem. Przeszukawszy statek, wyszedł na zewnątrz, żeby rozejrzeć się za czymś, co mogłoby posłużyć jako narzędzie. W końcu znalazł. Kiedy dowlókł na miejsce czterdziestometrowy kabel, który prawdopodobnie wypadł z obudowy statku, członkowie zespołu dysząc przeżywali porażkę. Pozostało siedem minut. Sten nie trudził się wyjaśnieniami. Przeprowadził cienki przewód pod belką i obwiązał ją kilkakrotnie. Potem dociągnął kabel do jakiejś solidnej ramy, a następnie znów poprowadził go do sztaby. - Co ty, do diabła, robisz? - Bishop złapał kompana za ramię. - Przesyłam całusy pieprzonemu Imperatorowi - warknął Sten. - Podaj mi rękę. - Daj spokój! Marnujesz czas. - Słuchaj, Chrząkaczu. Zamierzam zrobić blok, pociągnąć za kabel i wyrwać tę belkę. - Sten, nie jestem pewien, czy to zadziała. Dlaczego nie mielibyśmy omówić twojego pomysłu? - Bo zostało pięć minut. - Właśnie! Nie chcemy czegoś sfuszerować, prawda? - Nic z tego. - Sten zadał cios otwartą dłonią. Jego ręka mogła zabić, okaleczyć albo sparaliżować wszelkie istoty znane imperialnej szkole walki wręcz. Dłoń rąbnęła Bishopa w kark, tuż poniżej ucha. Kandydat runął na ziemię jak worek piasku.
- Zamknąć się! - rozkazał Sten, przerywając okrzyki zaskoczenia. - Weźcie ten cholerny kabel i ciągnijcie ze wszystkich sił. Bishop był czynnikiem sabotującym. Widziałem, jak Mason wydawał mu polecenia. Do roboty, ludziska. Musimy się stąd wydostać! Linoblok wyszarpnął belkę, a zespół zdołał wydostać zapasy z magazynu. Członkowie grupy wybiegli ze “statku” na dobrą minutę przed upływem wyznaczonego czasu. Bishop, kiedy odzyskał przytomność, powiedział, że Sten miał rację - Mason kazał sierżantowi grać rolę sabotażysty. Ferrari zrzędził, że są jednym z nielicznych zespołów, w którym w ciągu ostatnich pięciu lat udało się przejść przez ten sprawdzian. Ocena: CELUJĄCA Rozdział dziewiąty Sten miał kłopoty. Rzecz nie w tym, że z matematyki był kompletnym głąbem - w armii imperialnej, powyżej stopnia szeregowca drugiej rangi to się nie zdarzało - ale brakowało mu takiego instynktownego zrozumienia dla liczb, jakie miał dla przedmiotów. Nie potrafił też wyobrazić sobie statków i planet pod postacią równań. Toteż postarał się o korepetycje. Udzielała mu ich Victoria. Nie był to dla niej problem. Każdy wiedział, że egzaminy ma jakby już zdane. Ale Bishop? Geniuszów matematycznych wyobrażamy sobie jako małych, chudych facecików mówiących dyszkantem i noszących szkła korekcyjne. Sten rozmyślał ponuro o stereotypach, kiedy grube paluchy Bishopa harcowały po klawiszach komputera, wskazywały liczbę na ekranie, a sam sierżant z precyzją i cierpliwością pedanta starał się uświadomić Stenowi, że czysta matematyka dokładniej opisuje wszechświat niż obraz lub słowo. Sten znów popatrzył na ekran i nie znalazł żadnego odniesienia do rzeczywistości. - Co za cholerna ciemięga - mruknął Bishop do Victorii. - Daj mi maczugę. Może tak trafię mu do przekonania. Victoria znalazła rozwiązanie. Podłączenie mikroholoprocesora Stena do komputera nie zajęło nawet jednego wieczoru. Kiedy zaczęły napływać dane numeryczne, holoprocesor stworzył małą trójwymiarową mapę gwiezdną. W końcu, po wielu trudnościach, Sten zaczął rozumieć, o co chodzi. Ostatecznie otrzymał notę: PERCEPCJA MATEMATYCZNA WYMAGA DOSKONALENIA. Z jakichś nieznanych powodów, podczas każdego szkolenia Sten musiał przechodzić testy na odporność grawitacyjną. Sten potrafił zrozumieć, dlaczego przeprowadza się badania, ile G można wytrzymać, albo ile razy można zmienić kierunek pola, zanim da się za wygraną. Ale skoro już raz zyskało się takie informacje, to po co sprawdzać ponownie? Wiedział, że jako żołnierz zachowuje sprawność bez kombinezonu antygrawitacyjnego do 3,6 E-grawów. Mógł pracować w pozycji siedzącej pod 11,6 E-grawami. Traci przytomność pod wpływem krótkotrwałego działania 76,1 E-grawów albo mikrosekundowego uderzenia 103 E- grawów. Wszystko to było zapisane w jego pliku medycznym. Więc po co znów go testowano? Sten uznał, że jest to po prostu część stosowanego sadyzmu, aplikowanego przez każdą szkołę wojskową. Ze wszystkich rodzajów testów, którym go poddawano, najbardziej nie cierpiał centryfugi. W pierwszej fazie kursu, rzecz jasna, stosowano właśnie tę metodę. Sten przygryzł wargi na widok stalowej maszynerii zwisającej nad nim w wielkim pomieszczeniu. - Wyglądasz na zaniepokojonego, kandydacie Sten - stwierdził Mason, wchodząc do sali. Sten trzasnął obcasami: - Ale skąd, panie instruktorze!
