uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 879 898
  • Obserwuję823
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 122 273

Allan Cole Chris Bunch - Cykl-Sten (5) Zemsta Przeklętych

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

uzavrano
EBooki
A

Allan Cole Chris Bunch - Cykl-Sten (5) Zemsta Przeklętych.pdf

uzavrano EBooki A Allan Cole Chris Bunch
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 179 stron)

Allan Cole & Chris Bunch Zemsta Przeklętych piąty tom cyklu Sten Przekład Radosław Kot (Revenge of the Damned) Data wydania oryginalnego 1989 Data wydania polskiego 1997 Dla Franka Lupo, Belfra, bon vivanta i dżentelmena W jednej wilkołaczej osobie. Notka wstępna Tytuły poszczególnych ksiąg zostały zaczerpnięte z japońskiej kultury, która w swych nie tak zamierzchłych feudalnych czasach przejawiała zatrważającą skłonność do zamieniania każdej czynności w precyzyjnie opisany rytuał. Dotyczyło to również sztuk walki, w tym pojedynków na miecze. Reguły tyczące tych ostatnich zwano kenjiitsu. I tak: Ma-ai to miejsce spotkania przeciwników. Suki oznacza chwilę sposobna do rozpoczęcia bitki. Kobo-ichi opisuje sam fechtunek. Zanshin to ostateczne uzyskanie przewagi w walce. - AC i CRB

Księga pierwsza MA - AI Rozdział pierwszy Mężczyzna skrzywił się boleśnie, dźwigając ostatni kawał żelastwa z rumowiska. Pochylony pod ciężarem, odstąpił kilka kroków i cisnął złom na stertę, potem wyprostował się i zerknął z dumą na swoje dzieło. Do pokonania zostały mu już tylko wielkie, poobijane stalowe wrota. Kilka godzin trwało, nim do nich dotarł. Kapitan Lo Prek (na co dzień pracujący w wywiadzie) miał nadzieję, że po drugiej stronie znajdzie wreszcie rozwiązanie zagadki, dręczącej go od szeregu długich lat. Zawahał się, jakby przerażony perspektywą ewentualnej porażki. Otarł twarz jedwabną chustką, którą schował następnie do rękawa munduru. Jak na oficera armii Tahnk Prek był wysoki i osobliwie szczupły. Obliczem niepokojąco przypominał perszerona. Oczy miał rozstawione nieproporcjonalnie szeroko, a za krótki nos sprawiał, że górna warga rzadko kiedy spotykała się z dolną. Odpiął od pasa przenośny laser i zaczął wycinać sobie przejście. Pracował w milczeniu. Na poprzednim stanowisku, gdzie spędził wiele lat, był znany z upodobania do ciszy podczas wykonywania najprostszego nawet zadania. Nigdy nie zanucił pod nosem żadnej melodii ani razu też nie zaklął w trudnej chwili. Uważał, że służba wymaga koncentracji. Podobnego podejścia do wypełniania obowiązków wymagał od podwładnych. Ktoś zażartował kiedyś, że kapitan Prek najchętniej poprzerabiałby wszystkich na cyborgi. Gdy Prek to usłyszał, nie doszukał się w stwierdzeniu niczego śmiesznego. Owszem, uznał prawdę zawartą w tych słowach. Trudno, ostatecznie każdy ma swoje obsesje. Różnica polegała na tym, że Prek nauczył się obracać je na swoja korzyść. Zazgrzytał metal. Drzwi zachwiały się pod własnym ciężarem, po czym runęły na podłogę. Prek wyłączył palnik, przypiął go z powrotem i wszedł powoli do centrali sztabu dawno pokonanej 23. floty imperium. Gdyby Tahnijczycy znali jakichś bogów, Prek zapewne zacząłby odmawiać modlitwę. Przebył długą drogę i sporo ryzykował, aby znaleźć się w tym miejscu. Jeśli snuł trafne przypuszczenia, to dziś wreszcie się dowie, kto zamordował jego brata. STEN, (brak inic.). Dowódca Floty Imperialnej. Ostatni znany przydział, OIC, 23. dyw. takt.; przydz. do 23. floty. Poprz.: dow. osobistej straży imperatora. Poprz.: wedle akt liczne przydziały do rozmaitych jednostek Gwardii. UWAGA: zapisy prawdopodobnie fikcyjne, należy założyć powiązania STEN A z imperialnym wywiadem. OGÓLNA CHARAKTERYSTYKA. Gatunek: homo. Pleć: męska. Wiek: nieznany; zapisy zniszczone; przypuszczalnie około jednej czwartej średniej długości życia. Miejsce urodzenia: nieznane. Wzrost: niewiele poniżej imperialnej średniej. Budowa ciała: proporcjonalna, muskularna, brak otłuszczenia. Włosy: czarne. Oczy: czarne. Stan zdrowia: wyśmienity. Cechy szczególne: brak. Rodzina: brak danych. Zainteresowania: brak danych. Przyjaciele: brak danych. Prek nie poczuł się rozczarowany, gdy ujrzał zrujnowane wnętrze. Meble oraz ścianki działowe już dawno zamieniły się pod wpływem gorąca w kupki białego pyłu, który teraz wzbijał się w powietrze przy każdym kroku i niemile drażnił płuca. Prek nałożył maskę na usta i nos, po czym zaczął przekopywać się przez szczątki pozostałe po 23. flocie. Serce zabiło mu mocniej, gdy po jakimś czasie trafił na skryty pod stalową belką strzępek mikrofilmu. Wsunął go do czytnika i omal nie zapłakał. Był to rachunek za dostawę spinaczy. W duchu złajał się za żywiołową reakcję. Owszem, sprawa dotyczy go osobiście, ale jeśli chce cokolwiek osiągnąć, musi zachować chłód zawodowca.

Opanował się i zaczął od nowa w miejscu, gdzie niegdyś stało zapewne biurko szefa działu zapisu danych. Najpierw przesiał śmieci pośrodku, by z wolna kierować się ku krawędziom sterty. Przede wszystkim trzeba ustalić strategię tutejszych biurokratów, powtarzał sobie. Ponadczasową taktykę działania przeżywającą całe pokolenia kolejnych referentów. Kapitan nie wątpił, że poznawszy ten schemat, bez trudu trafi na ślad poszukiwanego. Rodzice Preka też byli urzędnikami, chociaż oboje pracowali w prywatnych firmach przemysłowych. Mimo wysokiej inteligencji zawsze robili wrażenie osób gorzej niż tępych, bo nudnych. Prezentowali się aż nadto przeciętnie. Psycholog powiedziałby, że całą parę kierowali w jeden tylko zawór: w urzędowanie. Prek miał dziesięć lat, gdy matka urodziła mu brata. Nazwano go Thuy i od razu każdy wiedział, że to skarb, nie dzieciak. Niemowlak zdawał się zaprzeczać prawom dziedziczenia. Po pierwsze, był śliczny. Jasne, kręcone włoski, błękitne oczęta i fizys młodego adonisa. Bystry i ciekaw wszystkiego wkoło, skłonny do śmiechu. W kilka chwil wszystkich zarażał swoim optymizmem. Daleki od jakiejkolwiek zazdrości, Lo kochał młodszego brata całym sercem. Poświęcał mu tyle uwagi, że paręnaście lat później nie zawahał się nawet przed zaciągnięciem poważnych zobowiązań finansowych, byle tylko braciszek poszedł do najlepszych szkół dostępnych w systemie Tahn. Lo dokonał trafnej inwestycji. Z czasem Thuya zaangażowano do służby dyplomatycznej, gdzie zdolny młodzieniec rychło pokazał, na co go stać. Przełożeni zaś drapali się bezradnie w głowę i nijak nie potrafili odgadnąć, czyim protegowanym jest ten bystry chłopak. Gdy doszło do rozmów pokojowych z Wiecznym Imperatorem, a było to zadanie wymagające najwyższych kwalifikacji i ostrożności, Thuy został wyznaczony do ekipy lorda Kirghiza jako asystent. Wszyscy uznali, że to doskonały wstęp do prawdziwej kariery. Obie floty spotkały się w pobliżu mrocznego, ale wściekle promieniującego pulsara NG 467H. Wstępne negocjacje poszły jak po maśle. Podpisanie traktatu miało być tylko formalnością. Imperator zaprosił dygnitarzy Tahnu na pokład swego statku. Szykowała się wielka uroczystość. Lord Kirghiz osobiście dobierał członków delegacji. Thuy oczywiście znalazł się między nimi. Tahnijczycy nigdy nie zdołali ustalić, co właściwie zdarzyło się potem. Prek nie miał wątpliwości. Jego zdaniem fakty mówiły same za siebie. Wszyscy tahnijscy przedstawiciele, którzy udali się na “Normandie”, zginęli straszną śmiercią, ledwie siedli do stołu. Zadławili się własną krwią. Wieczny Imperator zarządził nadzwyczajne śledztwo. Podobno wykazało ono, że członkowie delegacji padli ofiarą własnej przebiegłości. Tahnijczycy, zwłaszcza tacy jak Prek, uznali to za oczywiste kłamstwo. Zażądali pomszczenia zdradzonych, ukarania skrytobójcy. Doszło do zbrojnego starcia - okrutnej, totalnej bitwy. Tahnijczycy zwali to wydarzenie najsprawiedliwszą z wojen. Prek również. Szczególnie, że w ten sposób mógł bez przeszkód czynić przygotowania do swej prywatnej kampanii. Sam nie pamiętał momentu, kiedy dowiedział się o śmierci brata. Wiedział tylko, iż siedział wówczas w biurze. Nagle wszedł przełożony. Potem... Lo ocknął się w szpitalu. Leżąc w łóżku usłyszał, że przez ostatnie cztery miesiące był pogrążony w stanie katatonii. Ponieważ trwała wojna, czym prędzej uznano go za zdrowego i odesłano z powrotem do pracy. Wtedy też zaczął przygotowania. Zebrał wszystkie skrawki informacji tyczące zagłady delegacji. Powoli zawężał krąg ludzi odpowiedzialnych za zdradę. Imperatora wykluczył w przedbiegach, słusznie, bowiem przewidywał, że władca zawsze będzie poza jego zasięgiem. Nie pragnął przejść do historii jako jeszcze jeden pechowy szaleniec, wolał wytyczać sobie zadania możliwe do realizacji. To oznaczało skupienie uwagi na wykonawcach wyroku. Sten mógł należeć do grupy zabójców. Kapitan zdobył kopię akt Stena, ale szybko uznał, że pełno tam kłamstw i przeinaczeń. Jakieś przydziały bojowe, oznaczenia i regularne awanse. Nic niezwykłego. Nagle jednak, bez

widocznego powodu, kariera Stena nabrała rozmachu. Mianowanie na szefa straży imperatora. I raptowne przeniesienie do marynarki. I jeszcze awans na komandora. Prek doszedł do wniosku, że wykonywał tajne zadania, bezpośrednio zlecone przez imperatora. A to stanowiło niezbity dowód, że Sten jest jednym z asów imperialnego wywiadu. Mianowanie na stanowisko dowódcy zespołu taktycznego zostało zapewne pomyślane jako nagroda za przysługi. A niewątpliwie jedną z nich, według Preka, było usunięcie Thuya. Lo prześledził losy Stena aż do ostatniej bitwy o Cavite City, gdzie obie strony poniosły olbrzymie straty. Raporty Tahnijczyków sugerowały, że Sten zginął podczas starć, chociaż ciała nigdy nie odnaleziono. Nie pomogło nawet śledztwo zarządzone ze względu na “zbrodniczą przeszłość inkryminowanego oficera imperium”. Prek nie uwierzył w śmierć Stena. Z rysu osobowościowego przeciwnika wynikało, że człowiek ten potrafi wyjść chyba z każdej opresji. Uchodził za mistrza przetrwania i wzorcowego oficera zawsze w pierwszym szeregu. Machina imperialnej propagandy uwielbiała takie postacie. Prek czuł przez skórę, że Sten żyje, i gotów był zrobić wszystko, żeby to zmienić. Gdy już go ujrzy, wtedy... Czym prędzej przywołał się do porządku. Nie wolno mu ulegać emocjom. Jeszcze nie teraz. Kapitan Lo Prek miał rację. Sten wciąż znajdował się wśród żywych. Rozdział drugi Dwóch wymizerowanych i ogolonych na zero mężczyzn przycupnęło w błocie na tyle głębokim, że tylko głowy nieruchomo sterczały im ponad mazią. Jedna z nich należała do komandora Stena, dawnego dowódcy imperialnego krążownika “Swampscott” - w gruncie rzeczy przerdzewiałej balii, która jednak zdołała pod jego komendą wyrwać się z Cavite. Sami przeciwko całej flocie Tahnijczyków zniszczyli rakietami jeden supernowoczesny pancernik, drugi zaś uszkodzili do tego stopnia, że nadawał się potem tylko do kasacji. Krążownik też oberwał, i to zdrowo, skutkiem czego Sten musiał się poddać. Zemdlał na długo przed przybyciem jednostki abordażowej Tahnijczyków. To bez wątpienia uratowało mu skórę. Ledwie kilka sekund później ocknął się Alex Kilgour, zawodowy oficer z cenzusem, eks- członek sekcji Modliszki i najlepszy przyjaciel Stena zarazem. Na jedynym ocalałym ekranie ujrzał nadlatujący patrolowiec wroga. Zebrawszy z trudem myśli, wykoncypował, że ci barbarzyńcy nie podejdą z szacunkiem do osoby, która zniszczyła flagową jednostkę ich floty. Miast uznać Stena za jeńca, wyrzucą go raczej przez pierwszą śluzę. - Śmierć frajerom i bohaterom - mruknął, a następnie, czym prędzej oddarł z munduru najbliższego poległego stosowne pagony oraz oznaczenia. Podpełzł do nieprzytomnego Stena, sprawdził wskaźnik ciśnienia pokładowego (wciąż jeszcze było znośne), rozhermetyzował skafander przyjaciela i zrobił, co należało. Rzepy chwyciły. Chwilę potem drżenie kadłuba oznajmiło przybycie gości. Kilgour bez długiego namysłu ponownie “zemdlał”. Z pokładów wraku krążownika wyprowadzono i wyniesiono ledwie trzydziestu jeńców. Wszyscy trafili do ładowni jednostki pomocniczej Tahnijczyków. Był między nimi celowniczy pierwszej klasy, podoficer Samuel Horatio. Czyli Sten. Po dłuższym czasie dostarczono im nieco wody i żywności, dziwnym trafem zapominając jednak o opiece medycznej. Na więzienną planetę dotarło dwudziestu siedmiu żywych jeńców. Tahnijczycy uznawali śmierć w walce za najgodniejszy sposób odejścia z tego padołu. Lęk przed walką czy gotowość wywieszenia białej flagi były dla nich zachowaniami abstrakcyjnymi. Nie mogli nadziwić się zatem, dlaczego imperialni, gdy zdarzy im się dostać do niewoli, nie

