uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 878 839
  • Obserwuję822
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 121 681

Allan Folsom - Traktat Machiavellego

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

uzavrano
EBooki
A

Allan Folsom - Traktat Machiavellego.pdf

uzavrano EBooki A Allan Folsom
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 505 stron)

Allan FOLSOM Traktat Machiavellego Z angielskiego przełoŜyła IZABELA MATUSZEWSKA

Tytuł oryginału: THE MACHIAVELLI COVENANT Copyright © Allan Folsom 2006 Ali rights reserved Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2009 Polish translation copyright © Izabela Matuszewska 2009 Redakcja: Jacek Ring Ilustracja na okładce: Jacek Kopalski Projekt graficzny okładki i serii: Andrzej Kuryłowicz Skład: Laguna PBN 978-83-7359-716-7 Dystrybucja Firma Księgarska Jacek Olesiejuk Poznańska 91, 05-850 OŜarów Maz. t./f. 022-535-0557, 022-721-3011/7007/7009 www.olesiejuk.pl SprzedaŜ wysyłkowa - księgarnie internetowe www.merlin.pl www.empik.com www.ksiazki.wp.pl WYDAWNICTWO ALBATROS ANDRZEJ KURYŁOWICZ Wiktorii Wiedeńskiej 7/24, 02-954 Warszawa 2009. Wydanie I Druk: OpolGraf S.A., Opole

Karen i Rileyowi

NIEDZIELA 2 kwietnia

1 WASZYNGTON. SZPITAL KLINICZNY UNIWERSYTETU IM. GEORGE'A WASHINGTONA, ODDZIAŁ INTENSYWNEJ OPIEKI MEDYCZNEJ. 22.10 Nicholasowi Martenowi serce dudniło jak bęben ukryty w głębi ciała. KaŜdy wdech i wydech rozbrzmiewał jak na ścieŜce dźwiękowej filmu, po- dobnie jak cięŜki oddech Caroline, leŜącej obok niego na łóŜku. Popatrzył na nią chyba po raz dziesiąty w ciągu ostatnich pięciu minut. Oczy miała zamknięte, jej dłoń spoczywała w jego dłoni tak delikatnie i bez Ŝycia, Ŝe równie dobrze mogłaby to być rękawiczka. Jak długo jest w Waszyngtonie? Dwa dni? Trzy? Przyleciał z Man- chesteru prawie natychmiast po telefonie Caroline. Gdy tylko usłyszał jej głos, wiedział, Ŝe stało się coś złego. Brzmiały w nim groza, strach i bezrad- ność. Potem powiedziała. Stwierdzono u niej wyjątkowo agresywną i nieule- czalną formę gronkowca. Lekarze dawali jej kilka dni Ŝycia. Mimo to w jej głosie, poza rozpaczą, Nicholas usłyszał coś jeszcze — gniew. Coś jej zrobili, powiedziała nagle szeptem, jakby się bała, Ŝe ktoś ją usłyszy. NiewaŜne, co mówią lekarze, Caroline była pewna, Ŝe infekcję, która ją zabija, wywołała celowo wstrzyknięta bakteria. W tym momencie, jak to wynikało z odgłosów dochodzących ze słu- chawki, ktoś wszedł do jej pokoju. Raptownie zakończyła rozmowę, błaga- jąc, Ŝeby jak najszybciej przyjechał do Waszyngtonu. Potem się rozłączyła. Nie miał pojęcia, co o tym myśleć, wiedział tylko, Ŝe była przeraŜona i Ŝe jej sytuację bardzo pogorszyła niedawna śmierć męŜa i dwunastoletniego 9

syna w katastrofie prywatnego samolotu u wybrzeŜy Kalifornii. Biorąc pod uwagę okropne fizyczne i psychiczne spustoszenie, jakie musiały wywołać wszystkie te tragiczne wydarzenia, trudno było powiedzieć, czy rzeczywiście Caroline mogła mieć jakieś podstawy do swoich podejrzeń. Fakt jednak po- zostawał faktem — była śmiertelnie chora i rozpaczliwie potrzebowała jego obecności, a słysząc jej głos, zrozumiał, Ŝe powinien tam polecieć jak naj- szybciej. I poleciał. W ciągu jednego dnia złapał samolot z Manchesteru na pół- nocy Anglii do Londynu, a następnie do Waszyngtonu. Z lotniska Dullesa taksówką pojechał prosto do szpitala, a dopiero później zarezerwował sobie pokój w pobliskim hotelu. W czasie rozmowy przez telefon nie poruszyli nawet kwestii prawdziwej toŜsamości Martena, a takŜe niebezpieczeństwa, z jakim wiązał się dla niego powrót do Stanów. Nie było potrzeby o tym mó- wić, wiedział, Ŝe Caroline nigdy w Ŝyciu nie poprosiłaby go o przyjazd, gdy- by sytuacja nie była naprawdę powaŜna. Tak więc w pośpiechu powrócił do kraju, z którego sześć lat temu ucie- kał, ratując Ŝycie swoje i swojej siostry. Wrócił, poniewaŜ Caroline była jak dotąd jedyną prawdziwą miłością jego Ŝycia. Kochał ją tak głęboko, Ŝe nawet nie potrafił tego opisać. Wiedział równieŜ, Ŝe choć od wielu lat była szczę- śliwą męŜatką, w jakiś niewypowiedziany sposób ona czuła do niego to sa- mo. Podniósł gwałtownie głowę, kiedy otworzyły się drzwi. Do sali weszła przysadzista pielęgniarka, a za nią dwaj męŜczyźni w ciemnych garniturach. Pierwszy był bardzo dobrze zbudowany, miał około czterdziestu lat i ciemne kręcone włosy. — Przykro mi, ale musi pan wyjść — powiedział z szacunkiem. — Idzie prezydent — oznajmiła krótko pielęgniarka szorstkim, wład- czym głosem, jakby właśnie mianowano ją szefem ochrony prezydenta, jakby była dowódcą obydwu męŜczyzn w garniturach. W tej samej chwili Caroline ścisnęła go za rękę. Spojrzał w dół. LeŜała z szeroko otwartymi oczami i patrzyła nań tak przejrzystym, wyrazistym spojrzeniem jak wtedy, kiedy zobaczył japo raz pierwszy, w liceum, kiedy oboje mieli po szesnaście lat. — Kocham cię — szepnęła. — Ja teŜ cię kocham — odpowiedział równieŜ szeptem. Spoglądała na niego jeszcze przez pół sekundy, po czym zamknęła oczy, a jej dłoń zwiotczała. 10