- Boisz się, kandydacie? Sten miał dość takiej stereotypowej gadaniny. Bardzo brakowało mu Alexa. Ten przysadzisty mieszkaniec planety o podwyższonej grawitacji znalazłby jakąś odpowiedź - prawdopodobnie palnąłby Masona w łeb. Kilgour też przechodził szkołę pilotażu. Stena nie doszły żadne ekscytujące wieści związane z tym faktem, więc pomyślał, że Alex ukończył kurs, nie rozbijając głowy Masonowi. Prawdopodobnie Kilgour został wysłany w inne miejsce. Sten udzielił Masonowi wymijającej odpowiedzi i wdrapał się do kapsuły centryfugi. Wieczorem, kiedy żołądek wrócił już na swoje miejsce, Sten poczuł umiarkowany głód. Wyszedł z pokoju na lekko chwiejnych nogach i skierował się do pokoju rekreacyjnego. W którejs z maszyn z żywnością zapewne znajdzie coś przypominającego cienki kleik owsiany. Sh’aarl’t, Bishop i Lotor siedzieli w milczeniu przy stole do gry. Sten wyjął z otworu pełną filiżankę i przysiadł się do przyjaciół. Lotor obwieścił mu nowinę: - Wylali dzisiaj Victorie. Sten podskoczył. Zupka wylała mu się na kolana. - Nie przeszła testu przeciążeniowego - odpowiedział na nie zadane pytanie Bishop. - Niemożliwe - krzyknął Sten. - Była cholernie dobrą gimnastyczką. Tancerką. - Najwyraźniej każdemu mogą się zdarzyć zawroty głowy - wtrąciła się Sh’aarl’t. - Ile G miała? - Dwanaście z kawałkiem - odparł Bishop. - Cholera - zaklął Sten. Nawet umiarkowane manewry bojowe na statku z wyłączonymi generatorami McLeana potrafią dawać większe przeciążenia. Zdał sobie sprawę, że mówią o Victorii, używając czasu przeszłego. W pierwszej fazie, jeśli kandydat został zdyskwalifikowany, usuwano go natychmiast. Sten był nieco zdziwiony, że trójka przyjaciół w ogóle posiadała jakiekolwiek informacje na temat przyczyn niepowodzenia Victorii. Uświadomił sobie również, że z chwilą gdy odeszła ich dziewczyna - talizman, przepadła nadzieja na pomyślne przetrwanie dalszych testów. Rozdział dziesiąty Tablicę ogłoszeń w koszarowym korytarzu nazywano, nie bez racji, “Gazetką dnia Sądu Ostatecznego”. Sten zapoznawał się z najnowszymi dyrektywami: o 16.00, wszyscy kandydaci mają się zgromadzić na centralnym dziedzińcu. Zastanawiał się, jaki to nowy rodzaj masowej tortury wymyślili instruktorzy pilotażu. Do końca pierwszej fazy pozostało zaledwie kilka dni. Wśród kandydatów, którym udało się przetrwać byli: Sh’aarl’t, Bishop i Lotor. Nagle Sten mało nie podskoczył, gdy przeczytał: OBOWIĄZUJE STRÓJ GALOWY. Sten znalazł się teraz w tarapatach. Postąpił słusznie, ukrywając baretki na początku szkolenia. Zauważył, że ci, którzy mieli więcej odznaczeń albo wysoką rangę doświadczali więcej męczarni. Jak do tej pory, mimo nie skrywanej nienawiści Masona, Stenowi udawało się odwracać uwagę instruktorów od swojej osoby. No cóż. Wszystko co dobre, szybko się kończy. - Proszę, proszę, jak to kandydat ślicznie wygląda - mruknął Mason. - Tyle wstążek i kokardek! Sten wolał nie przypinać sobie medali, ale wiedział, że musi, gdyż inaczej ciężko pogwałciłby obecny nakaz. Byłoby to całkiem w stylu instruktorów pilotażu, gdyby najpierw dokładnie sprawdzili akta osobowe, potem przyjrzeli się piersiom kandydatów, a za jakąkolwiek niedokładność wyrzucaliby z kursu. Sten stuknął obcasami pod adresem Masona, ale patrzył w zdumieniu na Ferrariego. Ten tłuści och nosił teraz gwiazdki admirała floty, a odznaczenia sięgały mu niemal epoletów.