błagają zwycięzców o rychły cios łaski. Przecież powinni. Niemało wody upłynęło, nim pojęli, że w kosmosie istnieją różne kultury i nie wszystkie tak samo definiują pójęcie hańby. Wiele lat zajęło im zrozumienie, że to, co dla nich jest przysługą, druga strona uznaje za pospolite morderstwo. Niechętnie, bo niechętnie, ale zaczęli wówczas zakładać obozy. Nie zabijali już jeńców. To znaczy, nie robili tego od razu. Nie widzieli żadnego powodu, dla którego mieliby łożyć na utrzymanie darmozjadów. Tak, zatem jeńcy płacili za wszystko pracą. Krwawą i niewolniczą harówką. Opiekę medyczną mieli wówczas jedynie, gdy zaplątał się między nimi jakiś sanitariusz. Lekarstw nie otrzymywali, a ich własne pakiety były niezmiennie konfiskowane. Posiadali prawo do dachu nad głową, który jednak musieli najpierw sami sobie zbudować. O ile komendant obozu pozwolił, oczywiście. No i jeśli było, z czego ten dach ułożyć. Czas pracy: nienormowany. Wedle potrzeb nawet całą dobę na okrągło. Wyżywienie: dostarczana breja zawierała w zasadzie to, co potrzebne człowiekowi do życia. Tyle tylko, że ciężko pracujący mężczyzna zużywa dziennie około trzech tysięcy sześciuset kalorii. Jeńcy natomiast otrzymywali niecały tysiąc kalorii na dobę. Podobnie traktowano nieludzi. Strażnikami podistot bez honoru, mogli być rzecz jasna tylko tacy żołnierze, którzy sami z jakichś przyczyn okryli się przedtem niesławą. Pewne jednostki dostawały się tu celowo, uznając nawet tak wstydliwe zajęcie za lepszy los niż śmierć na polu walki. Ledwie paru otarło się wcześniej o więziennictwo. Lista obowiązków jeńców ograniczała się do kilku punktów: gdy strażnik się do ciebie odezwie, stawaj na baczność, choćbyś był generałem, a strażnik szeregowcem. Polecenia wykonuj biegiem. Nieposłuszeństwo będzie karane śmiercią. Tak samo niedokładność lub niepunktualność. Za pomniejsze przewiny przewidziano bicie, odosobnienie i głodówkę. W obozach jenieckich Tahnijczyków szansę na przetrwanie mieli tylko najsilniejsi. Sten i Alex siedzieli za drutami od trzech lat. Ich własne zasady brzmiały następująco: 1. Pamiętaj, że żadna wojna nie trwa wiecznie. 2. Nie zapominaj, że jesteś żołnierzem. 3. Zawsze pomagaj kolegom. 4. Zjadaj, cokolwiek ci dają. Obaj żałowali, że nie wychowali się w religijnych rodzinach. Wiara w boga czy bogów niejednemu pomagała przetrwać. Często widzieli, co działo się z tymi, którzy tracili nadzieję, czy tymi, którzy brzydzili się przekopywać stosy zwierzęcych odchodów w poszukiwaniu czegoś do zjedzenia. Marnie kończyli też osobnicy zbuntowani i nazbyt dumni. Przez trzy lata pozostało po nich jedynie wspomnienie. Alex i Sten przetrwali. Sporo pomogło im przeszkolenie, jakie odbyli w sekcji Modliszki. Po drugie, mogli polegać na sobie wzajem i obaj wiedzieli, ile to znaczy. Po trzecie, Sten był uzbrojony. Wiele lat wcześniej, jeszcze przed wstąpieniem do służb imperialnych, Sten zmajstrował szczególny obosieczny nóż z rzadkiego kryształu. Ostrze miał tak ostre i wytrzymałe, że cięło każdy znany metal czy minerał. Sten trzymał tę broń schowaną pod pachą, w specjalnej podskórnej pochwie. Nóż wypadał stamtąd, zwolniony specyficznym napięciem mięśni przedramienia. Był śmiertelnie groźny, a w tych warunkach służył również jako przyrząd do wykonywania różnych czynności. Pewnej nocy stal się natomiast narzędziem umożliwiającym zrealizowanie planu ucieczki. Mało, kto uciekał z obozów jenieckich Tahnijczyków. Strażnicy zabijali złapanych, łapano zaś niemal wszystkich śmiałków. Samo wydostanie się z obozu czy odłączenie od grupy roboczej nie było łatwe, a pozostawała jeszcze sprawa opuszczenia planety. Kilku uczyniło to w roli pasażerów na gapę na różnych statkach, ale czy dotarli do swoich, tego nikt nie wiedział. Inni zaczajali się na

pustkowiach, gdzie wiedli życie niewiele lepsze od tego obozowego i wypatrywali z nadzieją końca wojny. Rok temu zmieniono zasady. Miast zabijać uciekinierów na miejscu, kierowano ich na pewien świat kopalniany. Miejscowi strażnicy już od bramy oznajmiali jeńcom radosną nowinę, iż w tej robocie nikt jeszcze nie wytrzymał więcej jak kilkanaście godzin. Sten i Alex mieli za sobą aż cztery próby ucieczki. Pierwsze dwa tunele wykryto jeszcze podczas kopania, prace przy trzecim musieli przerwać, gdy strażnicy wyniuchali drabinę. Kopania czwartego zaprzestali, zabrakło bowiem konceptu, co zrobić, gdy będą już poza drutami. Tym razem jednak miało im się udać. Coś poruszyło się w trzcinach. Alex runął przed siebie. Wrócił po chwili z nieziemsko brudnym, piskliwym i wyrywającym się gryzoniem. Sten podsunął otwarte pudełko. Zdobyli zwierza i o to chodziło. - Ej, wy tam! - zahuczał głos strażnika. Sten i Alex stanęli na baczność, a Tahnijczyk ryknął ponownie: - Pieprzycie się w tym błocie? - Nie, proszę pana. Polujemy, proszę pana. - Polujecie? Na śmierdziele? - Tak, proszę pana. - Powinienem dać wam w czapę - mruknął strażnik i odruchowo splunął Stenowi w twarz. - Do szeregu. Sten nawet nie spróbował otrzeć plwociny. Razem z Alexem czym prędzej wylazł z błocka i dołączył na grobli do kolumny jeńców. Ruszyli w kierunku obozu. Strażników było trzech, ale tylko jeden miał broń. Kilgour i Sten świetnie wiedzieli, że te żywe widma palca na nich nie podniosą. Sten tulił pudło i szeptem uspokajał zwierzątko: - Cicho, wypuszczę cię, ale jeszcze nie teraz. Śmierdziel, czyli wodny gryzoń, wyposażony w skryte pod ogonem obronne gruczoły zapachowe, był w zasadzie niejadalny. Jego włos mało przypominał futro. Alex i Sten skompletowali już wszystko, czego potrzebowali do ucieczki. Rozdział trzeci W każdym obozie jenieckim istnieją zawsze dwie struktury dowodzenia. Jedna, widoczna i oficjalna, to komendant oraz strażnicy. Drugą tworzą sami więźniowie. Ta druga jest zwykle bardziej skuteczna. Niekiedy dominują w niej jednostki silne i brutalne, a wtedy przeciętnemu więźniowi śmierć grozi zarówno z rąk strażników, jak też kolegów. W obozie Stena i Alexa natomiast panowała organizacja wojskowa. Obaj nieco się nad tym napracowali. Gdy po długich miesiącach choroby wrócili wreszcie do zdrowia, Sten przeżył niemiłe rozczarowanie. Nie dość, że wołano na niego Horatio (też nazwisko!), to jeszcze oficer Kilgour przewyższał go rangą. Rychło domyślił się jednak, że to Alex zorganizował tę maskaradę jeszcze na pokładzie “Swampscotta”. Jednak stopień to stopień. Metodycznie tłumaczył wszystkim malkontentom, że wojna się jeszcze dla nich nie skończyła. Przekonywał tych, którzy klęli “trepów, co nas w gówno wpakowali”, by zachowali swoje opinie dla siebie. Jeśli łagodna perswazja nie starczała, sięgał po bardziej skuteczne metody. Mógł przypominać szkielet, ale niejedno wiedział i niejedno potrafił. Ponadto Alex, pochodzący ze świata o ciążeniu równym trzy G, nadal pozostawał najsilniejszą osobą w obozie. Był silniejszy nawet od dawnego dowódcy baterii, podpułkownika Virungi. N‟Ranya wywodzili się z rasy nadrzewnych drapieżców i nie przypominali intelektualistów. Ostatnimi czasy zaczęto werbować ich do imperialnej artylerii. Skutkiem ewolucyjnego

