PROLOG
ParyŜ, Francja
W gabinecie eleganckiego domu przy Avenue Victor Hugo sie-
dzieli dwaj mężczyźni. Byli starymi przyjaciółmi prawie w tym
samym wieku - po czterdziestce, obaj też prowadzili kwitnące inte-
resy. Pierwszy, Amerykanin rosyjskiego pochodzenia, nazywał sią
Alfred Neuss, drugi - Peter Kitner - miał obywatelstwo brytyjskie,
ale pochodził ze Szwajcarii. Obaj byli podenerwowani i spięci.
- Zaczynajmy - powiedział Kitner cicho.
- Jesteś pewien?
- Tak.
Neuss nie był przekonany.
- Włącz - powtórzył Kitner.
- Dobrze.
Ociągając się Neuss, włączył projektor stojący obok niego na
stole. Zamrugało światło i przed nimi ożył przenośny ekran.
Oglądali niemy film nakręcony na ośmiomilimetrowej taśmie.
W modnym paryskim parku Monceau na Rive Droite w prawo-
brzeżnej części miasta odbywało się właśnie dziecięce przyjęcie
urodzinowe - wesoła, kolorowa impreza, na której dwadzieścioro
chłopców i dziewczynek odbijało balony, rzucało w siebie kawał-
kami ciasta, strzelało z łyżeczek lodami, a nianie i nieliczni rodzice
próbowali utrzymać ten rozszalały żywioł pod jaką taką kontrolą.
Chwilę później kamera przeniosła się na inną grupkę, która
rozgrywała zaimprowizowany mecz piłkarski. Brali w nim udział
sami chłopcy, wszyscy w wieku około dziesięciu lat. Musieli być
wielkimi zapaleńcami futbolu, bo grali z zapamiętaniem i bez par-
donu. W pewnej chwili źle wymierzony strzał posłał piłkę wysoko
pod koronami drzew w stronę kępy krzaków rosnącej poza bo-
iskiem. Natychmiast pognał za nią jeden z chłopców. Kamera po-
dążyła jego śladem.
7
Chłopiec miał dziesięć lat i nazywał się Paul. Kamera odjechała
trochę, a potem się zatrzymała i filmowała, jak Paul biegnie w
stronę krzaków po piłkę. Nagle z gąszczu wyłonił się drugi chłopiec
- starszy, wyższy i silniejszy, mógł mieć dwanaście, trzynaście lat.
Paul zatrzymał się i coś do niego powiedział, pokazując na miejsce,
gdzie potoczyła się piłka. Wtedy nagle starszy chłopiec nacisnął
guzik na czymś, co trzymał w ręku i w powietrzu błysnęło wielkie
sprężynowe ostrze. W następnej sekundzie zrobił krok i z całej siły
wbił nóż w pierś Paula. Kamera drgnęła i gwałtownie podrygując,
ruszyła do przodu. Starszy chłopiec zaskoczony podniósł głowę i
popatrzył prosto w zbliżający się obiektyw. Potem obrócił się i
chciał uciec, ale człowiek z kamerą złapał go za rękę i odwrócił
jednym szarpnięciem. Chłopak szamotał się, ale nie mógł się wy-
rwać. W końcu puścił nóż i odepchnął mężczyznę. Kamera się
cofnęła, a po chwili skierowano obiektyw na ziemię, na umierające-
go Paula, leżącego bez ruchu z szeroko otwartymi oczami.
- Przestań! Wyłącz to! - krzyknął nagle Kitner.
Alfred Neuss szybko wyłączył projektor.
Peter Kitner zamknął oczy.
- Przepraszam, Alfredzie. Przepraszam. - Próbował wziąć się w
garść. Po chwili spojrzał na Neussa. - Policja nie wie o tym filmie?
- Nie.
- Ani o nożu?
- Nie.
- Czy to jest jedyna kopia filmu?
- Tak.
- A ty masz nóż?
- Tak. Chcesz go zobaczyć?
- Za nic w świecie.
Kitner odwrócił głowę, miał poszarzałą twarz i błędny wzrok. Po
dłuższym czasie znów spojrzał na Neussa.
- Weź film i nóż i ukryj je tak, żebyśmy tylko my dwaj mieli do
nich dostęp. Wykorzystaj, kogo chcesz, łącznie z rodziną, jeśli mu-
sisz, zapłać, ile trzeba, cena nie gra roli, ale bez względu na koszty
masz dopilnować, aby w razie mojej niespodziewanej śmierci jedno
i drugie natychmiast trafiło w ręce francuskiej policji i moich
prawników. Jak to zrobisz, zostawiam tobie.
- A co z...?
- Morderstwem mojego syna?
- Tak.
- Sam się tym zajmę.
8
Część pierwsza
Los Angeles
1
Dwadzieścia lat później
Stacja kolejowa Barstow w Kalifornii, wtorek 12 marca, godz. 4.30
W zimną pustynną noc John Barron podszedł do pociągu i za-
trzymał się przy wagonie numer 39 002 pociągu ekspresowego
Southwest Chief państwowych linii Amtrak. Poczekał, aż wąsaty
konduktor pomoże wejść na schodki starszemu mężczyźnie w oku-
larach o szkłach jak denka od butelek, po czym wsiadł do pociągu.
W środku konduktor życzył mu dobrego dnia, skasował bilet i
wskazał miejsce między śpiącymi pasażerami mniej więcej w poło-
wie wagonu. Dwadzieścia sekund później Barron wsunął pod-
ręczną torbę na półkę pod sufitem i usiadł przy przejściu obok
śpiącej przy oknie ładnej, młodej dziewczyny ubranej w sportową
bluzę i dżinsy.
Zerknął na kobietę, a następnie niezbyt uważnie obserwował
drzwi wagonu. Pół minuty później zobaczył, jak do pociągu wsiada
Marty Valparaiso, daje konduktorowi bilet, po czym siada tuż przy
drzwiach. Minęło kilka chwil, rozległ się gwizd lokomotywy, kon-
duktor zamknął drzwi i ekspres ruszył. Światła pustynnego miasta
szybko zostały w tyle, a za oknami otworzyła się czarna przestrzeń.
Pociąg nabierał prędkości przy wtórze zawodzenia wysokopręż-
nych silników. Barron wyobraził sobie widok rozciągający się teraz
z lotu ptaka, jak w niektórych filmach: monstrualny półkilometro-
wy, dwudziestosiedmiowagonowy wąż pełznący przez pustynną
ciemność przedświtu na zachód, w kierunku Los Angeles.
11
2
Raymond drzemał, zanim weszli pasażerowie. Z początku są-
dził, że będzie ich tylko dwóch - starszawy mężczyzna w okularach
z grubymi szkłami słabo trzymający się na nogach oraz młodszy,
ciemnowłosy, w dżinsach i wiatrówce z niewielką torbą sportową.
Staruszek usiadł przy oknie naprzeciwko niego, młodszy minął go i
położył torbę na półce sześć rzędów dalej. Wtedy do wagonu
wszedł ostatni pasażer. Był szczupły i żylasty, około czterdziestki, w
sportowej kurtce i luźnych spodniach. Podał konduktorowi bilet, a
potem usiadł tuż przy drzwiach.
W normalnych okolicznościach Raymond przestałby się tym
dalej interesować, ale okoliczności nie były normalne. Nieco ponad
trzydzieści sześć godzin temu na zapleczu zakładu krawieckiego w
Chicago zastrzelił dwóch ludzi, potem wsiadł do pociągu Southwest
Chief jadącego do Los Angeles.
Nie planował tej podróży, ale z powodu niespodziewanej śnie-
życy zamknięto lotnisko w Chicago, nie miał więc wyjścia i musiał
się wlec pociągiem, zamiast lecieć samolotem prosto do Los Ange-
les. Ta zwłoka była mu bardzo nie na rękę, ale nie miał wyboru.
Podróż przebiegała bez przeszkód, dopóki nie zatrzymali się w
Barstow i do wagonu nie wsiedli ci dwaj mężczyźni.
Oczywiście mogli to być zwyczajni podróżni jadący jak co dzień
do Los Angeles do pracy, ale coś mu mówiło, że tak nie jest. Było to
widać w ich zachowaniu, w sposobie poruszania się, w tym, jak
usiedli - jeden przy drzwiach przed Raymondem, drugi w półmro-
ku za jego plecami. W efekcie nie mógł się ruszyć ani w jedną stro-
nę, ani w drugą, żeby nie wpaść na któregoś z nich.
Odetchnął i zerknął na drzemiącego obok przy oknie tęgiego
mężczyznę o czerstwej twarzy, w wymiętej kurtce. Był to Frank
Miller, sprzedawca ze sklepu papierniczego w Los Angeles, czter-
dziestoletni rozwodnik, nieco otyły i z tupecikiem na głowie. Nie
znosił latać samolotem. Po drugiej stronie wąskiego stolika spali
Bill i Vivian Woodsowie z Madison w stanie Wisconsin. Oboje byli
po pięćdziesiątce i jechali do Kalifornii na urlop. Wszystkich tych
towarzyszy podróży poznał tuż po wyjeździe z Chicago. Pił kawę w
wagonie restauracyjnym, kiedy podszedł do niego Miller, powie-
dział, że szuka czwartego do pokera, i spytał, czy nie chciałby się
przyłączyć. Raymond natychmiast się zgodził. Wyjątkowo mu to
odpowiadało, miał okazję wmieszać się w grupę podróżnych i w ten
sposób zabezpieczyć się przed ewentualnością, że ktoś go widział,
12
jak wychodził od krawca; poza tym policja mogła rozesłać list goń-
czy z jego rysopisem i adnotacją, że podróżuje sam.
Z oddali dobiegły dwa przeciągłe gwizdnięcia lokomotywy.
Trzecie rozległo się kilka sekund później. Raymond spojrzał w stro-
nę drzwi. Żylasty mężczyzna siedział bez ruchu z głową odchyloną
do tyłu, jakby spał, tak jak większość pasażerów w przedziale.
Śnieżyca na lotnisku i podróż pociągiem były kolejnymi utrud-
nieniami, kolejnym nieprzewidzianym odstępstwem od starannie
ułożonego planu. W ciągu ostatnich czterech dni był w San Fran-
cisco, Meksyku i Chicago, dokąd przyjechał przez Dallas. W San
Francisco i Meksyku szukał bardzo ważnej informacji, ale jej nie
zdobył, zabił kilka osób zamieszanych w sprawę i niezwłocznie
ruszył dalej. Tak samo rzecz skończyła się w Chicago. Ze wszyst-
kich miejsc, gdzie spodziewał się zdobyć jakieś informacje, od-
chodził z kwitkiem. Musiał się więc udać w ostatnie zaplanowane
miejsce w Ameryce - do Los Angeles, a konkretnie do Beverly Hills.
Tam przynajmniej miał pewność, że bez trudu wyciągnie informa-
cje od człowieka, którego później zabije. Problem tkwił tylko w
czasie. Był wtorek, dwunasty marca. Przez śnieżycę miał już dzień
opóźnienia w stosunku do ustalonego precyzyjnego harmonogra-
mu. Musi być w Londynie nie później niż jutro w południe. Mimo
to jak na razie sprawy się tylko przewlekły, nic więcej. Chociaż
zwłoka była irytująca, wystarczy kilka godzin bez żadnych nieprze-
widzianych wydarzeń, a wszystko da się naprawić. Tyle tylko że w
obecnej sytuacji wcale nie był pewien, czy te kilka godzin upłynie
bez nieprzewidzianych wydarzeń.
Oparł głowę i jakby od niechcenia spojrzał w górę na półkę ba-
gażową, gdzie leżała jego torba podróżna, a w niej amerykański
paszport, bilet pierwszej klasy na samolot Brytyjskich Linii Lot-
niczych do Londynu, automatyczny sturm ruger .40, z którego
zabił ludzi w Chicago, i dwa magazynki z amunicją po jedenaście
sztuk w każdym. Przeszedł z nimi przez dworzec, patrolowany
przez oddziały antyterrorystyczne, i wniósł ze sobą do pociągu, co
było śmiałym posunięciem, ale niekoniecznie dobrym. Broń, którą
się posłużył w San Francisco i Meksyku, wysłał wcześniej w nie-
podpisanych paczkach na adres wynajętych skrytek pocztowych. W
San Francisco wyjął pistolet ze skrytki, a po użyciu wrzucił do zatoki
razem z ciałem zamordowanego mężczyzny. W Meksyku miał kłopot
z odzyskaniem paczki. Musiał czekać prawie całą godzinę, zanim
wezwano kierownika i znaleziono przesyłkę. W Beverly Hills również
leży w skrytce przygotowana broń, ale gdy się okazało, że musi je-
chać pociągiem, przez co cały harmonogram stanął pod znakiem
13
zapytania, a także mając świeżo w pamięci komplikacje z odzyska-
niem przesyłki w Meksyku, postanowił zaryzykować i zabrać ruge-
ra ze sobą, żeby się nie narazić na jeszcze większe opóźnienie.
