uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 864 053
  • Obserwuję817
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 103 927

Ally Carter - Dziewczyny z Akademii Gallagher 1 - Powiedzialabym ci, ze cie kocham ale

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

uzavrano
EBooki
A

Ally Carter - Dziewczyny z Akademii Gallagher 1 - Powiedzialabym ci, ze cie kocham ale.pdf

uzavrano EBooki A Ally Carter
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 231 stron)

Carter Ally Powiedziałabym ci, że cię kocham ale… Dziewczyny z Akademii Gallagera 01 Są piękne, inteligentne, mistrzowsko opanowały sztuki walki, potrafią łamać kody CIA i rozbroić bombę. Ich praca domowa to włamanie się do komputera FBI lub założenie ładunków wybuchowych we wskazanym obiekcie. Akademia Gallagher dla Wyjątkowych Dziewcząt może uchodzi za szkołę dla geniuszy, ale tak naprawdę jest czymś zupełnie innym. Cammie Morgan zna czternaście języków i siedem sposobów na obezwładnienie przeciwnika, ale zupełnie traci głowę, gdy poznaje zwyczajnego chłopaka, który w dodatku myśli, że ona jest zwyczajną dziewczyną… Rozdział 1 Pewnie wiele nastoletnich dziewczyn czuje się czasem tak, jakby były niewidzialne. Jakby po prostu znikały. To tak jak ja, Cammie Kameleon. Ale ja mam więcej szczęścia, bo w mojej szkole uważamy, że to fajne. Chodzę do szkoły dla

szpiegów. Teoretycznie Akademia Gallagher dla Wyjątkowych Dziewcząt jest szkołą dla geniuszy, a nie dla szpiegów. Każda z nas może wybrać sobie zawód, który odpowiada jej wyjątkowemu wykształceniu. Jednak w tej szkole uczymy się zaawansowanych systemów kodowania i czternastu języków obcych, więc brzmi to trochę tak, jakby wielka kompania tytoniowa przekonywała dzieci, żeby nie paliły. Dlatego wszystkie uczennice w Gallagher dobrze znają te puste słowa. Nawet moja mama już mnie nie poprawia i tylko robi miny, kiedy mówię, że to szkoła dla szpiegów. A to ona jest dyrektorką. Była tajną agentką CIA i podsunęła mi pomysł opisania ostatniego semestru jako mojego pierwszego tajnego raportu operacyjnego. Zawsze nam powtarza, że najgorszą częścią pracy szpiega wcale nie jest niebezpieczeństwo, ale papierkowa robota. Kiedy siedzisz w samolocie ze Stambułu do domu, a w pudle na kapelusze ukrywasz głowicę nuklearną, to naprawdę ostatnią 2 rzeczą, na jaką masz wtedy ochotę, jest sporządzanie raportu. Właśnie dlatego to piszę - dla wprawy. Jeśli masz co najmniej czwarty stopień wtajemniczenia, to pewnie wiesz wszystko o dziewczętach z Gallagher, bo istniejemy od ponad stu lat (to znaczy szkoła istnieje, ja za miesiąc skończę dopiero szesnaście lat!). A jeśli nie jesteś wtajemniczona, to pewnie myślisz, że to jakaś miejscowa legenda. Tak jak odrzutowe plecaki i znikające uniformy. A przejeżdżając koło porośniętych bluszczem ścian i patrząc na wielką rezydencję i wypielęgnowany trawnik, myślisz jak większość ludzi, że Akademia Gallagher dla Wyjątkowych Dziewcząt jest tylko ekskluzywną szkołą z internatem dla znudzonych bogatych panienek, które nie mają innego pomysłu na życie. Prawdę mówiąc, zupełnie nam to nie przeszkadza. Dzięki temu we wrześniu nikt z Roseville w