— Bardzo proszę, musi pan juŜ wyjść — powiedział jeden z ochronia- rzy. W tej samej chwili do pokoju wszedł wysoki, szczupły, srebrnowłosy męŜczyzna. Nie było najmniejszych wątpliwości, kim jest: John Henry Har- ris, prezydent Stanów Zjednoczonych. Marten spojrzał mu prosto w oczy. — Proszę — powiedział łagodnie. — Pozwólcie mi zostać z nią jeszcze przez chwilę w samotności... Ona właśnie... — słowa ugrzęzły mu w gardle — umarła. Spojrzenia obydwu męŜczyzn spotkały się przelotnie. — Naturalnie — odrzekł prezydent powaŜnym tonem. Potem skinął na ochroniarzy, odwrócił się i wyszedł. 2 Pół godziny później, z pochyloną głową, nie wiedząc, dokąd właściwie zmierza, Nicholas Marten szedł ulicami miasta, prawie całkiem wyludnio- nymi w niedzielny wieczór. Próbował nie myśleć o Caroline, nie dopuszczać do siebie bólu. Starał się nie myśleć, Ŝe minęło niewiele więcej niŜ trzy tygo- dnie, od kiedy straciła męŜa i syna. Usiłował odsuwać od siebie podejrzenie, Ŝe celowo podano jej coś, co spowodowało tragiczne w skutkach zakaŜenie. „Coś mi zrobili”, zadźwięczał mu w głowie jej głos tak wyraźnie, jakby właśnie wypowiedziała te słowa. Brzmiał w nim ten sam strach i gniew, i ta sama bezradność jak wtedy, gdy zadzwoniła do niego do Anglii. „Coś mi zrobili”, znowu usłyszał jej słowa, jakby nawet teraz, po śmier- ci, próbowała mu coś powiedzieć, jakby chciała go przekonać ponad wszelką wątpliwość, Ŝe to nie była zwyczajna choroba, Ŝe ją zamordowano. Czym było owo „coś” albo przynajmniej, czym się jej zdawało i jak się to wszystko zaczęło, opowiedziała mu podczas pierwszego z dwóch przebły- sków świadomości, jakie miała po jego przyjeździe. Wydarzyło się to po podwójnym pogrzebie: jej męŜa, Mike'a Parsonsa, szanowanego, czterdziestodwuletniego kongresmana z Kalifornii, zasiadają- cego w Kongresie drugą kadencję, oraz ich syna Charliego. Pewna, Ŝe ma dość siły, aby sprostać roli gospodyni, zaprosiła wielu ludzi na stypę, ale wstrząs w połączeniu z nieznośnym napięciem, jakie towarzyszyło pogrze- bowi, i tłumem ludzi, pełnych Współczucia i Ŝyczliwości, przytłoczyły ją tak, 11

Ŝe się kompletnie załamała, uciekła zapłakana, bliska histerii do sypialni, zamknęła się i nie chciała otworzyć drzwi, wrzeszcząc na ludzi, Ŝeby sobie poszli. Wśród Ŝałobników znajdował się kapelan Kongresu, a zarazem pastor w ich kościele, wielebny Rufus Beck, który niezwłocznie wezwał lekarkę Caro- line — Lorraine Stephenson. Doktor Stephenson przyjechała bardzo szybko. Razem z pastorem nakłoniła Caroline do otwarcia drzwi, a kilka minut póź- niej podała jej „jakiś środek uspokajający” w zastrzyku. Kiedy Caroline się ocknęła, leŜała w prywatnym szpitalu, gdzie doktor Stephenson zaleciła jej kilka dni odpoczynku i gdzie „nigdy juŜ się nie czuła tak samo jak kiedyś”. Marten skręcił w jedną ciemną uliczkę, potem w następną, cały czas od- twarzając w pamięci godziny, które spędził przy jej łóŜku w szpitalu. Poza dwiema krótkimi chwilami przytomności, kiedy z nim rozmawiała, Caroline głównie spała, a on czuwał u jej boku. Przez cały ten długi czas pielęgniarki i lekarze wchodzili i wychodzili, nadzorując jej stan, od czasu do czasu odwie- dzali ją przyjaciele i znajomi, wtedy Marten przedstawiał się i po cichu wy- chodził z pokoju. Przyszły teŜ obydwie osoby, które zajmowały się Caroline, gdy przeŜy- ła załamanie nerwowe po pogrzebie. Wczesnym rankiem zadzwoniła kobieta, która podała jej wówczas środki na uspokojenie i skierowała do szpitala — lekarka rodzinna, doktor Lorraine Stephenson. Była wysoką, przystojną ko- bietą po pięćdziesiątce. Zamienili kilka uprzejmych zdań, potem lekarka przeczytała kartę chorobową Caroline, osłuchała stetoskopem serce i płuca i wyszła. Drugą osobą był kapelan Rufus Beck, który zjawił się później tego sa- mego dnia. PotęŜnemu, dobrodusznemu Murzynowi o łagodnym sposobie mówienia towarzyszyła atrakcyjna biała kobieta o ciemnych włosach z torbą na sprzęt fotograficzny na ramieniu. Trzymała się w dyskretnej odległości. Podobnie jak Lorraine Stephenson, wielebny Beck przedstawił się Marteno- wi, potem pomodlił się przy łóŜku śpiącej Caroline, poŜegnał się i wyszedł razem ze swoją towarzyszką. Zaczęło mŜyć. Marten zatrzymał się i podniósł kołnierzyk marynarki, Ŝeby osłonić się przed deszczem. W oddali widział szczyt obelisku Waszyng- tona. Po raz pierwszy uświadomił sobie, gdzie właściwie jest. Waszyngton 12