Znów rozległ się gwizd lokomotywy i Raymond po raz kolejny
spojrzał na mężczyznę drzemiącego przy drzwiach. Obserwował go
przez chwilę, a potem jeszcze raz zerknął w górę na swoją torbę.
Postanowił zaryzykować. Po prostu wstanie, zdejmie z półki torbę i
otworzy ją, jakby czegoś w środku szukał. Wtedy ostrożnie wsunie
rugera pod sweter i odstawi torbę na miejsce. Już miał to zrobić,
gdy zauważył, że obserwuje go Vivian Woods. Uśmiechnęła się,
kiedy na nią spojrzał, i nie był to bynajmniej grzecznościowy
uśmiech towarzyszki podróży ani poranne przywitanie po przespa-
nej nocy; to był dobrze znany Raymondowi przejaw zmysłowego
pożądania. Raymond miał trzydzieści trzy lata, był szczupły, ale
dobrze zbudowany i przystojny niczym gwiazdor filmowy. Jasne
włosy i duże niebiesko-zielone oczy podkreślały jego delikatne,
wręcz arystokratyczne rysy. Co więcej miał również miły, łagodny
głos oraz nienaganne maniery. Kombinacja ta była zabójcza dla
kobiet w każdym wieku. Prawie wszystkie spoglądały na niego z
zainteresowaniem, nierzadko z takim właśnie pragnieniem, z jakim
przyglądała mu się teraz Vivian Woods - jakby gotowe były w każ-
dej chwili uciec z nim choćby na koniec świata, a potem zrobić
wszystko, czego zażąda.
Odpowiedział uśmiechem i zamknął oczy, udając, że chce za-
snąć, wiedział jednak, że Vivian będzie go dalej obserwować. Jej
zachowanie nawet mu pochlebiało, tylko że akurat w tej chwili było
mu wyjątkowo nie na rękę.
3
Stacja kolejowa San Bernardino w Kalifornii, godz. 6.25
John Barron obserwował sznurek podróżnych wsiadających do
pociągu. Większość jechała do pracy - ściskali w rękach aktówki,
laptopy albo papierowe kubki z kawą. Tu i ówdzie ktoś rozmawiał
przez telefon komórkowy. Wielu wyglądało, jakby na wpół jeszcze
spali.
Kilka minut później konduktor zamknął drzwi. Wkrótce rozległ
14
się gwizd lokomotywy, pociąg szarpnął lekko i potoczył się dalej po
torach. Młoda kobieta obok Barrona poruszyła się, ale zaraz znów
zasnęła.
Barron zerknął na rządek pasażerów czekających w przejściu, aż
znajdą wolne miejsca. Niecierpliwił się. Od kiedy zaczęło świtać,
miał ochotę wstać, przejść obok grupki graczy w pokera i przynaj-
mniej rzucić okiem na ich człowieka. Jeśli to rzeczywiście był ich
człowiek. Ale ich taktyka polegała na czym innym, został więc na
miejscu i zamiast tego zaczął obserwować cztero- czy pięciolet-
niego chłopca, który przechodził obok, ściskając w rękach pluszo-
wego misia. Za malcem szła atrakcyjna blondynka, prawdopodob-
nie jego matka. Kiedy przeszli, Barronowi udało się zobaczyć na
chwilę Marty'ego Valparaisa siedzącego przy drzwiach. Spał albo
udawał, że śpi. Barron poczuł kropelki potu na górnej wardze, dło-
nie też miał wilgotne. Denerwował się i bardzo mu się to nie podo-
bało. Ze wszystkich rzeczy na świecie zdenerwowanie było teraz
najmniej pożądane.
Nareszcie przeszedł ostatni z pasażerów szukających wolnych
miejsc - wysoki mężczyzna o sylwetce sportowca, w garniturze i z
aktówką w rękach. Wyglądał na młodego gorliwego biznesmena.
Ale nim nie był. Nazywał się Jimmy Halliday i był trzecim z sześciu
policjantów, którzy mieli aresztować pokerzystę, kiedy pociąg o
ósmej czterdzieści dojedzie na Union Station w Los Angeles.
Oparł się i spojrzał przez okno. Próbował się pozbyć zdener-
wowania. Zadaniem policjantów w pociągu było upewnienie się,
czy mężczyzna, który wczoraj grał w karty, jest rzeczywiście tym
poszukiwanym przez policję w Chicago, a jeśli tak, mieli go obser-
wować i śledzić, gdyby wysiadł z pociągu na wcześniejszej stacji.
Jeśli zaś dojedzie do Los Angeles, a wszystko na to wskazywało, bo
wykupił bilet aż do stacji docelowej, mają go nie spuszczać z oka do
chwili aresztowania. Zgodnie z planem wezmą go w dwa ognie - ich
trzech w pociągu i trzech policjantów czekających na peronie - i
sprawnie aresztują.
Teoretycznie plan był prosty - nie robić niczego aż do ostatniej
chwili, a potem szybko zacisnąć pętlę, minimalizując zagrożenie
dla ludzi czekających na dworcu. Problem polegał na tym, że męż-
czyzna, którego mieli aresztować, był bardzo inteligentnym, nie-
obliczalnym i wyjątkowo bezwzględnym mordercą. Żaden z nich
nie chciał nawet myśleć o tym, co by się mogło stać, gdyby facet się
zorientował, że go obserwują i podjął w pociągu jakąś akcję. Dlate-
go właśnie wsiedli do Southwest Chief osobno i starali się jak naj-
mniej rzucać w oczy.
15
Barron, Valparaiso i Halliday oraz trójka czekająca na Union
Station byli członkami Oddziału 5-2 policji Los Angeles, osławionej
sekcji do zadań specjalnych, szczycącej się stuletnią tradycją i sta-
nowiącej obecnie część wydziału zabójstw i rozbojów. Z trójki jadą-
cej wagonem numer 39 002 najstarszy był czterdziestodwuletni
Valparaiso - ojciec trzech kilkunastoletnich córek, członek 5-2 od
szesnastu lat. Halliday miał trzydzieści jeden lat, pięcioletnie bliź-
niaki i żonę w ciąży, w 5-2 pracował od ośmiu lat. John Barron był
właściwie niemowlęciem - dwadzieścia sześć lat, nieżonaty. W od-
dziale od tygodnia.
To był wystarczający powód, żeby miał spocone ręce, krople po-
tu na górnej wardze i denerwował się śpiącą obok młodą kobietą,
pięciolatkiem z pluszowym misiem i wszystkimi innymi pasażera-
mi w wagonie. Pierwszy raz Barron brał udział w akcji, która grozi-
ła strzelaniną w miejscu publicznym, ścigany mężczyzna był wyjąt-
kowo niebezpieczny. Jeśli coś się wydarzy, a on nie zareaguje tak
jak powinien, jeśli w jakikolwiek sposób schrzani sprawę i ktoś
zostanie ranny albo zginie...
Nie chciał o tym myśleć. Spojrzał na zegarek. Była szósta czter-
dzieści, zostały dwie godziny do przyjazdu na Union Station.
4
Raymond też zauważył wysokiego mężczyznę w garniturze
wchodzącego do przedziału. Pewny siebie, uśmiechnięty, z aktówką
w ręku wyglądał jak młody biznesmen spieszący się do pracy. Ale
zachowywał się w sposób naturalny, wystudiowany i pewny siebie,
podobnie jak mężczyźni, którzy wsiedli do pociągu w Barstow.
Raymond obserwował go, kiedy przechodził obok, potem od-
wrócił się od niechcenia i zobaczył, jak mężczyzna przystaje, żeby
przepuścić kobietę sadzającą swojego synka na miejscu, a następ-
nie wychodzi przez drugie drzwi, akurat w chwili gdy do przedziału
wszedł jak zawsze uśmiechnięty Bill Woods z papierową tacą i czte-
rema kubkami kawy.
Vivian Woods uśmiechnęła się, kiedy jej mąż postawił na stoli-
ku tacę i usiadł na swoim miejscu obok niej. Szybko wzięła kubki i
rozdała je wszystkim, rozmyślnie unikając wzroku Raymonda.
Zamiast tego zwróciła się ze współczuciem do Franka Millera.
16
- Lepiej ci już, Frank? Bo wyglądasz trochę lepiej.
Według wyliczeń Raymonda sprzedawca ze sklepu papier-
niczego był w toalecie trzy razy w ciągu ostatnich dwóch godzin,
budząc wszystkich za każdym razem, kiedy wychodził i wracał.
- Tak, już lepiej, dziękuję. - Miller zmusił się do uśmiechu. -
Musiało mi coś zaszkodzić. Co powiecie na kilka rozdań, zanim
dojedziemy do Los Angeles?
Właśnie wtedy przeszedł konduktor.
- Dzień dobry - odezwał się do Raymonda, mijając go.
- Dzień dobry - odpowiedział z roztargnieniem Raymond, po
czym odwrócił się, kiedy Bill Woods wziął ze stolika talię kart.
- Chcesz rozdawać, Ray?
Raymond uśmiechnął się swobodnie.
- Czemu nie?
5
Los Angeles, Union Station, godz. 7.10
Komendant Arnold McClatchy przejechał nieoznakowanym ja-
snoniebieskim fordem przez piaszczysty teren budowy i zapar-
kował na osłoniętym żwirowym parkingu za siatką, po drugiej
stronie toru numer dwanaście, na który wkrótce miał wjechać po-
ciąg Southwest Chief z Chicago. Niespełna minutę później nadje-
chał drugi nieoznakowany ford z oficerami śledczymi Rooseveltem
Lee i Lenem Polchakiem. Zaparkowali obok.
Rozległy się energiczne trzaśnięcia drzwiczek i trzej członkowie
Oddziału 5-2 wysiedli na prażące poranne słońce i skierowali się na
peron przy torze dwunastym.
- Jeśli chcecie napić się kawy, to macie jeszcze czas - powiedział
McClatchy, kiedy weszli na peron. - Idźcie, ja tu zostanę.
Patrzył, jak dwaj jego starsi podwładni - jeden czarnoskóry i
wysoki, drugi biały i niski - idą długim chodnikiem i wchodzą do
chłodnego budynku dworca.
Stał przez chwilę w miejscu, po czym odwrócił się, poszedł na
drugi koniec pustego peronu i zapatrzył się w daleki punkt, gdzie
tory nikły na zakręcie w jaskrawym blasku słońca. Nie miało zna-
czenia, czy Polchak albo Lee naprawdę chcieli się napić kawy, obaj
17
wiedzieli, że ich szef potrzebował czasu w samotności, żeby wczuć
się w atmosferą miejsca i wyobrazić sobie, jak przebiegnie akcja,
gdy pociąg wjedzie na stację i przystąpią do działania.
W wieku pięćdziesięciu dziewięciu lat McClatchy, zwany Red,
miał za sobą ponad trzydzieści pięć lat pracy w wydziale zabójstw, z
czego ponad trzydzieści jako członek Oddziału 5-2. W tym czasie
osobiście rozwiązał sto sześćdziesiąt cztery sprawy dotyczące mor-
derstw. Na trzech z jego zabójców wykonano wyrok śmierci w ko-
morze gazowej w San Quentin, siedmiu czekało w celi śmierci na
wyniki apelacji. Czterokrotnie w ciągu ostatnich dwudziestu lat
wysuwano jego kandydaturę na stanowisko komendanta Departa-
mentu Policji Los Angeles i z każdym razem ją odrzucał, tłuma-
cząc, iż jest zwykłym gliniarzem od czarnej roboty, że nie nadaje się
na urzędnika, psychologa ani polityka. Poza tym ma ochotę sypiać
po nocach. Od wielu lat jest szefem 5-2, a to każdemu by wystar-
czyło.