Mimo zaskoczenia, Sten zauważył, że tuż nad pasem Ferrari ma na mundurze jakby plamę po zupie. - Gdybym wiedział, że masz te wszystkie błyskotki, poświęciłbym ci więcej uwagi, kandydacie - kontynuował Mason. - Ale przecież jeszcze nic straconego. Świetnie. Sten był skazany. Zastanawiał się tylko, jak Mason dobierze mu się do tyłka. Odpowiedź przyszła kilka minut później. Ferrari wydał rozkaz baczność i złożył kandydatom gratulacje. Formalne testy zostały ukończone. Wszyscy, którzy wytrzymali, odnieśli sukces. Pozostawał sprawdzian końcowy. - Nie trudźcie się przeglądaniem tego, co robiliście do tej pory - radził Ferrari. - Sprawdzian końcowy pod żadnym względem nie przypomina dotychczasowych testów. Macie dobę na domysły, co to będzie. Uważamy, że takie oczekiwanie dobrze robi duszy. Przy okazji, ten test jest indywidualny. Każdy instruktor pilotażu wybierze sobie kandydatów. Teraz Sten wiedział, w jaki sposób Mason go dopadnie. Rozdział jedenasty Samolot - przynajmniej zdawało się, że to samolot - był takim złomem, jakiego Sten w życiu nie widział. Maszyna składała się z płaskiej metalowej platformy o średnicy dwóch metrów, dwóch foteli, dwóch paneli z przyrządami i owiewki. Platforma spoczywała na metalowych płozach. Z tyłu znajdowała się namiastka elektrowni, a za tym urządzeniem sterczał ażurowy metalowy dźwigar, zakończony pionowo przymocowanym śmigłem. Nad platformą było drugie śmigło, umieszczone horyzontalnie w stosunku do ziemi. Miało ono łopaty o długości około sześciu metrów każda. Samolot stał pośrodku szerokiego, całkowicie płaskiego lądowiska. Dwieście metrów przed dziobem wyrastał rząd pylonów. Na lądowisku byli tylko Sten i Mason. Sten zwrócił bladą ale - miał nadzieję - wyrażającą entuzjazm twarz w stronę instruktora. - W tej szkole istnieje taka zasada - zaczął Mason. - Wiadomo, że są ludzie stworzeni do latania. Rzecz jasna, ta opinia nie dotyczy żadnego z was, błazny. Wielu pilotów ma swoje ulubione maszyny. Nie byłoby sensu przeprowadzać testu na podstawowe zdolności, wsadzając kogoś na jego ulubioną zabawkę, prawda? Przygotowaliśmy więc coś, na czym, o ile nam wiadomo, od tysiąca lat nikt nie latał. Ta kupa złomu, zwana kiedyś helikopterem, zabiła w swoim czasie wielu pilotów. Teraz ty spróbujesz swoich sił, kandydacie. Albo rozglądaj się za innym zajęciem. Słyszałem, że poszukują meteorologów planetarnych w Sektorach Pionierskich. - Tak jest. - Gramy fair. Pomożemy ci trochę. Najpierw dowiesz się o dwóch faktach. Po pierwsze: ten helikopter nie wzniesie się bez bata, szybuje jak skała i w ten sam sposób ląduje, więc musisz mieć na niego odpowiedni sposób. Po drugie: łatwo jest nim latać, jeśli należy się do tego rodzaju ludzi, którzy potrafią jednocześnie klepać się po głowie i głaskać po brzuchu. Sten zastanawiał się, czy Mason przypadkiem nie robi sobie żartów. To niemożliwe - ten człowiek jest pozbawiony poczucia humoru. - Co więcej, obaj przypniemy się do foteli, a ja ci pokażę, jak działają instrumenty - kontynuował instruktor. - Potem ty przejmiesz prowadzenie i popilotujesz według moich instrukcji. Zacznę od najprostszych rzeczy. Rzeczywiście, tych kilka instrumentów sterowniczych łatwo dało się opanować. Drążek z przodu pozwalał kontrolować kąt nachylenia łopat wirnika. Można go było przekręcać na wszystkie strony i za jego pomocą - według objaśnień Masona - manewrować helikopterem. Drugą dźwignią, umieszczoną z boku, zwiększało się obroty łopat, a co za tym idzie szybkość lotu helikoptera. Dwa pedały kontrolowały mały wirnik z tyłu statku. Urządzenie to powstrzymywało maszynę od okręcania się wokół własnej osi. Pierwszy sprawdzian polegał na uniesieniu helikoptera w powietrze. Mason wykonał ten manewr dwukrotnie. Wydawało się to łatwe. - Masz tylko utrzymać go metr nad powierzchnią lądowiska. - Kazał Stenowi przejąć stery.