dziedzictwa byli nadzwyczaj biegli w geometrii i trygonometrii, ponadto trzystukilowe cielska kryły dość krzepy, by udźwignąć nawet ciężkie pociski. Podpułkownik Virunga trafił do niewoli ciężko ranny i wciąż kulał, przez co zwykle chadzał z laską. Ci, co przetrwali zabiegi perswazyjne Stena i Alexa, zwykle nie poważali się na dyskusje z Virunga. Funkcję dowódcy obozu nieoficjalnie pełniła szczupła i drobna kobieta, generał Bridger. Była już na emeryturze, gdy jej świat został zaatakowany. Wróciła do czynnej służby. Do niewoli trafiła wtedy, gdy padła ostatnia placówka na planecie. Zamierzała żyć tak długo, aż uda się jej ujrzeć imperialny sztandar powiewający nad obozem. Potem pragnęła już umrzeć. O zmroku Sten i Alex zmusili się do przełknięcia rzuconych im smakołyków. Chwilę potem zjawili się Bridger wraz z Virunga. Przyszła pora na pożegnanie. - Mam nadzieję, że już nigdy was nie ujrzę, panowie - powiedziała pani generał. - Też o tym marzę, madame - odparł Alex z uśmiechem. Trwało chwilę, nim pojęli treść przemowy Virungi. N‟Raya uznawali gadaninę za marnowanie czasu i głośno wyrażali jedynie to, co absolutnie konieczne. - Oby... szczęśliwie... Gdy będziecie wolni... nie zapominajcie... Na pewno nie zapomną. Sten i Alex zasalutowali, po czym wzięli się do dzieła. Inni jeńcy już wcześniej otrzymali stosowne rozkazy, dlatego wkoło jednego z wychodków panował obecnie spory ruch. Zupełnym przypadkiem był to akurat sraczyk usytuowany ledwie trzy metry od wewnętrznej linii zasieków. Sten i Alex dołączyli do najbliższej grupki. Pudło ze śmierdzielem Sten zawiesił sobie na szyi i zamaskował podartym ręcznikiem. Tylu ludzi wchodziło do baraczku i tak wielu z niego wychodziło, że usadzeni na wieżach strażnicy dawno już stracili rachubę. Sam kibelek ustawiono ponad głębokim i teraz już pełnym ekstrementów wykopem. Z jednej strony pomieszczenia przepływała rynną woda, z drugiej ciągnął się rząd wyciętych w chropawej desce dziur. Miast usiąść na prymitywnych sedesach, Sten i Alex przecisnęli się przez nie i zeszli na dół po wbitych kilka dni wcześniej hakach. Obaj mieli w nosach zatyczki z porowatych korzeni. Jednak niewiele to pomagało. Sten musiał zmobilizować wszystkie siły, by nie zemdleć od smrodu. I nie wpaść w panikę na widok pełznącego mu po ręce jadowitego pajęczaka. No i co, zwykły pajączek, pomyślał z wysiłkiem. Gdy syreny ogłosiły capstrzyk, jeńcy powoli zaczęli się rozchodzić. Minęło kilka chwil i pojawił się strażnik. Z oczywistych przyczyn kontrola sraczyka zawsze była dość pobieżna. Alex i Sten powinni w zasadzie odłożyć przedsięwzięcie przynajmniej do północy, jednak musieli dotrzeć do celu jeszcze przed świtem. Czekał ich długi marsz. Następny krok należał do podpułkownika Virungi. W dali rozległy się krzyki, wrzaski i śmiechy. Przez szpary w dachu wychodka było widać jak snop światła przemieszcza się ku jednemu z baraków. Sten i Alex przysunęli się do drzwi. W teorii to winien być kres ich drogi. Za wewnętrznym płotem ciągnął się szeroki na dziesięć metrów pas “ziemi zakazanej”, dalej znajdowały się jeszcze zewnętrzne zasieki. Strażnicy na wieżach byli wyposażeni w reflektory, niezawodne lornety z mnożnikami i superczułe detektory hałasu. Zgodnie z regulaminem jeden strażnik miał obsługiwać tylko jedno urządzenie. Ale strażnicy już dawno się rozleniwili. Nie widzieli sensu siedzenia we trzech w wieży, szczególnie w nocy. Przecież z obozu i tak nie ma ucieczki. Niechby nawet jakiś imperialny przelazł przez druty, to natychmiast zostanie dostarczony z powrotem przez okolicznych wieśniaków, którym obiecano wielkie nagrody za wyłapywanie zbiegów. Mogli przyprowadzać krnąbrnych jeńców w dowolnym stanie, bez konieczności tłumaczenia się z czegokolwiek. Ale powiedzmy, że uciekinier ominie wszystkie wioski, no to dokąd pójdzie? Pozostanie uwięziony na planecie systemu tkwiącego pośrodku gromady Thanu.

Strażnicy, jak pomyśleli, tak też uczynili. Na dodatek błysnęli geniuszem technicznym i połączyli wszystkie czujniki w jeden system. Od tej pory mogli pełnić służbę w pojedynkę. Gdy tylko Virunga polecił zacząć kocią muzykę, skierowany w tamtą stronę reflektor pociągnął za sobą uwagę reszty maszynerii. W takiej sytuacji dwa cuchnące widma mogły spokojnie podejść do drutów. Wystarczyłyby trzy cięcia, aby otworzyć drogę. Nóż Stena uporałby się z tym w parę sekund. Jednak zwisające końce drutów byłyby nazbyt widoczne. Z tej też przyczyny Alex od dłuższego czasu zbierał stosownie masywne, naostrzone z obu stron kawałki drutu. Obecnie miał ich dwanaście. Tyle powinno wystarczyć. Druty zasieków miast tradycyjnych kolców upstrzone były maleńkimi i nader niebezpiecznymi ostrzami. Sten wydobył nóż i wywiercił w jednym z ostrzy, tuż przy słupku, dwa otworki. Alex przecisnął haki przez otworki, a następnie, wykorzystując jedynie siłę własnych mięśni, przygotował stosowne dziury w betonowej podporze. Dopiero wtedy Sten przeciął drut. Powtórzyli te czynności jeszcze dwukrotnie, przeszli na pas ziemi między ogrodzeniami, obsadzili druty na miejscu. W ten sam sposób pokonali zewnętrzne zasieki. Po raz pierwszy od trzech lat znaleźli się poza obozem i bez strażników nad głową. Nade wszystko mieli ochotę rzucić się do szaleńczego biegu, byle dalej, jednak opanowali odruchy. Popełzli ostrożnie, badając palcami grunt przed sobą w poszukiwaniu czujników i pułapek. Ale żadnych nie było. Uciekli. Pozostało jeszcze wydostać się z planety. Rozdział czwarty - No i gdzie ten pieprzony strażnik? - spytał szeptem Sten. - Pewnie gdzieś się szwenda, Horrie - mruknął Alex. Horrie. Ładnie. Kilgour nie dość, że zdegradował Stena, to jeszcze wymyślił upiorne zdrobnienie od Horatio. - Zapłacisz mi za to. - Pewnie tak - odparł ze spokojem Alex. - Przyjdzie, ach przyjdzie jeszcze pora spłaty wszystkich zobowiązań. Sten nie odpowiedział. Wpatrywał się w stojący niecałe sto metrów od nich kabotażowiec. Poznali to miejsce, gdy kiedyś zostali posłani wraz z innymi jeńcami do prac ziemnych na lądowisku. Od razu zrozumieli, że to jedyna droga ucieczki. Szczególną ich uwagę zwrócił niewielki statek dostawczy z czteroosobową załogą, niegdyś prawdziwe dzieło sztuki, obecnie jednak poobijany środek rutynowej łączności między planetami. Wyglądał obskurnie, miał jednak zarówno napęd systemu Yukawy, jak i silniki na antymaterię. Nadawał się idealnie, więc należało go ukraść. Droga z obozu zajęła im więcej czasu, niż się spodziewali. Zapomnieli, że jednym ze skutków niedożywienia jest kurza ślepota. Tylko dobremu wyszkoleniu zawdzięczali ocalenie, gdy nieświadomi niczego i potykający się jak ostatnie łajzy podeszli pod jedno z gospodarstw okalających teren obozu. Uratował ich szybki refleks i odruch niedarcia mordy przy byle okazji. - Gdy tak sobie tutaj tkwimy - zagaił Alex - może zechciałbyś posłuchać o tutejszej faunie? Zauważyłem kilka węży. - Spróbuj zacząć ten kawał o wężach, a kark ci skręcę - syknął Sten.

- Wyraźnie brakuje mu poczucia humoru - powiedział Alex tonem skargi pod adresem śpiącego w pudełku śmierdziela. - Oho, idzie nasz chłoptaś. Leżąc na szczycie pagórka przeczekali, aż strażnik przetupie ścieżką za drutami. Lądowisko posiadało dość rozbudowany system zabezpieczający złożony z pieszych strażników, zasieków z drutu, sieci czujników oraz patrolowanej przez tresowane zwierzęta strefy między ogrodzeniami. Ustaliwszy ostatecznie częstotliwość pojawiania się patroli, popełzli dalej. Przy pierwszym ogrodzeniu Alex poklepał pudełko. - Do roboty, skunksie. Gdy otworzył wieczko, śmierdziel natychmiast wyskoczył. Przeszedł pod drutami, a potem przysiadł na ścieżce. Rozejrzał się po nowym terenie, umył sierść i pewnie zaczął się zastanawiać, gdzie tu może być jakaś woda, gdy rozległo się pełne wściekłości warczenie. Z mroku wyłonił się karakadżu, trzy na trzy metry futrzastej śmierci. Przedstawiciele tej rasy zawsze byli gotowi do ataku. Jednak ta specjalna, wyprowadzona z wcześniejszej starannej hodowli mutacja cechowała się szczególną zajadłością. Inteligencji starczało stworowi akurat na tyle, by zrozumieć, kogo ma zagryzać, a do kogo się łasić. Kategoria pierwsza obejmowała wszystkie dwunogi z wyłączeniem tych kilku osobników (z kategorii drugiej), które dawały mu żreć, a przy okazji nie pozwalały na ucieczkę ni rozmnażanie. Ten akurat karakadżu przemierzał ścieżkę między ogrodzeniami od pięciu lat i jak dotąd nie napotkał żadnego godnego siebie przeciwnika. Nagle trafił na śmierdziela. Pewny swego podszedł bliżej. Śmierdziel, który również instynktownie pogardzał całym światem, zadarł ogon i uruchomił fabryczkę odoru. Rozpylony strumień cieczy z gruczołów analnych wdarł się prosto w nozdrza karakadżu. Niedźwiedziowaty zaskowyczał, stanął na tylnych łapach, a przednimi złapał się za nos, aby usunąć paskudztwo z pyska. Bez powodzenia. Po chwili rzucił się do ucieczki w poszukiwaniu schronienia (przede wszystkim) oraz jakiegoś dwunoga, który zaradzi biedzie (to po drugie). Zadowolony z siebie śmierdziel syknął na uchodzącego przeciwnika i gdzieś sobie odtruchtał. - Tajna broń zadziałała - szepnął Alex. Sten już pracował przy ogrodzeniu. Otworki, haki, cięcie, zamocowanie. Do pogrążonego w półmroku statku zostało im ledwie pięćdziesiąt metrów, ale obaj wiedzieli, że pośpiech jest niewskazany. Alex wydobył z kieszeni cztery rurki o przekroju niecałego centymetra i połączył je w długą na metr całość. Ostrożnie wsunął do środka przekłuty rybi pęcherz wypełniony zmielonymi na pył metalicznymi opiłkami, uniósł konstrukcję do ust i dmuchnął, ile sił w płucach. Ledwo widoczna chmura pyłu wzbiła się nad krzakami i powoli opadła. Obaj uciekinierzy przytulili się nosami do ziemi. Tkwili tak w bezruchu, gdy po minucie pojawił się w pobliżu zdyszany patrol. Przygotowując ucieczkę Sten i Alex zauważyli, że obszar lądowiska jest pełen elektronicznych czujników. Z daleka nie mogli dokładnie rozpoznać typu urządzeń, drogą dedukcji doszli jednak do wniosku, że są to zapewne stosunkowo proste czujniki działające na zasadzie radaru. Ostatecznie planeta leżała z daleka od terenu walk. Dowodzący patrolem kapral sięgnął po komunikator. - Strażnica, tu Burek. Jesteśmy na podejrzanym obszarze. Czysto. - Burek, tu strażnica. Są jakieś ślady naruszenia? - Tu Burek. Poczekajcie. - Podstarzały kapral oświetlił okolicę latarką. Nie pochylał się zbytnio. Przy takiej nadwadze... - Tu Burek. Nie ma. - Tu strażnica. Jesteś pewien? Czujniki wskazują, że ktoś tam był. - Cholera wie - mruknął kapral. - W każdym razie my nikogo nie widzimy.

- Burek, tu straż. Zachowujemy procedurę. Zapisuję, że sprawdziłeś teren i nie dostrzegłeś śladów naruszenia. Wracaj do wartowni. Bez odbioru. - Cudownie, żeby ich... - warknął kapral. - Jeśli nikogo tu nie ma, to wyjdzie, że panikujemy, a jeśli jest, to nas załatwią. Tak czy tak dostaniemy po tyłkach... Oddział, naprzód marsz. Cała gromadka zniknęła w mroku. Bardzo dobrze, pomyślał Sten. Radarek najbliższego czujnika oczywiście wyczuł metaliczny obłok i podniósł alarm. Wysłany oddział niczego nie wykrył. Znaczy, że czujnik jest uszkodzony i należy go wymienić. Na razie jednak nikt nie będzie zwracał uwagi na meldunki wysyłane przez wadliwie działające urządzenie. Droga do statku stała otworem. Właz nie był zamknięty. Alex poszedł poszperać na rufie, Sten skierował się do centrali. Nie wiedział jeszcze, czy potrafi tym czymś pokierować. Tablica przyrządów nie wyróżniała się bogatym wyposażeniem. Sprzęt sterowniczy wyglądał standardowo. Sten zasiadł w fotelu pilota i właśnie sprawdzał kontrolki, gdy w centrali pojawił się Alex. - Brak paliwa - powiedział. Sten wypowiedział cztery bardzo nieprzyzwoite słowa, a następnie włączył komputer pomocniczy. Napis na ekranie oznajmił, że paliwo jest. Dość, by wystartować i przejść w podprzestrzeń. Sten sięgnął do klawiatury. Czy starczy paliwa, aby wydostać się poza obszar dominacji Tahnijczyków? Nie. Rąbnął w konsolę i splunął. - Wszystko na nic. - Wcale nie - odparł spokojnie Alex. - Sprawdziłem rozpiskę. Statek ma wystartować za trzy dni. Musimy go tylko ładnie zamknąć i wrócić, skąd przyszliśmy. Pojawimy się tu znowu za trzy dni. Wracać za druty? Do tego upiornego obozu, w którym egzystują od trzech lat? Do tego samego klozetu? Nic z tego! A jednak. Do baraku weszli tuż przed świtem. Zamierzali niepostrzeżenie przemknąć się na swoje prycze, ale im się nie udało. Wszyscy czuwali. Zaraz też wyjaśnili, czemu. Wywołane na rozkaz Virugi zamieszanie ściągnęło na cały barak sankcję pod postacią dodatkowego apelu. Każdy jeniec musiał zameldować się, podać nazwisko, potwierdzić swą tożsamość odciskiem palca i rysunkiem siatkówki. Nijak nie dało się ukryć braku dwóch osób. Strażnicy byli pewni, że nikt nie uciekł, ostatecznie ogrodzenie nie zostało naruszone. Podejrzewano, że obaj gdzieś się ukrywają i dopiero przygotowują ucieczkę. Najpewniej kopią tunel. Ale to i tak bez znaczenia. Podpułkownik Virunga przekazał Stenowi i Alexowi najważniejsze: zostało już postanowione, że gdy tylko śmiałkowie się pojawią, zostaną ukarani. Razem zresztą z Virunga, którego jakimś trafem skojarzono z całym zajściem. Spojrzeli po sobie. Nici z planu porwania statku. Czeka ich zesłanie do kopalni i rychły koniec. Mylili się jednak, a to dzięki niespodziewanemu napadowi pomysłowości naczelnego dowództwa Tahnijczyków.