I jemu najwyraźniej wystarczało, ponieważ przez te wszystkie
lata, skandale, wojny polityczne i rasowe, które szargały dobre imię
miasta i policji, ten „gliniarz od czarnej roboty” podtrzymywał
długą i bogatą tradycję Oddziału 5-2 i chronił jego reputację przed
najdrobniejszym uszczerbkiem. A historia przysparzała mu gło-
śnych spraw, które obiegły cały świat, takich jak: morderstwo
Czarnej Dalii, samobójstwo Marilyn Monroe, zamach na Roberta
Kennedy'ego, zabójstwa Charlesa Mansona czy sprawa O.J. Simp-
sona. Wszystkie otaczała aura, blask i świetność Hollywoodu.
Fakt, że wysoki, barczysty rudzielec z pierwszymi śladami siwi-
zny na skroniach wyglądał w każdym calu jak pograniczny stróż
prawa, umacniał tylko jego wizerunek twardego gliniarza. W białej
wykrochmalonej koszuli, ciemnym garniturze i krawacie, z rewol-
werem Smith & Wesson kalibru .38 z rękojeścią wysadzaną macicą
perłową, McClatchy stał się jedną z najbardziej znanych, szanowa-
nych i wpływowych osobistości policji Los Angeles, niewykluczone,
że w całym mieście, a w społecznościach policjantów na całym
świecie postacią wręcz kultową.
Nie miało to jednak na niego wpływu - ani na jego pracę, ani na
pracę Oddziału 5-2. Byli rzemieślnikami. Mieli do wykonania robo-
tę i wykonywali ją - dzień po dniu, bez względu na wszystko. A ten
dzień niczym się od innych nie różnił. Pociągiem Southwest Chief
18
jedzie morderca; mają go zatrzymać i aresztować na prośbę policji
z Chicago, nie narażając na niebezpieczeństwo ludzi dookoła. I tyle,
nic dodać, nic ująć. Sprawa jest prosta.
6
7.20
Raymond spojrzał w karty. Frank Miller rozdawał. Pijąc kawę,
zobaczył, że mężczyzna z Barstow w sportowej kurtce wstaje z
miejsca przy drzwiach i idzie w ich stronę. Raymond spojrzał na
rękę, potem na Vivian i odrzucił trzy karty.
- Trzy, proszę - powiedział spokojnie.
Mężczyzna w kurtce ich minął, kiedy Frank podawał mu karty.
Raymond wziął je do ręki i obejrzał się w samą porę, żeby zoba-
czyć, iż tamten wychodzi przez drzwi na drugim końcu wagonu, tak
jak poprzednio biznesmen w garniturze. Moment później wstał
również młodszy mężczyzna z Barstow, ten, który siedział w środku
przedziału, niedbałym krokiem poszedł w stronę tych samych
drzwi i wkrótce za nimi zniknął.
Raymond powoli odwrócił się z powrotem do stolika. Jeżeli
wcześniej było ich tylko dwóch, to teraz już trzech. Nie miał naj-
mniejszych wątpliwości, że to policjanci. I jechali tym pociągiem z
jego powodu.
- To on, bez dwóch zdań.
Marty Valparaiso stał z Jimmym Hallidayem, Johnem Barro-
nem i konduktorem w delikatnie kołyszącym się przegubie między
Dragonami.
- Zgadzam się. - Halliday skinął głową i spojrzał na konduk-
tora. - Kim są pozostali?
- Wydaje mi się, że to po prostu ludzie, których poznał w po-
ciągu, kiedy wyjechaliśmy z Chicago.
- W porządku. - Halliday wyjął z kurtki małą krótkofalówkę i
włączył ją. - Red - powiedział do mikrofonu.
- Jestem, Jimmy. - W krótkofalówce rozległ się wyraźnie głos
McClatchy'ego.
- Potwierdzamy. Będziemy się trzymać planu. Numer wagonu
trzy-dziewięć-zero-zero-dwa... – Halliday spojrzał na konduktora -
Zgadza się?
19
Konduktor skinął głową.
- Tak jest, trzy-dziewięć-zero-zero-dwa.
- Będziemy o czasie? - spytał Valparaiso.
- Tak - potwierdził konduktor.
- O czasie i gotowi, Red. Do zobaczenia w LA.
Halliday wyłączył radio i spojrzał na konduktora.
- Dziękujemy za pomoc. Od tej pory to już nasze zadanie. Pro-
szę trzymać się ze swoimi ludźmi z daleka.
- Jeszcze jedno. - Konduktor ostrzegawczo podniósł palec. - To
jest mój pociąg i ja jestem odpowiedzialny za bezpieczeństwo pasa-
żerów i załogi. Nie chcę tu żadnej przemocy, żadnych rannych.
Macie zaczekać, aż wysiądzie, zanim cokolwiek zrobicie.
- Taki jest plan - rzekł Halliday. Konduktor popatrzył na pozo-
stałych.
- Dobrze - powiedział. - Dobrze.
Po czym, skubiąc wąsy, pociągnął drzwi i wszedł do przedziału,
w którym siedzieli pokerzyści.
Valparaiso odczekał, aż zamkną się drzwi za konduktorem. Po-
tem popatrzył na towarzyszy.
- Gra się zaczęła, panowie. Od tej pory żadnych rozmów przez
radio, dopóki nie dojedziemy na miejsce.
- Tak jest - powiedział Halliday. - Powodzenia.
Valparaiso podniósł kciuk, po czym otworzył drzwi i wszedł za
konduktorem do przedziału.
Halliday patrzył, jak zamykają się za nim drzwi. Potem prze-
niósł wzrok na Barrona. To on pierwszy przekonał się o nieustę-
pliwości i skrupulatności młodego detektywa, który w wydziale
zabójstw i rozbojów rozpracował sprawę morderstwa od dawna
uważaną za nie do rozwiązania. Halliday zwrócił na niego uwagę
McClatchy'ego i innych członków zespołu, i w konsekwencji wcią-
gnął Barrona do 5-2. Krótko mówiąc, to dzięki niemu Barron zna-
lazł się w oddziale i jechał teraz tym pociągiem. Wiedział, że młody
policjant będzie się denerwował.
- Wszystko w porządku?
- Tak.
- Na pewno?
- Na pewno.
- No to ruszamy.
20
7
7.35
Raymond widział, jak Valparaiso przechodzi obok niego i siada
przy drzwiach, a potem patrzy bezmyślnie przez okno, gdzie krajo-
braz nabierał coraz więcej miejskich cech, w miarę jak pociąg zbli-
żał się do Los Angeles. Chwilę później do przedziału wszedł drugi
mężczyzna z Barstow i zajął miejsce sześć rzędów za nim. Siedział
teraz ze spuszczoną głową, śpiąc czy czytając - trudno powiedzieć.
Potem, po starannie odmierzonej przerwie do wagonu wrócił rów-
nież wysoki mężczyzna w garniturze. Usiadł w przejściu naprze-
ciwko toalety na końcu przedziału, otworzył aktówkę i wyjął gazetę,
którą cały czas do tej pory czytał. Pułapka była szczelna.
- Grasz, Raymondzie, czy nie? - zapytała łagodnie Vivian Wo-
ods.
Raymond odwrócił się z powrotem do stołu i zobaczył, że nade-
szła jego kolej i wszyscy czekają, co powie.
- Tak.
Uśmiechnął się i spojrzał kobiecie w oczy, tak jak ona poprzed-
nio - przeciągle i uwodzicielsko; potem odwrócił wzrok i popatrzył
w karty.
Jeśli, jak podejrzewał, trzej mężczyźni w pociągu naprawdę byli
policjantami i jechali, żeby go aresztować, będzie potrzebował każ-
dego atutu, na przykład sprzymierzeńca w postaci Vivian Woods.
Nieważny wiek, ważne, że w krytycznym momencie zrobi wszystko,
o co ją poprosi.
- Wchodzę, Vivian.
Znowu podchwycił jej spojrzenie i wstrzymał je przez dłuższy
czas, po czym popatrzył na Franka Millera, który na miejscu przy
oknie wpatrywał się w swoje karty. Grubawy sprzedawca o wraż-
liwym żołądku, panicznie bojący się latać - Bóg jeden wie, jak by
zareagował, gdyby policja wkroczyła do akcji i sprawy przybrały
niespodziewany obrót. Mógłby dostać ataku serca albo wpaść w
panikę i zrobić coś głupiego, przez co wszyscy by zginęli.
Raymond dorzucił swoją stawkę do puli, a Miller podbił, wypy-
chając na środek stołu stertę czerwonych plastikowych żetonów. Po
raz pierwszy przyszło Raymondowi do głowy, że Miller może nosić
perukę z powodu chemioterapii albo naświetlań, od których wypa-
dły mu włosy. Może jest chory, tylko nie chce o tym mówić, i stąd
jego nieustanne bieganie do toalety.
21
- To dla mnie za wysokie progi, Frank. Odpadam.
Raymond złożył karty. Możliwe, że miał lepszą rękę, nieważne,
tak samo jak to, czy Frank nosi perukę ani nawet czy jest chory.
Raymond myślał teraz tylko o policji i o tym, w jaki sposób wpadli
na jego trop. Te zabójstwa w Chicago przeprowadził z drobiazgową
starannością. Podobnie jak w Meksyku i San Francisco, szybko
opuścił miejsce zbrodni, niczego nie dotykał i miał na rękach jed-
norazowe rękawiczki chirurgiczne, które w tych czasach strachu
społeczeństwa przed chorobami zakaźnymi można było dostać w
każdej aptece. Krótko mówiąc, nie zostawił żadnych odcisków pal-
ców. Po ucieczce z miejsca zbrodni długo kluczył oblodzonymi
ulicami, zanim w końcu skierował się na dworzec. Nie mogli go
śledzić. W ogóle było nie do pomyślenia, żeby wpadli na jego trop,
a już na pewno nie w drodze do pociągu. A jednak siedzieli tu w
przedziale i każda następna chwila przybliżała go coraz bardziej do
nieuchronnej konfrontacji.
Musiał znaleźć sposób, żeby się stąd wydostać, i to jak naj-
szybciej.
8
Union Station, godz. 7.50
Polchak i Lee weszli na peron przy torze dwunastym, gdzie cze-
kał McClatchy. Len Polchak był pięćdziesięcioletnim mężczyzną
rasy kaukaskiej. Przy wzroście niespełna metr siedemdziesiąt wa-
żył ponad sto kilo. Roosevelt Lee był czterdziestoletnim czar-
noskórym Amerykaninem, trzydzieści centymetrów wyższym, kan-
ciastym, o zwalistej sylwetce zawodowego futbolisty. Polchak pra-
cował w 5-2 od dwudziestu jeden lat, Lee od osiemnastu i pomimo
różnicy wieku, wzrostu i rasy byli sobie tak bliscy, jak to tylko moż-
liwe, gdy mężczyzn nie łączą więzy krwi. Ich zażyłość rodziła się
przez lata wspólnych trudów, niebezpieczeństw i patrzenia na
okropności, jakie ludzie wyrządzają innym ludziom. Tę przyjaźń
wykuwał czas i doświadczenie, w okolicznościach, w których jeden
musi wiedzieć, co myśli drugi i jak się zachowa, kiedy do głosu
dojdzie instynkt, wiedzieć, że ten drugi będzie go chronił zawsze i
wszędzie, tak samo jak on jego.
Ta sama zasada panowała wśród wszystkich członków Oddziału
5-2, gdzie zgodnie z tradycją żaden człowiek nie był ważniejszy od
innych, nawet dowódca. Ten sposób myślenia został wypracowany
22
przez lata codziennej służby, wymagającej szczególnych predyspo-
zycji. Kandydaci do oddziału przechodzili staranną selekcję. Wy-
branego policjanta najpierw rekomendowano, potem dyskretnie
obserwowano przez wiele tygodni, a nawet miesięcy, zanim wszy-
scy członkowie przystali na jego kandydaturę. Wówczas składano
mu propozycję wstąpienia do oddziału, a on przysięgając, przyj-
mował na siebie odpowiedzialność za dobre imię całego zespołu i
wszystkich innych członków drużyny, a podejmował to zobowiąza-
nie na całe życie. Droga odwrotu wiodła tylko poprzez śmierć, ka-
lectwo lub emeryturę. Takie obowiązywały zasady, a ich niezłomne
przestrzeganie przez dziesiątki lat zaowocowało zaufaniem i bra-
terstwem, jakimi niewiele zespołów mogło się poszczycić. Im dłużej
człowiek w nim żył, tym bardziej jego krew mieszała się z krwią
pozostałych.
