uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 759 157
  • Obserwuję767
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 028 531

Allan Cole Chris Bunch - Cykl-Sten (6) Powrót Imperatora

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

uzavrano
EBooki
A

Allan Cole Chris Bunch - Cykl-Sten (6) Powrót Imperatora.pdf

uzavrano EBooki A Allan Cole Chris Bunch
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 59 osób, 66 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 144 stron)

Allan Cole & Chris Bunch Powrót Imperatora szósty tom cyklu Sten (The Return of the Emperor) Przekład Radosław Kot Wyd.ang. 1990 Wyd. pol. 1998 Dla Normana Spinrada, (czynnego hippisa i komucha, jak to mówią) Który pomagał nam przejść przez to bagno i Dennisa Foleya, (emeryta z pewnej jednostki specjalnej) dzięki któremu nie opiliśmy się zanadto.

Księga pierwsza PRINCEPS Rozdział 1 Statek był monstrualny. Powierzchnia każdego z dziesięciościennych boków przekraczała kilometr kwadratowy. Na pokładzie znajdował się tylko jeden człowiek. Unosił się na wodzie w płytkim basenie pośrodku jednego z pomieszczeń. Nagle otworzył oczy. Były niebieskie i niewinne jak u nowo narodzonego dziecka. Minęło trochę czasu, aż szczęknął zawór, ciecz spłynęła i jeden z boków zbiornika opadł. Mężczyzna usiadł i opuścił nogi na ciepły pokład. Poruszał się powoli i ostrożnie niczym niepewny swych możliwości rekonwalescent po długiej chorobie. Potem po prostu sobie siedział chwilę, a może godzinę lub cały dzień, aż wkoło zahuczał głos: - Jedzenie i picie jest w sąsiednim pokoju. Mężczyzna wstał posłusznie, zachwiał się, ale szybko odzyskał równowagę. Podszedł do ściany. Na wieszaku obok łóżko-basenu czekał błękitny uniform. Jedynie okrągła płytka mąciła gładź materii. Musnął krążek palcami. Ściana zmieniła się w ekran. Nagranie? Obraz radarowy? Symulacja komputerowa? Ukazał się widok przestrzeni, ale jakiejś dziwnej. Była czarna, jednak mieniła się wszystkimi kolorami. Kłuła boleśnie w oczy. Mężczyzna znów dotknął przełącznika, aby wyłączyć ekran. Wciąż nagi, poczłapał do drzwi. Stół czekał nakryty na jedną osobę. Mężczyzna zdjął kopulastą osłonę z talerza, sięgnął palcami jakiś kąsek, przeżuł, połknął. Każdy ruch wciąż był tak samo beznamiętny. Wytarł palce o udo i przeszedł do kolejnego pomieszczenia, gdzie stał rozkładany fotel. Nad siedziskiem wisiał lśniący stalą hełm z kompletem dziwnych macek wystających z wewnątrz. Mężczyzna usiadł i nałożył hełm. W pokoju pojawili się ludzie. Chociaż nie, to ten mężczyzna gdzieś się przeniósł. Był odziany w mundur. Zgromadzeni uśmiechali się, krzyczeli, próbowali go dotknąć. Słyszał, jak sam też coś mówi, ale nie rozumiał ani słowa. Nagle z tłumu wyłowił spojrzeniem osobnika z bladą twarzą i chorobliwie lśniącymi oczami. Tamten wyciągnął dłoń, niby do powitania, ale niespodziewanie dobył zza pazuchy coś lśniącego metalicznie... Mężczyzna poczuł, że kule wbijają mu się w pierś. Upadł. Bolało coraz bardziej... W jednej chwili obraz zniknął. Mężczyzna zdjął hełm. Znów był w pomieszczeniu z fotelem. - Od dezaktywacji upłynęło sześć lat, trzy miesiące, trzy dni czasu ziemskiego - zadudnił znowu głos. Twarz mężczyzny jakby drgnęła. Źle, pomyślał. Pięć lat za późno. Chociaż, przeleciało mu przez głowę, cóż to znaczy „późno”? I tak wszystko jedno... Wstał. - Do odlotu zostało dziesięć dni pokładowych - zakomunikował głos. Mężczyzna skinął głową. Wrócił do stołu. Czuł głód. Rozdział 2 Była to cicha, mała planeta niczym niewyróżniająca się w systemie umierającej żółtej gwiazdy. Miejsce bez godnej uwagi historii, z dala od szlaków turystycznych i handlowych, rzadko odwiedzane przez gości. Wiele ziemskich lat temu zwiadowcza wyprawa imperium przebadała cały system, skutkiem, czego odnotowano, że zdatna do zamieszkania planeta ma masę równą osiemdziesięciu siedmiu procentom masy Ziemi i proporcjonalną do tego stałą grawitacji, ziemski typ atmosfery i jest odległa o trzy jednostki astronomiczne od swojej gwiazdy. Klimat od 990tropikalnego do subarktycznego, zróżnicowane formy życia. Najlepiej rozwinięty lądowy drapieżnik przypominał kota, był spokojny, nieco płochliwy i niegroźny dla ludzi.

Zapisano także: „Nie stwierdzono obecności wyższych form życia”. Planetę nazwano XM-Y-1134 i przez kilkaset lat trwała pod tym tylko, zapewne nikomu nieznanym, mianem. Drugą nazwę nadał jej dopiero pewien przedsiębiorca, który wybudował sobie posiadłość w strefie umiarkowanego klimatu. Zamieszkał tam razem ze swoją świtą i przez pewien czas zamyślał nawet przekształcić planetę w ośrodek wypoczynkowy. Ostatnią jego inwestycją był port kosmiczny, prawdziwe dzieło sztuki. Trudno powiedzieć, czy pomysł utworzenia kurortu miał szansę powodzenia, ponieważ przemysłowiec stracił cały majątek, a nawet narobił długów i skończył marnie. Planeta jednak niezmiennie krążyła po swojej elipsie, jak czyniła to od paru ładnych miliardów lat. Co kilkaset milionów obrotów wpadała w chmury kosmicznych śmieci, przez co życie na jej powierzchni ulegało zagładzie i matka-ewolucja musiała zaczynać prace od początku? Obecnie planeta zwała się Smallbridge*. [* small bridge (ang.) - mały most.] Czemu tak właśnie, nie wiadomo. Tajemnicę pochodzenia owej nazwy zabrał ze sobą pechowy przedsiębiorca. Stenowi nie zależało na poznaniu prawdy. Ponad pięć lat spędził na penetracji plaż, bagnisk, równin, pustyń, puszcz i lodowców Smallbridge. Czasem w towarzystwie, czasem - samotnie. Przeżył w tym okresie kilka mało znaczących przygód, parę przelotnych romansów. Nie spotkał żadnej kobiety tak godnej uwagi jak pamiętana z młodości, zdecydowana i konsekwentna Bet. Czy nieustępliwa Lisa Haines. Lub zagorzała hazardzistka St. Clair. Przez ostatni rok po prostu żył. Tylko tyle. Ogarnęła go chandra, której nijak nie potrafił rozgonić. W rzadkich chwilach trzeźwości umysłu powtarzał, że potrzebuje jakiegoś towarzystwa. Wymyślał sobie od ostatnich głupców. Przecież miał wszystko, czego można zapragnąć, prawda? Cyganka Ida, dawna przyjaciółka z sekcji Modliszki, dopilnowała jego finansów. Gdy on przebywał wraz z Alexem Kilgourem w obozach jenieckich Tahnijczyków, Ida uczyniła go bogatszym ponad wszelkie marzenia. Opuściwszy piekło Heath, dowiedzieli się, że obaj są posiadaczami całkiem sporych fortun. Kilgour dorobił się ponadto całkiem okazałej posiadłości na rodzimej planecie Edinburgh, gdzie grawitacja znacznie przewyższała ziemską. Sten zaś stał się właścicielem własnej planety. Wielkie dzięki, Ido. I co ja mam z tym dobrodziejstwem zrobić? Spokojnie, Cyganka nie jest niczemu winna. Jak powiedziałby Mahoney: „Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby”. Mahoney przypomniałby też, że wyciągnął Stena ze slumsów Vulkana, w ostatniej chwili ratując młodego Delinqa przed karnym wypaleniem umysłu. Warknąłby zgorszony i dorzucił, że Sten wylazł przecież z tego bagna, w którym się urodził i przeszedł szczeble kariery od prostego szeregowca z piechoty do członka elitarnej sekcji Modliszki, że został potem dowódcą osobistej straży imperatora i bohaterem wojen z Tahnijczykami na dokładkę. Ostatecznie dostał awans na admirała. Wypomniałby, ile razy musiał się za niego wstydzić i dodałby na koniec, że widać Sten ma wciąż zielono we łbie i że trzeba mu solidnego kopa na rozpęd, aby przestał marnować czas i wziął się do roboty. Ale Mahoneya nie było wśród żywych. Dawny szef Stena, Wieczny Imperator, skwitowałby całą tę opowieść o depresji i smutkach gromkim śmiechem, nalałby podwładnemu podwójnego stregga i wysłał na front, by się chłopak przewietrzył. Mniejsza o to, na jaki front. Przecież żadne trwające ponad trzy tysiące lat imperium nie narzeka na brak wrogów. Niestety, imperator też opuścił ten padół. Podczas ostatniego wspólnego spotkania Sten wykrzyczał władcy, że definitywnie rozstaje się z wojskiem. Nie nęciła go perspektywa zaszczytów, nic nie obchodził fakt, że wyniszczone wojną z Tahnijczykami imperium potrzebowało każdego, kto miał głowę na karku. Wieczny Imperator nie nalegał. Rozumiał, że Sten może być zmęczony. Przewidywał, że znudzony spokojnym życiem Sten sam zapuka jeszcze do drzwi. Oczekiwał, że stanie się to za jakieś pół roku. Wieczny Imperator rzadko się mylił, ale tym razem nie trafił. Niemal dokładnie sześć miesięcy po owej rozmowie Sten obudził się w swojej posiadłości na Smallbridge, poklepał wylegującą się obok kształtną naguskę i mruknął pod nosem: „Nic z tego”. Tydzień po pamiętnym spotkaniu Wieczny Imperator padł ofiarą zamachu.

Dowodząc ochroną władcy, Sten zawsze najbardziej obawiał się głupich przypadków. I słusznie, ponieważ to było właśnie coś takiego. Ostatecznie, nigdy nie da się zapewnić całkowitego bezpieczeństwa tak ważnej osobie publicznej jak Wieczny Imperator. Nawet bitni i bez reszty lojalni Gurkhowie to za mało. Raz na trzy tysiące lat może się zdarzyć, że ich kukri zawiodą. Jego Wysokość wrócił na Świat Centralny jako zwycięski bohater. Miliardy miliardów obywateli imperium oglądały bezpośrednią transmisję z powitania władcy. Imperator wysiadł ze swego jachtu i ruszył po płycie ku oczekującym limuzynom, które miały go zawieźć do Arundel. Obok szedł Tanz Sullamora, magnat przemysłu stoczniowego i zaufany członek prywatnej rady imperatora. Sten pamiętał ten dzień, gdy też zasiadł przez ekranem. Komentator aż ochrypł od wywrzaskiwania, jak bardzo triumfalny to powrót. Tracąc głos, dodał jeszcze, że zgodnie z planem zasadnicze uroczystości odbędą się w późniejszym terminie, gdy imperator odpocznie trochę, czyli za jakiś tydzień. Delegaci z całego mocarstwa przybędą wówczas i oddadzą hołd swemu wodzowi. Nikogo nie zabraknie, nawet najbardziej niepewnych sojuszników, którym imperator już wybaczył, że wahali się z udzieleniem wsparcia. Sten nie wierzył w ani jedno słowo tej perory. Zbyt dobrze znał szefa. Tydzień zwłoki miał niewątpliwie dać czas na czystkę. Szybką i zdecydowaną. Wojna skończona, więc pora wracać do interesów. Imperator był przede wszystkim szefem największego w historii przedsięwzięcia, które ostatnio nieco zaniedbał. Ale gdy przyjdzie pora, widowisko będzie niewątpliwie wstrząsające. Nie bez powodu władca uchodził za mistrza manipulacji. Jego przemowy zawsze miały niejedno, ale co najmniej dwa ukryte dna. Sten skupił uwagę na rogu ekranu, gdzie widniała grupka pracowników portu kosmicznego. Czekali w szeregu, by uścisnąć imperatorowi dłoń. Władca skierował się w przeciwnym kierunku. I bardzo dobrze, pomyślał Sten. Nie, żeby byli groźni... Bo i po co ktoś miałby atakować imperatora teraz, gdy wojna skończona. Niemniej... Sten z zasady unikał podobnych sytuacji. W takim tłumie, przy błyskach fleszy ochrona zawsze traci na skuteczności. Potem dojrzał, jak Sullamora zagaduje imperatora i wskazuje zgromadzonych. Sten jęknął bezwiednie. Wiedział, co Tanz wygaduje. Mówi zapewne, że ci tam czekają od paru godzin i że nie można im sprawić zawodu. Imperator zawahał się, ale poszedł, rzecz jasna. Szybkim krokiem, widać chciał mieć to za sobą. Gurkhowie musieli dobrze wyciągać nogi, by władca ich nie wyprzedził. Sprawnie wykonywał gesty pozdrowienia. Uśmiechał się, zagadywał, jak zwykle w kontaktach z poddanymi. Ściskał dłonie oburącz tak przemyślnie, że jednocześnie odsuwał interlokutora, robiąc miejsce dla następnego. Stenowi coś mignęło w tłumie. Kie licho? Usłyszał charakterystyczny huk wystrzałów. Wieczny imperator upadł na wznak. Obraz zawirował. Potem znów się uspokoił - ale tylko na ułamek sekundy. Władca leżał na płycie. Stenowi serce zamarło. Wstrzymał oddech. Czyżby...? Potem ekran zaciągnął się bielą. Z głośnika dobiegł urwany nagle grom potężnej eksplozji. Przerwano transmisję. Gdy ją wznowiono, Sten dowiedział się wszystkiego. Wieczny Imperator został zamordowany. Podobno przez szaleńca. Jakiegoś malkontenta imieniem Chapelle, który działał w pojedynkę, wiedziony niezrozumiałym impulsem. Chyba pragnieniem zemsty za wyimaginowane krzywdy. Może był chorobliwie ambitny lub zazdrościł imperatorowi nieśmiertelności. Miliardy widzów siedziały nieme i wstrząśnięte przed ekranami. Sten też. Wszyscy czekali na dalszy ciąg wydarzeń. Imperator niewątpliwie zginął. Było wprawdzie trochę takich, którzy rzeczywiście uważali go za nieśmiertelnego. Niektórzy uzasadniali nawet, że przecież istnieją takie niesamowicie żywotne stworzenia, konkretnie pewne pasożyty, które potrafią przetrwać śmierć nosiciela i teoretycznie mogą bytować w nieskończoność. Podobnie jak niektórzy mieszkańcy mórz czy górnych warstw atmosfery. Ale mniejsza o czcze gadanie. Wszystko, co żywe, prędzej czy później umiera i nijak nie da się tego zmienić. Owa zasada w szczególności odnosi się do ludzi. A imperator niewątpliwie był człowiekiem. Tego nikt nigdy nie kwestionował. Ale przecież trwał równie niewzruszony jak kosmos i swą niezmiennością dodawał ducha poddanym. Polityka władcy mogła być dyskusyjna, jednak nawet najbardziej radykalni uczeni uznawali jego państwowo twórczą rolę, a historycy z