nie kończył się na oddziale intensywnej opieki medycznej, był wielkim mia- stem, w dodatku stolicą Stanów Zjednoczonych. Nicholas nigdy przedtem tu nie był, mimo Ŝe przed ucieczką do Anglii całe Ŝycie mieszkał w Kalifornii i mógł z łatwością podróŜować po całym kraju. Z jakiegoś powodu poczuł, Ŝe to jest jego miejsce, jego kraj, jego ojczyzna. Nigdy przedtem nie doświad- czał takiego uczucia, zastanawiał się, czy nadejdzie kiedyś czas, Ŝe będzie mógł powrócić z wygnania w Manchesterze. Ruszył dalej. ZauwaŜył z tyłu samochód nadjeŜdŜający bardzo powoli. Na pustych ulicach powoli zbliŜający się pojazd dziwnie rzucał się w oczy. Była niedziela, późny wieczór, padał deszcz — czy kierowca jadący pustymi ulicami nie powinien się spieszyć do domu, a w kaŜdym razie tam, dokąd się wybierał? Kiedy samochód się z nim zrównał, Nicholas spojrzał na męŜczy- znę siedzącego za kierownicą: w średnim wieku, ciemnowłosy, niczym się nie wyróŜniał. Samochód przejechał i Marten przez chwilę obserwował, jak się oddala tak samo powoli, jak nadjeŜdŜał. MoŜe facet był pijany albo po narkotykach, albo — mignęło mu w głowie to osobiste skojarzenie — tak jak on stracił kogoś bardzo bliskiego i nie miał pojęcia, gdzie jest i co robi poza tym, Ŝe jedzie przed siebie. 3 Wrócił myślami do Caroline. Była Ŝoną szanowanego kongresmana, który ostatnimi czasy zyskiwał coraz większą popularność i sympatię w Wa- szyngtonie. Przypadkiem równieŜ przyjaźnił się od dzieciństwa z prezyden- tem Stanów Zjednoczonych. Na wieść o niespodziewanej, tragicznej śmierci Mike'a Parsonsa oraz jego syna środowiska polityczne otoczyły Caroline nadzwyczajną troską. Marten znowu zaczął się zastanawiać, dlaczego uwaŜa- ła, Ŝe „coś jej zrobiono”. Dlaczego sadziła, Ŝe celowo zaraŜono ją śmiertelną chorobą? Zaczął starannie i skrupulatnie analizować jej stan w ciągu tych ostat- nich dwóch dni. Szczególnie uwaŜnie przypominał sobie to, co Powiedziała, kiedy odzyskała przytomność za drugim razem. Wzięła go wtedy za rękę i spojrzała mu głęboko w oczy. — Nicholasie — szepnęła słabo. — Ja... — Usta miała spieczone, od- dychała cięŜko. Mówienie przychodziło jej z ogromną trudnością. — Ja teŜ miałam lecieć... tym samolotem... z Mikiem i Charliem, tylko, Ŝe w ostatniej chwili plany się zmieniły... i wróciłam do Waszyngtonu dzień wcześniej. — 13

Patrzyła nań przenikliwym wzrokiem. — Zamordowali mojego męŜa i syna... a teraz zabili... mnie. — O kim mówisz? Kim są „oni” — nalegał łagodnie, usiłując wydobyć od niej coś konkretniejszego. — Ko... — zaczęła. Próbowała powiedzieć coś więcej, ale nie dała rady. Siły ją do reszty opuściły, opadła na poduszkę i zasnęła, i spała aŜ do tej ostatniej chwili swe- go Ŝycia, kiedy otworzyła oczy, popatrzyła na niego i powiedziała, Ŝe go kocha. Kiedy teraz o tym myślał, doszedł do wniosku, Ŝe to, co mu powiedzia- ła, dzieliło się na dwie kategorie, zupełnie od siebie niezaleŜne. Pierwsza pojawiła się we fragmentach: Ŝe pierwotnie miała lecieć pechowym samolo- tem z męŜem i synem, ale wskutek nagłej zmiany planów w ostatniej chwili wróciła do Waszyngtonu dzień wcześniej; co się wydarzyło u niej w domu po pogrzebie i wreszcie to, co mu powiedziała, kiedy zadzwoniła do niego do Anglii: Ŝe umiera wskutek nieuleczalnej infekcji rzadkim szczepem gron- kowca i Ŝe wszczepiono go jej rozmyślnie. „Ko...”, zaczęła mówić, kiedy poprosił ją, aby wyjaśniła bliŜej, kim byli „oni”. Nie miał pojęcia, co chciała powiedzieć. Druga część informacji pochodziła z jej majaków. Najczęściej mówiła przez sen o codziennych sprawach, wołała po imieniu męŜa: „Mike!”, syna: „Charlie” lub siostrę, Katy. Prosiła na przykład: „Charlie, ścisz telewizor” albo informowała: „Zajęcia są we wtorek”. Ale pojawiały się wśród nich takŜe inne wypowiedzi. Wydawało się, Ŝe kierowała je do męŜa, a pełne były strachu lub niepokoju albo jednego i drugiego. „Mike, o co chodzi?” albo: „Widzę, Ŝe się boisz”, albo: „Dlaczego mi nie powiesz, co się dzieje?”, albo: „Chodzi o tamtych, prawda?”, a potem nagły przeraŜony wybuch: „Nie po- doba mi się ten białowłosy człowiek!”. Część tych rzeczy była mu znana, poniewaŜ Caroline opowiedziała mu o nich, kiedy zadzwoniła do Manchesteru i poprosiła, aby przyjechał. — Gorączka zaczęła się niespełna dzień po tym, jak ocknęłam się w szpitalu — relacjonowała. — Pogorszyło mi się i zrobili mi badania. Przy- szedł taki białowłosy męŜczyzna, powiedzieli, Ŝe jest specjalistą, ale mnie się nie podobał. Bałam się go. Wszystkiego się w nim bałam: tego, jak mi się przyglądał, jak dotykał mojej twarzy i nóg tymi swoimi odraŜającymi długi- mi palcami i tym okropnym kciukiem z krzyŜykiem zakończonym kulkami. 14