Rozdział piąty Dwudziestu siedmiu członków Naczelnej Rady Tahnu nudziło się setnie, przeczekując kolejny dzień obrad. Stareńki sekretarz przebijał się przez porządek sesji. - ...wniosek numer 069-378. Dotyczy: antyemerytury. Argumenty za: ograniczony podatek, nieprzekraczający stu piętnastu procent, nałożony na emerytowanych po demobilizacji, pozwoli na poprawienie kondycji budżetu państwa i przyczyni się do wzmocnienia jego obronności na kluczowych odcinkach. Argumenty przeciwko: nie ma. Staruszek nie podniósł nawet głowy znad papierów. - Przeciwko? - spytał rutynowo. Odpowiedziała mu zwykła w takich razach cisza. - Przeszło przez aklamację. Kolejna sprawa. Numer 434-102. Dotyczy: przydziału materiałów pędnych dla podsekcji Pogotowia Ratunkowego. Argumenty za zwiększeniem przydziałów: wykorzystywanie specjalistycznych pojazdów na potrzeby militarne bez rekompensaty pogarsza, i tak już krytyczny, stan cywilnej opieki zdrowotnej. Opinia personelu wojskowego: nie zwiększać. I znów pytanie, chwila ciszy. Rutyna rządzenia. Obrady Naczelnej Rady Tahnu zawsze wyglądały identycznie, wszelako nie oznaczało to, aby szanowne gremium składało się z samych marionetek manipulowanych przez przewodniczącego, lorda Fehrle. Wręcz przeciwnie, każdy z członków (czy członkiń) był kimś, miał własne zdanie i potężnych popleczników. W przeciwnym razie nigdy nie zasiadałby w Radzie. Lord Fehrle zawdzięczał swą pozycję wyważonej i dalekowzrocznej polityce. Po prostu wiedział, kogo, na jakim stanowisku obsadzić, aby szale pozostały w równowadze. Ostatnio, na przykład, wyniósł lady Atago z pozycji obserwatora na stanowisko pełnoprawnej członkini Rady. Owszem, lady Atago miała licznych wrogów, ale otaczała ją sława bohaterskich dokonań. Ignorując mamrotanie sekretarza, Fehrle spojrzał na pułkownika Pastoura. Czasem odnosił wrażenie, że jednak popełnił błąd, włączając starego oficera w skład rady. Wojak zwykł zadawać pytania, pozornie niewinne, wszelako mocno kłopotliwe. Co gorsza, Fehrle przekonał się z latami, że nie zawsze może liczyć na jego głos. Co zrobić z Pasteurem? Niestety, starszy pan był nie tylko bogatym i powszechnie cenionym przemysłowcem, ale potrafił też po mistrzowsku wyszukiwać nowych rekrutów. Miał głowę na karku. Na dodatek szczodrze wspomagał armię, czerpiąc z własnych zasobów finansowych. Chyba lepiej darować staruszkowi jeszcze kilka lat życia, pomyślał Fehrle. Co innego lord Wichman. Bezwzględnie lojalny, oddany sprawie. Niestety. Cóż począć z takim absolutystą, który nie wie, czym jest sztuka kompromisu? Nie wie i nie chce wiedzieć... Swym uporem kilkakrotnie omal nie zniweczył misternych planów Fehrle‟a. Polityka Tahnijczyków opierała się bowiem na kompromisie. Wszystkie propozycje, które trafiały do porządku obrad, były wcześniej dokładnie dyskutowane. Rozważano argumenty stron, wnikliwie analizowano każdy szczegół. Rzadko kiedy zdarzało się, aby późniejsze decyzje nie zapadały jednomyślnie. Wewnętrznej zgody Tahnijczycy potrzebowali jak powietrza. Stanowili rasę wojowników, która pokonana w odległej przeszłości, przez wiele stuleci musiała cierpieć hańbę porażki. Przegnani przez imperium, osiedli w obcych stronach. Mimo upływu lat nigdy nie nazwali tych terenów ojczystymi. Rodowitych mieszkańców, uporczywie broniących swych domów przed przybyszami, po prostu wymordowali. Z wolna zaczęli potem odbudowywać swą potęgę. W ich społeczeństwie warstwa rycerska zawsze uchodziła za uprzywilejowaną, militaryzm zatem zakwitł rychło, rozplenił się i zaowocował rasowym szowinizmem. Tahnijczycy nigdy już nie będą uciekać, a pewnego dnia powstaną, aby pomścić wszystkie zniewagi, odpłacić za poniżenia. Na razie, rośli w siłę. Najpierw wzięli się za najbliższych sąsiadów. Coraz więcej systemów wpadało w ręce bezwzględnych wojowników. Tahnijczycy używali dwojakiej broni: zaczynali od maskujących krwawe zamiary negocjacji (w tym byli mistrzami). Jeśli to nie pomagało, sięgali po oręż i

przystępowali do wojny totalnej. Koszty zwycięstwa nie odgrywały dla nich roli, zdarzało się, że tracili nawet do osiemdziesięciu procent własnych zaangażowanych sił. Po każdej bitwie szybko uzupełniali braki i szykowali nową napaść. Przy takiej polityce zbrojne spotkanie z siłami imperium było kwestią czasu. - ...wniosek numer 525-117. Bez nagłówka. Bez argumentacji. Przeciwko? - W zasadzie nie jestem przeciwko - rozległ się nagle czyjś głos. - Ale mam pytanie. Na dwudziestu sześciu twarzach odmalowało się bezbrzeżne zdumienie. Brak rozwinięcia po numerze proponowanej ustawy oznaczał, że pochodziła ona od jednego z członków Rady. Takie regulacje przedstawiano jedynie wówczas, gdy nie budziły najmniejszych kontrowersji. Po drugie, niezwykła była sama postać pytającego. Głos nie należał do Pastoura. Pytającym okazał się Wichman, natomiast pierwsza część oznaczenia, numer 525, wskazywała, że propozycję złożył Pastour. Członkowie Rady ożywili się wyraźnie i spojrzeli z uwagą na domniemanych adwersarzy. Tylko dwie osoby zachowały kamienne twarze: Fehrle, pełniący funkcję przewodniczącego, i lady Atago, która jako stary wiarus gardziła wszelką polityką. Pastour wyprostował się w fotelu i czekał na ciąg dalszy. - O ile dobrze zrozumiałem treść propozycji - powiedział Wichman - to zamierzamy stworzyć prawne podstawy do wykorzystania jeńców wojennych jako siły roboczej w naszych fabrykach broni. Zgadza się? - W dużym uproszczeniu - odparł Pastour. - Ale owszem. Czego dotyczy pytanie? - Ująłbym to w następujący sposób: żołnierz, który się poddał, to tchórz. Prawda? - Pastour przytaknął. - Tchórzostwo jest zaraźliwe. Czy w związku z tym nie ryzykujemy osłabienia morale naszych pracowników? Pastour aż parsknął. - Nie ma żadnego ryzyka. Widać nie czytał pan w ogóle mojej propozycji, skoro zadaje pan takie pytanie. - Zapoznałem się z wnioskiem dość dokładnie - oświadczył obojętnie Wichman. - Ale jednak pytam. Pastour westchnął. Zrozumiał, że Wichman dąży do konfrontacji, i zastanowił się przelotnie, czy zdoła uratować cokolwiek ze swojego planu. - Jeśli tak, to jestem winien panu wyjaśnienie - oznajmił, bezskutecznie usiłując wyprać swój głos z sarkazmu. - Sam problem wydaje się prosty, ale niełatwo go rozwiązać. Mamy dość mocy produkcyjnej i surowców, aby wygrać wojnę. Brakuje nam jednak ponad połowy obsady, potrzebnej do obsługi wszystkich maszyn. Jestem przedsiębiorcą i podobne kłopoty są dla mnie chlebem powszednim. Wiem również, że nierzadko wystarczy skojarzyć dwie pozornie odległe rzeczy lub kwestie, aby otrzymać rozwiązanie. Można bowiem załatwić kilka spraw za jednym zamachem. - Na przykład? - Rozejrzałem się za potencjalnymi źródłami siły roboczej i w końcu pomyślałem o jeńcach. Ale nie o wszystkich. Najbardziej odczuwamy brak wykwalifikowanej siły roboczej, trzeba zatem skupić się jedynie na najzdolniejszych. A najwięcej lotnych umysłów można znaleźć pośród tych jeńców, którzy są utrapieniem każdego obozu. Wśród wichrzycieli, notorycznych uciekinierów i tak dalej. - Nie rozumiem. W jaki sposób brak dyscypliny łączy się z uzdolnieniami? - spytał Wichman. - To logiczne. Skoro ci więźniowie jeszcze żyją znaczy, że władze obozu mają swoje powody, aby ich nie eliminować. Tak początkowo przypuszczałem. Potem zbadałem sprawę i domysł okazał się słuszny. Z tego, co wiem, pozostali członkowie Rady są podobnego zdania. - Zatem obiecuje pan, że przyjęcie takiego planu całkowicie uzdrowi sytuację?

- Niczego nie mogę obiecać - mruknął Pasteur, świadom, że nijak nie zdoła ominąć tej pułapki. - Po pierwsze, to eksperyment. Gdyby nie przyniósł żadnych korzyści, nic nie stracimy. Szczególnie, że sam sfinansuję całe przedsięwzięcie. - Dobrze. Świetnie. Rozwiał pan już niemal wszystkie moje wątpliwości. Pozostała tylko jedna. - Jaka? - Obsada kierownictwa pierwszej placówki. Obawiam się, że brakuje nam doświadczenia na tym polu. Tu cię mam, pomyślał Pastour. Chcesz stanowiska. Nie było czasu na rozważania, czy można dopuścić Wichmana do jeńców. - Żywię nadzieję, że zechce pan służyć radą w tej materii - mruknął Pastour. - Z przyjemnością - stwierdził Wichman. Zebrani odetchnęli z ulgą. - Raz jeszcze pytam - odezwał się sekretarz - czy ktoś jest przeciwko? Nie minęła chwila, a projekt ustawy numer 525-117 stał się obowiązującym prawem. Lady Atago odhaczyła kolejny punkt programu w swoim notatniku. Jeszcze sześć innych spraw i przyjdzie jej kolej. Po raz pierwszy wystąpi przed Radą jako pełnoprawna członkini gremium. Mimo to nie czuła tremy. Atago miała przedstawić raport o aktualnej sytuacji wojennej. Same suche fakty. Ich emocjonalny wydźwięk mało dla niej znaczył. Nie wątpiła, że z wolna szykuje się przesilenie. Punkt zwrotny. Najbliższa przyszłość zdecyduje o klęsce lub zwycięstwie. Atago musiała wyjaśnić to członkom Rady w taki sposób, aby i oni poczuli nadciągający powiew historii. Już częściowo wprowadzony w życie plan, który stworzyła wraz z lordem Fehrle, winien umocnić Tahnijczyków w przekonaniu o ostatecznej wiktorii. - ...specjalny raport lady Atago... na pewno wszyscy z uwagą... Atago nie wsłuchiwała się w uroczyste wstępy sekretarza. Poczekała jeszcze chwilę i wstała. Nawet na tym dostojnym gronie sprawiała niezwykłe wrażenie i dobrze o tym wiedziała. Była wyższa niż większość Tahnijczyków. Miała duże oczy, wydatne wargi i długie, sięgające niemal pasa, czarne włosy. Dopasowany mundur zdradzał warte grzechu ciało. Jednak tylko głupiec dałby się oszukać tym pozorom zmysłowości. Jedyną miłość lady Atago stanowiła wojna. - Panie, panowie - powiedziała. - Niebawem wszyscy otrzymacie pełny tekst mojego raportu, nie będę zatem nudzić was przytaczaniem go w całości. Krótko przedstawię najważniejsze punkty. Jak wiadomo, od początku zdołaliśmy przenieść wojnę na terytorium przeciwnika. Odebraliśmy imperium znaczne obszary. Przyczyna naszych sukcesów jest dwojaka. Po pierwsze, tkwi ona w niezachwianej woli zwycięstwa. Po drugie, w rozmiarach machiny decyzyjnej sił zbrojnych imperium. Wbrew pozorom działa to na naszą korzyść. Zanim oni zdołają coś postanowić, jest już za późno. Niebawem jednak utracimy ten element przewagi. Ostatnie zdanie przykuło uwagę słuchaczy. - Oto dlaczego. Po pierwsze, w obecnej sytuacji każdy sukces militarny owocuje szeregiem problemów logistycznych. Wydłuża linie zaopatrzenia ponad bezpieczne maksimum. Zmusza do marnowania sił i środków na obsadzanie zdobytych planet garnizonami. Po drugie, wysiłki imperatora, aby przestawić ekonomię oraz przemysł z pokojowego trybu na potrzeby wojenne przyniosą wkrótce efekty. Rozbudowują flotę. Już niedługo będą przewyższać nas zarówno siłą ognia, jak i liczbą sprzętu. Przerwała na chwilę, aby waga tych słów dotarła do obecnych. Teraz należało podsunąć im plan. - Musimy temu zaradzić. Razem z lordem Fehrle jesteśmy przekonani, że wiemy już, jak i gdzie uderzyć. - Wdusiła przycisk. W tym momencie przeciwległa ściana zapłonęła obrazem. Rada