Tą wiarą kierowali się również w tej chwili, kiedy weszli na pe-
ron i ruszyli w stronę McClatchy'ego, a każdy liczył minuty do
przyjazdu pociągu i momentu, gdy ich gracz wysiądzie z wagonu.
7.55
John Barron tylko raz go widział dokładnie - kiedy wstał od sto-
lika i poszedł do toalety na końcu przedziału. Ale to był ledwie rzut
oka, za mało, żeby uchwycić wszystko, co Barron chciałby wiedzieć
- jak przenikliwe jest jego spojrzenie, jak szybko potrafi się pode-
rwać na nogi albo wyciągnąć broń. Przyglądał mu się również, kie-
dy kilka minut później wracał odwrócony do niego plecami i siadał
obok swoich towarzyszy przy stoliku po tej samej stronie przedzia-
łu, ale kilka rzędów bliżej. To w dalszym ciągu było za mało.
Spojrzał na młodą kobietę obok siebie. Miała na uszach słu-
chawki i poruszała się w rytm muzyki, której słuchała. Była taka
niewinna i to właśnie najbardziej Barrona nurtowało - że ona i
wszyscy inni pasażerowie i pracownicy pociągu muszą zostać w to
wmieszani. Sytuacja była śmiertelnie niebezpieczna, zresztą praw-
dopodobnie właśnie dlatego zabójca wybrał ten sposób po-
dróżowania - otoczony niewinnymi ludźmi, którzy go nieświa-
domie chronili. Z tego samego powodu Barron i jego towarzysze
nie mogli go aresztować, kiedy przechodził przez przedział między
rzędami siedzeń.
A jednak chociaż mimo wszystko wierzył, że uda im się go zgar-
nąć bez przeszkód, Barron wyczuwał, że dzieje się tu coś jeszcze,
coś, czego nie potrafił określić, a im bliżej było do Los Angeles, tym
23
bardziej jego niepokój narastał. Ale może to wina zdenerwowania,
które towarzyszyło mu przez większą część podróży. Nie tylko mar-
twił się o bezpieczeństwo podróżnych, zdawał sobie też sprawę ze
swojego braku doświadczenia w pracy z oddziałem. Chciał się oka-
zać godny zaszczytu, który go spotkał. A może po prostu tak na
niego podziałała ta zdradliwa adnotacja chicagowskiej policji -
„może być uzbrojony i wyjątkowo niebezpieczny”. Niewykluczone,
że przyczyniło się do tego wszystko po trochu. Tak czy inaczej w
powietrzu wisiało bardzo niepożądane napięcie, które wywoływało
złe przeczucia, że wydarzy się coś nieprzewidzianego i okropnego.
Tak, jakby ich człowiek wiedział, kim są, i przewidywał rozwój
sytuacji, planując już, co zrobi w krytycznym momencie.
9
Union Station, godz. 8.10
McClatchy obserwował ludzi zbierających się w oczekiwaniu na
przyjazd pociągu. Z pobieżnego rachunku wyszło mu dwadzieścia
osiem osób, nie licząc Polchaka, Lee i jego samego. Stali w sekto-
rze, gdzie miał się zatrzymać wagon 39 002. Kiedy podjedzie,
otworzy się dwoje drzwi od strony peronu i pasażerowie zaczną
wysiadać. Nie miało znaczenia, którymi drzwiami postanowi wyjść
ich człowiek. Jeśli zdecyduje się na te bliżej końca pociągu, tuż za
plecami będzie miał Hallidaya, jeśli pójdzie w stronę początku,
przejmie go Valparaiso, a Barron pośrodku wagonu kryje obydwu.
Po drugiej stronie torów za siatką, gdzie zaparkowali samocho-
dy, czekało dodatkowe wsparcie - dwa czarno-białe radiowozy z
umundurowanymi funkcjonariuszami stały ukryte za trzema cięża-
rówkami z naczepą. Cztery następne rozmieszczono w najważniej-
szych punktach przed dworcem, na wypadek gdyby przestępca
jakimś cudem zdołał ich wywieść w pole, chociaż to było mało
prawdopodobne.
Rozległ się przenikliwy gwizd, McClatchy się obejrzał i zobaczył
podmiejski pociąg linii Metrolink, wjeżdżający na stację dwa pero-
ny dalej. Wagony zwolniły, przez jakiś czas ledwo się toczyły, aż
wreszcie stanęły. Na kilka minut na peronie i dworcu zaroiło się od
pasażerów. Potem równie szybko, jak się pojawili, wszyscy znikli,
rozchodząc się pospiesznie do swoich biur, sklepów i innych miejsc
pracy rozsianych po całym Los Angeles. Peron znów opustoszał.
24
Tak samo będzie, kiedy przyjedzie Southwest Chief. Przez kilka
chwil na peronie zagęści się od wysiadających i wtedy właśnie mu-
szą zrobić swój ruch - niespodziewanie wyłonić się z tłumu, kiedy
ich człowiek wysiądzie z wagonu, błyskawicznie założyć mu kaj-
danki i jak najprędzej zaprowadzić go na drugą stronę torów do
swoich nieoznakowanych samochodów. Będą to decydujące chwile,
ale w rzeczywistości wszystko potrwa ledwie kilka sekund i mało
kto zauważy, że coś takiego w ogóle się zdarzyło.
McClatchy spojrzał na Polchaka i Lee, a potem w stronę dwor-
cowego zegara.
8.14
- Sprawdzam. Zobaczmy, co tam masz, Frank - zarechotał Bill
Woods, przesuwając kupkę czerwonych żetonów na środek stołu.
Nieco wcześniej Raymond spasował, Vivian też i teraz patrzyła
na niego tym samym wzrokiem co poprzednio, nie zważając nawet,
że obok siedzi jej mąż. Podróż dobiegała końca i Vivian kurczowo
chwytała się nadziei, że w ostatniej chwili, kiedy dojadą do Los
Angeles, Raymond da jej jakiś znak. Raymond umiejętnie podsycał
tę nadzieję, odpowiadając równie przeciągłym spojrzeniem, a po-
tem powoli przenosząc wzrok w stronę przedniej części wagonu.
Żylasty mężczyzna w sportowej kurtce nadal siedział przy
drzwiach z głową odwróconą do okna. Raymond miał ochotę obej-
rzeć się w tył, ale wiedział, że nie ma potrzeby - bez wątpienia biz-
nesmen w garniturze w dalszym ciągu siedzi przy tylnych
drzwiach, niedaleko toalety, a młodszy w środku przedziału, ciągle
w tym samym miejscu.
8.18
Pociąg zaczął zwalniać. Za oknem Raymond widział fabryki i za-
tłoczone nitki autostrad zbiegające się w jednym punkcie, i wybe-
tonowany kanał, który nazywano rzeką Los Angeles. Zbliżali się do
kresu podróży. Niedługo pasażerowie zaczną wstawać i zdejmować
z górnych półek swoje rzeczy, a wtedy on będzie mógł zrobić to
samo, nie wzbudzając podejrzeń. W ogólnym zamieszaniu może
uda mu się wyjąć rugera i niepostrzeżenie wsunąć go pod swetrem
za pas. Potem, kiedy pociąg się zatrzyma i Woodsowie z Millerem
podniosą się do wyjścia, pójdzie z nimi, gawędząc po drodze i toru-
jąc sobie drogę do drzwi. Wtedy właśnie wykorzysta Vivian i jej
25
fantazje. Tuż przed drzwiami weźmie ją pod ramię i szepnie w
ucho, że oszalał na jej punkcie, aby poszła z nim, rzuciła męża i
wszystko inne tu i teraz. Będzie zaszokowana, ale zarazem zachwy-
cona. To mu wystarczy, żeby wyprowadzić ją na peron i posłużyć
się nią jako tarczą. Zapewni mu ochronę przed policjantami, za-
równo tymi, którzy wysiądą z pociągu, jak i tymi czekającymi na
peronie, bo nie wątpił, że w Los Angeles szykują mu powitanie.
Do tej pory czas był najważniejszym czynnikiem, ale teraz bę-
dzie po prostu decydującym. Bill Woods wyjdzie z pociągu za nimi,
będzie robić dużo szumu i zastanawiać się, co się dzieje. Policja
wykorzysta ten moment, żeby wykonać swój ruch, a wtedy Ray-
mond otworzy ogień, spróbuje zabić kilku funkcjonariuszy i wywo-
łać jak największe zamieszanie. Ułamek sekundy później wskoczy
pod pociąg i przebiegnie przez tory na następny peron, a potem na
dworzec. Na dworcu zgubi się w mrowiu ludzi, znajdzie najbardziej
zatłoczone drzwi i wmiesza się w tłum. Ulotni się niczym dym z
krwawego pandemonium, które wywoła, i rozpłynie w niekończą-
cej się plątaninie ulic monstrualnej metropolii. Jeśli tylko nie straci
głowy i będzie działał szybko, ten plan na pewno zadziała. Ray-
mond nie miał co do tego wątpliwości.
10
8.20
John Barron zobaczył, jak otwierają się przednie drzwi wagonu
i do środka wchodzi konduktor. Stanął przy wejściu, rozejrzał się
po pasażerach, przez chwilę zatrzymał wzrok na Valparaisie, który
siedział dokładnie przed nim, po czym odwrócił się i wyszedł tymi
samymi drzwiami, którymi wszedł.
8.22
Barron zerknął na dziewczynę siedzącą obok niego przy oknie.
Cały czas słuchała muzyki przez słuchawki i nie zwracała na niego
uwagi. Obejrzał się przez ramię, zobaczył Hallidaya przy tylnych
drzwiach, potem odwrócił się z powrotem i stwierdził, że Valpara-
iso cały czas siedzi na tym samym miejscu przy wejściu z przodu.
Żaden z nich nawet nie spojrzał w jego stronę.
Popatrzył na zegarek. Sekundnik, tykając, odmierzał czas. Wziął
26
głęboki oddech i oparł się plecami o ścianę, jedną rękę trzymał na
kolanie, drugą pod marynarką zaciskał na kolbie beretty. Próbował
się odprężyć.
8.25
- Jezu, znowu muszę, przepraszam, Ray.
Frank Miller wstał i przecisnął się obok Raymonda do przejścia.
Po raz drugi w ciągu ostatnich dwudziestu minut wychodził do
toalety na końcu wagonu. Poprzednio przeprosił wszystkich i przy-
znał się, że ma problemy z pęcherzem, a kiedy Bill Woods poradził
mu, żeby jak najszybciej poszedł do urologa, bo jemu na przykład,
dwa razy usuwano guzy z pęcherza, Miller zbył go machnięciem
ręki, mówiąc, iż nic mu nie jest, to tylko przez tę długą podróż po-
ciągiem tak mu się pogorszyło. Słysząc to, Raymond utwierdził się
w przekonaniu, że Miller nosi perukę z powodu choroby. Kto wie,
może wcale nie jedzie do Chicago w interesach, tylko na leczenie, a
Woods palnął gafę, opowiadając o swoich guzach.
Raymond pomyślał o tym, co go czeka na dworcu. Wszystko ro-
zegra się w ciągu ułamków sekund. Znowu zaczął się martwić, że
problemy Millera spowodują jakieś nieprzewidziane komplikacje,
gdy będą wysiadać z pociągu.
8.27
Southwest Chief zwolnił jeszcze bardziej.
11
Union Station
McClatchy stał nieopodal Lee i Polchaka i obserwował gęst-
niejący tłum na peronie. Na przyjazd Southwest Chief czekało teraz
pięćdziesiąt osób albo więcej i z każdą minutą ich przybywało. Na-
wet niewielki tłumek bardzo komplikował sprawę, a im bardziej
rósł, tym większe było niebezpieczeństwo, że coś pójdzie nie tak.