zapartym tchem śledzili kolejne stulecia panowania. Nie przypadkiem zwano imperatora „Wiecznym”. Długowieczności władcy nikt nie potrafił ogarnąć umysłem. Zwykły człowiek mógł liczyć na jakieś dwieście lat życia. O ile miał szczęście, oczywiście. Wizja kogoś wielokrotnie starszego budziła lęk. Sten znał imperatora od dość dawna. Władca zawsze wyglądał ledwie na trzydzieści pięć lat. Oczy lśniły mu wciąż młodzieńczo, czasem nawet żartował sobie z własnego wieku. Ale Wieczny Imperator szydził prawie ze wszystkiego. Nie było dla niego żadnych świętości. Kpił nawet z własnej osoby. Niekiedy jednak jego twarz dawała wyraz wielkiemu zmęczeniu czy znużeniu. Pod koniec zmagań z Tahnijczykami podobne chwile trafiały się nawet często. Na czole pojawiały się głębokie zmarszczki, oczy spoglądały gdzieś w pustkę, myśli biegły w przeszłość tak odległą, jakby leżała poza zasięgiem pamięci wszystkich współcześnie żyjących istot. Obserwator czuł, naprawdę czuł wówczas, że ten człowiek będzie młody jeszcze i wtedy, gdy nawet obecne dzieje dawno zostaną zapomniane. Dwa dni po zamachu członkowie osobistej rady imperatora weszli kolejno na trybunę, pospiesznie wzniesioną w pobliżu ruin zamku Arundel. Zabrakło tylko jednego: Tanza Sullamory. Wierny do końca sługa zginął podczas eksplozji, która zgładziła wszystkich w promieniu jednej ósmej kilometra. Czemu Chapelle uznał za konieczne zdetonować tak potężny ładunek, i to już po zabiciu imperatora, tego nikt nie wiedział. Zresztą cała sprawa była bardzo tajemnicza i pełna zagadek, gdyż Chapelle też padł ofiarą własnych knowań. Pięcioro przedstawicieli arystokracji przemysłowej stanęło nieruchomo naprzeciwko wielkich tłumów, które zeszły się na równinę. Komentator wyjaśnił dokładnie, kim jest każdy osobnik z owej piątki. Pierwszy stał Kyes, wysoki, smukły i srebrzysty. Kontrolował większość rynku sztucznej inteligencji. Należał do rasy Grb’czewów, niezwykle rozwiniętej umysłowo. Uznawano go za rzecznika całej rady. Obok widniała Malperin szefująca gargantuicznemu konglomeratowi zajmującemu się rolnictwem, chemią i farmacją. Dalej Lovett, potomek rodziny bankierskiej. Na końcu bliźniaczki Kraa, jedna niewyobrażalnie otyła, druga chorobliwie chuda. Kontrolowały większość kopalń i hut imperium. Poza Sullamorą w skład rady wchodziła pierwotnie jeszcze jedna osoba, baron mediów Volmer, jednak zginął on w pożałowania godnych okolicznościach tuż przed końcem wojny. Kyes miał głos dźwięczny i miły dla ucha. W krótkich słowach wyjaśnił, jak to Parlament przyjął przez aklamację ustawę powierzającą w wyjątkowej sytuacji rządy byłym doradcom imperatora. Żaden z członków wielkiej piątki nie pożądał owego brzemienia i żaden, rzecz jasna, nie czuł się dostatecznie godny, aby przyjąć odpowiedzialność za tyle istnień. Jednak w obecnej sytuacji nie mieli innego wyboru. Trzeba zaprowadzić porządek i zakończyć okres chaosu. Rada uczyni wszystko, co w jej mocy, aby rządzić mądrze, sprawiedliwie i gdy tylko nadejdzie sposobna chwila, a doradcy wierzą, że to już niedługo nastąpi, ogłoszą wolne wybory i referendum w sprawie formy panowania, jaką winno przyjąć tak tragicznie osierocone imperium. Kyes powiedział, iż dostrzega niedoskonałość tego rozwiązania, jednak mimo wielogodzinnych, wytężonych poszukiwań niczego lepszego nie udało się znaleźć. Zaczęto zbierać komisję mającą dogłębnie zbadać sytuację państwa. On sam, wraz z innymi członkami rady, będzie nastawiał ucha na każde słowo owego szanownego gremium uczonych. Powiedziano mu jednak, że nigdy w dziejach nikt jeszcze nie stanął przed zadaniem tak złożonym, więc zapewne wiele czasu minie, nim komisja zakończy prace. Kyes zaapelował o cierpliwość i poprzysiągł, że wszystkie działania wspomnianego grona ożywiać będzie duch niezapomnianego wielkiego męża, który uratował swych poddanych przed tahnijską niewolą. Potem członkowie rady kolejno występowali przed pozostałych i powtarzali mniej więcej to samo. Czasem ktoś dodał jakiś detal, na przykład zdradzając datę planowanego pogrzebu, który miał być wystawniejszy i bardziej uroczysty niż jakikolwiek pochówek w dziejach. Podano też do wiadomości decyzję o przyznaniu pośmiertnie imperatorowi paru następnych odznaczeń i tytułów. Ponadto ogłoszono rok żałoby. Zaraz potem Sten wyłączył ekran i zamyślił się głęboko. Nie potrzebował psychotreningu Modliszki, aby wiedzieć, iż oto na jego oczach odbyło się zagarnięcie władzy. Właśnie. Rada będzie łaskawie rządzić, aż da się przeprowadzić wolne wybory. Sten słyszał już podobne jałowe zapewnienie wygłaszane przez kilku despotów. Zastanawiał się jedynie, ile czasu dzieli go od pierwszej próby zamachu stanu, i czy będzie ona udana. I jak

przebiegną następne. I jeszcze, ile ich się zdarzy, nim cały system runie z hukiem. Sten zaczął się obawiać, że przez resztę życia przyjdzie mu przyglądać się coraz bardziej zażartej, nieustannej wojnie domowej. Praktycznie chodziło o nieograniczoną władzę. Kto rządził imperium, ten automatycznie kontrolował dystrybucję AM2, czyli antymaterii napędzającej całą współczesną cywilizację. Tanie źródło mocy, bez którego większość systemów uzbrojenia pozostawała bezużyteczna, a podróże międzygwiezdne były dosłownie niemożliwe. Pozbawiony AM2 handel skurczyłby się do rozmiarów wewnątrzsystemowego trampingu. Tylko na tyle pozwalał praktyczny niewątpliwie, ale rozpaczliwie powolny napęd systemu Yukawy. Sten nie mógł uczynić niczego, by oddalić perspektywę krwawych lat. Wieczny Imperator nie żyje. Niech żyje imperator. Sten czuł, że będzie mu bardzo brakowało szefa. Nie jak przyjaciela. Nikt nie mógł szczerze nazwać Wiecznego Imperatora przyjacielem. Ale jak... towarzysza broni. Sten upił się tego wieczora. I następnego. Nie trzeźwiał przez miesiąc, na zmianę sięgając po szkocką i stregga, dwa ulubione trunki Jego Wysokości. Potem spróbował zadbać o swoje szansę. Nie zwracając większej uwagi na panujący w imperium chaos, wykupił wszystkie dostępne w okolicy zapasy AM2. I rychło mógł pogratulować sobie zapobiegliwości, ponieważ ledwie kilka tygodni później zaczęło brakować antymaterii. Czemu właściwie nie obchodziło go to specjalnie. Uznał, że widocznie rada postanowiła w swej nieskończonej mądrości porządnie wypchać sobie kieszenie. Na niewielką skalę zajął się interesami, jednak nie zagustował w tym zajęciu. Ostatecznie skupił się na drobiazgach, trochę tak jak imperator, który zawsze potrafił znaleźć sobie jakieś hobby. Sten nabrał wprawy w gotowaniu, chociaż wiedział, że nigdy nie dorówna mistrzostwu władcy. Zajął się majsterkowaniem. Potem nastał czas kilku nader rozwiązłych romansów. Gdy i te go zmęczyły, niepokojąco prędko zresztą, zaczął badać i porządkować swoją planetę. Z Alexem utrzymywał kontakt korespondencyjny. Nieustannie powtarzali, że pora się spotkać, ale rzeczona chwila nie mogła jakoś nadejść. Obecnie kłopoty z AM2 ograniczyły ruch międzygwiezdny do tego stopnia, że przestali nawet wspominać w listach o spotkaniu. Ian Mahoney, ich jedyny prawdziwy przyjaciel, po cichu wycofał się z życia publicznego i zajął historią wojskowości. Niedługo ją studiował, bo zginął w jakimś głupim wypadku. Utonął podobno, ciała zaś nie znaleziono. Co za ironia losu, pomyślał Sten, oto ktoś wychodzący cało z największych nawet niebezpieczeństw po prostu utonął. Ale nie zbadał wówczas sprawy bliżej, głównie za sprawą pogłębiającej się akurat depresji. Ostatni rok dobrowolnego wygnania był najgorszy. Sten nie dość, że łaził ponury, to jeszcze zaczął popadać w paranoję. Sam nie miał najmniejszego pojęcia, kogo właściwie się boi. Nie potrafił sformułować żadnych podejrzeń. Ale nie szkodzi, paranoja nie potrzebuje uzasadnień, by się bujnie rozwinąć. Wszystkie domostwa, które pobudował sobie w różnych zakątkach Smallbridge, były wyposażone jak na wypadek wojny. Zapasy, miny, wyrafinowane pułapki i czujniki. Znalazły się tam nawet drapieżne rośliny, które sprowadził z jakiejś zapadłej dziury. Przyjęły się jak dzikie w pozbawionym wrogów środowisku, aż musiał co pewien czas ograniczać ich rozrost miotaczem płomieni. Zamieszkał w rezydencji w północno-zachodnim sektorze na drugim z kolei pod względem wielkości kontynencie strefy umiarkowanej. Chociaż nazwanie tego klimatu umiarkowanym było chyba przesadą. Wiatry wiały tu lodowate, śnieg zalegał przez większość roku, mróz skuwał rozległe lasy i pobliski łańcuch czterech potężnych jezior. Wszelako z jakiegoś powodu Stenowi bardzo się to podobało, zupełnie jak tym drapieżnym roślinom, które w chłodnym i wilgotnym klimacie też się przyjęły, aczkolwiek niechętnie. Nad jeziorem wzniósł kilka domów przypominających bunkry. Wnętrze jednego przeznaczył całkowicie na olbrzymią kuchnię. Była tam też chłodnia i wszystko, co potrzeba do oprawiania drobnych zdobyczy myśliwskich czy dziwnie kulistych, ale jadalnych mieszkańców jeziora. Dodatkowo założył jeszcze hydroponiczną uprawę warzyw. Kolejny dom zamienił na warsztat. Wypełnił go narzędziami oraz materiałami budowlanymi rozmaitego autoramentu. Tam też trzymał i czyścił broń oraz ulubione zabawki szpiegowskie. Trzeci budynek urządził jako mieszkalny. Nie zapomniał też o małej sali

gimnastycznej, w której regularnie wypacał siódme poty. Czasem ćwiczył również na mrozie, w nieskończoność przypominając sobie wszystko, czego nauczono go w sekcji Modliszki. Ściany mieszkania pokrył boazerią z prawdziwego drewna. Wcześniej ściął na ten cel kilkanaście drzew. Z drewna też zbudował szafki i łóżka. Gdy skończył, dom zrobił się tak przytulny, że aż miło było w nim mieszkać. Czegoś jednak wciąż brakowało. Sten wysilał pamięć tak długo, aż w końcu go oświeciło. Kominek. Po kilku próbach i solidnym podwędzeniu własnej osoby zbudował kominek na tyle potężny, że mógł on pomieścić nawet dwumetrowe kloce. Ciągnął jak wszyscy diabli, grzał i świecił że trudno lepiej. Kobieta, która wówczas towarzyszyła Stenowi przez kilka miesięcy, powiedziała, że coś jej to przypomina, ale nie pamięta dokładnie, co właściwie. Sten długo nalegał, aby sobie przypomniała, jednak usłyszał tylko, że miało to coś wspólnego z towarami oferowanymi w sklepie z „taniochą”. Sądząc po tonie głosu przyjaciółki chodziło o rzeczy raczej mało gustowne. Szybko zapomniał o sprawie. Jakiś tydzień później, w pewien piękny, pełen szarego światła i śnieżny dzień, gdy wracał z włóczęgi po lesie, zatrzymał się przed domem i ujrzał, że kobieta otwiera drzwi. Zza jej pleców bił ciepły blask i Sten zrozumiał, co miała wcześniej na myśli. Też sobie przypomniał. Dawno temu, jeszcze na Vulkanie, jego matka przedłużyła swój kontrakt o sześć miesięcy, żeby kupić sztuczny kominek. Wiejska dziewczyna, zupełnie zagubiona w wielkim ośrodku przemysłowym, poświęciła pół roku życia dla czegoś, co uważała za dzieło sztuki. Na zewnątrz mroczniał zimny świat pogranicza, śnieg padał na skupiska biednych domów, a gdy otwierało się drzwi, wracając z pracy w fabryce lub lesie, ukazywał się radośnie płonący ogień. Kominek był największym skarbem matki. Zepsuł się po ośmiu miesiącach. Sten wyprosił kobietę pod byle pretekstem, chociaż wiedział, że niesłusznie ją obwinia. Przecież nie mogła wiedzieć, nie zamierzała... Ale on z kolei nie potrafił dłużej wytrzymać jej towarzystwa. Tym sposobem depresja pogłębiła się maksymalnie. Całymi miesiącami Sten rozdrapywał stare rany. I bez Rykor, morsowatego psychologa, zdawał sobie sprawę, jak źle czyni. Doskonale o tym wiedział, ale robił tak dalej. W masochistycznym zapędzie nazwał nawet cztery pobliskie jeziora na cześć swojej z dawna pogrzebanej rodziny. Największe, nad którym zbudował domy, ochrzcił Amos, od imienia ojca. Następne poświęcił matce. Za jeziorem Freed ciągnęły się jeszcze Ahd i Johs, bo takie imiona nosili jego brat i siostra. Dokonawszy mianowania, siadł obojętny i pocieszył się tylko, że może to przygnębienie minie kiedyś jak gorączka. Wypali się w końcu i odejdzie niczym zły sen. Tysiąc kilometrów na północ zamrugał na nocnym niebie jakiś jasny punkt. Łukiem zsuwał się coraz niżej. Zamarł na chwilę ponad zamarzniętą ziemią i pognał w kierunku jeziornej siedziby Stena. Potem wśród gwiazd pojawiła się kula. Potężne emitery ożyły i skąpały całą planetę w dezinformacyjnym szumie. Zamontowane przez Stena czujniki dały się ogłupić, żaden alarm nawet nie pisnął. Od kuli oddzieliło się coś jasnego i podążyło śladem pierwszego pojazdu. Kilka kilometrów od skupiska domów poobijana szalupa kosmiczna opadła na śnieg czarną plamą. Z otwartego włazu wyskoczyła mroczna postać w ciepłym kombinezonie, z rakietami śnieżnymi przy butach. Mężczyzna wyprostował się, zawahał, zlustrował niebo. Potężny i przysadzisty osobnik złapał wiatr w nozdrza niczym kodiak, potężny ziemski niedźwiedź. Nagle ujrzał wyskakujące sponad horyzontu światło drugiego statku. Obrócił się i czym prędzej pomaszerował przez śnieg. Poruszał się niespodziewanie sprawnie jak na kogoś tak rosłego, zupełnie niczym tancerz. Omiatał spojrzeniem grunt przed sobą i bez trudu wybierał najdogodniejszy szlak. Nawet nie próbował maskować śladów. Nie miał na to czasu. Od czasu do czasu, na oko zupełnie bez powodu, obchodził widniejące na białym puchu krostowate ślady. Dotarł do skraju lasu i stanął. Grunt opadał tu niezbyt stromym urwiskiem. Mężczyzna westchnął ciężko, skręcił najpierw w lewo, potem w prawo. Urwisko ciągnęło się jednak daleko w obu kierunkach. Przybysz z jakiegoś powodu uznał, że nieodwołalnie przegradza mu ono drogę. Za mężczyzną syknął właz drugiego statku. Pojawiło się siedem postaci ubranych stosownie do pogody. Szybkimi ruchami palców przekazali sobie jakieś wiadomości i ruszyli śladem uciekiniera. Szli nierównym klinem. Prowadził najwyższy członek ekipy. Bez wysiłku przemierzali połacie wysokiego śniegu, widać mieli grawiłazy. Gdyby ktoś ich obserwował, nie miałby wątpliwości - oto myśliwi podążający za zwierzyną. Tropiciele w trakcie polowania na grubego zwierza. Ich ofiara przyklękła obok urwiska,