Spytałam go, po co przyszedł i co robi, ale on nie odpowiadał. A potem od- kryli jakieś bakterie gronkowca w kości mojej prawej nogi. Próbowali mnie leczyć antybiotykami, ale nie działały. Nic nie działało. Szedł dalej. Deszcz padał coraz większy, ale Marten prawie go nie za- uwaŜał. Myślał tylko o Caroline. Poznali się w liceum, potem poszli do tego samego college'u, pewni, Ŝe się pobiorą, będą mieli dzieci i spędzą razem resztę Ŝycia. Wtedy ona wyjechała na wakacje i poznała młodego prawnika, Mike'a Parsonsa. Od tamtej pory ich Ŝycie na zawsze się zmieniło. ChociaŜ bardzo cierpiał i czuł się głęboko zraniony, nigdy nie przestał jej kochać. Z czasem zaprzyjaźnił się z Mikiem. On i Caroline naleŜeli do niewielu osób, które wiedziały, kim Nicholas naprawdę był i dlaczego musiał porzucić pracę w wydziale zabójstw policji Los Angeles i przeprowadzić się do północnej Anglii, gdzie zamieszkał pod nowym nazwiskiem jako projektant zieleni. śałował, Ŝe nie przyleciał na pogrzeb męŜa i syna Caroline. Byłby wte- dy przy niej, kiedy przeŜyła załamanie i kiedy zjawiła się doktor Stephenson. To Caroline odwiodła go od tego zamiaru. Powiedziała, Ŝe otaczają ją przyja- ciele i Ŝe jej siostra z męŜem przyjadą z Hawajów, gdzie mieszkają, i Ŝe zwa- Ŝywszy na jego niebezpieczną sytuację Ŝyciową, powinien pozostać w Anglii. Spotkają się później, obiecała, kiedy wszystko przycichnie. Nic wtedy w jej głosie nie wzbudzało podejrzeń. Na pewno była wstrząśnięta po śmierci najbliŜszych osób, ale nic poza tym. Nadal czuło się tę wewnętrzną siłę, z jaką potrafiła przetrwać najtrudniejsze próby. Bóg jeden wie, jak on ją zawsze kochał. Nawet teraz. I zawsze będzie ją kochał. Idąc, myślał tylko o tym. W końcu zdał sobie sprawę, Ŝe deszcz leje jak z cebra, a on przemókł do suchej nitki. Zaczął się rozglądać, gdzie jest i jak wrócić do hotelu. Wtedy zobaczył w oddali oświetlony gmach. Ten budynek tkwił mu w pamięci od dzieciństwa — z lekcji historii, z gazet, telewizji, filmów. Biały Dom. W tym samym momencie uprzytomnił sobie z całą ostrością, Ŝe utracił Caroline na zawsze. Nie bacząc na deszcz i ciemność, nie czując najmniej- szego wstydu, rozpłakał się.

PONIEDZIAŁEK 3 kwietnia

4 20.20 Nadal było pochmurno i mŜyło. Nicholas Marten siedział za kierownicą wynajętego samochodu nieopodal domu doktor Lorraine Stephenson w Geo- rgetown. Dwupiętrowa rezydencja w zielonej, eleganckiej dzielnicy tonęła w ciemności. Jeśli ktoś był w domu, musiał spać lub siedzieć w pomieszcze- niach po drugiej stronie budynku. Marten doszedł do wniosku, Ŝe ani jedno, ani drugie raczej nie wchodzi w grę. Czekał tu ponad dwie godziny, więc gdyby ktoś spał, znaczyłoby to, Ŝe połoŜył się do łóŜka o wpół do siódmej — moŜliwe, lecz mało prawdopodobne. Gdyby zaś mieszkańcy spędzali czas w pokojach od podwórza, z takiego czy innego powodu w ciągu dwóch godzin pokazaliby się chyba w innej części domu: poszliby do kuchni, do innego pokoju, gdziekolwiek, a wtedy zapaliliby światło chociaŜ na krótko, ponie- waŜ było późno, a pogoda pochmurna. Tak więc wszystko wskazywało na to, Ŝe doktor Stephenson nie wróciła jeszcze do domu. Dlatego właśnie czekał i miał zamiar czekać na nią do skutku. IleŜ to razy wyjmował tego dnia z kieszeni kartkę, Ŝeby ją przeczytać po raz kolejny? W tej chwili znał juŜ ją na pamięć. Ja, Caroline Parsons, udzielam Nicholasowi Martenowi upo- waŜnienia do wglądu we wszystkie moje dokumenty, łącznie z kar- toteką medyczną, jak równieŜ w prywatne dokumenty mojego zmarłego męŜa, kongresmana Stanów Zjednoczonych, Michaela Parsonsa z Kalifornii. 19