Popatrzył wzdłuż torów i właśnie się odwracał w stronę miejsca,
gdzie za ciężarówkami czekało w ukryciu ich wsparcie, gdy nagle
zamarł. Z budynku dworca wyszła grupa skautek i zmierzała w
stronę peronu. Kilkanaście dziesięcio- czy jedenastoletnich dziew-
czynek w schludnych wykrochmalonych mundurkach maszerowało
27
Allan FOLSOM Tożsamość Z angielskiego przełożyła IZABELA MATUSZEWSKA WARSZAWA 2005
Tytuł oryginału: THE EXILE Copyright © Allan Folsom 2004 All rights reserved Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2005 Copyright © for the Polish translation by Izabela Matuszewska 2005 RtgałMja: Jacek Ring Ilustracja na okładce: Jacek Kopalski PpĄ«kt graficzny okładki: Andrzej Kuryłowicz Dystrybucja Firma Księgarska Jacek Olesiejuk Kolejowa 15/17, 01-217 Warszawa tel./fax (22)-631-4832, (22)-632-9155, (22)-535-0557 www.olesiejuk.pl/www.oramus.pl Wydawnictwo L & L/Dział Handlowy Kościuszki 38/3, 80-445 Gdańsk tel. (58)-520-3557, fax (58)-344-1338 Sprzedaż wysyłkowa Internetowe księgarnie wysyłkowe: www.merlin.pl www.ksiazki.wp.pl www.vivid.pl WYDAWNICTWO ALBATROS ANDRZEJ KURYŁOWICZ adres dla korespondencji: skr. poczt. 55, 02-792 Warszawa 78 Wydanie I Skład: Laguna Druk: WZDZ - Drukarnia Lega, Opole
Dla Karen i Rileya, oraz pamięci moich rodziców
PROLOG ParyŜ, Francja W gabinecie eleganckiego domu przy Avenue Victor Hugo sie- dzieli dwaj mężczyźni. Byli starymi przyjaciółmi prawie w tym samym wieku - po czterdziestce, obaj też prowadzili kwitnące inte- resy. Pierwszy, Amerykanin rosyjskiego pochodzenia, nazywał sią Alfred Neuss, drugi - Peter Kitner - miał obywatelstwo brytyjskie, ale pochodził ze Szwajcarii. Obaj byli podenerwowani i spięci. - Zaczynajmy - powiedział Kitner cicho. - Jesteś pewien? - Tak. Neuss nie był przekonany. - Włącz - powtórzył Kitner. - Dobrze. Ociągając się Neuss, włączył projektor stojący obok niego na stole. Zamrugało światło i przed nimi ożył przenośny ekran. Oglądali niemy film nakręcony na ośmiomilimetrowej taśmie. W modnym paryskim parku Monceau na Rive Droite w prawo- brzeżnej części miasta odbywało się właśnie dziecięce przyjęcie urodzinowe - wesoła, kolorowa impreza, na której dwadzieścioro chłopców i dziewczynek odbijało balony, rzucało w siebie kawał- kami ciasta, strzelało z łyżeczek lodami, a nianie i nieliczni rodzice próbowali utrzymać ten rozszalały żywioł pod jaką taką kontrolą. Chwilę później kamera przeniosła się na inną grupkę, która rozgrywała zaimprowizowany mecz piłkarski. Brali w nim udział sami chłopcy, wszyscy w wieku około dziesięciu lat. Musieli być wielkimi zapaleńcami futbolu, bo grali z zapamiętaniem i bez par- donu. W pewnej chwili źle wymierzony strzał posłał piłkę wysoko pod koronami drzew w stronę kępy krzaków rosnącej poza bo- iskiem. Natychmiast pognał za nią jeden z chłopców. Kamera po- dążyła jego śladem. 7
Chłopiec miał dziesięć lat i nazywał się Paul. Kamera odjechała trochę, a potem się zatrzymała i filmowała, jak Paul biegnie w stronę krzaków po piłkę. Nagle z gąszczu wyłonił się drugi chłopiec - starszy, wyższy i silniejszy, mógł mieć dwanaście, trzynaście lat. Paul zatrzymał się i coś do niego powiedział, pokazując na miejsce, gdzie potoczyła się piłka. Wtedy nagle starszy chłopiec nacisnął guzik na czymś, co trzymał w ręku i w powietrzu błysnęło wielkie sprężynowe ostrze. W następnej sekundzie zrobił krok i z całej siły wbił nóż w pierś Paula. Kamera drgnęła i gwałtownie podrygując, ruszyła do przodu. Starszy chłopiec zaskoczony podniósł głowę i popatrzył prosto w zbliżający się obiektyw. Potem obrócił się i chciał uciec, ale człowiek z kamerą złapał go za rękę i odwrócił jednym szarpnięciem. Chłopak szamotał się, ale nie mógł się wy- rwać. W końcu puścił nóż i odepchnął mężczyznę. Kamera się cofnęła, a po chwili skierowano obiektyw na ziemię, na umierające- go Paula, leżącego bez ruchu z szeroko otwartymi oczami. - Przestań! Wyłącz to! - krzyknął nagle Kitner. Alfred Neuss szybko wyłączył projektor. Peter Kitner zamknął oczy. - Przepraszam, Alfredzie. Przepraszam. - Próbował wziąć się w garść. Po chwili spojrzał na Neussa. - Policja nie wie o tym filmie? - Nie. - Ani o nożu? - Nie. - Czy to jest jedyna kopia filmu? - Tak. - A ty masz nóż? - Tak. Chcesz go zobaczyć? - Za nic w świecie. Kitner odwrócił głowę, miał poszarzałą twarz i błędny wzrok. Po dłuższym czasie znów spojrzał na Neussa. - Weź film i nóż i ukryj je tak, żebyśmy tylko my dwaj mieli do nich dostęp. Wykorzystaj, kogo chcesz, łącznie z rodziną, jeśli mu- sisz, zapłać, ile trzeba, cena nie gra roli, ale bez względu na koszty masz dopilnować, aby w razie mojej niespodziewanej śmierci jedno i drugie natychmiast trafiło w ręce francuskiej policji i moich prawników. Jak to zrobisz, zostawiam tobie. - A co z...? - Morderstwem mojego syna? - Tak. - Sam się tym zajmę. 8
Część pierwsza Los Angeles
1 Dwadzieścia lat później Stacja kolejowa Barstow w Kalifornii, wtorek 12 marca, godz. 4.30 W zimną pustynną noc John Barron podszedł do pociągu i za- trzymał się przy wagonie numer 39 002 pociągu ekspresowego Southwest Chief państwowych linii Amtrak. Poczekał, aż wąsaty konduktor pomoże wejść na schodki starszemu mężczyźnie w oku- larach o szkłach jak denka od butelek, po czym wsiadł do pociągu. W środku konduktor życzył mu dobrego dnia, skasował bilet i wskazał miejsce między śpiącymi pasażerami mniej więcej w poło- wie wagonu. Dwadzieścia sekund później Barron wsunął pod- ręczną torbę na półkę pod sufitem i usiadł przy przejściu obok śpiącej przy oknie ładnej, młodej dziewczyny ubranej w sportową bluzę i dżinsy. Zerknął na kobietę, a następnie niezbyt uważnie obserwował drzwi wagonu. Pół minuty później zobaczył, jak do pociągu wsiada Marty Valparaiso, daje konduktorowi bilet, po czym siada tuż przy drzwiach. Minęło kilka chwil, rozległ się gwizd lokomotywy, kon- duktor zamknął drzwi i ekspres ruszył. Światła pustynnego miasta szybko zostały w tyle, a za oknami otworzyła się czarna przestrzeń. Pociąg nabierał prędkości przy wtórze zawodzenia wysokopręż- nych silników. Barron wyobraził sobie widok rozciągający się teraz z lotu ptaka, jak w niektórych filmach: monstrualny półkilometro- wy, dwudziestosiedmiowagonowy wąż pełznący przez pustynną ciemność przedświtu na zachód, w kierunku Los Angeles. 11
2 Raymond drzemał, zanim weszli pasażerowie. Z początku są- dził, że będzie ich tylko dwóch - starszawy mężczyzna w okularach z grubymi szkłami słabo trzymający się na nogach oraz młodszy, ciemnowłosy, w dżinsach i wiatrówce z niewielką torbą sportową. Staruszek usiadł przy oknie naprzeciwko niego, młodszy minął go i położył torbę na półce sześć rzędów dalej. Wtedy do wagonu wszedł ostatni pasażer. Był szczupły i żylasty, około czterdziestki, w sportowej kurtce i luźnych spodniach. Podał konduktorowi bilet, a potem usiadł tuż przy drzwiach. W normalnych okolicznościach Raymond przestałby się tym dalej interesować, ale okoliczności nie były normalne. Nieco ponad trzydzieści sześć godzin temu na zapleczu zakładu krawieckiego w Chicago zastrzelił dwóch ludzi, potem wsiadł do pociągu Southwest Chief jadącego do Los Angeles. Nie planował tej podróży, ale z powodu niespodziewanej śnie- życy zamknięto lotnisko w Chicago, nie miał więc wyjścia i musiał się wlec pociągiem, zamiast lecieć samolotem prosto do Los Ange- les. Ta zwłoka była mu bardzo nie na rękę, ale nie miał wyboru. Podróż przebiegała bez przeszkód, dopóki nie zatrzymali się w Barstow i do wagonu nie wsiedli ci dwaj mężczyźni. Oczywiście mogli to być zwyczajni podróżni jadący jak co dzień do Los Angeles do pracy, ale coś mu mówiło, że tak nie jest. Było to widać w ich zachowaniu, w sposobie poruszania się, w tym, jak usiedli - jeden przy drzwiach przed Raymondem, drugi w półmro- ku za jego plecami. W efekcie nie mógł się ruszyć ani w jedną stro- nę, ani w drugą, żeby nie wpaść na któregoś z nich. Odetchnął i zerknął na drzemiącego obok przy oknie tęgiego mężczyznę o czerstwej twarzy, w wymiętej kurtce. Był to Frank Miller, sprzedawca ze sklepu papierniczego w Los Angeles, czter- dziestoletni rozwodnik, nieco otyły i z tupecikiem na głowie. Nie znosił latać samolotem. Po drugiej stronie wąskiego stolika spali Bill i Vivian Woodsowie z Madison w stanie Wisconsin. Oboje byli po pięćdziesiątce i jechali do Kalifornii na urlop. Wszystkich tych towarzyszy podróży poznał tuż po wyjeździe z Chicago. Pił kawę w wagonie restauracyjnym, kiedy podszedł do niego Miller, powie- dział, że szuka czwartego do pokera, i spytał, czy nie chciałby się przyłączyć. Raymond natychmiast się zgodził. Wyjątkowo mu to odpowiadało, miał okazję wmieszać się w grupę podróżnych i w ten sposób zabezpieczyć się przed ewentualnością, że ktoś go widział, 12
jak wychodził od krawca; poza tym policja mogła rozesłać list goń- czy z jego rysopisem i adnotacją, że podróżuje sam. Z oddali dobiegły dwa przeciągłe gwizdnięcia lokomotywy. Trzecie rozległo się kilka sekund później. Raymond spojrzał w stro- nę drzwi. Żylasty mężczyzna siedział bez ruchu z głową odchyloną do tyłu, jakby spał, tak jak większość pasażerów w przedziale. Śnieżyca na lotnisku i podróż pociągiem były kolejnymi utrud- nieniami, kolejnym nieprzewidzianym odstępstwem od starannie ułożonego planu. W ciągu ostatnich czterech dni był w San Fran- cisco, Meksyku i Chicago, dokąd przyjechał przez Dallas. W San Francisco i Meksyku szukał bardzo ważnej informacji, ale jej nie zdobył, zabił kilka osób zamieszanych w sprawę i niezwłocznie ruszył dalej. Tak samo rzecz skończyła się w Chicago. Ze wszyst- kich miejsc, gdzie spodziewał się zdobyć jakieś informacje, od- chodził z kwitkiem. Musiał się więc udać w ostatnie zaplanowane miejsce w Ameryce - do Los Angeles, a konkretnie do Beverly Hills. Tam przynajmniej miał pewność, że bez trudu wyciągnie informa- cje od człowieka, którego później zabije. Problem tkwił tylko w czasie. Był wtorek, dwunasty marca. Przez śnieżycę miał już dzień opóźnienia w stosunku do ustalonego precyzyjnego harmonogra- mu. Musi być w Londynie nie później niż jutro w południe. Mimo to jak na razie sprawy się tylko przewlekły, nic więcej. Chociaż zwłoka była irytująca, wystarczy kilka godzin bez żadnych nieprze- widzianych wydarzeń, a wszystko da się naprawić. Tyle tylko że w obecnej sytuacji wcale nie był pewien, czy te kilka godzin upłynie bez nieprzewidzianych wydarzeń. Oparł głowę i jakby od niechcenia spojrzał w górę na półkę ba- gażową, gdzie leżała jego torba podróżna, a w niej amerykański paszport, bilet pierwszej klasy na samolot Brytyjskich Linii Lot- niczych do Londynu, automatyczny sturm ruger .40, z którego zabił ludzi w Chicago, i dwa magazynki z amunicją po jedenaście sztuk w każdym. Przeszedł z nimi przez dworzec, patrolowany przez oddziały antyterrorystyczne, i wniósł ze sobą do pociągu, co było śmiałym posunięciem, ale niekoniecznie dobrym. Broń, którą się posłużył w San Francisco i Meksyku, wysłał wcześniej w nie- podpisanych paczkach na adres wynajętych skrytek pocztowych. W San Francisco wyjął pistolet ze skrytki, a po użyciu wrzucił do zatoki razem z ciałem zamordowanego mężczyzny. W Meksyku miał kłopot z odzyskaniem paczki. Musiał czekać prawie całą godzinę, zanim wezwano kierownika i znaleziono przesyłkę. W Beverly Hills również leży w skrytce przygotowana broń, ale gdy się okazało, że musi je- chać pociągiem, przez co cały harmonogram stanął pod znakiem 13