spojrzała na mapy nieba przedstawiające dwa relatywnie bliskie systemy gwiezdne. Nie byłoby w nich nic niezwykłego, gdyby nie to, że oba leżały daleko w głębi imperium. - Pierwszy z systemów - wyjaśniła Atago - zwie się Al-Sufi. Mieści się tam główny skład tak zwanej antymaterii numer dwa, podstawowego źródła energii zarówno dla imperium, jak i dla Tahnijczyków. - Atago nie musiała dodawać, że Wieczny Imperator zawdzięcza swą pozy ej ę właśnie pełnej kontroli nad wytwarzaniem AM2. - Al-Sufi jest celem zasadniczym - kontynuowała. - Jeśli zdołamy opanować system, zadamy imperium wielki cios. Od pewnego czasu koncentrujemy naszą flotę w tej okolicy. - Ależ imperator na pewno świetnie zdaje sobie sprawę... - wtrącił się Pastour. - Właśnie mamy taką nadzieję. A to dlatego, że wspomniana koncentracja odbywa się wyłącznie na papierze. Manewr pozorowany. - Nie rozumiem - zabrał głos Wichman. - Pozwalamy przeciwnikowi mniemać, że szykujemy atak na Al-Sufi. Otrzymaliśmy już raporty wywiadu jednoznacznie świadczące o tym, że imperator odpowiedział rozbudowaniem własnych sił w tym rejonie. Tymczasem naszym celem będzie zupełnie inny system! - Ujrzeli powiększenie drugiej mapy. System Durer. Powszechnie znane centrum przemysłowe i kluczowy węzeł komunikacyjny. - Jak widzicie, wzmocnienie Al-Sufi odbyło się kosztem Durera. Nic, tylko brać. Zgromadzeni pojęli w lot, że taki manewr nie tylko osłabi przeciwnika, ale pozwoli też zyskać placówkę na tyłach imperium. Stamtąd było już całkiem blisko do serca mocarstwa. Jeśli tylko dadzą lady Atago wolną rękę w realizacji planu... Sprawa przeszła przez aklamację. Rozdział szósty Generał Mahoney zaciskał zęby z bólu i coraz szybciej przebierał nogami, aby nadążyć za dwoma eskortującymi go Gurkhami. Korytarz do apartamentów Wiecznego Imperatora ciągnął się bez końca. Mahoney miał wrażenie, że słyszy pisk oraz skrzypienie metalowych trzpieni spajających jego sponiewierane kości. Drzwi otworzyły się z sykiem i ktoś wybiegł ze środka. Omal nie wpadł na Mahoneya. Ten zaklął, z trudem odzyskał równowagę, po czym ruszył dalej. Byli w głębi podziemi zamku Arundel, a raczej tego, co z okazałej budowli zostało. Na górze miast powiększonej repliki dawnej ziemskiej fortecy ciągnęło się teraz morze poczerniałych ruin. Skutek niespodziewanego ataku sił nuklearnych Tahnijczyków. Promieniowanie wciąż utrzymywało się na wysokim poziomie. Atak na Centralny Świat miał na celu zgładzenie imperatora, jednak wrogowie nie mogli wiedzieć, że pod zamkiem kryje się potężny, głęboki na wiele kilometrów schron. Ich pomyłka mocno rozbawiła władcę. Obecnie każdy serwis informacyjny zaczynał się i kończył widokiem rumowiska, nad którym powiewały dwie flagi. Pierwsza była sztandarem imperium, poniżej zaś łopotał złoty proporzec domu panującego: z napisem AM2 i stylizowanym rysunkiem przedstawiającym strukturę atomu. Mahoney przypuszczał, że imperator chichocze złośliwie, ilekroć zdarzy mu się ujrzeć ten chwyt łopatologicznej propagandy. Perspektywa spotkania z dawnym szefem i (zapewne) przyjacielem budziła w Mahoneyu mieszane uczucia. Tylko ostrożnie, powtarzał sobie w duchu. Przyjaźń z Wiecznym Imperatorem nie zawsze jest błogosławieństwem. To ona raczej, a nie służba jako taka, doprowadziła Mahoneya do obecnego żałosnego stanu. Podczas ataku Tahnijczyków na Cavite Mahoney ucierpiał sporo i w zasadzie cudem ocalał. Nie miał pojęcia, w jaki sposób wyszedł z opresji żywy, domyślał się jedynie, że musiał maczać w tym palce jego protegowany, młody Sten. Przytomność odzyskał w pełni wiele miesięcy po bitwie, ale kilka lat trwało, nim przestał regularnie spotykać się z chirurgami. Za pomocą laserowych

skalpeli dokonali czegoś na kształt pomniejszego cudu, ostatecznie składając Mahoneya w jedną całość. Mimo to Mahoney czuł, że przybyło mu o wiele więcej lat, niżby wynikało to z metryki. Przywykł do regularnie powracających napadów bólu, jednak wciąż nie potrafił spokojnie spojrzeć w lustro. Jedna strona twarzy wyglądała zwyczajnie i nosiła wszelkie typowe znamiona długiego i intensywnego życia. Druga była gładka jak pupa niemowlęcia. Lekarze zapewniali generała, że wszczep upodobni się z czasem do reszty skóry, ale Mahoney im nie dowierzał. Chociaż pod pewnym względem musiał oddać medykom sprawiedliwość. Przecież jeszcze cztery miesiące temu nie mógł nawet poruszyć szczęką. Teraz owszem. Bolało jak diabli, ale żuchwa chodziła. Nie miał bladego pojęcia, dlaczego właściwie imperator pragnie go widzieć. Podejrzewał jedynie, że może za sprawą dawnej przyjaźni władca chce osobiście przekazać mu nowinę o przyznaniu wcześniejszej emerytury. Czemu nie? Uposażenie dwugwiazdkowego generała w stanie spoczynku jest całkiem atrakcyjne. Poza tym zawsze istnieje szansa podłapania jakiejś dodatkowej roboty... Daj sobie luz, Ian. Prywatny przemysł nie potrzebuje aż tylu specjalistów od mordowania. Gurkhowie stanęli przed drzwiami pozbawionymi jakiejkolwiek tabliczki. Mahoney wrócił do rzeczywistości i przycisnął kciuk do identyfikatora. Ten pisnął pogodnie, a drzwi stanęły otworem. Mahoney wszedł do apartamentu imperatora. Pusto. Tylko komplet zgoła spartańskich mebli oraz szare ściany. Tak, chyba faktycznie chodzi o demobilizację, pomyślał. Nagle otworzyły się drugie drzwi w głębi pomieszczenia. Do nozdrzy Mahoneya doleciał cały bukiet kuchennych woni. W progu stanęła rosła, muskularna postać. Zlustrowała Mahoneya od stóp do głów, niczym surowiec na główne danie. Generał spróbował zebrać kończyny do postawy zasadniczej. Imperator tylko się uśmiechnął. - Widzi mi się, Mahoney - powiedział - że dojrzałeś do paru głębszych. - Mówię ci, Ian, ta cała przepychanka z Tahnijczykami sprawiła, że inaczej spojrzałem na życie. Gdy w końcu się ich pozbędę, zorganizuję wszystko na zupełnie nowych zasadach. Może się nie domyślasz, ale żywot Wiecznego Impetarora nie jest, wbrew powszechnemu mniemaniu, usłany różami. Mahoney uśmiechnął się krzywo. - Ani chwili spokoju, wciąż ktoś truje... - Czyżbym wyczuwał w twoim głosie nutkę cynizmu? - spytał imperator, podnosząc głowę znad deski do krojenia mięsa. - Uważaj, trochę już wypiłem. - Przepraszam, szefie. Nie chciałem. Znajdowali się w nowoczesnej kuchni przypominającej te montowane na krążownikach. Imperator nie był szczęśliwy z tego powodu, wolał tradycyjne wyposażenie, ale okoliczności nie zostawiały dużego wyboru. Ponadto niewiele było ostatnio czasu na gotowanie. Mahoney usiadł przy stole z nierdzewnej stali. Jego Wysokość wcisnął gościowi w dłoń szklankę z podwójną porcją alkoholu. Sam kręcił się po drugiej stronie stołu, przygotowując obiad. Posiłek miał być poniekąd militarny, imperator nazwał danie “atomówką”. Głównym składnikiem była kura. Na blacie pomiędzy rozmówcami stanęła butla wypełniona płynem mającym, wedle gospodarza, udatnie naśladować szkocką. Władca napełnił szklanicę, upił i wrócił do pracy. Jak zwykle bez najmniejszych trudności przeskakiwał z jednego tematu na drugi. - Nie pamiętam, jak naprawdę nazywa się ten specjał - powiedział. - Wiem tylko, że jadali tak niegdyś w Luizjanie. Dawno, jeszcze przed moimi czasami. Mahoney domyślił się, że Luizjana to nazwa jakiejś prowincji na Ziemi. - Ktoś musiał tam dojść do wniosku, że prawdziwe żarcie to takie, które najpierw wygotuje się i wysmaży z całego gówna. Z początku nie rozumiałem, o co chodzi, ale nauczyłem się z latami, by