Notatkę tę, napisaną na komputerze, podpisaną drŜącą ręką Caroline, a następnie opatrzoną datą, potwierdzoną i uwierzytelnioną przez notariusza, doręczono mu dziś rano w hotelu. Dzień i godzina podpisania dokumentu, jak równieŜ jego dostarczenia wiele mówiły. Był poniedziałek trzeciego kwietnia. Caroline zadzwoniła do niego do Manchesteru w czwartek po połu- dniu, trzydziestego marca, i wtedy poprosiła, Ŝeby przyjechał do Waszyngto- nu. Wyleciał nazajutrz rano. Dokument sporządzono i podpisano tego same- go dnia, w piątek trzydziestego pierwszego marca, ale Nicholas o tym nie wiedział aŜ do dzisiejszego ranka. W piątek Caroline była jeszcze w pełni przytomna. Wiedząc, Ŝe zostało jej mało czasu, i nie mając pewności, czy Marten zdąŜy przyjechać, zanim umrze, wezwała notariusza i sporządziła to pismo. Mimo to nikt nie powiedział mu ani słowa o jego istnieniu i dostar- czono mu je dopiero po jej śmierci. — Tak sobie Ŝyczyła Caroline, napisałem to panu w liście — oznajmił jej prawnik, Richard Tyler, kiedy Nicholas zadzwonił do niego w tej sprawie. W dołączonym liście Tyler informował go, Ŝe pismo ma pełną moc prawną. Trudno jednak było orzec, jak daleko mogły sięgać jego prerogaty- wy, gdyby ktoś je zakwestionował przed sądem. Mimo to pismo pozostawało dokumentem prawnym i Marten mógł je wykorzystać wedle własnego Ŝycze- nia. — Tylko pan moŜe wiedzieć, w jakim celuje napisała, ja mogę się je- dynie domyślać, Ŝe był pan dla niej bardzo drogim i bliskim przyjacielem i ufała panu bezgranicznie. — Tak — odparł Marten. Podziękował Tylerowi za pomoc i zapytał, czy moŜe do niego zadzwo- nić, gdyby pojawiły się jakieś prawne komplikacje. Caroline najwyraźniej nie podzieliła się z prawnikiem swoimi podejrzeniami i obawami, co oznaczało, Ŝe prawdopodobnie nie podzieliła się nimi z nikim z wyjątkiem Martena. Starannie zaplanowała treść i czas doręczenia dokumentu, poniewaŜ zdawała sobie sprawę, Ŝe Nicholas moŜe powątpiewać w słuszność jej oskarŜeń, winę za nie składając na stan zdrowia zarówno fizycznego, jak i psychicznego. Wiedziała jednak, Ŝe jeśli jej uwierzy, zrobi wszystko, co w jego mocy, aby wyjaśnić tę zagadkę, po pierwsze ze względu na to, co ich łączyło przez wiele lat, mimo Ŝe ich drogi się rozeszły, a po drugie z powodu tego, kim był. List miał go przekonać, Ŝe powinien powaŜnie potraktować jej obawy. Miał równieŜ otworzyć kilkoro drzwi, które w innym wypadku pozostałyby przed nim zamknięte. 20

20.25 W lusterku wstecznym zabłysły światła samochodu. Marten obser- wował nadjeŜdŜający pojazd. Wkrótce mógł rozpoznać markę: ciemny, nowy model forda. PodjeŜdŜając pod dom doktor Stephenson, auto zwolniło, minę- ło Nicholasa siedzącego w swoim samochodzie, a w końcu skręciło w naj- bliŜszą przecznicę. Przez chwilę Marten sądził, Ŝe to lekarka, ale jeśli tak, to musiała w ostatniej chwili zmienić zamiar i pojechać dalej. Przyszło mu do głowy, Ŝe moŜe bała się wrócić do domu. To by potwierdziło słuszność jego domysłów i bardzo dobrze współgrało z tym, co się wydarzyło wcześniej, kiedy próbował się z nią skontaktować. Dwukrotnie dzwonił dziś rano do jej gabinetu. Wyjaśnił recepcjonistce, Ŝe był przyjacielem Caroline Parsons i Ŝe chce porozmawiać z doktor Ste- phenson na temat choroby Caroline. Dwukrotnie usłyszał, Ŝe pani doktor przyjmuje w tej chwili pacjenta i Ŝe oddzwoni do niego później. Do południa wszakŜe się nie odezwała. Kiedy minęła pora lunchu, zadzwonił ponownie, ale i tym razem usły- szał, Ŝe doktor Stephenson nie moŜe podejść do telefonu. Powiedział recep- cjonistce, Ŝe jeśli pani doktor ma obiekcje przed zdradzaniem tajemnicy zawodowej, to nie musi się obawiać, poniewaŜ otrzymał wszelkie pełnomoc- nictwa pozwalające mu na wgląd w medyczną dokumentację Caroline. Starał się mówić jak najbardziej oficjalnym tonem, aby rozwiać ewentualne zawo- dowe wątpliwości, jakie mogłaby Ŝywić pani doktor. Szczerze mówiąc, po- mimo listu Caroline i wszystkiego, co mu powiedziała, nadal nie miał Ŝad- nych namacalnych przesłanek, aby podejrzewać przestępstwo. Caroline była śmiertelnie chora i Ŝyła w niewyobraŜalnym stresie, Ŝycie musiało jej się wydawać beznadziejne i okrutne. Mimo to jej list, a takŜe pytania, na które nie znalazł odpowiedzi, wymagały, aby nie spoczął w poszukiwaniach, do- póki nie przekona się ponad wszelką wątpliwość, Ŝe Caroline się myliła. To, co go zaskoczyło i skłoniło do tego, Ŝe siedział teraz w ciemności przed domem doktor Stephenson, wydarzyło się za dziesięć czwarta, kiedy w jego pokoju hotelowym zadźwięczał telefon. — Mówi doktor Stephenson — powiedziała beznamiętnym, obojętnym tonem. — Dziękuję, Ŝe pani oddzwoniła — rzekł uprzejmie Marten. — Byłem przyjacielem Caroline Parsons. Spotkaliśmy się przelotnie w szpitalu. 21