zapytania, a także mając świeżo w pamięci komplikacje z odzyska- niem przesyłki w Meksyku, postanowił zaryzykować i zabrać ruge- ra ze sobą, żeby się nie narazić na jeszcze większe opóźnienie. Znów rozległ się gwizd lokomotywy i Raymond po raz kolejny spojrzał na mężczyznę drzemiącego przy drzwiach. Obserwował go przez chwilę, a potem jeszcze raz zerknął w górę na swoją torbę. Postanowił zaryzykować. Po prostu wstanie, zdejmie z półki torbę i otworzy ją, jakby czegoś w środku szukał. Wtedy ostrożnie wsunie rugera pod sweter i odstawi torbę na miejsce. Już miał to zrobić, gdy zauważył, że obserwuje go Vivian Woods. Uśmiechnęła się, kiedy na nią spojrzał, i nie był to bynajmniej grzecznościowy uśmiech towarzyszki podróży ani poranne przywitanie po przespa- nej nocy; to był dobrze znany Raymondowi przejaw zmysłowego pożądania. Raymond miał trzydzieści trzy lata, był szczupły, ale dobrze zbudowany i przystojny niczym gwiazdor filmowy. Jasne włosy i duże niebiesko-zielone oczy podkreślały jego delikatne, wręcz arystokratyczne rysy. Co więcej miał również miły, łagodny głos oraz nienaganne maniery. Kombinacja ta była zabójcza dla kobiet w każdym wieku. Prawie wszystkie spoglądały na niego z zainteresowaniem, nierzadko z takim właśnie pragnieniem, z jakim przyglądała mu się teraz Vivian Woods - jakby gotowe były w każ- dej chwili uciec z nim choćby na koniec świata, a potem zrobić wszystko, czego zażąda. Odpowiedział uśmiechem i zamknął oczy, udając, że chce za- snąć, wiedział jednak, że Vivian będzie go dalej obserwować. Jej zachowanie nawet mu pochlebiało, tylko że akurat w tej chwili było mu wyjątkowo nie na rękę. 3 Stacja kolejowa San Bernardino w Kalifornii, godz. 6.25 John Barron obserwował sznurek podróżnych wsiadających do pociągu. Większość jechała do pracy - ściskali w rękach aktówki, laptopy albo papierowe kubki z kawą. Tu i ówdzie ktoś rozmawiał przez telefon komórkowy. Wielu wyglądało, jakby na wpół jeszcze spali. Kilka minut później konduktor zamknął drzwi. Wkrótce rozległ 14
się gwizd lokomotywy, pociąg szarpnął lekko i potoczył się dalej po torach. Młoda kobieta obok Barrona poruszyła się, ale zaraz znów zasnęła. Barron zerknął na rządek pasażerów czekających w przejściu, aż znajdą wolne miejsca. Niecierpliwił się. Od kiedy zaczęło świtać, miał ochotę wstać, przejść obok grupki graczy w pokera i przynaj- mniej rzucić okiem na ich człowieka. Jeśli to rzeczywiście był ich człowiek. Ale ich taktyka polegała na czym innym, został więc na miejscu i zamiast tego zaczął obserwować cztero- czy pięciolet- niego chłopca, który przechodził obok, ściskając w rękach pluszo- wego misia. Za malcem szła atrakcyjna blondynka, prawdopodob- nie jego matka. Kiedy przeszli, Barronowi udało się zobaczyć na chwilę Marty'ego Valparaisa siedzącego przy drzwiach. Spał albo udawał, że śpi. Barron poczuł kropelki potu na górnej wardze, dło- nie też miał wilgotne. Denerwował się i bardzo mu się to nie podo- bało. Ze wszystkich rzeczy na świecie zdenerwowanie było teraz najmniej pożądane. Nareszcie przeszedł ostatni z pasażerów szukających wolnych miejsc - wysoki mężczyzna o sylwetce sportowca, w garniturze i z aktówką w rękach. Wyglądał na młodego gorliwego biznesmena. Ale nim nie był. Nazywał się Jimmy Halliday i był trzecim z sześciu policjantów, którzy mieli aresztować pokerzystę, kiedy pociąg o ósmej czterdzieści dojedzie na Union Station w Los Angeles. Oparł się i spojrzał przez okno. Próbował się pozbyć zdener- wowania. Zadaniem policjantów w pociągu było upewnienie się, czy mężczyzna, który wczoraj grał w karty, jest rzeczywiście tym poszukiwanym przez policję w Chicago, a jeśli tak, mieli go obser- wować i śledzić, gdyby wysiadł z pociągu na wcześniejszej stacji. Jeśli zaś dojedzie do Los Angeles, a wszystko na to wskazywało, bo wykupił bilet aż do stacji docelowej, mają go nie spuszczać z oka do chwili aresztowania. Zgodnie z planem wezmą go w dwa ognie - ich trzech w pociągu i trzech policjantów czekających na peronie - i sprawnie aresztują. Teoretycznie plan był prosty - nie robić niczego aż do ostatniej chwili, a potem szybko zacisnąć pętlę, minimalizując zagrożenie dla ludzi czekających na dworcu. Problem polegał na tym, że męż- czyzna, którego mieli aresztować, był bardzo inteligentnym, nie- obliczalnym i wyjątkowo bezwzględnym mordercą. Żaden z nich nie chciał nawet myśleć o tym, co by się mogło stać, gdyby facet się zorientował, że go obserwują i podjął w pociągu jakąś akcję. Dlate- go właśnie wsiedli do Southwest Chief osobno i starali się jak naj- mniej rzucać w oczy. 15
Barron, Valparaiso i Halliday oraz trójka czekająca na Union Station byli członkami Oddziału 5-2 policji Los Angeles, osławionej sekcji do zadań specjalnych, szczycącej się stuletnią tradycją i sta- nowiącej obecnie część wydziału zabójstw i rozbojów. Z trójki jadą- cej wagonem numer 39 002 najstarszy był czterdziestodwuletni Valparaiso - ojciec trzech kilkunastoletnich córek, członek 5-2 od szesnastu lat. Halliday miał trzydzieści jeden lat, pięcioletnie bliź- niaki i żonę w ciąży, w 5-2 pracował od ośmiu lat. John Barron był właściwie niemowlęciem - dwadzieścia sześć lat, nieżonaty. W od- dziale od tygodnia. To był wystarczający powód, żeby miał spocone ręce, krople po- tu na górnej wardze i denerwował się śpiącą obok młodą kobietą, pięciolatkiem z pluszowym misiem i wszystkimi innymi pasażera- mi w wagonie. Pierwszy raz Barron brał udział w akcji, która grozi- ła strzelaniną w miejscu publicznym, ścigany mężczyzna był wyjąt- kowo niebezpieczny. Jeśli coś się wydarzy, a on nie zareaguje tak jak powinien, jeśli w jakikolwiek sposób schrzani sprawę i ktoś zostanie ranny albo zginie... Nie chciał o tym myśleć. Spojrzał na zegarek. Była szósta czter- dzieści, zostały dwie godziny do przyjazdu na Union Station. 4 Raymond też zauważył wysokiego mężczyznę w garniturze wchodzącego do przedziału. Pewny siebie, uśmiechnięty, z aktówką w ręku wyglądał jak młody biznesmen spieszący się do pracy. Ale zachowywał się w sposób naturalny, wystudiowany i pewny siebie, podobnie jak mężczyźni, którzy wsiedli do pociągu w Barstow. Raymond obserwował go, kiedy przechodził obok, potem od- wrócił się od niechcenia i zobaczył, jak mężczyzna przystaje, żeby przepuścić kobietę sadzającą swojego synka na miejscu, a następ- nie wychodzi przez drugie drzwi, akurat w chwili gdy do przedziału wszedł jak zawsze uśmiechnięty Bill Woods z papierową tacą i czte- rema kubkami kawy. Vivian Woods uśmiechnęła się, kiedy jej mąż postawił na stoli- ku tacę i usiadł na swoim miejscu obok niej. Szybko wzięła kubki i rozdała je wszystkim, rozmyślnie unikając wzroku Raymonda. Zamiast tego zwróciła się ze współczuciem do Franka Millera. 16
- Lepiej ci już, Frank? Bo wyglądasz trochę lepiej. Według wyliczeń Raymonda sprzedawca ze sklepu papier- niczego był w toalecie trzy razy w ciągu ostatnich dwóch godzin, budząc wszystkich za każdym razem, kiedy wychodził i wracał. - Tak, już lepiej, dziękuję. - Miller zmusił się do uśmiechu. - Musiało mi coś zaszkodzić. Co powiecie na kilka rozdań, zanim dojedziemy do Los Angeles? Właśnie wtedy przeszedł konduktor. - Dzień dobry - odezwał się do Raymonda, mijając go. - Dzień dobry - odpowiedział z roztargnieniem Raymond, po czym odwrócił się, kiedy Bill Woods wziął ze stolika talię kart. - Chcesz rozdawać, Ray? Raymond uśmiechnął się swobodnie. - Czemu nie? 5 Los Angeles, Union Station, godz. 7.10 Komendant Arnold McClatchy przejechał nieoznakowanym ja- snoniebieskim fordem przez piaszczysty teren budowy i zapar- kował na osłoniętym żwirowym parkingu za siatką, po drugiej stronie toru numer dwanaście, na który wkrótce miał wjechać po- ciąg Southwest Chief z Chicago. Niespełna minutę później nadje- chał drugi nieoznakowany ford z oficerami śledczymi Rooseveltem Lee i Lenem Polchakiem. Zaparkowali obok. Rozległy się energiczne trzaśnięcia drzwiczek i trzej członkowie Oddziału 5-2 wysiedli na prażące poranne słońce i skierowali się na peron przy torze dwunastym. - Jeśli chcecie napić się kawy, to macie jeszcze czas - powiedział McClatchy, kiedy weszli na peron. - Idźcie, ja tu zostanę. Patrzył, jak dwaj jego starsi podwładni - jeden czarnoskóry i wysoki, drugi biały i niski - idą długim chodnikiem i wchodzą do chłodnego budynku dworca. Stał przez chwilę w miejscu, po czym odwrócił się, poszedł na drugi koniec pustego peronu i zapatrzył się w daleki punkt, gdzie tory nikły na zakręcie w jaskrawym blasku słońca. Nie miało zna- czenia, czy Polchak albo Lee naprawdę chcieli się napić kawy, obaj 17