nie sądzić pochopnie tego, co podpowiada nam tradycja stworzona przez prostych ludzi. Zacząłem próbować przyrządzać różne potrawy. - I okazały się przepyszne? - Nie. Nie dawało się nawet donieść do gęby. Najpierw pomyślałem, że to ja coś źle robię. Jednak nie ustawałem w wysiłkach. Mój dziadunio zatłukłby mnie za te tony zmarnowanego żarcia. Ale ostatecznie doszedłem, w czym rzecz. Nie wszystko należy traktować w ten sam sposób, bo wtedy rzeczywiście wychodzi przypalone łajno. - Jak ziemniaki - zasugerował Mahoney. - Nie ma nic gorszego, niż przypalone kartofle. Wieczny Imperator przyjrzał się Mahoneyowi uważnie. - Niby jakie kartofle? Gość potrząsnął głową, sięgnął po szklankę i wychylił całą zawartość. Od razu poczuł się lepiej. Nalał nową porcję. - Takie głupie skojarzenie. Imperator zamilkł na dłuższą chwilę, lecz nie przerwał kucharzenia. Używając palców i dłoni jako miarki, napełnił miskę kolejno szczyptą świeżego pieprzu tureckiego, warzoną solą (tyle, ile zmieściło się na dwóch palcach), szczyptą czarnego pieprzu, garścią suszonej szałwi i kilkoma drobno pokrojonymi białymi rzodkwiami. Ustawił misę na piecyku. Obok czekały już w pogotowiu: butelka wódki, świeżo wyciśnięty sok z cytryny, pół filiżanki kaparków i faska masła. Potem wyjął z lodówki tłustą kurę rasy kornwalijskiej i położył ją na metalowym blacie. Wyszukał wąski nóż, sprawdził palcem ostrze, pokiwał z zadowoleniem głową. Odwrócił kurę grzbietem do góry, a następnie rozciął ją wzdłuż kręgosłupa. Przyjrzał się swojemu dziełu i odłożył nóż. - Chciałbym ci coś opowiedzieć, Mahoney - stwierdził. - Posłuchaj uważnie, a potem mi powiesz, czy widzisz rzecz podobnie. Generał nastawił uszu. Może dowie się wreszcie, po co go zaproszono. - Znasz system Al-Sufi? Gość przytaknął. - Wielkie składy AM2. Chyba trzymamy tam z jedną trzecią zapasów? - Właśnie. Ostatnio otrzymuję coraz więcej raportów, że Tahnijczycy gromadzą w tych okolicach jakieś siły. Powoli, ale konsekwentnie. Tu przesuną jakąś flotę, tam coś wzmocnią. Przechwytujemy też sporo informacji z gadaniny statków zaopatrzenia. - Obdartusy z floty handlowej. Zawsze są tacy sami - rzekł Mahoney w przypływie współczucia. - Nasi czy tahnijscy, bez różnicy. Lekceważą podstawowe zasady bezpieczeństwa. - Sięgnął po drinka. - Ale w czym sprawa? Jeśli poznaliśmy zamiary nieprzyjaciół, to jesteśmy w połowie wygrani. - Właśnie - mruknął imperator, ponownie sięgając po nóż i zmieniając temat. - Patrz uważnie, Ian. Filetowanie kury jest dziecinnie łatwe, gdy wiesz, jak się do tego zabrać. W przeciwnym razie zamiast usunąć z niej wszystkie kości, sam sobie wyprujesz flaki. Imperator ostrożnie wykonał dwa głębokie cięcia po obu stronach kręgosłupa, następnie zahaczył go palcem i wyciągnął z tuszy. Potem ułożył kurę płasko i przyciskając dłońmi z obu stron, zmiażdżył odchodzące odeń kości. - Widzisz? - spytał, pokazując gładko oderwany mostek. - Zadziwiające - wymamrotał Mahoney. - Ale wciąż nie rozumiem, skąd to niedowierzanie, jeśli chodzi o raporty wywiadu na temat zamierzeń Tahnijczyków. Imperator włączył palnik. - Słusznie odgadujesz, że im nie dowierzam. Ale to nie ich wina. Sądzę, że Tahnijczycy chcą wyszykować nam niespodziankę. - Jaką? - W pobliżu Al-Sufi leży drugi ważny system. Durer.

- Coś o nim słyszałem. - Pamiętasz, gdzie to jest? Mahoney poszperał w pamięci i aż się zdumiał. - Przecież... - Durer leży o plunięcie od nas - przerwał imperator. Musiałoby to być bardzo solidne plunięcie, ale Mahoney pojął, w czym rzecz. - Jeśli ma pan rację - powiedział - i Tahnijczycy faktycznie zwodzą nas pozorami przygotowań, to będziemy ugotowani. Siły zgromadzone w Al-Sufi pójdą na rozkurz, a nieprzyjaciel otworzy sobie drogę do serca imperium. - Ciekawe, prawda? - I co pan planuje? - Najpierw załatwię tę kurę - stwierdził imperator, obracając się do piecyka. - Cała sztuka polega na porządnym rozgrzaniu rondla. Mahoney przysunął się bliżej. Nie bez racji przypuszczał, że sztuka kulinarna splecie się dzisiaj z wojenną. Imperator podkręcił płomień na maksimum i postawił na palniku wielki rondel z lanego żelaza. Rondel zadymił, ale wentylator działał sprawnie. Po chwili siwe smugi zniknęły. - Widzisz pan fale powietrza nad tym naczyniem? - Owszem. - Im bardziej się nagrzewa, tym powietrze szybciej krąży. Trzeba poczekać, aż w całym wnętrzu rondla będzie panowała jednakowa temperatura. - Czy już? - Prawie, ale niezupełnie. Właśnie w tym miejscu większość popełnia błąd. Za minutę lub dwie powietrze pozornie się uspokoi, a dno rondla przybierze barwę popiołu. Gdy metal zmienił kolor na szarobiały, gospodarz kazał Mahoneyowi odsunąć się na parę kroków. Cisnął do rondla spory kawałek masła i odskoczył. Strzeliły płomienie. Gdy opadły, imperator dorzucił przyprawy z miski, zamieszał całość kilka razy w jedną stronę, potem w przeciwną. W końcu wrzucił kurę. Zasyczało ogłuszająco, buchnął dym. - Posmaży się kilkanaście minut, obrzucę ją kaparkami i schowam na kwadrans do piecyka, żeby doszła. - Podejrzewam, że nieco większy rondel rozgrzewa się właśnie na powitanie Tahnijczyków - rzekł z namysłem Mahoney. Imperator, chichocząc, przełożył poczerniałą z wierzchu kurę na półmisek. Dodał kaparki i schował całość do piekarnika nastawionego na trzysta pięćdziesiąt stopni. Przykręcił płomień palnika i postawił rondel z przyprawami z powrotem na ogniu. Chlusnął do środka potężną ilość wódki, dolał ćwierć łyka soku z cytryny. Mikstura miała się przydać, gdy kura opuści piekarnik. - Masz rację - rzekł w końcu. - Odpłacam im tym samym. Są przekonani, że gromadzę siły wkoło Al-Sufi. - A w rzeczywistości będą czekały na Tahnijczyków pod Durer. - Tak jakoś. Zapadła chwila ciszy. - Jedno pytanie, szefie. A jeśli się mylimy? Jeśli naprawdę zaatakują Al-Sufi? Imperator wybrał kilka szparagów i właśnie zamierzał udusić je na parze z odrobiną masła tymiankowego oraz z wytrawnym białym winem. - Dotąd myliliśmy się raz za razem. - I nie stać nas na więcej błędów? - Otóż to. Dlatego tu jesteś. Wydobył z kieszeni małe czarne pudełeczko i podał Mahoneyowi. Wewnątrz leżały pagony z dystynkcjami marszałka floty. - Chcę, byś poprowadził moje siły w tej bitwie - oświadczył imperator.

Mahoney zapatrzył się w naszyte gwiazdki. Nie potrafił zapomnieć, kiedy ostatni raz otrzymał rozkazy wprost od imperatora. I dokąd go te rozkazy rzuciły, co z tego wynikło... - Zrobisz to dla mnie? Marszałkowi floty Ianowi Mahoneyowi zabrakło słów. Kiwnięciem głowy przyjął spadłe nań zaszczyty. Rozdział siódmy Wielki transportowiec więzienny z szumem wylądował na powierzchni Heath, stolicy wszystkich systemów opanowanych przez Tahnijczyków. Rozstawiono straże, otworzono rampy. Jeńcy zaczęli opuszczać pokład. Sten i Alex nie mogli wyjść ze zdumienia. Podzwaniając archaicznymi kajdanami i plastikowymi łańcuchami, ruszyli po pochylni. Miast do spodziewanej kopalni trafili na... - Byliśmy tu już kiedyś - szepnął Alex, prawie nie poruszając ustami. Każdy jeniec z dużym stażem musiał posiąść tę sztukę. Genialny w swej prostocie pomysł lorda Pastoura został skutecznie obrzydzony przez wszechwładnych biurokratów. Wysłali tylko jeden statek, aby obleciał światy więzienne i zebrał osoby przeznaczone do przeniesienia. Była to długa i mało higieniczna podróż. Dlatego wysiadający jeńcy w niczym nie przypominali elity intelektualnej. Brudni, śmierdzący, charczący, potargani... Wszelako nie tworzyli zwykłej grupy, co poznawało się po zaostrzonych środkach bezpieczeństwa. Skutych więźniów eskortowali rozstawieni, co pięć metrów uzbrojeni żołnierze. Specjalnie zatrzymano w tym celu cały pierwszoliniowy pułk piechoty, który już od trzech tygodni powinien być na froncie. A wszystko po to, aby doprowadzić do nowego obozu motłoch liczący tysiąc mężczyzn i kobiet. Sten człapał z opuszczoną głową i zwieszonymi bezwładnie rękami - tak powinien wyglądać idealny więzień. Ukradkiem lustrował otoczenie, jednym uchem łowił komentarze Alexa. - Cholerne Heath - szepnął. - Wtedy było bardzo wesoło. Zabawy, imprezy... - Teraz jest wojna, idioto. Alex przestał wspominać i spojrzał na miasto pod innym kątem. Ten jeden raz, kiedy odwiedzili Heath, wypełniali tajną misję. Mieli odszukać pewnego mordercę i dostarczyć go, gdzie trzeba. Jednak od tamtej pory upłynęło już wiele lat i Sten wiedział, co mówi. Wojna poszarzyła stolicę. Podczas przemarszu nie spotykało się prawie żadnych pojazdów; przydziałowego paliwa i tak nie starczało dla wszystkich. Armia chłonęła każdą kroplę jak gąbka. Sklepy były w większości zamknięte, nieliczne otwarte straszyły prawie pustymi półkami. Z rzadka napotykani cywile na widok żołnierzy albo pierzchali w boczne uliczki i bramy, albo pozdrawiali dzielnych obrońców ojczyzny chrapliwym krzykiem, który w mroźnym powietrzu brzmiał dziwnie piskliwie. Zaraz potem przyspieszali kroku i też gdzieś znikali. Oddział wędrował pod górę wąskimi i coraz bardziej stromymi uliczkami. Sten zamyślił się. Zgodnie z regułami propagandy czasu wojny winni maszerować pośród radośnie wiwatującego tłumu, opluwani i obrzucani wyzwiskami. Oto wreszcie najgorsi spośród barbarzyńców trafili w nasze ręce! I jeszcze transmisja na żywo. Czemu Tahnijczycy nie skorzystali z tak wspaniałej okazji? Jak to wyjaśnić? Po pierwsze, oni myślą innymi kategoriami. Niewykluczone. Po drugie, nie zebraliby takich tłumów. Nie. W państwie totalitarnym to nie jest problem. Może, zatem nie chcą pokazać wszem i wobec, jak bardzo wojna dotknęła ich stolicę? Wysoce prawdopodobne i warte rozważenia...

Głośny wrzask strażników przywołał Stena do rzeczywistości. Kazano im zatrzymać się i stanąć na baczność. Zamiast zwykłych w takich razach pojazdów naprzeciwko kolumny pojawił się samotny oficer jadący wierzchem na jakimś zwierzaku. Wysokiemu rangą żołnierzowi towarzyszyło kilku pieszych. - A to co? - Jasny gwint! - szepnął Alex. - Chabeta pier... - Koń? - Właśnie. Ziemskie bydlątko. Gryzie i wierzga. Milusie. Sten chciał zbadać sprawę bliżej, ale kolumna znów ruszyła. Po raz pierwszy podniósł głowę i spojrzał w głąb uliczki. Żołądek podszedł mu do gardła. Na wprost nich wznosiła się wielka kamienna budowla, przycupnięta na szczycie wzgórza, niczym szarawe przedpotopowe monstrum. Strzeliste mury wieńczyła na wpół zrujnowana ośmiokątna wieżyca, jakby zawieszona między ziemią a chmurnym niebem. Całość miała z dwieście metrów wysokości. Alex też był pod wrażeniem. - Chłopie - mruknął - gnają nas do kościoła! Ale to chyba nie świątynia, lecz nasza nowa chata! Rozdział ósmy To nie Tahnijczycy wznieśli katedrę Koldyeze. Oni czcili jedynie samych siebie, rasę wybraną i przeznaczoną do wielkich czynów. Pierwotnie Heath zasiedlali członkowie rolniczych wspólnot, nader religijni monoteiści, dla których Koldyeze była równie czcigodna jak Watykan. Budowa gigantycznej katedry na szczycie wzniesienia zajęła im prawie dwieście lat. Osadnicy nie mieli żadnych szans przeciwstawienia się Tahnijczykom, gdy ci runęli któregoś dnia na planetę. Jeszcze wtedy napastnicy nie przypominali późniejszej rasy wybranej, byli zwykłymi barbarzyńcami. Z miejsca przystąpili do rugowania zastanej kultury, zakazując tubylcom używania własnego języka w jakiejkolwiek postaci, unieważniając ich obyczaje, stawiając na cenzurowanym praktyki religijne. Stary obrządek zszedł do podziemia. W końcu zaniknął. Nowo przybyli, choć nie wyznawali żadnej religii, to najwyraźniej wierzyli w przesądy. Brakło im zdecydowania, by zrobić cokolwiek z górującą nad miastem katedrą. Ostatecznie ogrodzili ją zasiekami z drutu kolczastego i na kilka setek lat zostawili samą sobie. Siedemdziesiąt pięć lat wcześniej niszczyciel, uszkodzony skutkiem awarii autopilota, utrącił iglicę ze szczytu. Deszcze i burze nadwerężyły kamienie. Jednak nadal była to potężna budowla. Powstała na planie krzyża łacińskiego, dłuższa oś miała dwa kilometry, krótsza jeden. Pośrodku krzyża umieszczono sanktuarium. ponad nim wieżę z dzwonnicą. Krótsze ramię było w całości zadaszone, dłuższe mieściło kilka otwartych dziedzińców. Kasta kapłańska pierwszych osadników nie izolowała się tak całkiem od wiernych, lecz katedrę pomyślano jako obiekt samowystarczalny. Poniekąd przypominał on ufortyfikowany klasztor. Pacyfistycznie nastawieni duchowni bez słowa zastosowali się do rozkazu Tahnijczyków i opuścili świątynię, lecz przedtem zamknęli i zamurowali większość komnat i korytarzy. Zdobywcy doszli do wniosku, że kamienny gmach idealnie nada się na więzienie. Przede wszystkim dlatego, że już stoi i nie trzeba będzie marnować sił oraz środków na budowę czegoś nowego. Pobór mocy z sieci planety nie powinien stanowić problemu, doprowadzenie zaś starych wnętrz do ładu spadnie i tak na barki więźniów.