— Co mogę dla pana zrobić? — zapytała z lekkim zniecierpliwieniem. — Chciałbym z panią porozmawiać na temat okoliczności, jakie towa- rzyszyły chorobie Caroline, oraz o przyczynie jej śmierci. — Przykro mi, ale to są poufne informacje. Nie mogę z panem na ten temat rozmawiać. — Rozumiem, ale Caroline napisała dla mnie przed śmiercią oficjalne upowaŜnienie, które daje mi prawo wglądu w jej dokumenty, łącznie z karto- teką medyczną. — Przykro mi, panie Marten — odparła ostro. — Nie mogę panu po- móc. Proszę więcej do mnie nie dzwonić. To powiedziawszy, raptownie odłoŜyła słuchawkę. Marten stał oszołomiony z telefonem w ręku. Został bezceremonialnie odprawiony. Aby teraz dotrzeć do kartoteki medycznej Caroline, musiałby przejść całą skomplikowaną drogę sądową i po wielu miesiącach, a zapewne i tysiącach dolarów, wydanych na honoraria dla prawników, być moŜe do- stałby nakaz sądowy, dzięki któremu udostępniono by mu stosowne papiery. Ale nawet gdyby go dostał — zwłaszcza jeśli Caroline miała rację i napraw- dę została zamordowana — skąd będzie miał pewność, Ŝe dokumenty, które mu pokaŜą, nie będą sfałszowane lub niekompletne? Z własnego doświadczenia wiedział, Ŝe dochodzeniowcy, którzy przyj- mowali do wiadomości odmowę i szli do domu, rzadko znajdowali odpo- wiedź na swoje pytania. Tylko ci, którzy zostawali w grze i potrafili naciskać jeszcze mocniej, którzy czasami przez kilka dni nie wracali do domu — tylko tacy otrzymywali odpowiedź. Dlatego wiedział, co musi zrobić: musi dotrzeć do doktor Stephenson osobiście i zapytać ją prosto z mostu, czy jej zdaniem Caroline mogła zostać zamordowana. Takie podejście zwykle owocowało jakąś informacją. Najwięcej mówił sposób, w jaki rozmówca udzielał odpowiedzi: mowa ciała, wahanie w gło- sie, dziwny, niezręczny dobór słów, ruch oczu, a czasami wszystkie te rzeczy naraz. Rzadko się zdarzało, aby osoba zamieszana w zbrodnię czymś się nie zdradziła. Rzecz jasna dowieść tego nie było potem łatwo. Ale w tej chwili Martenowi nie chodziło o dowody, a tylko o wskazówkę, Ŝe Caroline miała rację, Ŝe rzeczywiście celowo podano jej śmiercionośną substancję. A jeśli tak, to naleŜało się przekonać, czy doktor Stephenson była w to zamieszana. 22

5 Lorraine Stephenson zadzwoniła do niego za dziesięć czwarta. W pół godziny doszedł do kliniki Waszyngtona, mieszczącej się kilka przecznic od jego hotelu. O czwartej dwadzieścia pięć rozmawiał z kobietą siedzącą za biurkiem w dziale kadr szpitala. Po raz kolejny pomogło mu doświadczenie oficera śledczego wydziału zabójstw. Lekarze współpracujący regularnie ze szpitalem mają swoje uaktualniane kartoteki w dziale kadr. Marten podej- rzewał, Ŝe poniewaŜ doktor Stephenson odwiedzała Caroline w klinice, ko- rzysta z przywilejów dla pracowników słuŜby zdrowia, a w związku z tym figuruje równieŜ w dziale kadr. Opierając się na swych przypuszczeniach, powiedział kobiecie przy biurku, Ŝe polecono mu doktor Stephenson na leka- rza rodzinnego i chciałby zasięgnąć na jej temat zawodowych informacji, na przykład: gdzie studiowała, gdzie robiła staŜ i tak dalej. W odpowiedzi kobie- ta wyświetliła na monitorze komputera dane lekarki. W tym czasie Nicholas rozejrzał się po pokoju i zauwaŜył duŜe pudło z chusteczkami higienicznymi, stojące na szafce kilka metrów za jej plecami. Udał, Ŝe stłumił kichnięcie, powiedział, Ŝe przeziębił się na deszczu, i zapytał, czy mógłby dostać paczkę chusteczek. Kiedy kobieta odwróciła się do niego plecami i poszła po chus- teczki, wystarczyło mu dziesięć sekund, Ŝeby okrąŜyć biurko, przewinąć stronę w dół i znaleźć to, czego potrzebował. Trzy minuty później wychodził z działu kadr z garścią chusteczek oraz informacjami, Ŝe doktor Lorraine Stephenson jest rozwódką, skończyła wydział medyczny Uniwersytetu im. Johnsa Hopkinsa, robiła staŜ w szpitalu Mount Sinai w Nowym Jorku, miała gabinet lekarski w Medical Building w Georgetown i mieszkała w tej samej dzielnicy przy Dumbarton Street 227. 20.27 Znowu zobaczył w lusterku światła samochodu. Pojazd zbliŜył się i mi- nął go, nie zwalniając. Gdzie ona się podziewała? Na kolacji? W kinie? Na jakiejś konferencji medycznej? Przypomniał mu się ton głosu, kiedy z nim rozmawiała, i to jak odłoŜyła słuchawkę. „Przykro mi, panie Marten. Nie mogę panu pomóc. Proszę więcej do mnie nie dzwonić”. I rozłączyła się. MoŜe w jej słowach tkwiło coś więcej, niŜ mu się z początku zdawało? 23