wiedzieli, że ich szef potrzebował czasu w samotności, żeby wczuć się w atmosferą miejsca i wyobrazić sobie, jak przebiegnie akcja, gdy pociąg wjedzie na stację i przystąpią do działania. W wieku pięćdziesięciu dziewięciu lat McClatchy, zwany Red, miał za sobą ponad trzydzieści pięć lat pracy w wydziale zabójstw, z czego ponad trzydzieści jako członek Oddziału 5-2. W tym czasie osobiście rozwiązał sto sześćdziesiąt cztery sprawy dotyczące mor- derstw. Na trzech z jego zabójców wykonano wyrok śmierci w ko- morze gazowej w San Quentin, siedmiu czekało w celi śmierci na wyniki apelacji. Czterokrotnie w ciągu ostatnich dwudziestu lat wysuwano jego kandydaturę na stanowisko komendanta Departa- mentu Policji Los Angeles i z każdym razem ją odrzucał, tłuma- cząc, iż jest zwykłym gliniarzem od czarnej roboty, że nie nadaje się na urzędnika, psychologa ani polityka. Poza tym ma ochotę sypiać po nocach. Od wielu lat jest szefem 5-2, a to każdemu by wystar- czyło. I jemu najwyraźniej wystarczało, ponieważ przez te wszystkie lata, skandale, wojny polityczne i rasowe, które szargały dobre imię miasta i policji, ten „gliniarz od czarnej roboty” podtrzymywał długą i bogatą tradycję Oddziału 5-2 i chronił jego reputację przed najdrobniejszym uszczerbkiem. A historia przysparzała mu gło- śnych spraw, które obiegły cały świat, takich jak: morderstwo Czarnej Dalii, samobójstwo Marilyn Monroe, zamach na Roberta Kennedy'ego, zabójstwa Charlesa Mansona czy sprawa O.J. Simp- sona. Wszystkie otaczała aura, blask i świetność Hollywoodu. Fakt, że wysoki, barczysty rudzielec z pierwszymi śladami siwi- zny na skroniach wyglądał w każdym calu jak pograniczny stróż prawa, umacniał tylko jego wizerunek twardego gliniarza. W białej wykrochmalonej koszuli, ciemnym garniturze i krawacie, z rewol- werem Smith & Wesson kalibru .38 z rękojeścią wysadzaną macicą perłową, McClatchy stał się jedną z najbardziej znanych, szanowa- nych i wpływowych osobistości policji Los Angeles, niewykluczone, że w całym mieście, a w społecznościach policjantów na całym świecie postacią wręcz kultową. Nie miało to jednak na niego wpływu - ani na jego pracę, ani na pracę Oddziału 5-2. Byli rzemieślnikami. Mieli do wykonania robo- tę i wykonywali ją - dzień po dniu, bez względu na wszystko. A ten dzień niczym się od innych nie różnił. Pociągiem Southwest Chief 18
jedzie morderca; mają go zatrzymać i aresztować na prośbę policji z Chicago, nie narażając na niebezpieczeństwo ludzi dookoła. I tyle, nic dodać, nic ująć. Sprawa jest prosta. 6 7.20 Raymond spojrzał w karty. Frank Miller rozdawał. Pijąc kawę, zobaczył, że mężczyzna z Barstow w sportowej kurtce wstaje z miejsca przy drzwiach i idzie w ich stronę. Raymond spojrzał na rękę, potem na Vivian i odrzucił trzy karty. - Trzy, proszę - powiedział spokojnie. Mężczyzna w kurtce ich minął, kiedy Frank podawał mu karty. Raymond wziął je do ręki i obejrzał się w samą porę, żeby zoba- czyć, iż tamten wychodzi przez drzwi na drugim końcu wagonu, tak jak poprzednio biznesmen w garniturze. Moment później wstał również młodszy mężczyzna z Barstow, ten, który siedział w środku przedziału, niedbałym krokiem poszedł w stronę tych samych drzwi i wkrótce za nimi zniknął. Raymond powoli odwrócił się z powrotem do stolika. Jeżeli wcześniej było ich tylko dwóch, to teraz już trzech. Nie miał naj- mniejszych wątpliwości, że to policjanci. I jechali tym pociągiem z jego powodu. - To on, bez dwóch zdań. Marty Valparaiso stał z Jimmym Hallidayem, Johnem Barro- nem i konduktorem w delikatnie kołyszącym się przegubie między Dragonami. - Zgadzam się. - Halliday skinął głową i spojrzał na konduk- tora. - Kim są pozostali? - Wydaje mi się, że to po prostu ludzie, których poznał w po- ciągu, kiedy wyjechaliśmy z Chicago. - W porządku. - Halliday wyjął z kurtki małą krótkofalówkę i włączył ją. - Red - powiedział do mikrofonu. - Jestem, Jimmy. - W krótkofalówce rozległ się wyraźnie głos McClatchy'ego. - Potwierdzamy. Będziemy się trzymać planu. Numer wagonu trzy-dziewięć-zero-zero-dwa... – Halliday spojrzał na konduktora - Zgadza się? 19
Konduktor skinął głową. - Tak jest, trzy-dziewięć-zero-zero-dwa. - Będziemy o czasie? - spytał Valparaiso. - Tak - potwierdził konduktor. - O czasie i gotowi, Red. Do zobaczenia w LA. Halliday wyłączył radio i spojrzał na konduktora. - Dziękujemy za pomoc. Od tej pory to już nasze zadanie. Pro- szę trzymać się ze swoimi ludźmi z daleka. - Jeszcze jedno. - Konduktor ostrzegawczo podniósł palec. - To jest mój pociąg i ja jestem odpowiedzialny za bezpieczeństwo pasa- żerów i załogi. Nie chcę tu żadnej przemocy, żadnych rannych. Macie zaczekać, aż wysiądzie, zanim cokolwiek zrobicie. - Taki jest plan - rzekł Halliday. Konduktor popatrzył na pozo- stałych. - Dobrze - powiedział. - Dobrze. Po czym, skubiąc wąsy, pociągnął drzwi i wszedł do przedziału, w którym siedzieli pokerzyści. Valparaiso odczekał, aż zamkną się drzwi za konduktorem. Po- tem popatrzył na towarzyszy. - Gra się zaczęła, panowie. Od tej pory żadnych rozmów przez radio, dopóki nie dojedziemy na miejsce. - Tak jest - powiedział Halliday. - Powodzenia. Valparaiso podniósł kciuk, po czym otworzył drzwi i wszedł za konduktorem do przedziału. Halliday patrzył, jak zamykają się za nim drzwi. Potem prze- niósł wzrok na Barrona. To on pierwszy przekonał się o nieustę- pliwości i skrupulatności młodego detektywa, który w wydziale zabójstw i rozbojów rozpracował sprawę morderstwa od dawna uważaną za nie do rozwiązania. Halliday zwrócił na niego uwagę McClatchy'ego i innych członków zespołu, i w konsekwencji wcią- gnął Barrona do 5-2. Krótko mówiąc, to dzięki niemu Barron zna- lazł się w oddziale i jechał teraz tym pociągiem. Wiedział, że młody policjant będzie się denerwował. - Wszystko w porządku? - Tak. - Na pewno? - Na pewno. - No to ruszamy. 20
7 7.35 Raymond widział, jak Valparaiso przechodzi obok niego i siada przy drzwiach, a potem patrzy bezmyślnie przez okno, gdzie krajo- braz nabierał coraz więcej miejskich cech, w miarę jak pociąg zbli- żał się do Los Angeles. Chwilę później do przedziału wszedł drugi mężczyzna z Barstow i zajął miejsce sześć rzędów za nim. Siedział teraz ze spuszczoną głową, śpiąc czy czytając - trudno powiedzieć. Potem, po starannie odmierzonej przerwie do wagonu wrócił rów- nież wysoki mężczyzna w garniturze. Usiadł w przejściu naprze- ciwko toalety na końcu przedziału, otworzył aktówkę i wyjął gazetę, którą cały czas do tej pory czytał. Pułapka była szczelna. - Grasz, Raymondzie, czy nie? - zapytała łagodnie Vivian Wo- ods. Raymond odwrócił się z powrotem do stołu i zobaczył, że nade- szła jego kolej i wszyscy czekają, co powie. - Tak. Uśmiechnął się i spojrzał kobiecie w oczy, tak jak ona poprzed- nio - przeciągle i uwodzicielsko; potem odwrócił wzrok i popatrzył w karty. Jeśli, jak podejrzewał, trzej mężczyźni w pociągu naprawdę byli policjantami i jechali, żeby go aresztować, będzie potrzebował każ- dego atutu, na przykład sprzymierzeńca w postaci Vivian Woods. Nieważny wiek, ważne, że w krytycznym momencie zrobi wszystko, o co ją poprosi. - Wchodzę, Vivian. Znowu podchwycił jej spojrzenie i wstrzymał je przez dłuższy czas, po czym popatrzył na Franka Millera, który na miejscu przy oknie wpatrywał się w swoje karty. Grubawy sprzedawca o wraż- liwym żołądku, panicznie bojący się latać - Bóg jeden wie, jak by zareagował, gdyby policja wkroczyła do akcji i sprawy przybrały niespodziewany obrót. Mógłby dostać ataku serca albo wpaść w panikę i zrobić coś głupiego, przez co wszyscy by zginęli. Raymond dorzucił swoją stawkę do puli, a Miller podbił, wypy- chając na środek stołu stertę czerwonych plastikowych żetonów. Po raz pierwszy przyszło Raymondowi do głowy, że Miller może nosić perukę z powodu chemioterapii albo naświetlań, od których wypa- dły mu włosy. Może jest chory, tylko nie chce o tym mówić, i stąd jego nieustanne bieganie do toalety. 21
- To dla mnie za wysokie progi, Frank. Odpadam. Raymond złożył karty. Możliwe, że miał lepszą rękę, nieważne, tak samo jak to, czy Frank nosi perukę ani nawet czy jest chory. Raymond myślał teraz tylko o policji i o tym, w jaki sposób wpadli na jego trop. Te zabójstwa w Chicago przeprowadził z drobiazgową starannością. Podobnie jak w Meksyku i San Francisco, szybko opuścił miejsce zbrodni, niczego nie dotykał i miał na rękach jed- norazowe rękawiczki chirurgiczne, które w tych czasach strachu społeczeństwa przed chorobami zakaźnymi można było dostać w każdej aptece. Krótko mówiąc, nie zostawił żadnych odcisków pal- ców. Po ucieczce z miejsca zbrodni długo kluczył oblodzonymi ulicami, zanim w końcu skierował się na dworzec. Nie mogli go śledzić. W ogóle było nie do pomyślenia, żeby wpadli na jego trop, a już na pewno nie w drodze do pociągu. A jednak siedzieli tu w przedziale i każda następna chwila przybliżała go coraz bardziej do nieuchronnej konfrontacji. Musiał znaleźć sposób, żeby się stąd wydostać, i to jak naj- szybciej. 8 Union Station, godz. 7.50 Polchak i Lee weszli na peron przy torze dwunastym, gdzie cze- kał McClatchy. Len Polchak był pięćdziesięcioletnim mężczyzną rasy kaukaskiej. Przy wzroście niespełna metr siedemdziesiąt wa- żył ponad sto kilo. Roosevelt Lee był czterdziestoletnim czar- noskórym Amerykaninem, trzydzieści centymetrów wyższym, kan- ciastym, o zwalistej sylwetce zawodowego futbolisty. Polchak pra- cował w 5-2 od dwudziestu jeden lat, Lee od osiemnastu i pomimo różnicy wieku, wzrostu i rasy byli sobie tak bliscy, jak to tylko moż- liwe, gdy mężczyzn nie łączą więzy krwi. Ich zażyłość rodziła się przez lata wspólnych trudów, niebezpieczeństw i patrzenia na okropności, jakie ludzie wyrządzają innym ludziom. Tę przyjaźń wykuwał czas i doświadczenie, w okolicznościach, w których jeden musi wiedzieć, co myśli drugi i jak się zachowa, kiedy do głosu dojdzie instynkt, wiedzieć, że ten drugi będzie go chronił zawsze i wszędzie, tak samo jak on jego. Ta sama zasada panowała wśród wszystkich członków Oddziału 5-2, gdzie zgodnie z tradycją żaden człowiek nie był ważniejszy od innych, nawet dowódca. Ten sposób myślenia został wypracowany 22