zdjęła rękawice i zaczęła kopać ostrożnie w śniegu. Dłonie szybko drętwiały. Mężczyzna musiał przerwać, aby ogrzać je za pazuchą. Pościg zaś nie ustawał. Ostatecznie pokazała się srebrzysta nitka tak cienka, że nawet pająk by pozazdrościł. Mężczyzna zdmuchnął z niej resztki śniegu i zaczął chuchać, aż zamarzająca wilgoć otuliła nić lodową otoczką. Gdy uznał, że już starczy, wyciągnął maleńkie urządzenie z ledwo widocznymi krokodylkami. Podważył paznokciem tył pudełeczka, pogmerał szpilką w otworkach programatora i poczekał, aż maszynka piśnie oznajmiając gotowość. Mężczyzna zamknął pokrywkę, wymruczał coś w rodzaju krótkiej modlitwy i powoli zbliżył całość do nici. Błysk lasera przeciął lodowato mroźne powietrze i stopił śnieg o milimetry od kolana uciekiniera. Ten skrzywił się, ale opanował odruchowe pragnienie, by poszukać jakiejś kryjówki. Wciąż tak samo ostrożnie robił swoje. Jeśli się teraz pomyli, to skutki będą o wiele bardziej dotkliwe niż zwykła rana postrzałowa... Musiał dotrzeć do Stena. Niepostrzeżenie, bo w przeciwnym razie nieświadom niczego Sten uzna go za intruza. I zadziała w swoim stylu. Szczypczyki zacisnęły się na nitce. Mężczyzna wstrzymał oddech. Czekał. Kolejny strzał. Wiedziony światłem lasera pocisk rozłupał końcówkę rakiety śnieżnej. Pudełko znów pisnęło. Znaczy, wszystko w porządku. Olbrzym skoczył ponad drutem i zniknął między drzewami dokładnie w tej samej chwili, gdy prześladowcy pojawili się w bezpośrednim polu widzenia. Tam, gdzie przed chwilą była ich ofiara, została tylko buchająca gorącem dziura w śniegu. Pogoń przyspieszyła. Ciemne postaci również starannie omijały widniejące tu i ówdzie dziwne ślady. Ostatecznie dotarły do linii lasu, sprawnie przepłynęły nad urwiskiem i wylądowały po drugiej stronie. Dowódca przekazał podwładnym kilka bezgłośnych poleceń. Formacja rozproszyła się i zniknęła między drzewami. Sten chodził z kąta w kąt. Wziął do ręki dawną, w skórę oprawną księgę, przez chwilę patrzył na tytuł, ale obojętnie, jakby treść słów do niego nie docierała. Potem rzucił tom na blat stołu, podszedł do kominka i grzebał w nim dopóty, dopóki płomienie nie strzeliły wysoko. Wciąż było mu zimno, zatem podłożył następne pokaźne polano. Coś mu nie grało, a on nie wiedział, co właściwie. Ciągle zerkał na monitory systemu bezpieczeństwa, ale światełka uparcie lśniły zielenią. Czyżby kłamały? Dreszcz przeszedł mu po plecach. Z racjonalnego punktu widzenia Sten zachowywał się jak przerośnięty dzieciak, taki co to boi się ciemności i podskakuje na każdy szelest. Część umysłu podpowiadała również, żeby dać sobie spokój z urojeniami. Wszelako instynkt przetrwania protestował wielkim głosem. Sten przełączył czujniki i kamery na ręczne sterowanie. Nadal zielono. Przeszukał wszystkie sektory. Nic. Zdegustowany, włączył z powrotem automatykę i w tejże chwili znaczniki mignęły na ułamek sekundy żółcią. I zaraz ponownie pozieleniały. Co jest u licha? Przeszedł na tryb ręczny i raz jeszcze na auto. Tym razem nic nie mrugnęło. Sten zaczął podejrzewać, że ma halucynacje. Niemniej podszedł do drzwi i wyjrzał. Wkoło tylko śnieg. I jasny księżyc w pełni. Zerknął na obraz kamer skrytych na pobliskich drzewach. Wszystko w porządku, pokazywały nawet jego własny cień. Z drugiej strony domu też nic się nie działo. Zachowuję się jak idiota, pomyślał biorąc ze stojaka przy drzwiach broń i wychodząc na zewnątrz. Cisza. Niczego niezwykłego. Sprawdził okolicę centymetr po centymetrze. Nic. Zabezpieczył broń, łajając się w duchu; przecież może upuścić ją przypadkiem, odstrzelić sobie kolano i co wtedy? Cóż, trudno pozbyć się dawnych odruchów. Wsunąwszy pistolet za pas, ruszył z powrotem. Wszedł i pchnął drzwi. Poruszyły się gładko na dobrze naoliwionych zawiasach. Obracał się już ku kominkowi, gdy zamarł. Nie usłyszał charakterystycznego odgłosu zatrzaskującego się zamka. Może pchnął zbyt słabo? Pewnie tak. Napiął mięśnie prawej ręki. Pobudzone stosownym ruchem supercienkie i nader wytrzymałe ostrze wysunęło się spod pachy. Zacisnął palce wokół rękojeści. Dla utrzymania formy, a po trosze i dla osobliwej zabawy, czasem wyobrażał sobie, że ma kogoś za plecami. Zasadniczo coś powinno zdradzić intruza: oddech, szelest ubrania. Dawni instruktorzy powtarzali, że zawsze coś można usłyszeć lub wyczuć. Na przykład ciepło. Jakąś zmianę ciśnienia. Mniejsza o to, jaką. Starczy byle sygnał.

Sten obrócił się na pięcie i równocześnie odsunął, by uniknąć ewentualnego ciosu. Ciął grubym jedynie na piętnaście molekuł nożem. Nic nie oprze się takiemu ostrzu, potrafiło gładko odciąć trzymającą broń rękę, zostawiając zdumionego wroga z krwawiącym upiornie kikutem. Padając, Sten wypatrywał jakichkolwiek rzeczywistych oznak zagrożenia. Od tych obserwacji uzależniał kąt lądowania na podłodze i sposób przeprowadzenia następnego ataku, jeśliby do niego doszło. Nóż trafił jednak w próżnię. Także za drugim razem. Dysząc ciężko Sten stanął na szeroko rozstawionych nogach i spojrzał na niedomknięte drzwi. Oczywiście nie było tu nikogo. Nigdy. Schował nóż pod pachę. Krzywiąc się i potrząsając głową podszedł do drzwi, aby je zatrzasnąć. Pora zająć się obiadem, pomyślał. Co dzisiaj jemy? Ledwo dotknął klamki, drzwi uderzyły go z rozmachem. Poleciał do tyłu. Straciwszy równowagę, przetoczył się po podłodze i odbił od ściany. Wstając, błyskawicznie sięgnął po nóż. Ale nie zdążył go wyciągnąć. - Żeby cię cholera, Sten! - krzyknął przybysz. - Przestań! Sten zamarł z otwartymi szeroko ustami. Co jest? Takich cudów nie ma. Przecież to... - Rusz się wreszcie! - warknął eks-marszałek floty Ian Mahoney. - Mózg ci zamarzł? Cały zespół Modliszek depcze mi po piętach. Nie pora na wyjaśnienia, bo obu nas załatwią. Dalej! W nogi! Sten czym prędzej zebrał szczękę z podłogi i zaczął działać. Razem przepełzli szybko kręty tunel, który zaczynał się za kominkiem, a kończył w małej kępie drzew rosnących jakieś osiemdziesiąt metrów od głównego budynku. Tunel był celowo skąpo oświetlony i nie bez powodu wił się, jak dotknięty chorobą świętego Wita wąż. Za plecami słyszeli, jak ktoś obtłukuje kamienie kominka, żeby się do nich dostać. Sten starał się nie myśleć o tych miesiącach, które ciężko przepracował przy budowie przejścia. A ile się nadźwigał otoczaków znad jeziora... Teraz był jednak wdzięczny gnębiącym go od jakiegoś czasu bogom paranoi. Dzięki nim zbudował wówczas tunel i najeżył go pułapkami. Jeśli napastnikom uda się do niego wejść, co wcale nie jest takie proste, napotkają dalsze kłopoty. Przekonają się, że Mahoney i Sten to sprytna zwierzyna. Mdłe światło utrudni im celowanie, łagodne zakręty jeszcze pogorszą sprawę. Na dodatek osłabią siłę ewentualnych eksplozji. A bliskie ściany zmuszą ich do marszu w pojedynczym szeregu. Oczywiście mogliby użyć gazu, ale system wentylacyjny był tak skonstruowany, że co kilka sekund wymieniał całe powietrze w tunelu. Kiedy wreszcie dotarli do komory końcowej, mogli się wyprostować. Na półkach czekały kombinezony, wyposażenie i broń. Wyjście było tuż obok. Wystarczyło wcisnąć guzik, a właz otwierał się bezszelestnie. Na zewnątrz wszystko zostało starannie zamaskowane krzakami, ziemią i kamieniami. W pobliżu ciągnął się gęsty las, porastający brzeg zamarzniętego jeziora. Sten szybko się przebrał i skinął na Mahoneya, by wziął sobie parę grawiłazów. Głucha eksplozja dała znać, że prześladowcy dostali się do tunelu. - Na pewno obstawili teren. Czekają i tutaj - powiedział Mahoney. - Wiem - odparł Sten i otworzył właz. Chłodne powietrze wypłynęło do środka. Klapa zamykała się automatycznie. Sten przymocował ładunek wybuchowy pod włącznikiem włazu. Dość tradycyjna pułapka. - Znajdą - powiedział Mahoney. - Zdziwiłbym się, gdyby nie znaleźli - stwierdził Sten. - Ale przynajmniej zmarnują chwilę. - Może powinniśmy... Sten uniósł dłoń i przerwał Mahoneyowi. - Bez obrazy - mruknął - ale o tunelach wiem chyba wszystko. I o wyjściach z nich także. Jak może pamiętasz, mam pewne doświadczenie. Mahoney zamilkł. Ostatecznie Sten spędził kilka ładnych lat w obozach jenieckich Tahnijczyków, brał udział w kopaniu tunelu pod twierdzą Koldyeze, został nawet Wielkim Iksem, czyli przewodniczącym miejscowego komitetu ucieczkowego. Bez wątpienia znał się na rzeczy. - Pomóż mi trochę - polecił Mahoneyowi. Ściągnął pokrowiec ze starych sani, które jakiś czas temu przerobił na motorowe. Razem przeciągnęli je do wyjścia. Sten włączył większość systemów i nastawił automatyczne sterowanie

na kurs zygzakami. Potem kazał Mahoneyowi odsunąć się odrobinę i uruchomił silnik. Błysnęło, gruchnęło i potężnie zadymiło. Mahoney zaniósł się kaszlem, łzy pociekły mu z oczu. - Załatwią nas na cacy - warknął z wyrzutem. Sten uciszył go spojrzeniem. Potem wcisnął pedał gazu i odskoczył. Sanie ryknęły i wyskoczyły z tunelu. Sten spojrzał za nimi. Gąsienice wzbijały tumany śniegu, a ognie z rur wydechowych rzucały blask na okolicę. Pojazd skręcił w ostatniej chwili, omijając drzewo, ale i tak strzał z lasera wypalił mu kilka dziur w karoserii. - Teraz! - krzyknął Sten. Wyczołgali się na zewnątrz. Sten zobaczył ciężko zaskoczonego napastnika, uskakującego saniom z drogi. Uniósł broń. Tamten drgnął i runął z idealnie okrągłą plamą pośrodku czoła. Mahoney strzelił do drugiej postaci, ta jednak zdążyła się skryć. Zanim się zorientowała, Sten i Mahoney odskoczyli dalej. Dziewczyna szeptem przekazała przez przyczepiony do krtani mikrofon informację tym, którzy kotłowali się jeszcze w tunelu. Szybko odszukała ślady na śniegu. Wyraźne i głębokie. Nie będzie trudno ich znaleźć, pomyślała, szczególnie przy tak jasnym świetle księżyca. Nagle wyczuła za plecami jakieś poruszenie. Chciała się odwrócić, uniosła broń, ale nie zdążyła zrobić nic więcej. Po chwili leżała na śniegu z poderżniętym gardłem. Sten wytarł nóż o jej kombinezon. - Albo ja się jakoś dziwnie starzeję - mruknął do wyłażącego zza drzewa Mahoneya - albo to młode pokolenie nie jest tak dobre jak my kiedyś. Mahoney spojrzał na ciało. Byłym szefem Korpusu Merkurego, a więc również dowódcą sekcji Modliszki, targały w tej chwili sprzeczne uczucia. Przyjrzał się Stenowi. Dawny przyjaciel postarzał się, twarz miał nieco pobrużdżoną, jednak lata dodały mu powagi. Oczy miał jakby nieco głębiej osadzone, jednak nadal czaiły się w nich te same iskierki ironii i prześmiewczego cynizmu. Może zgorzkniał odrobinkę, ale humoru chyba nie stracił. Chował właśnie coś pod pachą. Nie, pomyślał Mahoney. Oni nie są gorsi od nas. I wzruszył ramionami. - Ty masz doświadczenie - powiedział zamykając temat. - Ale zostało jeszcze pięciu. A z nimi może nie pójść tak gładko. Wierzę, że masz jakiś plan. - I owszem - odparł Sten. Bez słowa przypiął grawiłazy, włączył je i nastawił tak, by unosiły go kilka centymetrów ponad śniegiem. Potem skierował się w głąb lasu. Kijki wbijał głęboko. Chciał mieć pewność, że prześladowcy na pewno nie zgubią jego tropu. Mahoney sporo już przeżył i niejedno widział, ale gęste zarośla, przez które prowadził Sten, wprawiły go w solidne zdumienie. Rośliny przypominały drzewa, choć nimi nie były. Tworzyły ponad trzymetrową plątaninę kojarzącą się z rozbudowanym systemem korzeniowym. Z bliska jednak korzenie okazywały się rurowatymi tworami, utkanymi z ciasno zbitych liści. Mahoney pomyślał, że takie coś musiało chyba rosnąć przez wiele stuleci. Dopiero później dowiedział się, że trwało to tylko parę lat. Konary były kosmate i wyglądały na wytrzymałe, choć wiły się niczym kłącza. Podłużne i wąziutkie jak igły liście miały ostre brzegi i lśniły, jakby były pokryte wilgotnym śluzem. W tym klimacie? Dziwne. Czy nie powinny zamarznąć? Mahoney chciał dotknąć rośliny. - Nie! - rzucił Sten, a widząc zdumione spojrzenie Mahoneya, pożałował ostrego tonu. Ale tylko trochę. - Nie lubią dotykania - dodał i bez dalszych wyjaśnień ruszył dalej. Mahoney miał wrażenie, jakby zataczali wielkie koło i zbliżali się ponownie do jeziora. Jakiś biały ptak o skórzastych skrzydłach zerwał się z głośnym krzykiem i zaczął krążyć w świetle księżyca. - Nadchodzą - szepnął Sten. - Wreszcie. Zacząłem się już obawiać, że ich zgubiliśmy. - Nie tak łatwo - mruknął Mahoney. - Pewnie musieli się naradzić z macierzystym statkiem. - Wskazał nocne niebo. Nie tyle ptaka, co jednostkę dowódczą, która musiała krążyć na bardzo niskiej orbicie stacjonarnej.