Północne ramię katedry, gdzie mieściło się główne wejście, zostało odcięte od reszty budowli. Pomieszczenia wkoło pomocnego dziedzińca przeznaczono dla straży i administracji. Korytarz wiodący z dziedzińca do sanktuarium wyposażono w liczne czujniki i przegrodzono trzema niezależnymi bramami. Całą katedrę otoczono czterema rzędami solidnych płotów. Grunt pomiędzy płotami naszpikowano czujnikami i minami. Prace nie zostały jeszcze zakończone, kiedy uznano, że w Koldyeze można już osadzić więźniów. Najważniejsze, że ogrodzenia były już gotowe, bo przecież imperialni jeńcy, choć lotny element, nie potrafili jednak fruwać. Resztę systemów antyucieczkowych zamierzano zamontować później. Tahnijczycy nie mieli wątpliwości, że nikt nie zdoła wymknąć się z Koldyeze. Jeńcy przyjrzeli się grubym murom i stalowym bramom. Nie tracili nadziei, że któregoś dnia ktoś z ich grupy okaże się dość zmyślny, aby przeniknąć stąd na wolność. Rozdział dziewiąty Na dziedzińcu strażnicy ustawili jeńców do apelu. Sten z ciekawością obserwował nowych opiekunów. W zasadzie przypominali tych z poprzednich obozów: muskularne byczki, bohaterscy symulanci, szczeniaki w wieku przedpoborowym, emeryci za starzy do służby liniowej. Ani trochę lepsi, ani trochę gorsi. Ale żaden z nich nie nosił pejcza. Za całe uzbrojenie służyły jedynie gumowe pałki i paralizatory. Co ciekawe, nie posiadali też karabinów i jak dotąd żaden więzień nie oberwał kolbą, co dotychczas stanowiło zwykły sposób przywoływania podopiecznych do porządku. Ten najgłośniej wrzeszczący miał naszywki majora policji. Pas ledwie obejmował potężne brzuszysko. Tęgi mężczyzna mimowolnie sięgał co chwilę do kabury, jednak nie ważył się jej rozpiąć. Jego twarz osobliwie wykrzywiały liczne blizny. - Przyjemniaczek - szepnął Alex. - Z misiem się na mordy pozamieniał. Szeregi wreszcie stanęły w miarę prosto i pułkownik Virunga wystąpił przed front. Była to jedna z nielicznych jasnych stron paskudnej sytuacji. Już podczas podróży okazało się, że Virunga jest najstarszym oficerem w całej grupie i tym samym od razu został imperialnym komendantem obozowiczów. Pułkownik ogarnął podwładnych spojrzeniem i już zamierzał wydać rozkaz “baczność”, gdy nagle zamarł. Na skrzydle formacji stał nie zidentyfikowany osobnik. Wyraźnie starał się zachować dystans wobec pozostałych. Prezentował się wręcz wyzywająco. Miał półtora metra wysokości i nijak nie można było domyślić się jego płci. Grube nogi i ogólna postawa sugerowały, że gdzieś na wcześniejszych stadiach ewolucji przodkowie tego dziwnego stworzenia podpierali się masywnym ogonem, który potem zaniknął. Ręce, niemal równie potężne jak nogi, kończyły się kościstą dłonią ze zdumiewająco smukłymi palcami. Ciało osobnika było pozbawione szyi. Ramiona przechodziły wprost w krągłość czaszki zwieńczonej sześcioma różowymi wyrostkami - zapewne pełniły one funkcje jakichś organów zmysłów. Niegdyś dziwoląg ten musiał być dość pulchny, obecnie sierść wisiała na nim jak za duże futro. Virunga nie miał dostępu do oficjalnych danych, nie zdołał też jeszcze poznać wszystkich towarzyszy niedoli, jednak nie rozumiał, jakim cudem ów stwór zdołał ujść jego uwagi. - Do szeregu.

- Ani myślę. - zaskrzeczał cudak. - Nazywam się Lay Reader Cristata, jestem cywilem, nie żołnierzem. Nie mam nic wspólnego ani z imperium, ani z Tahnijczykami. Zostałem bezprawnie uwięziony i przymusem zagnany w tryby tej machiny śmierci. Virunge zatkało. Czyżby Cristata roił sobie, że reszta zgłosiła się do niewoli na ochotnika? Swoją drogą, ciekawe, jak ktoś tak dumny zdołał przeżyć w obozie aż do dzisiaj? Major warknął coś pod nosem i dwóch strażników z pałkami skoczyło ku opornej jednostce, jednak zanim dobiegli, jakiś rosły mężczyzna w podartym mundurze piechoty złapał Cristate za pas i czym prędzej wciągnął do szeregu. Najwyraźniej użycie siły ostudziło zapały buntownika. Został, gdzie go ustawiono. - Do dziesięciu... odlicz! Oparty na lasce Virunga dyskretnie zerknął w górę. Przez szerokie przeszklone drzwi balkonu na drugim piętrze spoglądały na dziedziniec jakieś dwie twarze. Szykowało się spotkanie z nowymi panami życia i śmierci. Rozdział dziesiąty Mimo wysokiego stopnia pułkownik policji Derzhin nie miał się ani za gliniarza, ani za żołnierza. Wiele lat wcześniej, jeszcze przed wojną z imperium, służył jako podporucznik na statku zwiadowczym. Z jakiegoś powodu jeden z awaryjnych zbiorników tlenu na mostku eksplodował wtedy tak nieszczęśliwie, że nie tylko zabił czterech funkcyjnych oficerów, ale zniszczył też komputer nawigacyjny. Derzhin został jedynym oficerem na pokładzie. Z konieczności przejął dowództwo. Głównie za sprawą wielkiego szczęścia zdołał potem doprowadzić uszkodzony statek do najbliższego zamieszkanego świata. W owym czasie panował akurat sezon na bohaterów, z miejsca bowiem dano Derzhinowi awans i kilka medali. Pułkownik nie skusił się jednak na karierę wojskowego. Gdy w rok później wrzawa przycichła i nikt już o nim nie pamiętał, poprosił o zdemobilizowanie. Dzięki odznaczeniom uzyskał niezbyt eksponowane stanowisko w jednej z korporacji Pasteura. Tam wyszło na jaw, że dawny wiarus jak nikt potrafi organizować pracę. Awansował szybko. Pastour powiedział kiedyś, że gdyby wysadzić Derzhina na samotnym asteroidzie, dać mu sześć robotów i dwa młotki, to po roku prototyp statku miałby już za sobą pierwszy oblot, a na linii produkcyjnej rosłyby jeszcze trzy alternatywne modele. Armia zgodziła się, aby pułkownik pozostał w rezerwie. Uznano jego wielką przydatność w przemyśle. Nie był antymilitarystą, ostatecznie należał do rasy Tahnijczyków. Nigdy nie wątpił w jej przeznaczenie. Wojna wydawała mu się oczy wista koniecznością. Wszelako nie palił się, by wrócić w kamasze. Pastour też wolałby nie tracić cennego pracownika. Gdy tylko Pastour odkrył cenne źródło wykwalifikowanej siły roboczej w osobach jeńców wojennych, z miejsca oddelegował Derzhina do realizowania projektu. Wiedział dobrze, że żaden urzędnik nie zmieni się z dnia na dzień w dobrego nadzorcę. A Derzhin był więcej niż tylko urzędnikiem. Do pomocy przydzielono mu Avrentiego, majora służb bezpieczeństwa. On także nie posiadał praktyki, ale zawodowi pracownicy więzienni byli w cenie i wciąż ich brakowało. Avrenti zaś uchodził za jednego z najlepszych specjalistów od zapobiegania aktom sabotażu. Ktoś, kto znał się na podkładaniu minibomb, uszkadzaniu sprzętu i kto wiedział, jak rozpoznać potencjalnego sabotażystę, nie powinien mieć kłopotów z odłowieniem malkontentów, szczególnie w pilnie strzeżonym więzieniu. Avrenti wyglądał na osobę nader niepozorną. Nie rzucał się w oczy, nie zapadał w pamięć. Mógłby zostać idealnym szpiegiem. Łagodny, nieskłonny do kłótni wygrywał zwykle dzięki twardej argumentacji i uporowi. Jedyną jego słabostką było upodobanie do noszenia antycznych

okularów. Gdy ktoś pytał majora, czemu nie podda się operacji korygującej, nie każe wszczepić sobie implantów czy protez, wyjaśniał, że po prostu nie lubi lekarzy. W rzeczywistości nie cierpiał na żadną wadę wzroku, okulary zaś dawały mu lekką przewagę nad rozmówcą. Miał czym zająć przez chwilę palce, by w milczeniu obmyślić odpowiedź. Inni osiągali to samo, manipulując pisadłami, pierścionkami lub z wolna nabijając fajkę. Obaj wyznaczeni do zadania oficerowie spoglądali teraz z góry na swych podopiecznych. - Rozumiem, że pora na moje przemówienie - stwierdził w końcu Derzhin. - Tak byłoby najlepiej - przyznał Avrenti. - Wie pan, majorze - rzekł z uśmiechem pułkownik - to nie różni się wiele od dotychczas wypełnianych przeze mnie obowiązków. - Tak. I dobrze, bo to nie moja działka. A wolałbym nie zmieniać przyzwyczajeń. - Zabawne. Przemawiałem już do możnych tego świata, do pijanych dokerów, ale z jeńcami wojennymi nie miałem jeszcze do czynienia. - Avrenti nie odpowiedział, a Derzhin mruknął po chwili. - Ale to chyba nie będzie trudne. - Muszę przekonać ich tylko, żeby przyłożyli się do pracy. Ku większej chwale Tahnu. Jeśli posłuchają, zostaną wynagrodzeni widokiem poranka. Jeśli nie... Lub jeżeli spróbują ucieczki... Nawet imperialni powinni pojąć taką logikę. - Avrenti wciąż milczał. - Zgadza się pan, majorze? Czy to dobre podejście? Więcej wie pan o wojsku niż ja. - Niewiele mogę panu pomóc - odezwał się Avrenti. - Nie rozumiem toku myślenia żołnierza, który znalazł się w rękach nieprzyjaciela, a mimo to nie spróbował przy pierwszej okazji popełnić samobójstwa. - No tak - stwierdził obojętnym tonem Derzhin. Otworzył drzwi i wyszedł na balkon. Major policji Genrikh czym prędzej wrócił do swej kwatery. Czuł, że jeszcze moment, a nie wytrzyma. Już chciał trzasnąć masywnymi drewnianymi drzwiami, gdy opanował się i zamknął je spokojnie. Zerwał pas, ale wbrew zamiarowi nie cisnął go na podłogę. Przed chwilą ujrzał coś rodem z koszmaru sennego. Ale czy to bezpieczne folgować wściekłości? Jaką może mieć pewność, że w jego kwaterze nie zamontowano pluskiew? Sam nawtykałby ich z tuzin. Odłożył pas na krzesło, otworzył biurko i wydobył butelkę. Sprawdził, czy zaznaczono na niej poziom płynu, łyknął potężnie i padł na pryczę. Jak on to zniesie? Zaraz przywołał się do porządku. Przecież go ostrzegano. Najpierw ten przydupas lorda Wichmana, potem sam dostojny pan podczas osobistej audiencji. Ale jednak. Zęby nieprzyjemnie zazgrzytały o szyjkę butelki. Genrikh niemal cale życie zajmował się penalizacją. Był ekspertem w tej dziedzinie. Potrafił poradzić sobie nawet z najbardziej zatwardziałymi kryminalistami. Zbrodni upatrywał we wszystkim, co zagrażało porządkowi tahnijskiego społeczeństwa. Nawet w zwykłym nieposłuszeństwie wobec przełożonego. Matka Genrikha wykonywała najstarszy zawód świata; nawet ona nie znała imienia ojca swego dziecka. Czasem wyobrażał sobie, że był nim młody zdolny oficer, który zmuszony do małżeństwa szukał szczęścia w innych kontaktach. Matka nie stawała się w tych snach piękną księżniczką, ale brak spójności nie szkodził opowieści. Genrikh wyrastał czując się kimś gorszym. Bał się zawsze, że w końcu ktoś odkryje jego podejrzane pochodzenie i zrobi z tego użytek. Ale tak czy inaczej stale z niego kpiono. Koledzy szydzili z nadgorliwego lizusa, który przy każdej okazji biegał na skargę i nieodmiennie do wszystkiego zgłaszał się na ochotnika. W nieunikniony sposób trafił do więziennictwa.