To, co wziął za lodowatą wyniosłość, mogło być w rzeczywistości strachem. MoŜe Caroline naprawdę została zamordowana, a doktor Stephenson maczała w tym palce albo nawet zrobiła to osobiście. Nagle zadzwonił Marten i po- wiedział, Ŝe ma prawne upowaŜnienie do wglądu w medyczną kartotekę Caroline i Ŝe chce porozmawiać o jej chorobie i przyczynach śmierci. Jeśli lekarka była wplątana w morderstwo, to zadzwoniła do niego tylko po to, aby zyskać na czasie i jak najszybciej zniknąć. To oznacza, Ŝe właśnie w tej chwili moŜe wyjeŜdŜać z miasta. 20.29 Znowu w uliczce za jego plecami pojawił się samochód. Zaczął zwal- niać przed domem doktor Stephenson i Marten zobaczył, Ŝe był to ten sam ford, który przejeŜdŜał kilka minut temu. Tym razem zwolnił jeszcze bar- dziej, jakby kierowca lub pasaŜer usiłował zajrzeć przez okna do środka, sprawdzić, czy gdzieś się palą światła, co mogłoby wskazywać, Ŝe doktor Stephenson wróciła do domu. Gdy tylko minął budynek, raptownie dodał gazu i odjechał. Nicho- lasowi udało się wtedy zauwaŜyć kierowcę i lodowate ciarki przebiegły mu od karku przez całe plecy. Forda prowadził ten sam męŜczyzna, który minął go wczoraj, jadąc wolno nieopodal obelisku Waszyngtona. Co to ma znaczyć, do diabła? — zastanawiał się Marten. Zbieg okolicz- ności? MoŜe. A jeśli nie, to o co w tym wszystkim chodzi? Czego ten facet moŜe chcieć od doktor Stephenson? 20.32 Znowu na końcu ulicy zabłysły światła samochodu. Kiedy podjechał bliŜej, Marten stwierdził, Ŝe to taksówka. Ona równieŜ, dojeŜdŜając do domu doktor Stephenson, zwolniła, aŜ w końcu się zatrzymała. Chwilę później otworzyły się tylne drzwi i wysiadła z nich lekarka. Zamknęła drzwiczki i ruszyła w stronę domu. Taksówka tymczasem odjechała. Marten wysiadł z samochodu. — Pani doktor! — zawołał. Obejrzała się przestraszona. — To ja, Nicholas Marten, przyjaciel Caroline Parsons. Chciałbym pani zająć kilka minut. 24

Stephenson popatrzyła na niego tylko przez krótką chwilę, potem nagle się odwróciła i szybko ruszyła ulicą, oddalając się od domu. — Pani doktor! — zawołał za nią jeszcze raz Marten. Wszedł na krawęŜnik po drugiej stronie ulicy. Kobieta zerkała niespo- kojnie za siebie, oczy miała szeroko otwarte i przeraŜone. — Pani doktor, nie chcę pani zrobić nic złego — powiedział głośno. — Proszę pani, chodzi mi tylko o chwilkę... Szła przed siebie, nie zatrzymując się. Marten ruszył za nią. Wtedy za- częła biec. To samo zrobił Nicholas. Zobaczył, jak mija latarnię, a potem ginie w mroku po drugiej stronie. Stracił ją z oczu. Gdzie ona się podziała? Przeszedł jeszcze kilka metrów i dostał odpowiedź na swoje pytanie. Kobieta stała i obserwowała, jak nadchodzi. Zatrzymał się. — Chcę tylko z panią porozmawiać, nic innego. Bardzo proszę. Zrobił krok naprzód. — Niech się pan nie zbliŜa. Nagle zobaczył w jej ręku mały pistolet automatyczny. — Po co to? — Podniósł wzrok. Kobieta wpatrywała się w niego uwaŜnie. O ile wcześniej w jej oczach widać było strach, o tyle teraz przepeł- niała je zimna determinacja. — Proszę odłoŜyć broń — rzekł stanowczo. — Niech pani połoŜy pistolet na ziemi i cofnie się. — Chcecie mnie wysłać do tego doktora — odezwała się cicho, ale twardo wytrzymywała jego spojrzenie. — Nie uda się wam. Nikomu z was się to nie uda. — Przerwała. Marten widział, Ŝe usiłuje podjąć jakąś decyzję. W końcu znowu się odezwała, jej słowa brzmiały wyraźnie i dobitnie. — Nigdy. Za nic w świecie. Nie odrywając od niego wzroku, wsunęła lufę pistoletu do ust i nacisnę- ła spust. Rozległ się stłumiony wystrzał, jej czaszka eksplodowała z tyłu i ciało upadło na chodnik jak kamień. — Jezu Chryste — szepnął Marten, przejęty niedowierzaniem i grozą. W następnym mgnieniu oka oprzytomniał, odwrócił się i uciekł w ciemność z miejsca tragedii. Dziewięćdziesiąt sekund później skręcał wyna- jętym wozem z Dumbarton w Dwudziestą Dziewiątą Ulicę. Zupełnie się nie spodziewał takiego rozwoju wydarzeń. Wytrąciło go to z równowagi. Doktor Stephenson popełniła samobójstwo z czystego przeraŜenia, a czynem tym uwiarygodniła podejrzenia, Ŝe Caroline w istocie została zamordowana. Co więcej, Nicholas skłonny był teraz uwierzyć równieŜ w jej pozostałe do- mniemania: Ŝe katastrofa samolotu, w której zginęli Mike i ich syn, takŜe nie była wypadkiem. 25

W chwili obecnej wszystkie te sprawy zeszły jednak na drugi plan. NajwaŜniejsze, Ŝeby nikt go nie zauwaŜył na miejscu tragedii. Nic nie mógł zrobić, Ŝeby uratować doktor Stephenson. Gdyby wezwał teraz policję, mu- siałby im podać swoje dane. Dopytywaliby się, co tam robił. Dlaczego kobie- ta zastrzeliła się na jego oczach na ciemnej ulicy, kilkaset metrów od swojego domu? Co robił jego wynajęty samochód zaparkowany po drugiej stronie ulicy? Tylko co będzie, jeśli ktoś z sąsiadów widział, jak czekał w samo- chodzie przed jej domem, potem rozmawiał z nią na ulicy, a wreszcie gonił, kiedy zaczęła uciekać? Sprowokowałoby to nieprzyjemne i niepoŜądane pytania. Nie miał Ŝadnych dowodów na potwierdzenie podejrzeń Caroline; gdyby powiedział policji prawdę, brzmiałaby ona w najlepszym wypadku niewiarygodnie. Zaczęliby kopać głębiej. Tylko tego mu było trzeba — Ŝeby zaczęli sprawdzać jego toŜsamość. Otworzyliby drzwi do przeszłości i wypu- ścili na wolność wszystkie demony z policji Los Angeles, które nadal na niego polowały. WciąŜ Ŝyli tam ludzie, którzy nienawidzili go za to, co się wydarzyło sześć lat temu, i nadal chcieli go zabić. Musiał więc trzymać się jak najdalej od całego zamieszania, a jednak na tyle blisko, aby mieć rękę na pulsie. W Anglii przybrał nowe nazwisko i rozpoczął nowe Ŝycie. Projektował piękne ogrody. CięŜko na to wszystko pracował i chociaŜ moŜe z sentymen- tem myślał czasami o swoich korzeniach, o ziemi rodzinnej, to powrót do tego świata strachu i przemocy był ostatnią rzeczą, jakiej pragnął. Na razie jednak nie miał wyboru. Caroline poprosiła go, aby się dowiedział, kto jest odpowiedzialny za śmierć jej i jej rodziny. I dlaczego. Zresztą zrobiłby to i bez jej prośby. Tak bardzo ją kochał.