- Nim też się potem zajmiemy - powiedział Sten. Zanim Mahoney zdążył spytać, w jaki sposób mieliby to zrobić, Sten znów sięgnął po nóż. Ostrożnie podszedł do jednego z drzew i wybrał nisko zwieszony konar. Mahoneyowi wydawało się, że gałąź drgnęła, ale tak delikatnie, że mogło to być równie dobrze złudzenie. Na liściach wykwitły wyraźne kropelki wilgoci, dziwnie kojarzące się ze śliną, a same liście zaczęły poruszać się, jakby coś przeżuwały. Sten rozciął korę. Śluz zagotował się wokół rany i gałąź wystrzeliła pętlą w kierunku Stena, który jednak zdążył odskoczyć. Mahoney zdrętwiał. Ciecz kapała na śnieg syczącą, pełną bąbelków kałużą. - Teraz malutkie dostaną szału - rzucił Sten w ramach wyjaśnienia. Poszli dalej. Sten powtórzył operację jeszcze kilka razy, zawsze wywołując tę samą reakcję. Roślina atakowała, chybiała i po paru chwilach bolesnych drgawek jakby zapadała w letarg, a rany zasklepiały się błyskawicznie. Gdy Sten po raz pierwszy trafił na te zarośla podczas jednej ze swych podróży, natychmiast zainteresowały go swoimi unikalnymi właściwościami. I nic dziwnego; ich system obronny mógł zafascynować, szczególnie byłego Mantisowca. Po pierwsze ze względu na ostre liście i palący sok, ale nie tylko. Zaatakowane reagowały wytwarzając jeszcze bardziej stężony kwas dokładnie w tym miejscu, gdzie je zraniono. W takim stanie pozostawały jakiś kwadrans. Niektórzy roślinożercy nabyli nawet odporności na normalny sok i nagryzali po kawałeczku, za każdym razem wybierając inną gałąź. Wiedzieli co robią, bo roślinka ta była zazwyczaj tak samo warzywem jak byle pomidor. Jednak tutaj rozwinęła się nieco inaczej, zapewne głównie za sprawą surowego klimatu. Zmarznięta ziemia nie dostarczała zbyt wiele wody i minerałów. Owszem, starczało ich do przetrwania, ale w głodnych roślinach szybko zaczęły rozwijać się instynkty drapieżcy. Tak, że teraz żywa zdobycz stanowiła miłe urozmaicenie w ich diecie. Pobudzone przez Stena będą rzucać się na wszystko, co wejdzie w zasięg ich gałęzi. Również i na ludzi. Odeszli już trochę od gaju, gdy Mahoney usłyszał rozdzierający krzyk, który nie umilkł od razu, tylko ciągnął się jękliwie przez kilka minut, aż syknął laser i zapadła cisza. Mahoney aż się wzdrygnął. - Zostało już tylko czterech - powiedział Sten. Mahoney nie odpowiedział. Przyklękli nad brzegiem lodowej tafli, tuż za małym spiętrzeniem skał. Zbliżał się świt, ale światło było jeszcze myląco słabe. Mahoney dostrzegał jedynie linię drzew na przeciwległym brzegu jeziora, odległym o niecały kilometr. Dwie minuty marszu w grawiłazach. Oczywiście, o ile ktoś się nie potknie. Przez całą noc zwodzili napastników. Czasem Sten przyspieszał, jakby chciał ich zgubić, potem zwalniał, zapewne celowo, aż tamci zaczynali deptać im po piętach. Teraz powinni być już zmęczeni. Cholera! Ja też mam dosyć, pomyślał Mahoney. Jedyną dobrą wiadomością było to, że uszczuplony zespół nie został uzupełniony. Wniosek był prosty: na pokładzie statku nie było posiłków. Mahoney zdążył dotąd jedynie naszkicować całość sytuacji. Nie własnej, tylko ogólnej. Rada wpadła w desperację. Rozesłali więc zespoły Modliszki po całym imperium. Z jednym zadaniem: pojmać i przesłuchać wszystkich, którzy byli dość blisko imperatora, by posiąść jakieś jego sekrety. Sten zdumiał się bardzo. - A co ja niby mogę wiedzieć? Jasne, dowodziłem jego ochroną i wiedziałem wszystko, co tyczyło się Tahnów, ale to stare sprawy. Żadnych sensacji na pierwszą stronę. Mogliby oszczędzić sobie fatygi i po prostu spytać. - Im chodzi o AM2 - powiedział Mahoney. - Nie mogą ustalić, skąd nasz szef to brał. - Ale... Przecież to oczywiste - zająknął się Sten. - Wszyscy wiedzą... - Właśnie. Wszyscy sądzą, że wiedzą, ale się mylą. A magazyny zaczynają świecić pustkami. Sten zastanowił się i otworzył wyciągnięty z kieszeni balonik. - Alex! - rzucił niespokojnie. - Jego też będą szukać. Musimy...

- Już się tym zająłem - powiedział Mahoney. - Wysłałem mu ostrzeżenie. Mam nadzieję, że dotarło. Zabrakło mi czasu na więcej. Wskazał w kierunku, skąd spodziewali się nadejścia napastników, co starczyło za całe wyjaśnienie. Widać już od dłuższego czasu wyprzedzał ich tylko nieznacznie. - Gdy już się ich pozbędziemy, trzeba będzie złapać Alexa - mruknął Mahoney. - Uzgodnimy jakieś dogodne miejsce spotkania. Sten roześmiał się. - Nie trzeba. Alex będzie wiedział, gdzie nas szukać. Mahoney chciał spytać, w jaki sposób, ale głęboko w lesie coś skrzypnęło. Ruszyli dalej. Zatrzymali się nad brzegiem jeziora. Sten postanowił poczekać, aż zrobi się nieco jaśniej. Mahoney był wściekły. Ten idiota chce, żeby go zobaczyli... Szybki uścisk nadgarstka poderwał go do dalszej drogi. Gdy sunęli ponad lodem, Mahoney dostrzegł w dłoni Stena małe pudełeczko z czerwonym przyciskiem. Wiatr wiał im w plecy i ledwo nadążali machać kijkami. Mimo kombinezonów mróz kąsał do szpiku kości. Mahoney czuł, że jeszcze chwila a jego płuca odmówią współpracy. Z przodu podniosła się chmura lodowych drobin. Usłyszeli syk lasera. Niedobrze. Prześladowcy byli już blisko. Mieli mało czasu. Drugi brzeg wyłonił się niespodziewanie. Nie zwalniając, wpadli na kamienisty grunt między drzewa. Mahoney omal nie stracił równowagi. Sten przeturlał się i spojrzał na jezioro. Mahoney, sapiąc ze zmęczenia, też odwrócił w końcu głowę. Tamci nadciągali w luźnym szyku. Mahoney uniósł broń. Ale Sten go powstrzymał. - Jeszcze nie - szepnął. Mahoney znalazł porządną kryjówkę i spokojnie zlustrował jezioro. Wróg dotarł już do środka tafli. Sten przycupnął obok ze swoim pudełeczkiem. Położył palec na czerwonym guziku i nacisnął, aż zbielała kostka. Mahoney spojrzał na jezioro. Ryknęło i cały środek tafli uniósł się w powietrze. Kry, wielkie jak domy, poleciały daleko na boki. Spod powierzchni wynurzył się lśniący, biały statek. Ciemne sylwetki, niewątpliwie ciała, runęły do lodowatej wody. Nie wiedział, czy spotkała ich śmierć szybka i lekka, czy powolna i bolesna. Jeśli nawet krzyczeli, w zgiełku nie było niczego słychać. Sten tymczasem usiadł i wyjął następny balonik. Mahoney jęknął w duchu. Spojrzał na niebo. - To by było na tyle w kwestii brania żywcem - mruknął. - Nie zaryzykują wysłania następnego zespołu, nawet jeśli mają jakiś wolny. Ci z góry zrzucą na nas bombkę i koniec pieśni. Przynajmniej sam bym tak zrobił. - Też na to wpadłem - odparł Sten. - Ale mamy to... - spojrzał na wyrastający jeszcze z jeziora biały statek. - I dwa w zapasie. Twoją szalupę i lądownik zespołu. Chyba starczy na małą akcję dywersyjną, nie sądzisz? Mahoney prawie się uśmiechnął. To mogło zadziałać. Chciał wstać, ale Sten go powstrzymał. - Głodny jestem - wyjaśnił. - Nie wiadomo, kiedy znów zdarzy się spokojna chwila? Najpierw coś zjedzmy. Mahoney dopiero teraz poczuł, jak łaknienie skręca mu kiszki. Miłe uczucie. Tylko żywi łakną. Rozdział 3 Laird Kilgour z Kilgourów - niegdyś zawodowy podoficer Alex Kilgour (weteran Pierwszej imperialnej Dywizji Gwardii), potem niejaki A. Kilgour, odesłany do zadań specjalnych w służbie imperialnej, jeszcze później sierżant Kilgour z Działu Operacyjnego Sekcji Modliszka (specjalista od materiałów wybuchowych i treningu tajnych agentów), posyłany przez Wiecznego Imperatora wszędzie tam, gdzie należało działać cicho a nader skutecznie - nadal dobrze się trzymał, chociaż obecnie był tylko lairdem, czyli szanowanym panem na włościach.

- ...od niepamiętnych dni lało jak z cebra. No to sąsiedzi przyszli w końcu z propozycją, aby przeniosła się na jakieś wyżej położone tereny. Ona jednak odparła, że nie. Że przyjmie wyrok losu, Bóg zajmie się starą kobietą. Pan, czyli Laird, pomoże. To był piękny wieczór. Masywny mężczyzna rozwalił się na ławie, nogi oparł na stołku, malowniczo zebrał zadarty kilt między udami. Z prawej strony ustawił zapas, wedle wyboru: karafkę pełną tradycyjnego szkockiego trunku, obecnie importowanego z Ziemi za forsę tak ciężką, że każdy mniej bogaty od Kilgoura padłby na widok rachunku, oraz litrowy kufel porządnego jasnego piwa. Ogień płonął w kominku, tak obszernym, że pomieściłby trzech mężczyzn obok siebie. Za oknem tawerny Deacona Brodiego huczała burza. Nie byle jaka, ale polarna; typowa dla planety Edynburg, rodzinnego świata Alexa. Jego specyfika polegała na ciążeniu, równym trzy G. Piękny wieczór. Kilgour był właśnie przy czwartej... chwilę, piątej kolejce. Wkoło miał samych dobrych przyjaciół, którym na dodatek nie sprzykrzyły się jeszcze powtarzane raz za razem opowiastki. Na dodatek barmanka zastanawiała się nieśmiało, czy laird Kilgour nie byłby tak miły, aby w tę zadymkę odprowadzić ją do domu. Było spokojnie i bezpiecznie. Kilgour z czystego przyzwyczajenia siedział plecami do ściany i wyłącznie przypadkiem trzymał prawą dłoń o kilka centymetrów od usadzonego w kaburze na udzie pistoletu. - No ale wciąż pada, woda się podnosi. Chlewik jej zmyło, kaczki popłynęły na poszukiwanie mniej burzliwej okolicy, i wtedy na drodze pokazał się grawiwóz. Córka przyjechała. I wrzeszczy: „Mamusiu! Powódź idzie! Musisz uciekać!”. Stara jednak krzyczy, że nie. Nie wyjedzie. Wyobrażacie sobie, bo Laird pomoże! A deszcz leje, woda coraz wyżej. Kurczaki uciekły na dach, parter już zatopiony. Wtedy nadpłynęła łódź. „Mamusiu! Płyń z nami! Uratujemy cię!” I zgadnijcie, co stara odpowiedziała! „Nie, nie. Laird pomoże”. A ulewa jakiej świat nie widział - pierwsze piętro zalane. Stara wlazła na dach i siedziała tak między kurczakami, gdy nadleciał grawilot ratunkowy. Zawisł nad dachem i otworzył drzwi. „Mamusiu!” słychać, „przylecieliśmy, żeby cię uratować!” Ale ona jest uparta. Raz jeszcze drze się, chociaż zachrypnięta, że nie. Bo „Laird pomoże”. Ale deszcz nie ustawał. W końcu woda doszła do dachu, a stara się utopiła. No i poszła do nieba. Cała wściekła jak cholera. Staje tam przed obliczem Pana i tak mówi: „Boże, raz tylko w życiu poprosiłam cię o pomoc i wzgardziłeś mną...” Zabrzęczał komunikator. Gospodarz tawerny szybko odebrał. - Alex, to do ciebie. Z hotelu. - Żeby ich - warknął Kilgour, ale wstał. - Poczekajcie, zaraz dokończę. Nie jest to może najlepsza historia ani najkrótsza, ale warto jej posłuchać. Wszedł za kontuar i zaraz rozpoznał twarz na ekranie. Był to jeden z operatorów centrali w hotelu, w którym zwykł się zatrzymywać, gdy przyjeżdżał do miasta. - Jestem - powiedział. Operator wyraźnie się ożywił. - Panie Kilgour, depesza z zamku. Ale dziwnie przekręcona. - Dawaj mija, młodzieńcze. Może jednak coś odszyfruję. Tamten stuknął w klawisze i na ekranie wykwitły znaki: XRNE TRACD BYDG RRDG. Alex natychmiast spoważniał. - Przykro mi, panie, ale to wszystko. - Przekręcona, mówisz... Może. Muszę wracać do hotelu - rzucił współbiesiadnikom z wymuszonym uśmiechem i dyskretnie wyłączył komunikator. - Cholerny sztorm. Zerwało połączenie. - Spróbują jeszcze raz. - Pewnie tak. Dobra, jak się odezwą, niech poczekają. Ja idę odcedzić ziemniaczki. A potem przyda nam się następna kolejka. Z radosnym uśmiechem skierował się do toalety. Po drodze zlustrował gości w tawernie. Nie, znał ich wszystkich. Chyba, że któryś od lat był zakonspirowanym sadzeniakiem. Zataczając się jeszcze na wszelki wypadek, otworzył drzwi ubikacji. Najpierw sprawdził, czy muszla utrzyma jego ciężar. Jęknęła, ale nie pękła.