Obsesyjne zainteresowanie cudzym morale zaowocowało wyśmienitymi wynikami w pracy na stanowisku nadzorcy. Dzięki własnemu zepsuciu Genrikh okazał się idealny. Szybko piął się po szczeblach kariery. Rychło więc uznano go za jednostkę przeznaczoną do wielkich zadań. Gdy jeszcze przed wojną Rada Tahnu dojrzała niebezpieczeństwo związane z powstawaniem wolnych związków zawodowych pośród bezlitośnie wykorzystywanych robotników, skorzystano właśnie z fachowości Genrikha. Kazano mu zniszczyć wszystkich, którzy stają na drodze interesów przemysłowców. Sprawdził się jako szef oficjalnych związków kompanii. Dobrze też odegrał swoją rolę jako łamistrajk i informator. Zalążkowe wolne struktury prędko rozpowszechniły wieść, że każdy wróg Genrikha musiał liczyć się z kłopotami. Przeciwników Genrikh wybierał wedle własnego uznania i wszystkich traktował jednako. Jeśli tylko trafiała się okazja, robił z nich sito i podrzucał gdzieś ukradkiem. Lord Wichman, główny zleceniodawca Genrikha, przymykał oko na tego typu uczynki. Ostatecznie miast ukarać rzezimieszka, mianował go okresowo dowódcą swojej ochrony. Wiedział, że w końcu znajdzie dla bezwzględnie lojalnego sługi jakieś odpowiednie stanowisko. Genrikh rzeczywiście wykazywał ślepe posłuszeństwo wobec lorda. Pasował jak ulał do planu Pasteura i to niezależnie od tego, co Pastour naprawdę zamierzał. Genrikh ochłonął wreszcie i już spokojnie pociągnął łyk z butelki. Wyobrażał sobie, co by zrobił, gdyby był komendantem tego więzienia. Dobry temat. Major aż się uśmiechnął. Bo przecież nie potrwa długo, a naprawdę nim zostanie. Taaak. Ci jeńcy to nie tylko kryminaliści, ale jeszcze tchórze i zdrajcy, pomyślał. Genrikh uznawał za zdrajcę każdego, kto nie oddawał czci rasie Tahnijczyków. Dobra, chcecie mieć wykwalifikowanych robotników. Wasza sprawa. Najpierw jednak musicie nad nimi zapanować. Skłonić do posłuszeństwa. Jak to się robi? Proste. Najpierw należy wybrać z tego tysiąca przypadkowych stu i zatłuc ich na śmierć. Nie, poprawił sie w myślach. Wybrać stu i kazać innym, aby zabili współtowarzyszy. Na zasadzie: albo go zabijesz, albo sam zginiesz. Właśnie. Od razu nabraliby szacunku. A tutaj? Dach nad głową, wyżywienie! Po co? Niech siedzą na polu, niech jedzą korzonki. Przecież imperium dysponuje tysiącami rekrutów, którzy na dodatek nie potrafią walczyć do końca. Trzeba wybić to bydło, wszystkich po kolei, aż nie pozostanie im ani jeden żołnierz. Zresztą już niedługo pułkownik Derzhin będzie musiał uznać własny błąd i odejdzie. A wtedy Gernikh urządzi więzienie po swojemu. Rozdział jedenasty Po przemówieniu pułkownika Derzhina jeńcy odmaszerowali do swoich kwater. Rozbiegli się. zaraz po katedrze, aby zbadać każdy kąt. Po raz pierwszy od czasu schwytania trafili do więzienia, w którym zbywało miejsca. Najgorszą, czysto nieformalną szykanę każdego obozu stanowił całkowity brak prywatności. Nie było szans, aby choć przez chwilę cieszyć się samotnością. Tym razem tysiącu jeńcom pozostawiono do dyspozycji wnętrza obliczone niegdyś na piętnaście tysięcy mieszkańców. Sten i Alex naradzali się na jednym z dziedzińców. - Panie Kilgour? - Tak, podoficerze Horrie? - Czy już znalazł pan sposób, aby wyleźć z tego grobowca? - Jeszcze nie. Ale stawiałbym na wschodnie lub zachodnie skrzydło. Lub wprost z sanktuarium. Najlepiej wygląda zachodnie, kończy się blisko urwiska. - Racja.

I poszli w głąb południowego skrzydła, najbardziej oddalonego od wejścia, by poszukać sobie jakichś kwater. Byli doświadczonymi jeńcami, którzy próbowali zbiec nie raz i nie dwa. Wiedzieli więc, że aktywność ucieczkową należy uprawiać jak najdalej od własnego miejsca zakwaterowania. Wyjście pierwszego tunelu umieścili pod własnymi pryczami i szybko poczuli na własnej skórze, jak wielki błąd popełnili. Co dwadzieścia minut musieli wstawać, by wpuszczać usmolonych kopaczy i wyciągać worki z ziemią. Inspekcje też nie ułatwiały życia. Poszukiwania nie trwały długo. - Czy to nie piękne? - spytał radośnie Alex. Sten rozejrzał się po pokoju. W myślach od razu ułożył treść ogłoszenia: DO WYNAJĘCIA OBSZERNY POKÓJ, dwadzieścia na piętnaście metrów. Miejsca dość na kocie figle. Kota przynieść własnego. Szczury zapewniamy. Niegdysiejsze biuro zapewne już nie istniejącej instytucji religijnej. Południowe okna bez zaglądających w nocy reflektorów. Pierwsze piętro gwarantuje brak kopaczy tunelowych. Ciche sąsiedztwo. Dwa piętra nad głową pozwalają nie słyszeć tupania strażników, skrobania dachowych uciekinierów, szczurów na strychu i deszczu. WYPOSAŻENIE: cztery łóżka, z których da się sklecić dwie prycze, pasy odłażącej tapety, resztki parkietu, szczątki biurka. Bardzo grube, dźwiękoszczelne ściany - mogą się w nich kryć tajne przejścia. OŚWIETLENIE: pojedyncza żarówka na drucie. Pod napięciem, bo świeci. WODA: kran na korytarzu. PRAWDZIWA OKAZJA. Wejdź, a nie wyjdziesz. Właśnie, pomyślał Sten i wesołość go opuściła; Jak stąd wyjść? Alex opukiwał ściany w poszukiwaniu podsłuchu. Nie było żadnego, natomiast maleńkie i głęboko osadzone okna wykluczały zastosowanie mikrofonu kierunkowego. - Wiesz już, co o tym myśleć, Horrie? - Sten przecząco pokiwał głową, więc Alex mruknął: - A ja owszem. To dlatego, że ja jestem oficerem, a ty tylko prostym żołnierzem. Lepiej się sprawdzam. - Szczególnie w pierdlu. Kariera przed tobą. - Tak czy siak nie tracę ducha. A teraz zamknij jadaczkę i słuchaj. Obiecują, że jak długo sami nie zaczniemy sprawiać kłopotów, tak długo będziemy dobrze traktowani. Pytanie brzmi: czy idziemy na te warunki? Kilgour spoważniał, Sten przestał na moment odgrywać rolę podoficera. Znów wcielił się w przełożonego Alexa. - Tak - odparł. - Ten dupek mówił, że mamy pracować w przemyśle zbrojeniowym. Mało podobnych głupot słyszałem w życiu. - To może być zabawne - zgodził się Alex. - Ale gdy tylko nadarzy się okazja, wyrywamy. - Sami? - Prócz ciebie znam tu tylko Virunge. Poznasz, kto jest kto? Nie wiadomo, kogo wmieszali w taki tłum. - Może więc znajdą się tu jacyś moi pobratymcy? - Nie sądzę. To obóz jeniecki, nie obora - warknął Sten. - Masz jakieś pomysły na ucieczkę? - Widzicie, jak się rozpędził! Ty tutaj jesteś od myślenia, dyplomowany oficerze Kilgour. Alex skrzywił się niemiłosiernie i wrócił do maskarady. Akurat w porę, po chwili bowiem ktoś łupnął potężnie w drzwi. Nie był to goryl, ale prawie. Pułkownik Virunga wkuśtykał do pokoju.

- Tahnijczycy powiedzieli jasno - zaczął bez wstępów. - Posłuszeństwo... Gówno... Przysięga złożona pod przymusem... nie liczy się... Sten i Alex w pełni zgodzili się z Virunga. - Gówno... gówno... Sten uniósł brwi. Nigdy nie słyszał, żeby N‟ranya nadużywał przekleństw. Pułkownik musiał być naprawdę wściekły. - Nasza powinność, nasz żołnierski obowiązek to ucieczka. Opór. Mam rację? Nie dość, że się powtórzył, to jeszcze wypowiedział całe zdanie! - Tak, sir. - Wiedziałem... zgodzisz się. Od dziś jesteś Wielkim Iksem. Alex chciał się odezwać, ale Sten powstrzymał go gestem dłoni. - Nie może mi pan tego zrobić, pułkowniku. - Właśnie zrobiłem. - Cholera. Czemu? Nieformalna struktura dowodzenia w obozie jenieckim była dość skomplikowana. Stanowisko oznaczone symbolem “X” należało do najistotniejszych. Sama nazwa, tradycyjnie cytowana jako “Big X”, wywodziła się jeszcze z zamierzchłej przeszłości, kiedy to nikomu nawet nie śniło się o imperium. Osoba taka koordynowała wszystkie, ale to absolutnie wszystkie próby ucieczki. Jednym z etapów hipnotycznego treningu, który przechodzili rekruci imperium, był wykład, “jak zachować się na wypadek trafienia do niewoli”. Zawierał liczne pożyteczne instrukcje: nie ujawniaj żadnych informacji wojskowych, o ile nie zostaniesz do tego zmuszony fizyczną bądź psychiczną presją; nie zgłaszaj się na ochotnika, czekaj na rozkaz; pamiętaj, że nawet w niewoli pozostajesz żołnierzem; podejmuj walkę za każdym razem, gdy stanie się to możliwe. A przede wszystkim: uciekaj. “Big X” przewodził komitetowi ucieczkowemu w obozie i w tej jednej kwestii jego rozkazy traktowano jako ważniejsze nawet od tych wydawanych przez starszego oficera. Przy mianowaniu nie kierowano się stopniem. Do pełnienia tej funkcji równie dobrze mógł być wytypowany szeregowiec jak i na marszałek floty, jednak autorytetu wybranej osoby nikt nie zwykł nigdy kwestionować. Był to wątpliwy zaszczyt, ponieważ w przypadku zdemaskowania, X zwykle trafiał na szubienicę. Przy odrobinie szczęścia kończyło się na lobotomii lub zesłaniu do obozu śmierci. Jednak Stenowi nie o to chodziło. Doświadczenie w ucieczkach stanowiło podstawowe kryterium doboru, a on rzeczywiście wyróżniał się pod tym względem. Niestety, przewodniczący komitetu ucieczkowego miał jedynie pomagać wszystkim chętnym. Żeby wykonywać swe obowiązki, musiał siedzieć murem za drutami. “Big X” nie mógł zbiec. Pułkownik Virunga skazał więc Stena na pobyt w obozie aż do końca wojny. Albo do chwili, gdy Tahnijczycy poznają jego tożsamość i poślą do piachu. - Czemu?- powtórzył zdziwiony pułkownik. - Bo... ufam ci. Znam. - Inni? Obcy... Trudno było dyskutować z takimi argumentami. Virunga zasalutował, po czym szybko wyszedł. Sten i Alex spojrzeli po sobie. Nie znali przekleństw dość dosadnych, aby adekwatnie wypowiedzieć miotające nimi uczucia. Płakać zaś nie wypadało. Nich tam, pomyślał Sten. Jeśli sam nie mogę zrobić Tahnijczykom kuku, postaram się o dziewięciuset dziewięćdziesięciu dziewięciu chętnych, aby urozmaicili im życie. Dziewięciuset dziewięćdziesięciu ośmiu, poprawił się i spojrzał na Alexa. Jeśli już mam gnić w tej ruinie, to tylko w przyzwoitym towarzystwie.