przez lata codziennej służby, wymagającej szczególnych predyspo- zycji. Kandydaci do oddziału przechodzili staranną selekcję. Wy- branego policjanta najpierw rekomendowano, potem dyskretnie obserwowano przez wiele tygodni, a nawet miesięcy, zanim wszy- scy członkowie przystali na jego kandydaturę. Wówczas składano mu propozycję wstąpienia do oddziału, a on przysięgając, przyj- mował na siebie odpowiedzialność za dobre imię całego zespołu i wszystkich innych członków drużyny, a podejmował to zobowiąza- nie na całe życie. Droga odwrotu wiodła tylko poprzez śmierć, ka- lectwo lub emeryturę. Takie obowiązywały zasady, a ich niezłomne przestrzeganie przez dziesiątki lat zaowocowało zaufaniem i bra- terstwem, jakimi niewiele zespołów mogło się poszczycić. Im dłużej człowiek w nim żył, tym bardziej jego krew mieszała się z krwią pozostałych. Tą wiarą kierowali się również w tej chwili, kiedy weszli na pe- ron i ruszyli w stronę McClatchy'ego, a każdy liczył minuty do przyjazdu pociągu i momentu, gdy ich gracz wysiądzie z wagonu. 7.55 John Barron tylko raz go widział dokładnie - kiedy wstał od sto- lika i poszedł do toalety na końcu przedziału. Ale to był ledwie rzut oka, za mało, żeby uchwycić wszystko, co Barron chciałby wiedzieć - jak przenikliwe jest jego spojrzenie, jak szybko potrafi się pode- rwać na nogi albo wyciągnąć broń. Przyglądał mu się również, kie- dy kilka minut później wracał odwrócony do niego plecami i siadał obok swoich towarzyszy przy stoliku po tej samej stronie przedzia- łu, ale kilka rzędów bliżej. To w dalszym ciągu było za mało. Spojrzał na młodą kobietę obok siebie. Miała na uszach słu- chawki i poruszała się w rytm muzyki, której słuchała. Była taka niewinna i to właśnie najbardziej Barrona nurtowało - że ona i wszyscy inni pasażerowie i pracownicy pociągu muszą zostać w to wmieszani. Sytuacja była śmiertelnie niebezpieczna, zresztą praw- dopodobnie właśnie dlatego zabójca wybrał ten sposób po- dróżowania - otoczony niewinnymi ludźmi, którzy go nieświa- domie chronili. Z tego samego powodu Barron i jego towarzysze nie mogli go aresztować, kiedy przechodził przez przedział między rzędami siedzeń. A jednak chociaż mimo wszystko wierzył, że uda im się go zgar- nąć bez przeszkód, Barron wyczuwał, że dzieje się tu coś jeszcze, coś, czego nie potrafił określić, a im bliżej było do Los Angeles, tym 23
bardziej jego niepokój narastał. Ale może to wina zdenerwowania, które towarzyszyło mu przez większą część podróży. Nie tylko mar- twił się o bezpieczeństwo podróżnych, zdawał sobie też sprawę ze swojego braku doświadczenia w pracy z oddziałem. Chciał się oka- zać godny zaszczytu, który go spotkał. A może po prostu tak na niego podziałała ta zdradliwa adnotacja chicagowskiej policji - „może być uzbrojony i wyjątkowo niebezpieczny”. Niewykluczone, że przyczyniło się do tego wszystko po trochu. Tak czy inaczej w powietrzu wisiało bardzo niepożądane napięcie, które wywoływało złe przeczucia, że wydarzy się coś nieprzewidzianego i okropnego. Tak, jakby ich człowiek wiedział, kim są, i przewidywał rozwój sytuacji, planując już, co zrobi w krytycznym momencie. 9 Union Station, godz. 8.10 McClatchy obserwował ludzi zbierających się w oczekiwaniu na przyjazd pociągu. Z pobieżnego rachunku wyszło mu dwadzieścia osiem osób, nie licząc Polchaka, Lee i jego samego. Stali w sekto- rze, gdzie miał się zatrzymać wagon 39 002. Kiedy podjedzie, otworzy się dwoje drzwi od strony peronu i pasażerowie zaczną wysiadać. Nie miało znaczenia, którymi drzwiami postanowi wyjść ich człowiek. Jeśli zdecyduje się na te bliżej końca pociągu, tuż za plecami będzie miał Hallidaya, jeśli pójdzie w stronę początku, przejmie go Valparaiso, a Barron pośrodku wagonu kryje obydwu. Po drugiej stronie torów za siatką, gdzie zaparkowali samocho- dy, czekało dodatkowe wsparcie - dwa czarno-białe radiowozy z umundurowanymi funkcjonariuszami stały ukryte za trzema cięża- rówkami z naczepą. Cztery następne rozmieszczono w najważniej- szych punktach przed dworcem, na wypadek gdyby przestępca jakimś cudem zdołał ich wywieść w pole, chociaż to było mało prawdopodobne. Rozległ się przenikliwy gwizd, McClatchy się obejrzał i zobaczył podmiejski pociąg linii Metrolink, wjeżdżający na stację dwa pero- ny dalej. Wagony zwolniły, przez jakiś czas ledwo się toczyły, aż wreszcie stanęły. Na kilka minut na peronie i dworcu zaroiło się od pasażerów. Potem równie szybko, jak się pojawili, wszyscy znikli, rozchodząc się pospiesznie do swoich biur, sklepów i innych miejsc pracy rozsianych po całym Los Angeles. Peron znów opustoszał. 24
Tak samo będzie, kiedy przyjedzie Southwest Chief. Przez kilka chwil na peronie zagęści się od wysiadających i wtedy właśnie mu- szą zrobić swój ruch - niespodziewanie wyłonić się z tłumu, kiedy ich człowiek wysiądzie z wagonu, błyskawicznie założyć mu kaj- danki i jak najprędzej zaprowadzić go na drugą stronę torów do swoich nieoznakowanych samochodów. Będą to decydujące chwile, ale w rzeczywistości wszystko potrwa ledwie kilka sekund i mało kto zauważy, że coś takiego w ogóle się zdarzyło. McClatchy spojrzał na Polchaka i Lee, a potem w stronę dwor- cowego zegara. 8.14 - Sprawdzam. Zobaczmy, co tam masz, Frank - zarechotał Bill Woods, przesuwając kupkę czerwonych żetonów na środek stołu. Nieco wcześniej Raymond spasował, Vivian też i teraz patrzyła na niego tym samym wzrokiem co poprzednio, nie zważając nawet, że obok siedzi jej mąż. Podróż dobiegała końca i Vivian kurczowo chwytała się nadziei, że w ostatniej chwili, kiedy dojadą do Los Angeles, Raymond da jej jakiś znak. Raymond umiejętnie podsycał tę nadzieję, odpowiadając równie przeciągłym spojrzeniem, a po- tem powoli przenosząc wzrok w stronę przedniej części wagonu. Żylasty mężczyzna w sportowej kurtce nadal siedział przy drzwiach z głową odwróconą do okna. Raymond miał ochotę obej- rzeć się w tył, ale wiedział, że nie ma potrzeby - bez wątpienia biz- nesmen w garniturze w dalszym ciągu siedzi przy tylnych drzwiach, niedaleko toalety, a młodszy w środku przedziału, ciągle w tym samym miejscu. 8.18 Pociąg zaczął zwalniać. Za oknem Raymond widział fabryki i za- tłoczone nitki autostrad zbiegające się w jednym punkcie, i wybe- tonowany kanał, który nazywano rzeką Los Angeles. Zbliżali się do kresu podróży. Niedługo pasażerowie zaczną wstawać i zdejmować z górnych półek swoje rzeczy, a wtedy on będzie mógł zrobić to samo, nie wzbudzając podejrzeń. W ogólnym zamieszaniu może uda mu się wyjąć rugera i niepostrzeżenie wsunąć go pod swetrem za pas. Potem, kiedy pociąg się zatrzyma i Woodsowie z Millerem podniosą się do wyjścia, pójdzie z nimi, gawędząc po drodze i toru- jąc sobie drogę do drzwi. Wtedy właśnie wykorzysta Vivian i jej 25
fantazje. Tuż przed drzwiami weźmie ją pod ramię i szepnie w ucho, że oszalał na jej punkcie, aby poszła z nim, rzuciła męża i wszystko inne tu i teraz. Będzie zaszokowana, ale zarazem zachwy- cona. To mu wystarczy, żeby wyprowadzić ją na peron i posłużyć się nią jako tarczą. Zapewni mu ochronę przed policjantami, za- równo tymi, którzy wysiądą z pociągu, jak i tymi czekającymi na peronie, bo nie wątpił, że w Los Angeles szykują mu powitanie. Do tej pory czas był najważniejszym czynnikiem, ale teraz bę- dzie po prostu decydującym. Bill Woods wyjdzie z pociągu za nimi, będzie robić dużo szumu i zastanawiać się, co się dzieje. Policja wykorzysta ten moment, żeby wykonać swój ruch, a wtedy Ray- mond otworzy ogień, spróbuje zabić kilku funkcjonariuszy i wywo- łać jak największe zamieszanie. Ułamek sekundy później wskoczy pod pociąg i przebiegnie przez tory na następny peron, a potem na dworzec. Na dworcu zgubi się w mrowiu ludzi, znajdzie najbardziej zatłoczone drzwi i wmiesza się w tłum. Ulotni się niczym dym z krwawego pandemonium, które wywoła, i rozpłynie w niekończą- cej się plątaninie ulic monstrualnej metropolii. Jeśli tylko nie straci głowy i będzie działał szybko, ten plan na pewno zadziała. Ray- mond nie miał co do tego wątpliwości. 10 8.20 John Barron zobaczył, jak otwierają się przednie drzwi wagonu i do środka wchodzi konduktor. Stanął przy wejściu, rozejrzał się po pasażerach, przez chwilę zatrzymał wzrok na Valparaisie, który siedział dokładnie przed nim, po czym odwrócił się i wyszedł tymi samymi drzwiami, którymi wszedł. 8.22 Barron zerknął na dziewczynę siedzącą obok niego przy oknie. Cały czas słuchała muzyki przez słuchawki i nie zwracała na niego uwagi. Obejrzał się przez ramię, zobaczył Hallidaya przy tylnych drzwiach, potem odwrócił się z powrotem i stwierdził, że Valpara- iso cały czas siedzi na tym samym miejscu przy wejściu z przodu. Żaden z nich nawet nie spojrzał w jego stronę. Popatrzył na zegarek. Sekundnik, tykając, odmierzał czas. Wziął 26
głęboki oddech i oparł się plecami o ścianę, jedną rękę trzymał na kolanie, drugą pod marynarką zaciskał na kolbie beretty. Próbował się odprężyć. 8.25 - Jezu, znowu muszę, przepraszam, Ray. Frank Miller wstał i przecisnął się obok Raymonda do przejścia. Po raz drugi w ciągu ostatnich dwudziestu minut wychodził do toalety na końcu wagonu. Poprzednio przeprosił wszystkich i przy- znał się, że ma problemy z pęcherzem, a kiedy Bill Woods poradził mu, żeby jak najszybciej poszedł do urologa, bo jemu na przykład, dwa razy usuwano guzy z pęcherza, Miller zbył go machnięciem ręki, mówiąc, iż nic mu nie jest, to tylko przez tę długą podróż po- ciągiem tak mu się pogorszyło. Słysząc to, Raymond utwierdził się w przekonaniu, że Miller nosi perukę z powodu choroby. Kto wie, może wcale nie jedzie do Chicago w interesach, tylko na leczenie, a Woods palnął gafę, opowiadając o swoich guzach. Raymond pomyślał o tym, co go czeka na dworcu. Wszystko ro- zegra się w ciągu ułamków sekund. Znowu zaczął się martwić, że problemy Millera spowodują jakieś nieprzewidziane komplikacje, gdy będą wysiadać z pociągu. 8.27 Southwest Chief zwolnił jeszcze bardziej. 11 Union Station McClatchy stał nieopodal Lee i Polchaka i obserwował gęst- niejący tłum na peronie. Na przyjazd Southwest Chief czekało teraz pięćdziesiąt osób albo więcej i z każdą minutą ich przybywało. Na- wet niewielki tłumek bardzo komplikował sprawę, a im bardziej rósł, tym większe było niebezpieczeństwo, że coś pójdzie nie tak. Popatrzył wzdłuż torów i właśnie się odwracał w stronę miejsca, gdzie za ciężarówkami czekało w ukryciu ich wsparcie, gdy nagle zamarł. Z budynku dworca wyszła grupa skautek i zmierzała w stronę peronu. Kilkanaście dziesięcio- czy jedenastoletnich dziew- czynek w schludnych wykrochmalonych mundurkach maszerowało 27