Pchnął wysokie okno. Mimo zardzewiałych zawiasów, uchyliło się bez szmeru. Głową naprzód ewakuował się na wąski gzyms, tuż nad przyległą do tawerny aleją. Zawsze starannie dobierał gospody. Jeśli której czegoś brakowało, kazał dobudowywać. Ostatecznie sprawna obsługa, miłe towarzystwo i dobre napitki, to nie wszystko. Przez chwilę leżał nieruchomo. Mróz, śnieg i wiatr wcale mu nie przeszkadzały. Spojrzał dookoła. Spokojnie. Wiadomość pozornie składała się z samego bełkotu, jednak między przypadkowymi literami kryła się grupa kodowa. Zgodnie z dawnym szyfrem Modliszki znaczyła: MISJA ODWOŁANA. WRACAĆ NATYCHMIAST DO PUNKTU WYJŚCIA. Nasuwało to kilka intrygujących pytań. Po pierwsze - Kilgour już dawno porzucił służbę. Nic nie wiązało go z imperium ani z supertajną Sekcją Modliszki od chwili, gdy zaraz po zamachu złożył wymówienie. Zatem: kto może się teraz do niego dobijać? Po drugie. Czemu użył podstawowego kodu? Tego najprostszego i najbardziej popularnego; pozostającego w użyciu od tak dawna, że na pewno każdy ciura miał szansę go poznać? Czyżby Modliszka go szukała? Czy ma ochotą zostać znalezionym? Kilgour przeklął w duchu. Ostatnie lata upłynęły mu raczej beztrosko, zaś od kilku dni czuł wyraźnie jakieś swędzenie między łopatkami. Lekceważył je, chociaż wiedział, co znaczy. „Jesteś obserwowany”. I z pewnością nie przez przyjaciela. Akurat teraz, pomyślał. Kiedy barmanka zaczęła spoglądać na mnie cielęcym wzrokiem. Taka dziewczyna... Dość tego, Kilgour - zbeształ się milcząco. Dobra. Może i lata minęły, ale zobaczymy, chłoptasie, kto wyjdzie z tego żywy. Chociaż szkoda... Nie dosłuchali do końca. Przypomniało mu się zakończenie opowieści. No i Pan spojrzał na nią, zdumiony niebotycznie i mówi: „Jak to, nie pomogłem ci, babciu? Ja nie pomogłem? A kto ci zesłał najpierw grawiwóz, potem łódź i na końcu grawilot?” Zachichotał bezgłośnie, zsunął się z gzymsu i wyszedł z alejki na ulicę Wysoką. Trzymał się blisko ściany, aż nagle wyszedł gwałtownie na środek, jak spóźniony przechodzień, podążający gdzieś pilnie w jakiejś ważnej sprawie. Jak ktoś pragnący skryć się czym prędzej przed zawieją. Coś drgnęło w cieniu, po drugiej stronie ulicy. Próbował zgadnąć, kto go śledzi. Zwykle Kilgour mógł liczyć na sporą przewagę, wynikającą ze swego pochodzenia. Jego muskuły były w stanie wytrzymać trzykrotne ciążenie. Tyle, że teraz był u siebie. To źle. Jednak jeśli prześladowcy nie byli rdzennymi mieszkańcami Edynburga lub innej, podobnej planety, punkt dla niego. Zerknął za siebie. Ogon był zmotoryzowany. Postacie wsiadały właśnie do cywilnego ślizgacza. Kilgour skrzywił się. Jeśli chcą go zabić, wystarczy że przyspieszą, wjadą na chodnik i przycisną go do muru. Zwykły, nieszczęśliwy wypadek. Nastawił uszu, jednak generatory McLeana na pokładzie ślizgacza nie zamruczały ani o ton głośniej. Jeśli tak - pomyślał - to zobaczmy, co to za przyjemniaczki. Trzy przecznice dalej skręcił w wąską uliczkę. Bardzo wąską i tak stromą, że trotuar miał tu postać długich schodów. Alex przyspieszył. Schody kończyły się na małym placyku, od którego odchodziły cztery uliczki. Zanurkował w jedną, zaległ w cieniu i czekał. Na stopniach pojawiły się dwie postacie. Burza zelżała na chwilę i widać było całkiem dobrze. Cholera - zaklął Alex - nici z przewagi. Ścigała go albo para zmutowanych ziemskich cybergoryli, albo goście w pełnej zbroi bojowej. Takie zbroje zasilane były AM2, a sposób uzbrojenia czynił z wprawnego piechura jednostkę bardziej zabójczą niż ciężki czołg. Neurowzmacniacze dawały mu siłę paru ludzi, zaś pancerz chronił nie tylko przed pociskami z broni ręcznej, ale także przed szrapnelami mniejszych kalibrów. Wobec tak wyposażonego przeciwnika Alex był bardziej bezradny, niż zwykły Ziemianin wobec Alexa. Dwóch. Wspaniale. Dobra, Bóg mi pomoże... Kilgour ruszył zygzakiem. Biegł od ściany do ściany i gorączkowo próbował coś wymyślić. Jak go wyśledzili? Co zamierzali? Czy przypięli mu pluskwę do kiltu? A może znacznik? Mało prawdopodobne, ale i tak zaczął przeszukiwać ubranie. Potem się zastanowił. Wybiegł na kolejną ulicę. Było już bardzo późno i ruch dawno zamarł. W dali przed sobą ujrzał lądujący ślizgacz. Jeszcze trzech wysiadło i ruszyło ku niemu. Skręcił w przecznicę.

Kto to może być? Zdarzało się, że zbroje wpadały w prywatne ręce bogaczy, ale te wyglądały na najnowszy model. Znaczy, że nieświadomie naraził się władzy. Na pewno nie miejscowej, bo tę zapobiegliwie sobie kupił, ale jakiejś innej. W najgorszym razie - imperialnej. Tym imbecylom, którzy objęli władzę po śmierci imperatora. Tak, pozostaje uznać, że to sprawka Rady. Spokojnie. Czego mogą chcieć? Gdyby kazano im zabić, w minionych dniach, tygodniach czy miesiącach mieli aż nadto sposobności. Strzelców i saperów wciąż nie brakuje. Zatem chcą mnie żywcem, pomyślał Alex. Jeśli przejrzeli moje akta, to wiedzą, że nie będzie to proste. Dlatego nie przysłali byle kogo. Najwyraźniej ci w zbrojach, to członkowie Modliszki. Mają mnie dopaść. A zbroje noszą dlatego, że w tych warunkach, przy byle wymachu, trzasnęłyby im kości. Zaplanowali sobie czystą akcję. Bez ofiar i siniaków. A potem podłączą mnie do skanera i wysondują cały umysł. Wcale mi się to nie podoba - pomyślał. Żeby jakiś taki grzebał mi brudnymi paluchami w duszy... Brrr! Ale przecież nie będę bawił się z nimi w Wikingów. Miecze w dłoń i kupą... Żadne takie. Burza znów zaczęła się nasilać. Dwóch mnie pogania. Trzech z przodu. I pewnie jeszcze drugi zespół w odwodzie. Trzeba zgubić tych tutaj, zanim zdążą wezwać pomoc. Pięciu ludzi. Najlepszych agentów imperium. I to w mundurkach pozwalających im przejść przez kamienne ściany zamku bez najmniejszego guza. Nie ma sprawy, stary. Żaden problem. Kilgour nie ustawał w biegu. Nie za szybkim, aby tamci nadążali bez kłopotu i nie ogłosili alarmu, przekonani, że naprawdę im ucieka. Kluczył uliczkami i alejkami. Jego prześladowcy mogli mieć cudowne zbroje, ale to on znał miasto i dawno przywykł do kocich łbów, które miejscowi architekci pakowali wszędzie zamiast normalnej nawierzchni. Niech będą błogosławieni do dwunastego pokolenia... Najpierw lina... Wisiała grzecznie na murze budynku. Pięciomilimetrowa, stalowa plecionka. Alex zerwał ją w biegu. Miała pewnie ze sześćdziesiąt metrów długości. Trochę za dużo. Skierował się ku centrum miasta. Uliczki były tu strome, a pobocza śliskie. Ponownie skręcił w Wysoką, zatrzymał się i obrócił. Tamci też już wyszli na otwartą przestrzeń. Liczą się pewnie z tym, że jestem uzbrojony, ale tego nie mogli przewidzieć - pomyślał. Przyklęknął, uniósł broń w prawej ręce, podparł ją lewą, wstrzymał oddech i wycelował. Broń zagdakała. Miniaturowa, bo o średnicy tylko jednego milimetra, kulka AM2 otulonego w pancerzyk z imperium X trafiła w staw kolanowy jednego z prześladowców. Noga eksplodowała. Zwykła piechota nie używa pocisków z AM2... Pięknie - pomyślał Alex. Na ponad sto metrów, pierwszym strzałem... Sten mi nie uwierzy. Jeszcze czterech... Zrzucił rękawice. Wkoło świszczały kule, ale wyraźnie tamci używali konwencjonalnej broni, nadal chcieli go przede wszystkim pojmać. Czekał na następną przecznicę. Alex obwiązał szybko drut wokół słupa latarni, jakieś pół metra nad ziemią. Pościg zbliżał się szybko dziesięciometrowymi skokami. Kilgour runął w dół uliczki. Tym razem nie tyle biegł, co raczej się ślizgał. Uliczka była pochylona pod kątem pięćdziesięciu stopni i oblodzona tak bardzo, że nie dawało się po niej chodzić. Nie wspominając o biegu. Alexowi pomagał drut, choć już po paru metrach poczuł, jak krwawią mu dłonie. Przyhamował nieco, omal się nie wywróciwszy, ale udało mu się odzyskać równowagę. Dwóch skręciło gwałtownie za nim i z miejsca nogi im się rozjechały. Nie pomogło autożyro, nie pomogły hydrauliczne wzmacniacze. Pierwszy zderzył się z murem i pojechał bezwładnie gdzieś niżej, drugi wyleciał wysoko w powietrze. Alex strzelił mu w wizjer hełmu. Potem zaczął wspinać się w górę. Powoli, ręka za ręką. Mimo wiatru dosłyszał huk wystrzału. Padł płasko na ziemię. Jeden musiał być na dachu. Wpadłeś w panikę, chłopcze, i masz nadzieję, że siła ognia uratuje ci skórę. Nie wiesz nawet, jak bardzo się mylisz, sapnął Alex i strzelił trzy razy w środek podnoszących się na dachu kłębów śniegu. Musiał uszkodzić jakiś obwód sterowania zbroi, bo włączony nagle napęd wyniósł szczątki właściciela wysoko w górę. Niczym miniaturowy statek kosmiczny, całość zniknęła w chmurach. Jeszcze jeden. No pokaż się, łobuzie... Ani śladu.

Może ten ostatni stchórzył, może ruszył pomóc rannym towarzyszom, może miał awarię zbroi... Tak czy siak, ulotnił się, i tyle go Alex widział. Kilgour wdrapał się na Wysoką. Teraz musiał jak najszybciej opuścić planetę i udać się do miejsca, którego położenie znał tylko jeden człowiek we wszechświecie, prócz niego. - Lewą ręką ich załatwiłem - mruczał. - Lewą ręką przez sen. Przez sen i z kołysanką na ustach. I tak Alex Kilgour zniknął z planety Edynburg. Rozdział 4 Zdobywanie władzy to trudna sztuka. W dodatku złożona i podparta dość pokrętną motywacją. Socjohistorycy napisali na jej temat całe biblioteki. Analizowali dzieje w poszukiwaniu idealnej formuły, a co tylko jeden ogłosił, drugi zaraz obalał. Rody monarsze stosowały rozmaite chwyty. Na przykład wydawano siostrę za brata, dzięki czemu rodzice mogli spać spokojnie, bo dynastia została przedłużona, a czystość krwi zachowana. Kiedy indziej brat zakuwał brata w łańcuchy i pakował do lochu, nieraz na długie dziesięciolecia. Najpowszechniejszą metodą było oczywiście zabójstwo, bo nawet ostatni głupiec potrafi podać rywalowi trutkę i w ten sposób osiągnąć cel. Jedyny kłopot z zabójstwem, jak mawiają socjohistorycy, polega na tym, że kto raz zaczął mordować, będzie to robić dalej, inaczej przepadnie. W wyjątkowej sytuacji udawało się uprawiać politykę bez rozlewu krwi. Wówczas zwycięstwo osiągało się dzięki kompromisowi. Niełatwa to sprawa, zwłaszcza gdy pomyśleć o wszystkich interesach, które trzeba było wówczas pogodzić. Przydawała się wtedy sztuka kłamstwa: należało stosować je na tyle ładnie, by każdy czuł się usatysfakcjonowany. Tłumom podsunąć mglistą, ale kuszącą wizję postępu (jakiegokolwiek), ambitniejszych skusić obietnicą pomnożenia dóbr (najlepiej takich, których notorycznie brakowało). Były jeszcze inne sposoby, ale i one sprowadzały się zwykle do którejś z powyższych metod. Najpewniejsza jednak metoda (co do tego akurat historycy byli wreszcie zgodni), to zawładnięcie czymś, co wszystkim niezbędne jest do życia. Na przykład dystrybucją wody i żywności. Lub przejęcie kontroli nad uczęszczanym szlakiem handlowym. Oczywiście, w każdej epoce środkiem niezawodnym był seks, jednak wówczas należało po dwakroć strzec się nieproszonych gości. Wieczny Imperator postawił na AM2. Najdoskonalsze w dziejach paliwo stało się fundamentem imperium. Zwykle wystarczało zakręcić zbuntowanemu rejonowi kurek, by zaraz wszystko wróciło do normy. W razie kłopotów miał jeszcze do swej dyspozycji największą armię w dziejach wszechświata. Podobno strzec miała ona zasobów AM2. Podobno, bowiem w sześć lat po zabójstwie spiskowcy nadal nie mogli znaleźć owych składów. Byli już bliscy utracenia tej władzy, którą zyskali dzięki zamachowi. Zresztą, nawet gdyby znaleźli to tajemne miejsce, i tak pewnie by przegrali. Czasy nie były łatwe. Tuż po wojnie z Tahnijczykami, po tym największym i najkosztowniejszym konflikcie zbrojnym w historii, imperium zawisło na krawędzi bankructwa. Skarbce były niemal puste, deficyt budżetu urósł tak, że jego redukcja zajęłaby wieki. Za życia Wiecznego Imperatora, Tanz Sullamora i jego poplecznicy naciskali na zastosowanie radykalnych środków. Chcieli zamrożenia płac i stworzenia sztucznego nadmiaru podaży poprzez podniesienie cen. No i nałożenia drakońskiego podatku na AM2. W ten sposób dług zostałby błyskawicznie spłacony, a korporacje obrosły w piórka. Miałyby zapewniony spokojny byt na długie stulecia. Imperator od ręki skreślił ten projekt. Jego słowo było prawem, więc sprawa była zamknięta. Powojenne plany Jego Wysokości zmierzały w dokładnie przeciwnym kierunku. Nieodżałowany Sullamora tak to przedstawił swym bratnim konspiratorom: Płace zostaną uwolnione, aż osiągną naturalny poziom. Wojna pochłonęła wiele ofiar, głównie fachowców różnych dziedzin. W efekcie nastąpi wzrost kosztów zarządzania. Ceny zostaną zamrożone, aby każdego było stać na to, czego sobie musiał odmawiać. Wojna pochłonęła gigantyczną ilość surowców i zasobów, zatem początkowo wszystkiego będzie brakowało. Aby złagodzić niedobory i przyspieszyć normalizację rynku, imperator postanowił zredukować czasowo podatek na AM2. To miało zmniejszyć koszty produkcji i transportu. Uważał, że w ten sposób osiągnie się z czasem równowagę.