WTOREK 4 kwietnia

6 FRANCJA; PARYś. 9.30 Prezydent Stanów Zjednoczonych, John Henry Harris, szedł obok fran- cuskiego prezydenta, Jacques'a Geroux, po wypielęgnowanych terenach Pałacu Elizejskiego, siedziby prezydenta Francji. Obaj męŜczyźni uśmiechali się i gawędzili uprzejmie w pogodny wiosenny ranek. W dyskretnej odległo- ści podąŜali za nimi agenci Secret Service oraz Direction General de la Secu- rite Exterieure, w skrócie DGSE. Nie dało się równieŜ nie zauwaŜyć grupy akredytowanych dziennikarzy. Sesja zdjęciowa zorganizowana na zakończe- nie prywatnego śniadania Harrisa i Geroux miała na celu zamanifestowanie serdecznych stosunków pomiędzy Francją i Stanami Zjednoczonymi. Był to trzysta sześćdziesiąty dziewiąty dzień prezydentury Harrisa: do- kładnie rok i cztery dni, od kiedy objął urząd jako wiceprezydent w następ- stwie nagłej śmierci prezydenta Charlesa Singletona Cabota; sto pięćdziesiąt trzy dni, odkąd wybrano go ponownie po bardzo wyrównanej rywalizacji; siedemdziesiąt sześć dni od wprowadzenia na urząd. Wśród swoich sztandarowych deklaracji wyborczych obecny prezydent, a niegdyś wiceprezydent oraz senator stanu Kalifornia, umieścił zatarcie wizerunku Stanów Zjednoczonych jako wojowniczego, agresywnego super- mocarstwa, a zamiast tego uczynienie z nich równorzędnego partnera na coraz bardziej skomplikowanej światowej arenie politycznej. Jego obecna wizyta w Europie miała na celu ocieplenie chłodnej atmosfery narosłej wokół praktycznie jednostronnej decyzji Ameryki o ataku na Irak oraz krwawych i wieloletnich jego konsekwencji. Dzisiejsze śniadanie z francuskim prezyden- tem rozpoczynało tygodniową serię osobistych spotkań z głowami państw 29

Unii Europejskiej przed oficjalnym szczytem NATO, przewidzianym na najbliŜszy poniedziałek dziesiątego kwietnia w Warszawie, gdzie Harris miał nadzieję ogłosić nowo narodzoną jednomyślność. Kłopot polegał na tym, Ŝe wbrew wszelkim pozorom otwartości i dobrej woli ze strony przywódców państw istniała bardzo realna moŜliwość, Ŝe to się nie uda, przynajmniej w wypadku dwóch osób: prezydenta Francji, Ge- roux, oraz kanclerz Niemiec, Anny Amalie Bohlen, z którą miał się spotkać dziś wieczorem w Berlinie. Musiał rozwaŜyć, co z tym faktem począć, zwłaszcza teraz, po spotkaniu w cztery oczy z Geroux, i przed przedyskuto- waniem tego ze swoimi najbliŜszymi doradcami. Harris od dawna znany był z tego, Ŝe najpierw myśli, potem mówi. Dlatego teŜ wiedział, Ŝe zostawią go w spokoju podczas stosunkowo krótkiego lotu Air Force One do Berlina. Teraz jednak, kiedy się uśmiechał i gawędził z prezydentem Geroux, idąc w stronę rzędu mikrofonów, jego myśli krąŜyły nie tyle wokół spraw zagranicznych, ile wokół niedawnej śmierci kongresmana Mike'a Parsonsa i jego syna, a potem wstrząsającej, śmiertelnej choroby jego Ŝony, Caroline. John Henry Harris i Mike Parsons dorastali w piaszczystym rolniczym miasteczku Salinas w Kalifornii, w odległości półtora kilometra od siebie. John Harris odgrywał nawet przez jakiś czas rolę niani przy o czternaście lat młodszym Mike'u, zmieniał mu pieluchy, a potem zastępował starszego brata przez całe gimnazjum i szkołę średnią, dopóki nie wyjechał do college'u na Wschodnim WybrzeŜu. Wiele lat później był druŜbą na ślubie Parsonsa z Caroline, pomógł mu równieŜ, kiedy Mike ubiegał się o miejsce w Kongre- sie. Z kolei Mike i Caroline bardzo wydatnie wspierali go podczas kampanii wyborczych, najpierw senackiej, potem prezydenckiej. Oboje teŜ okazywali duŜo ciepła jemu i jego Ŝonie Lori podczas jej długich i wyczerpujących zmagań z nowotworem mózgu, który odebrał jej Ŝycie dokładnie tydzień przed wyborami prezydenckimi. Ta długa historia bardzo osobistych związ- ków sprawiła, Ŝe Mike i Caroline Parsonsowie byli dla niego jak rodzina, a ich tragiczna śmierć w tak młodym wieku i w tak krótkim czasie głęboko nim wstrząsnęła. Brał udział w pogrzebie Mike'a i Charliego i przyszedłby rów- nieŜ na uroczystość pogrzebową Caroline, gdyby ta niezwykle waŜna podróŜ do Europy nie była od dawna zaplanowana. Teraz, kiedy pstrykały i buczały dziesiątki aparatów fotograficznych i kamer, a on z prezydentem Geroux podchodzili do mikrofonów, nie mógł 30