Szykujący się na wielkie zyski magnaci stanęli nagle wobec perspektywy zaciskania pasa i oszczędności. Koniec ze zbijaniem kokosów. Pora na uważną kalkulację i długofalowe planowanie. Dochody będą, o ile ktoś na nie zapracuje. Rada nie mogła zaakceptować tak skandalicznego projektu. Zagłosowali przeciwko. Zawiązali skrytobójczy spisek. Niezupełnie jednomyślnie. Volmer, młody magnat mediów wręcz się przeraził. Nie podzielał poglądów imperatora, jednak pomysł mordu uważał za odrażający. Skłonny był raczej wierzyć w siłę perswazji, nawet jeśli sam nie posiadał w rym kierunku specjalnych talentów. Dysponował jednak batalionami dziennikarzy, ekspertów i analityków. To oni utrzymywali w ruchu to imperium, które odziedziczył. Na dodatek, jak większość bogatych spadkobierców, Volmer uważał się za geniusza. Było to jego największą wadą. Nie dojrzał gromadzących się nad jego głową chmur. Volmer stał się pierwszą ofiarą. W roli przywódcy spisku wystąpił od samego początku Tanz Sullamora, najbardziej zaufany doradca władcy. Sullamora uważał dotąd, że nie jest godzien czyścić butów imperatorowi. Przez całe dziesięciolecia widział w swoim przełożonym bóstwo wcielone, świętego pozbawionego ziemskich pragnień i zarazem bezwzględnego zdobywcę. To ostatnie było bliskie prawdzie. Imperator rzeczywiście uznawał, że cel uświęca środki. Teraz mylił się jednak co do nasilenia tej cechy. Religią Sullamory był biznes. Imperator awansował go zatem na najwyższego kapłana kościoła mamony. Kapłana nieomylnego, rzecz jasna, zdolnego w ułamku sekundy określić szansę, podjąć właściwą decyzję i konsekwentnie wcielić ją w życie. Sullamora uznał, że imperator dąży do tego samego, co wszyscy kapitaliści we wszechświecie. Nie on jeden zresztą. Jednak imperator rozgrywał swą własną partię. Sam ustalał reguły gry i nie miał zamiaru dzielić się z nikim owocami zwycięstwa. Nie uważał się też za nieomylnego. W gruncie rzeczy, planując zawsze zakładał dopuszczalność błędu. Zarówno swojego jak i cudzego. Dzięki temu zazwyczaj wychodził na swoje. Był mistrzem długofalowego planowania. „To normalne i bardzo łatwe - wyjaśniał czasem Mahoneyowi - wystarczy przeżyć tysiąc lat”. Wojna z Tahnijczykami była wynikiem jednej z największych pomyłek imperatora. Sam wiedział to lepiej, niż ktokolwiek inny. Konflikt wybuchł tak gwałtownie, że władca nagle potrzebował doradców. Sullamory i wielu innych. Zaczął myśleć głośno, wdawał się w dyskusje ze specjalistami. Sullamora nie rozumiał. Jak ktoś taki może zasięgać czyjejkolwiek rady? Ale jednak. W dodatku imperator wyrażał różne wątpliwości, przyznał się nawet radzie do wielu błędów. Dla Sullamory był to wstrząs. Maska boga opadła ukazując zwykłą, ludzką twarz. Aura świętości znikła. Sullamora stracił wiarę. Morderstwo było aktem zemsty. Wcześniej zdobył popleczników. Zadbał, by reszta członków rady uwikłała się w spisek nie mniej niż on sam. Skompletował podpisy na dokumencie, świadczącym o udziale w zbrodni. Każdy dostał swoją kopię, zatem prawdopodobieństwo zdrady spadło praktycznie do zera. Nie wprowadzał jednak nikogo w szczegóły. Sam zajął się zabójstwem Volmera, sam zwerbował Chapellego, sam przygotował plan zamachu. Członkowie rady obserwowali rozwój wypadków tak jak wszyscy, czyli na ekranach. Tyle, że wiedzieli, czego oczekiwać. Patrzyli, jak imperator idzie w stronę grupki oczekującej go w porcie kosmicznym Soward. Jeszcze chwila i oni przejmą berło. Udało się! Władca zginął. Późniejsza o chwilę eksplozja zaskoczyła ich nie mniej niż pozostałych widzów. Uznali ją wprawdzie za widowiskowy akcent, takie mocne finale, ale nie podejrzewali, by mogła to być sprawka ich bohatera. Sullamora nie był samobójcą. Już prędzej ten szaleniec, Chapelle, dozbroił się na własną rękę. Widać chciał mieć pewność. Cóż, zdarza się. Biedny Sullamora. Chociaż mieli teraz więcej do podziału, szczerze żałowali Tanza. Jako specjalista od transportu i przemysłu stoczniowego był prawdziwie niezastąpiony, na dodatek to on przecież był mózgiem rady. Polityka wewnętrzna imperium nie miała przed nim tajemnic. Jego śmierć oznaczała, że sami muszą nauczyć się rządzenia. A to im nie wychodziło. Imperator przechowywał AM2 w wielkich magazynach, rozmieszczonych w strategicznych punktach imperium. Wielkie zbiornikowce rozwoziły je stamtąd we wszystkich kierunkach, zgodnie z instrukcjami władcy. Osobiście kontrolował on wysokość i regularność dostaw. Buntownikom dawał mniej. Posłusznych nagradzał, dostarczając AM2 po cenach, które uważał za

uczciwe. Rada od razu uznała ten system za chory. Przede wszystkim jednak, nikt nie był skłonny zaufać drugiemu na tyle, by powierzyć mu całkowitą kontrolę. Dlatego podzielili zasoby AM2 na równe części, zapewniając - każdy sobie - tanie źródło energii. Przy okazji wyrównali również osobiste rachunki, zawiązali kilka nowych sojuszy. Krótko mówiąc, dobrze zadbali o interesy swoich korporacji. Postanowili też, że dalej będą się spotykać, radzić i działać, bowiem razem mają największe szansę. Przez jakiś czas wszystko szło gładko. Mając AM2, za darmo rozbudowywali swoje przedsiębiorstwa. Bez trudu pozbywali się konkurencji, byli w stanie kupić każdego. Imperator utrzymywał trzy rodzaje cen na AM2, zależnie od przeznaczenia. Najtańsze były dostawy do systemów młodych, które dopiero się rozwijały. Drugą część przeznaczał na potrzeby publiczne, aby każdy rząd mógł bez większych trudności zaspokoić podstawowe potrzeby społeczeństwa. Najwięcej kazał płacić za to, co rzucał na wolny rynek. Rada ustaliła jedną cenę dla wszystkich - prócz samych siebie i swoich przyjaciół. W rezultacie ich konta rosły błyskawicznie. Jeden tylko problem wisiał im nad głowami. Ignorowali go, jak długo mogli. Te wielkie składy były przecież skądś zaopatrywane. Ale skąd? I przez kogo? W przeszłości zbiorniki uzupełniano za pomocą zautomatyzowanych statków, połączonych w niewyobrażalnie długie składy. Pojawiały się na wyznaczonych planetach, rozładowywały swoje i znikały. Od setek lat nikt się nie interesował, skąd właściwie przybywają. Po prostu wszyscy się do nich przyzwyczaili i uznali, że prawdę znają najpewniej tylko zaufani imperatora. I on sam, oczywiście. Rada składała się z przeciętnych ludzi, zatem i oni dali wiarę obiegowym sądom. Gdy imperator zginął, statki przestały przybywać. Zostało tylko to, co było w magazynach. Jednak rada nie od razu to spostrzegła. Z początku miała masę innych spraw do załatwienia. Przytłaczał ich ciężar winy. Poza tym wydawało im się, że transporty ustały tylko chwilowo. Najpierw zwrócili się do stosownych urzędów. Biurokraci z Departamentu Paliw nie kryli zdziwienia. - To wy powinniście wiedzieć - powiedzieli. Rada zasznurowała usta. Bała się przyznać, że w rzeczywistości nie wie. Zaczęły się poszukiwania. Sprawdzono wszystkie banki danych. Odszukano i przesłuchano bezpośrednich podwładnych imperatora. Bezskutecznie. Sytuacja zaczynała wyglądać alarmująco. W zasadzie należało pomyśleć o ograniczeniu wydzielania AM2. Ale rada, chociaż wpadła nieco w panikę, ani myślała cokolwiek ograniczać. Członkowie rady byli ludźmi z natury skrytymi. Uważali, że dzięki temu stali się dziećmi szczęścia. Dokładniej - imperator był skryty i niezwykle przebiegły. Musiał być taki. Skąd to wiadomo? Bo panował długo i zabezpieczył się na wypadek utraty władzy. Rada postanowiła podjąć jakieś działanie. Zarządzono poważne poszukiwania. Podjęto wiele desperackich akcji. Popadali w coraz większy chaos. Ostatecznie powołano komitet, który miał się zająć dwiema sprawami. Po pierwsze: znaleźć źródło AM2. Po drugie: zewidencjonować pozostałe jeszcze zasoby i wydzielać je, dopóki nie napłyną nowe dostawy. Niestety, drugie zadanie zafrapowała radę tak bardzo, że pierwszym zajęli się z ponad rocznym opóźnieniem. Gdyby imperator żył, uśmiałby się z ich głupoty. - Spróbowali tego samego, co Siedem Sióstr - powiedziałby zgryźliwie. - Proszę powiedzieć, ile naprawdę ropy wam zostało? I proszę nie kłamać, kłamstwo nie leży w interesie narodowym. Rada nie wiedziałaby, o jakich siostrach mówi, zdumiałaby się też, na co komu ropa, jednak sens komentarza byłby dla nich jasny. Gdy padło pytanie o indywidualne rezerwy AM2, wszyscy zaczęli kłamać jak najęci. Na drugim zebraniu każdy podawał liczby dostosowane nie do zasobów, lecz do aktualnej sytuacji politycznej. A co z resztą imperium? - pytano. - Co się stanie, gdy wszyscy poznają prawdę? W końcu wieści się rozeszły. Poziom zapasów AM2 był niższy niż kiedykolwiek w historii imperium. Wybuchła powszechna panika. Rada stanęła przed nowymi problemami. Podczas wojny z Tahnijczykami imperator musiał nieustannie baczyć na niepewnych sojuszników. Płacił im ile mógł, a kiedy sytuacja się zmieniła, wszyscy ci koniunkturaliści ślubowali mu wierność i zgadzali się na wszystko. Jednak pierwotne przyczyny ich nielojalności pozostały. Przywódcy tych światów wciąż musieli sobie radzić z zarzutami swych poddanych, którzy

niewiele wiedzieli o imperium. Wojna tylko pogorszyła sprawę. Jej zakończenie zaś nie rozwiązało automatycznie wszystkich problemów. Wieczny Imperator miał się właśnie zająć podobnymi sprawami, gdy został zabity. Teraz było jeszcze trudniej uporać się z czymkolwiek. Skoro wspomniani politykierzy nie dowierzali nawet imperatorowi, to jakim cudem mieli darzyć zaufaniem nową ekipę? Rada rządziła za pośrednictwem dekretów sejmowych, jednak większość mieszkańców imperium miała parlament w pogardzie. Uznawali go za maszynkę do zaklepywania dekretów władcy. I w zasadzie mieli rację, zaś imperator nigdy starał się temu zaprzeczać. Dbał o swój wizerunek. Dawno temu przestudiował uważnie dzieje ziemskich rodów monarszych. Szczególny podziw wzbudzili w nim władcy pewnego niezbyt rozwiniętego kraju. Nazywali się carami i uważali się za wskazanych przez Boga. Panowali nad milionami wykorzystywanych wieśniaków, a swych dworzan traktowali jak zwierzęta. Karali okrutnie za nic i profilaktycznie morzyli większość poddanych głodem. Czasem chłopi się buntowali. Historia tego kraju pełna jest krwawych powstań. Ale w oczach chłopów winni byli zawsze urzędnicy i szlachta. Oni też zawisali na drzewach. Carowi nigdy włos z głowy nie spadł. Dla narodu był jak ojciec. Łagodny i troskliwy, zawsze dobry dla nędzarzy. Niestety, podła szlachta wykorzystywała jego miękkie serce i pod jego sztandarem siała zło. Przecież gdyby nasz car batiuszka wiedział o naszej nędzy, zaraz położyłby kres niesprawiedliwości... Bujda nad bujdami, oczywiście, jedno wielkie złudzenie. Ale działało. Dopiero ostatni spośród carów otwarcie pogardzał swoim ludem. - I dlatego właśnie był ostatni - powiedział kiedyś imperator Mahoneyowi. Rada nie potrafiła jednak uczyć się na historii. Zresztą, gdyby im nawet ktoś opowiedział, pewnie by nie zrozumieli. Biznesmeni pozostają zwykle głusi na kwestie polityczne. Z tej przyczyny zostają możliwie najgorszymi władcami. Rada stanęła przed kolejnym problemem: co zrobić z Tahnijczykami? Dla Kyesa, bliźniaczek Kraa i innych, rzecz wyglądała prosto. Tahnijczycy zostali pokonani. Zwycięzca bierze łupy i po sprawie. Ostatecznie rada odarła systemy Tahnijczyków ze wszystkiego, co miało jakąś wartość. Rozmontowano i wywieziono co lepsze fabryki, które wykorzystano później do podreperowania własnych zakładów lub posłano po prostu na złom. Przechwycono źródła surowców. Miliardy ludzi zapędzono do niewolniczej pracy. Wydano wielkie sumy na utrzymanie garnizonów, co powiększyło jedynie deficyt budżetowy. Rabunkowa gospodarka musiała spowodować daleko idące konsekwencje. Nie zdążywszy spocząć na laurach, rada stanęła w obliczu katastrofy. Imperator mógłby im wytłumaczyć, dlaczego tyrania nie popłaca. Sam zamierzał pomóc Tahnijczykom i wcale tego nie krył. Owszem, z zastrzeżeniem - zamierzał też trwale ich spacyfikować. Planował sumienną i drobiazgową czystkę oraz wytrzebienie z ich kultury wszystkiego, co miało związek z wojną. Miał jeszcze jeden pomysł. Zamierzał spożytkować siły, które traciliby w walce, zaprzęgając ich do roboty. Miast lać wroga, niech pracują. W duchu współzawodnictwa. Niech zwyciężają gospodarczo. Wtedy będzie ich wspierał. Imperator oczekiwał, że niezbyt rozgarnięci i pozbawieni polotu Tahnijczykowie szybko zakasają rękawy, i uczynią ze swych światów jedno z największych kapitalistycznych centrów imperium. A ile AM2 mogliby wówczas kupić... Wszystko pięknie, stwierdziła rada, wracając w ten sposób do punktu wyjścia. Ale skąd wziąć AM2? Rozdział 5 Zanim jeszcze statek Kyesa wylądował w Soward, dojrzał on pierwsze znaki nadciągającej burzy. Główny port kosmiczny Świata Centralnego był prawie pusty. Na olbrzymiej bocznej płycie stały bezczynnie holowniki. Sądząc po stanie ich kadłubów, nie ruszano ich stąd od wielu miesięcy. Gdzie indziej parkowało kilka wielkich liniowców. Ich płyty poszycia pokryte były nadżerkami typowymi dla statków podprzestrzennych, które dawno nie widziały serwisu. Załóg zresztą też. Serce imperium, niegdyś tętniące życiem, obecnie przypominało raczej ruiny antycznego cesarstwa. Jedynym elementem krajobrazu, który się jeszcze nie rozpadał, była oczekująca na

Kyesa kolumna wojskowych pojazdów. Smukła srebrzysta postać, z czerwoną naroślą na gładkim czole, wsiadła do wozu i skinęła kierowcy, by ruszał. Przy bramie minęli okazały poczerniały krater. Pamiątka po zamachu na imperatora. Proponowano już postawienie w tym miejscu jakiegoś pomnika. To Kyes właśnie rzucił ten pomysł dowodząc, że należy się to osobie, której autorytetem nadal się podpierali. Chwyciło. Zaraz zebrano fundusze, sporządzono projekt. Wszystko ponad rok temu, podczas ostatniej wizyty Kyesa. Ale samych prac jakoś nie rozpoczęto. Za bramą było jeszcze gorzej. Puste magazyny, zamknięte przedsiębiorstwa, zabite na głucho wystawy luksusowych sklepów. Masa żebraków i włóczęgów spoglądających ponuro na kawalkadę rządowych pojazdów. Jakaś kobieta nawet ostentacyjnie splunęła. Keyes pochylił się do kierowcy. Do kierowcy - kobiety. - Co tu się dzieje? - spytał i wskazał za okno. - Niech się pan tym nie przejmuje - odparła szybko. - To zwykłe warchoły i lenie. Jest masa roboty, ale oni nie chcą jej podjąć. Żerują na dobroci państwa. A ciężko pracujący obywatele powtarzają coraz częściej, że „bez pracy nie ma kredytów”. I nie dają się naciągać. Gdyby Wieczny Imperator, błogosławiona jego pamięć, był wciąż z nami, szybko by się wszystko zmieniło. Urwała, niepewna czy nie zapędziła się za daleko. Kyes mógłby zrozumieć jej słowa jako krytykę poczynań rady. Ale zaraz uśmiechnęła się szeroko, jak żaba u fotografa. - Nie żebyście się nie starali, ale to straszne czasy. Straszne. Nawet za obłędne pieniądze nie wzięłabym pańskiej roboty. Wolę już siedzieć za kółkiem... Gadała jeszcze chwilę, aż Kyes kazał jej się zamknąć. Nie był urażony ani treścią, ani językiem; ostatecznie bliźniaczki Kraa miały o wiele mniej zahamowań. Na Świat Centralny przybył wezwany na nadzwyczajną sesję rady. Przewodniczący komisji do spraw AM2 miał zdać raport o aktualnej sytuacji paliwowej i o wynikach poszukiwania skrywanego przez imperatora źródła zaopatrzenia. Kyes miał nadzieję, że będą to wieści lepsze od podanych tuż przed jego wyjazdem z Centralnego. Kluczowa misja zakończyła się fiaskiem. Że zginęło wielu przeszkolonych komandosów, to pestka. Gorzej, że długoletni zaufany współpracownik imperatora, admirał Sten, wymknął się z sieci. Podobnie jak jego kompan, Alex Kilgour. Pomysł ściągnięcia wszystkich zaufanych imperatora nie pochodził od Kyesa. Najpewniej zrodził się w umysłach bliźniaczek, ale mniejsza z tym. Kyes też uznał, że może to być jakieś rozwiązanie. Wyłapać towarzystwo, zrobić im skaning umysłów i voila!Wszystkie sekrety imperatora jak na dłoni. Zanim rozpoczęto działania, minęło wiele miesięcy. Kyes sam pilnował sprawy, zdumiony bezwładem niewielkiego, bo przecież tylko pięcioosobowego, ciała rady. Ale cóż, każdy z magnatów zapewne sam podejmował decyzje, nie przywykli do kompromisów czy konsultacji. W końcu rozesłano zespoły Modliszki, gdzie było trzeba. Bardzo szybko wróciły. Rezultat: zero. Nikt nie wiedział nic o AM2. Ani w ogóle, o niczym... Kyes przejrzał uważnie długą listę podejrzanych. Coraz bardziej podziwiał tajemniczość imperatora. Uznał, że tylko parę osób może coś wiedzieć. Żadnej z nich dotąd nie złapano. Dwie budziły szczególne nadzieje. Pierwszą był emerytowany marszałek floty Ian Mahoney, oficjalnie uznany za zmarłego. Kyes miał powody, by wątpić w jego śmierć. Przede wszystkim - przeczucie, wsparte lekturą akt Mahoneya. W notatkach Korpusu Merkurego opisywano go jako nader skutecznego agenta. Potrafił zniknąć i ukrywać się gdzie chciał i jak chciał. Niestety, był absolutnie lojalny wobec imperatora, zatem potencjalnie niebezpieczny. O ile żył, oczywiście, przecież utonięcie mogło być sfingowane. A jeśli tak, to by znaczyło, że Mahoney podejrzewał radę o spisek i wolał po cichu zniknąć ze sceny. Druga osobą był admirał Sten, człowiek dowodzący niegdyś osobistą strażą imperatora - Gurkhami, którzy (co dziwne) zaraz po zamachu wszyscy zrezygnowali z posad i wrócili na Ziemię, do ojczystego Nepalu. Podczas wojny z Tahnijczykami Sten pozostawał w cieniu, ale odegrał olbrzymią, trudną do przecenienia rolę. W aktach Stena, które Kyes sam przeglądał, były osobliwe luki. W dodatku to sam imperator nakazał usunięcie niektórych informacji. Podejrzliwość Kyesa budziło też niespodziewane wzbogacenie się Stena. Podobnie jak

i Kilgoura, chociaż ten drugi jakby nieco mniej. Skąd ta fortuna? Zapłata? Z kiesy samego imperatora? Ale za co? Kyes dodał dwa do dwóch i wyszło mu cztery. Sten musiał być jedną z tych nielicznych osób, którym imperator zwierzał się ze wszystkich sekretów. Admirał przebywał obecnie na swej odległej planecie, Kyes zażądał zatem, aby wysłać czym prędzej zespół i dostarczyć ptaszka. Jednak ptaszek wyfrunął, widać ostrzeżony. Nie mogło być inaczej, bo przecież żaden człowiek nie pokona w pojedynkę całego zespołu Modliszki. Cholera! Kyes zamierzał zająć się tą sprawą na zebraniu. Ktoś tu wyraźnie oberwie po tyłku. Na ulicy pojawiły się trzy bose postaci w brudnych, pomarańczowych szatach. Szły przez tłum i rozdawały ulotki. Kyes nie słyszał ich okrzyków, bo szyby wozu były dźwiękoszczelne, ale wiedział, kim są: wyznawcami Kultu Wiecznego Imperatora. W całym imperium byli ludzie, którzy wierzyli, że imperator nie zginął. Niektórzy przyjęli, że został porwany przez wrogów, większość jednak uważała, że imperator sam to wszystko zaplanował. Upozorował własną śmierć, aby uświadomić poddanym, jak bardzo jest niezbędny. A w końcu wróci i zaprowadzi porządek. Ci akurat sekciarze reprezentowali odłam skrajny. Głosili, że imperator jako wysłannik Świętych Sfer jest nieśmiertelny, a ciało nosił jedynie dla niepoznaki. Zginął jak męczennik, by odkupić przed Najwyższym grzechy swych śmiertelnych poddanych. Niebawem wróci w kolejnym wcieleniu. Na nowo podejmie rządy i znów wszystko będzie dobrze. W głębi ducha Kyes świetnie rozumiał sekciarzy; sam miał przekonanie, że imperator nadal jest między żywymi i czeka na stosowną chwilę, aby znów się pojawić. Kyes był osobą przyziemną, w swoim czasie odrzucił metafizykę na rzecz klarownej ekonomii. Ale to było dawno. Teraz wiedział, że jeśli Wieczny Imperator naprawdę zginął, to i los samego Kyesa też jest przesądzony. Zatem pozostało mu tylko wierzyć, że nie zginął. Każde inne wyjście prowadziłoby nieuchronnie do szaleństwa. W legendach jego ludu przetrwało wiele mitów o nieśmiertelności lub przynajmniej o długowieczności. Opowieści o Matuzalemach, którzy pokonali fatalną, typową dla Grb’czevów przeszkodę. Kyes, podobnie jak cała jego rasa, powstał na skutek połączenia dwóch form życia. Ciało miał własne, wysokie i przystojne, srebrzyste i silne, niemal cudownie zdrowe i zdolne odeprzeć atak każdej choroby. Jednak samo w sobie, było to ciało kretyna. Druga część osoby Kyesa objawiała się przez czerwoną narośl na czaszce. Niegdyś był to pasożyt, w zasadzie nawet wirus, chociaż wirusa przypominał tylko na pierwszy rzut oka. Był niewiarygodnie wręcz żywotny i bez trudu pokonywał mechanizmy obronne dowolnego organizmu. Atakując komórki nerwowe, mobilizował je i prowadził do powstania zaczątków inteligencji. Miał tylko jedną wadę - jego biologiczny zegar zatrzymywał sie w wieku stu dwudziestu sześciu standardowych lat. Kyes powinien już być „martwy”. Genialny mózg winien zgnić w czarną breję, chociaż ciało mogłoby funkcjonować jeszcze jakieś sto lat. Jednak już tylko jako pusta skorupa. Rzucając swój los na szalę i włączając się do spisku rady, Kyes nie pragnął władzy, ale ratunku. Bogactwo go nie pociągało. Chciał żyć. Żyć dalej jako istota inteligentna. AM2 nic go nie obchodziło, chociaż nie puścił nigdy na ten temat pary z ust. Ujawnienie słabości byłoby równoznaczne ze zgubą. Gdy reszta grona miotała się poszukując tajnych zasobów antymaterii, Kyes próbował gorączkowo dociec, co czyniło imperatora nieśmiertelnym? Z początku miał nadzieję znaleźć coś na ten temat w tajnych archiwach władcy. Ale te milczały - tak jak o AM2. W chwili zamachu Kyes miał 121 lat. To dawało mu pięć lat życia. Tymczasem minęło już sześć, a on wciąż miał się dobrze! Ostatnimi czasy nieustannie wsłuchiwał się w swój umysł. Starczyło, że zapomniał jakiegoś drobiazgu, a zaraz wpadał w panikę i robił się ponury jak chmura gradowa. Właśnie z tego powodu zniknął na jakiś czas ze Świata Centralnego. Zmienności nastrojów nie dawało się ukryć. Najgorsze było jednak to, że nie wiedział, czemu właściwie jeszcze żyje. Nikt z jego gatunku nie przekroczył dotąd bariery stu dwudziestu sześciu lat. No, może niezupełnie. Wedle legendy żył kiedyś jeden taki osobnik. Miało to się wydarzyć jeszcze w czasach prehistorycznych, kiedy rasa Grb’czevów dopiero się kształtowała, w erze chaosu i mroków. Imienia wybrańca legenda niestety nie podawała, co czyniło ją jeszcze mniej wiarygodną.

Wedle opowieści, miał się on ogłosić nieśmiertelnym jeszcze w okresie dorastania. Przez następne sto lat był wędrownym myślicielem i filozofem. Największe umysły epoki potrafił zapędzić w kozi róg. W przewidywanym roku jego śmierci całe królestwo oczekiwało w napięciu. Nic się jednak nie stało. Minął rok, potem drugi i następny. Ostatecznie uznano nieśmiertelność filozofa i po latach obwołano go królem. Zaprowadził rządy tak światłe, że los całej rasy szybko się odmienił. Rządził wiele stuleci, może nawet tysiąc lat. Jednak legenda nie kończyła się na tym. Bajarze powiadali jeszcze, że pewnego dnia zrodzi się nowy nieśmiertelny Grb’czev, który powiedzie swą rasę w jeszcze bardziej świetlaną przyszłość. Kyes coraz częściej zastanawiał się, czy to nie o nim mowa. Jednak na podobne wnioski pozwalał sobie tylko w najbardziej swobodnych fantazjach. Najpewniej te kila lat życia zawdzięczał jedynie jakiejś skazie genetycznej. Śmierć może dopaść go w każdej chwili. Jeśli naprawdę chciał myśleć o przyszłości, musiał sam o siebie zadbać. Wydrzeć sekret i stać się nowym zbawcą swojej rasy. Spojrzał w okno. Wóz jechał przez dzielnice robotnicze. Szeroką aleję zasiedlały wysokie, zielonkawe czynszówki. Ruch był niewielki, a większość mieszkańców poruszała się pieszo. Niedostatek AM2 spowodował wstrzymanie transportu publicznego i unieruchomił większość małych pojazdów prywatnych, należących do klasy średniej. Przed sklepem z przetworami sojowymi wiła się długa kolejka. Namazany na szyldzie napis informował, że dzisiejsza cena to dziesięć kredytów za uncję. Wejścia pilnowało dwóch uzbrojonych policjantów. Kyes ujrzał jakąś staruszkę, która wychodziła z węzełkiem pod pachą. Tłum z miejsca wyciągnął ręce, gotowy odebrać jej zakup. Gliniarz niechętnie ruszył się z miejsca. Sklep został w tyle i ciągu dalszego Kyes już nie widział. - Od czasu zamieszek głodowych wciąż jest tak samo - powiedziała kierująca. - Wiadomo, że wszystko kosztuje, nawet bezpieczeństwo, więc i ceny muszą rosnąć. Ale ludzie tego nie rozumieją. Powiedziałam mojemu... - Jakie zamieszki głodowe? - przerwał jej Kyes. - Nie słyszał pan? - Obróciła głowę i spojrzała na członka rady zdumiona, że ten może czegoś nie wiedzieć. - Donoszono mi o wystąpieniach... Ale żeby zamieszki... - Och, wystąpienia. Prawdziwe rozróby, ot co. Pewnie ze dwadzieścia lub trzydzieści tysięcy śmierdzących leni wyszło na ulicę. Na szczęście gliniarze łatwo sobie z nimi poradzili. Zabili nie więcej niż pół setki. Oczywiście, parę tysięcy dostało jeszcze postrzały i... Wściekły Kyes nie słuchał jej dalej. Wiedział już, co powiedzieć członkom rady. Świat Centralny to serce imperium. To ostatnie miejsce, w którym powinno być widać jakiekolwiek braki. Stolica musi się znaleźć pod szczególną ochroną. Już wcześniej o tym myślał, ale Kraa uspokoiły go, że wszystko jest w najlepszym porządku. Wystąpienia były, ale wynikały jedynie z drobnych zakłóceń ciągłości zaopatrzenia. Wszystko już wróciło do normy. Też coś! Nawet nie samo kłamstwo tak wzburzyło Kyesa; ostatecznie on także potrafił łgać. Chodziło raczej o tak ewidentną głupotę zarządzania. Jeśli rada nie potrafi utrzymać porządku tu, na miejscu, to co musi się dziać w odległych prowincjach imperium? Podobna nieudolność prowadzi nieuchronnie do katastrofy. A wtedy Kyesa czekać będzie los o wiele gorszy niż innych. Poza tym, jeśli doszło już do tego, że brakuje nawet podstawowych produktów żywnościowych, rada powinna zacząć działać na dalszy zasięg. Ale oni tego nie potrafią, pomyślał, dla nich liczy się tylko własna forsa. Jęknął, zobaczywszy sięgający chmur budynek w sercu dzielnicy bankowej. To była nowa, dopiero co ukończona siedziba rady. - Jest na co popatrzeć... - mruknęła kobieta od kierownicy uznając, że jęknął z podziwu. - Ale sobie wystawili... Na całym Centralnym nie ma niczego takiego. Specjalnie, odkąd stary zamek imperatora legł w gruzach. Z wierzchu to jeszcze nic, dopiero w środku. Fontanny jak marzenie, z barwioną wodą. Pośrodku walnęli drzewo. Nazywa się rubiginosa, chociaż pewnie i tak coś przekręcam. W każdym razie rodzi figi. Wielkie jak cholera. Tyle, że niejadalne. - Czyj to był pomysł? - spytał obojętnie Kyes. - Nie wiem. Pewnie projektantki. Jak jej było? Ztivo czy jakoś tak. Kokosy na tym zbiła. Chciała, żeby drzewo miało dwadzieścia metrów wysokości i kazała przywieźć je z Ziemi. A oni bali się,

że nie wytrzyma tak długiej drogi i uschnie. Więc ściągali je etapami, z rocznymi przystankami na trzech czy czterech planetach. Wydali na to kupę forsy. I udało się. Musiało! Słyszałam, że przez ostatni rok urosło jeszcze ponad dwa metry. Mówię panu, teraz wszyscy są z tego drzewa tacy dumni. Niech pan tylko kogoś spyta, a sam się pan przekona. Wóz zwolnił. Z przodu gliniarze rozganiali pałkami tłum żebraków. Jasne, niech pan kogoś spyta... Do dzieła. Raport przewodniczącego komisji do spraw AM2 brzmiał koszmarnie. Wydruki z wielomiesięcznej pracy tworzyły stertę wysokości jednej trzeciej metra. Odczytywał je teraz sylaba po sylabie. Nazywał się Lagguth. Sądząc po spojrzeniach, które rzucali mu członkowie rady, jego kariera na tym stanowisku dobiegała właśnie końca. Zapewne rychło zastąpi go ktoś inny. Gorszy, naturalnie. Kyes i pozostali słuchali w napięciu. Jeszcze nigdy nie zebrali się w tak ważnej sprawie. Nikt nie zaprotestował, gdy asystent Laggutha wniósł tę masę makulatury. Nikt nie chrząknął nawet, chociaż monolog trwał już ponad godzinę. Mijała już druga godzina, a oni wciąż słuchali. Niezwykłe, jeśli wziąć pod uwagę, że zwykle żądali od swych podwładnych streszczenia całej wypowiedzi w maksymalnie trzech zdaniach. Jeśli te trzy przypadły im do gustu, poddany mógł mówić dalej. Jeśli nie, wylatywał na bruk. Lagguth dawno przeszedł już ten etap. Tym razem groziła mu raczej egzekucja. Nawet Kyes miałby kilka pomysłów co do metody. Jednak milczał, a pod tym milczeniem krył się strach. Sam ton mówcy nie nastrajał optymistycznie, tym bardziej treść. Szczególnie że treści w zasadzie nie było. Ot, urzędniczy bełkot. Żadnych konkretów. I co z tym zrobić? Kraa pierwsze nie wytrzymały. Gruba chrząknęła gromko i pochyliła liczne podbródki nad stołem. - Słuchaj no, skurwysynu - warknęła. - Zaraz cię trzasnę. Mojej siostrze kościsty tyłek wrasta w fotel, a ty jeszcze nie przeszedłeś do rzeczy. Streszczaj się, albo znajdziemy sobie innego przydupasa do tej roboty! Lagguth zamarł. Zorientował się, że ma kłopoty. - Przejdź do sedna, człowieku - przetłumaczył Lovett. - Co znaleźliście? Lagguth westchnął głęboko i nagle się uśmiechnął. - Przykro mi, szanowni państwo, ale jestem tylko naukowcem... W przyszłości być może... Chuda Kraa jęknęła ze zgrozy. Zapachniało kanibalizmem. - Jeszcze trzynaście miesięcy wytężonej pracy - wydukał Lagguth. - Na tyle bym rzecz ocenił... - Czy dobrze rozumiem? - spytał Lovett. - Chcesz powiedzieć, że nie zdołaliście ustalić źródła AM2 i jedyne, co możesz obiecać, to że powinno wam się w końcu udać? Tak? - Tak, panie Lovett - wykrztusił Lagguth. - Obawiam się, że tak. Za trzynaście miesięcy będziemy u celu. Poklepał stos dokumentacji. - Obiecująca pewność siebie - rzuciła Malperin i gestem powstrzymała Laggutha od obrony dokonań komisji. Może nie zarządzała najlepiej swoimi hutami, wolę za to miała stalową. - Co pan na to, panie Kyes? - spytała. Uwielbiała długie dyskusje, podczas których skrywała własny punkt widzenia. Kyes podejrzewał, że baba po prostu go nie ma, dlatego zawsze chce najpierw usłyszeć zdanie innych. - Po pierwsze, chciałbym zadać panu Lagguthowi pewne pytanie - powiedział Kyes. - Zasadnicze. Lagguth pokornie nastawił uszu. - Ile AM2 jeszcze zostało? Lagguth rozpoczął długi i abstrakcyjny wstęp, jednak Kyes mu przerwał. - Powtórzę raz jeszcze. Na jak długo starczy nam AM2 przy obecnym zużyciu i racjonowaniu? - Na dwa lata - wyjąkał Lagguth. - Nie dłużej. Rada zamarła. Nie, żeby się łudzili, ale nie znali dotąd liczb. Teraz usłyszeli, ile życia im jeszcze zostało. Wyrok zapadł. Tylko Kyes jakby się nie przejął. Nad nim od lat wisiał inny miecz. - Zatem jeśliby się okazało, że jednak mylicie się co do tych trzynastu miesięcy... - zaczęła Malperin.

- Wtedy będzie przerąbane, stara. Zostanie nam niecały rok - wyrwało się chudej Kraa. Lagguth mógł jedynie przytaknąć. Tylko Kyes wiedział, czemu facet lekko pobladł. Bał się, bo wiedział, że kłamie. Nie w kwestii zapasów AM2. To była pierwsza w miarę rzetelna ocena. Chodziło o te trzynaście miesięcy. Lagguth i jego komisja nie mieli pojęcia, gdzie imperator trzymał swoją tajemnicę. Byli dokładnie w tym samym miejscu, co sześć lat wcześniej. A czemu kłamał? Proste. Żeby głowa nie spadła mu z karku. Czego trzeba więcej? - Pozostańmy przy tym szacunku - mruknął Kyes do chudej Kraa. - Tak czy siak, mamy jeszcze czas. Trzeba pomyśleć, jak go wykorzystać. Kraa spojrzały na niego. Mimo szorstkiego obejścia nie były wcale bezmyślne. Nauczyły się polegać na Kyesie, chociaż nie wiedziały, że osobiste problemy zmusiły go do przyjęcia roli moderatora. - Pan Lagguth uważa, że zlokalizowanie źródła AM2 zabierze trzynaście miesięcy - powiedział. - Może tak, może nie. Ale wiem, w jaki sposób możemy zwiększyć nasze szansę. - Tak? Jak mianowicie? - spytał Lovett. - Zaczęliśmy właśnie produkcję nowego oprogramowania. Moi naukowcy pracowali nad nim od wielu lat. Zostało pomyślane specjalnie jako baza danych dla archiwów. - I co? - spytała gruba Kraa, podobno bardziej otwarta z sióstr. O ile to w ogóle możliwe, rzecz jasna. - Zamierzamy sprzedawać je rządom. Powinno ono zmniejszyć czas przeszukiwania zasobów informacyjnych przynajmniej o pięćdziesiąt procent. Słuchacze spojrzeli po sobie. Z wolna chwytali pomysł Kyesa. Miał rację. Tego, że działał z zupełnie z innych pobudek, nie musieli wiedzieć. - Proponuję, aby ludzie moi i pana Laggutha połączyli swoje wysiłki. Jest nadzieja, że w ten sposób szybciej osiągniemy cel. Co myślicie? Jestem otwarty na inne propozycje. Takich jednak nie było. Załatwione. Pozostałe sprawy, jak zagłada zespołu wysłanego po admirała czy stan Świata Centralnego, w ogóle nie zostały poruszone. Nie było już potrzeby. Kyes dostał, co chciał. Wspomniano jeszcze tylko o jednym, całkiem zresztą przypadkowo. - A co do tych cholernych dwóch lat - zaczęła chuda Kraa. - Tak? - Mamy z siostrą pewien pomysł. Może dałoby się go zastosować. - Ściślejsze racjonowanie? - spytał Lovett. - Też o tym myślałem... - Żadne tam... Nie wciskaj nam ciemnoty. - No to co? - Trzeba zabrać innym. - Czyli komu? - spytał Kyes czując, że musi się włączyć. - Czy to ważne? - parsknęła gruba Kraa. - Tym, co jeszcze mają dużo. Kilku się znajdzie. - Znaczy, ukraść? - spytała zaintrygowana Malperin - prostu? - A czemu nie? - spytała szczapowata Kraa. Wszyscy przystali na pomysł. Właściwie, rzeczywiście - czemu nie? Rozdział 6 Po opuszczeniu Smallbridge najważniejsze było znalezienie bezpiecznej kryjówki. Sten odrzucił propozycję Mahoneya; miał własny plan i nadzieję, że ostrzeżony w porę Kilgour też trafi w umówione miejsce. Miejscem tym był Daleki Zachód, gdzie Sten po raz pierwszy ujrzał na własne oczy skutki braków AM2 i totalnej niekompetencji rady w tej kwestii. Daleki Zachód, wbrew nazwie, mieścił się niemal w centrum galaktyki. Był to wielki ośrodek handlowy, dostarczający niemal wszystko, co może przydać się każdemu armatorowi. W pewnym stopniu nadal spełniał swoje podstawowe funkcje. Stocznie, hurtownie z wszelkim drobiazgiem, instalacje odzysku, magazyny, hotele i wyspecjalizowane agencje wciąż działały. Sadowiły się wszędzie.

Miejscowi przedsiębiorcy od dawna zwykli adaptować każdy dostępny skrawek przestrzeni, włącznie z małymi asteroidami i zdemobilizowanymi okrętami wojennymi imperium. W zasadzie można tu było znaleźć wszystko co legalne, jak i większość dóbr i usług zakazanych, nie tylko prawem zresztą. Serwowano tu między innymi tak wszędzie poszukiwaną anonimowość. Wiele lat temu Sten i Alex odwiedzili Zachód służbowo, podczas jednej z misji, i panująca tu atmosfera radosnej anarchii od razu przypadła im do gustu. Szczególnie spodobała im się niewielka planetoida zwana Poppajoe, własność dwóch nieco mrocznych osobistości, Morettiego i Manettiego. Niezbyt legalnie i w innych zgoła okolicach zbili oni fortunę, potem jednak odkryli Daleki Zachód, i z miejsca uznali, że tu będzie im dobrze. Tylko jednej rzeczy nie było na Dalekim Zachodzie w nadmiarze. Luksusowej niewidzialności. Wiedzieli, że znajdzie się wiele takich osób, które zapragną odwiedzić ośrodek niezauważenie, bez rozgłosu, jednak w godziwych warunkach. Myśleli zarówno o kryminalistach, jak i o wysokich przedstawicielach władz w tajnych czy niekoniecznie legalnych misjach, głównie handlowych. Moretti i Manetti nie mieli powodów do narzekań. Podczas ostatniej wojny podwoili swoje majątki i chociaż obecnie nastały nieco cięższe czasy, zdołali się utrzymać. Głównie dzięki temu, że wiele osób miało wobec nich dług wdzięczności. Byli wśród nich politycy i magnaci przemysłowi oraz prości skiperzy trampów. I wciąż zjawiali się nowi, którzy chcieli pozostać w cieniu. Firma Moretti i Manetti zapewniała im pełną dyskrecję. Osobne wejścia do apartamentów, posiłki we wspólnej sali lub donoszone do pokoi, pełna ochrona przed intruzami. Dania proste, ale w najlepszym gatunku - począwszy od ziemskiego steku, na hipurińskiej galaretce skończywszy. To ostatnie danie było serwowane w stosownej atmosferze i przy odpowiedniej grawitacji. Gdy Sten i Kilgour trafili na Poppajoe, szybko postanowili, że w razie jakichkolwiek naprawdę poważnych kłopotów tu właśnie będą się mogli znaleźć. Wlatując do systemu, ani Sten, ani Mahoney, w żaden sposób nie przypominali osób zmilitaryzowanych. W zasadzie nie przypominali nikogo szczególnego. Po pierwsze uznali, że nie powinni obnosić się z własnymi fizjonomiami. Z przyczyn oczywistych. Ponieważ żaden z nich nie miał przesadnie rzucających się w oczy cech szczególnych, jak trzecia noga czy oblicze półboga, stosunkowo łatwo przyszło im wbić się w przeciętność. Nie biedny, ale i nieprzesadnie bogaty strój, to raz. Jedli to, co wszyscy, bez wybrzydzania, to dwa. No i nie podróżowali ani pierwszą, ani trzecią klasą. Zgodnie z instrukcjami Modliszki starali się zbliżyć do mitycznego ideału „przeciętnego obywatela”. Z nie znanych im powodów w slangu Korpusu Merkurego nazywano tę metodę „zagraniem na Wielkiego Lorenzo”*. [* Lorenzo il Magnifico - główny twórca potęgi Medyceuszy florenckich, sponsor Michała Anioła, twórca siatki szpiegowskiej opartej na systemie kantorów bankierskich należących do rodu. Ostentacyjnie udawał kogoś o wiele mniej istotnego, niż był w rzeczywistości.] Sten i Mahoney byli teraz biznesmenami, raczej cennymi dla macierzystej korporacji - dostali bowiem do dyspozycji i statek, i paliwo - jednak w żadnym razie nie bezcennymi, jako że na własnego pilota już nie starczyło, a i sama łajba pozostawiała wiele do życzenia. Trzy dni wytężonej pracy fachowców z przemytniczej stoczni zamieniły lśniący bielą jacht Stena w stary frachtowiec. Wrażenie zmieniało dopiero obejrzenie centrali łączności i maszynowni. Ktoś mógłby się też zdumieć ciasnotą wnętrz, jednak musieli gdzieś ukryć uzbrojenie. Najlepiej w podwójnym poszyciu burt. Mahoney obawiał się wyśledzenia na podstawie numerów rejestracyjnych jednostki i Sten z satysfakcją stwierdził, że jego dawny szef jednak nie przewidział wszystkiego. Statek został już wcześniej całkowicie oczyszczony ze wszystkich prawdziwych oznaczeń i numerów seryjnych. Długie miesiące obsesyjnej paranoi Stena zaczęły teraz popłacać. Gdy przybyli na Poppajoe, panowie Moretti i Manetti przywitali ich serdecznie, niczym dawno zaginionych kuzynów. Po cichu, oczywiście, bowiem oficjalnie byli dla siebie zupełnie obcymi ludźmi. Zaraz też dowiedzieli się, że Poppajoe raczej przetrwa kryzys, ale Daleki Zachód nie. Handel niemalże zamarł. W związku z brakami paliwa i ogólną demobilizacją w siłach zbrojnych, teraz nawet imperialne jednostki rzadko tu zaglądały. Sporo stacji orbitalnych zamknęło na głucho podwoje, a załogi odesłano jako bezrobotnych na pobliskie planety. Wielu wyemigrowało. - Ale my sobie poradzimy - wyjaśnił Moretti. - Przypominamy stare miasteczko górnicze, które nagle się wzbogaciło. Jakiś czas temu przybyła tu grupa emigrantów i odkryła, że okoliczni