Wirginii nie zdziwił się nawet na widok długiego sznura limuzyn zwożących moje koleżanki do kampusu. Przez okno na trzecim piętrze rezydencji obserwowałam, jak samochody wy- łaniały się jeden po drugim z zielonych liści i wjeżdżały przez wysoką żelazną bramę. Prawie kilometrowy podjazd wił się wśród wzgórz i wyglądał idyllicznie jak brukowana żółta droga Dorotki z Czarnoksiężnika z Krainy Oz. Nic nie zdradzało, że był naszpikowany wiązkami laserowymi rozpoznającymi bieżniki opon, czujnikami wykrywającymi materiały wybuchowe, a ukryta pułapka mogła dosłownie połknąć całą ciężarówkę. (Jeśli wydaje ci się to niebezpieczne, nawet nie pytaj mnie o staw!) Objęłam ramionami kolana i przyglądałam się temu wszystkiemu przez falującą szybę. W maleńkiej wnęce okiennej upięto czerwone aksamitne zasłony tworzące niezwykły nastrój spokoju. Dobrze wiedziałam, że za jakieś dwadzieścia minut korytarze zaleje tłum, zabrzmi głośna muzyka, a ja przestanę być jedynaczką i zyskam prawie set-3 kę sióstr. Dlatego rozkoszowałam się ostatnimi chwilami ciszy. Jakby na potwierdzenie moich myśli, w holu historycznym na drugim piętrze rozległ się głośny wybuch, a schody wypełnił zapach palonych włosów. Zaraz potem usłyszałam dostojny głos profesor Buckingham: - Dziewczęta! Mówiłam przecież, że macie tego nie dotykać! Zapach stawał się coraz paskudniejszy, a jedna z siódmoklasistek pewnie nadał próbowała ugasić płonące włosy, bo profesor Buckingham wrzasnęła: - Nie ruszaj się. No, nie ruszaj się, mówię! Następnie użyła kilku niecenzuralnych francuskich słów, których uczennice nie poznają jeszcze przez dobre trzy semestry. Przypomniałam sobie, jak zawsze na początku roku któraś z pierwszokłasistek zgrywa cwaniarę i popisuje się, chwytając miecz, którym Gillian Gallagher zabiła tego gościa, który czyhał

na życie Abrahama Lincolna - tego pierwszego gościa oczywiście. Tego, o którym nigdy się nie mówi. Z kolei nowym uczennicom na pierwszej wycieczce po kampusie nie mówi się, że miecz Gilly ma wystarczająco silny ładunek elektryczny, żeby… zwyczajnie… podpalić włosy. Uwielbiam początek roku szkolnego. Nasz pokój jest na poddaszu. Są w nim niesamowite okna i mnóstwo zakamarków, gdzie można sobie usiąść, oprzeć się o ścianę i nasłuchiwać tupotu stóp oraz pisków powitalnych po wakacjach, pewnie typowych dla każdej szkoły z internatem (chociaż mniej typowych, gdy wykrzykiwane są po portugalsku lub w języku perskim). Na korytarzu Kim Lee opowiadała o swoich wakacjach w Singapurze, a Tina Walters o tym, że „Kair był odjazdowy, ale 9 Johannesburg niespecjalnie”. Dokładnie to samo powiedziała mi mama, kiedy marudziłam, że Tinę rodzice zabierają na wakacje do Afryki, a ja miałam jechać do dziadków na ranczo w Nebrasce. To zdecydowanie nie było doświadczenie, które mogło nauczyć mnie, jak wyrwać się z wrogiej bazy przesłuchań ani jak rozbroić bombę. - A gdzie Cammie? - zapytała Tina. Nie miałam jednak ochoty opuszczać swojego pokoju, dopóki nie wymyślę jakiejś wiarygodnej historyjki pasującej do tych wszystkich międzynarodowych eskapad moich koleżanek, z których siedemdziesiąt procent to córki tajnych agentów. Nawet Courtney Bauer była tydzień w Paryżu, a jej rodzice są optykami. Teraz już chyba rozumiecie, czemu nie miałam ochoty przyznać się, że spędziłam trzy miesiące w Stanach, oprawiając ryby. W końcu postanowiłam opowiedzieć im, jak eksperymentowałam z domowymi przedmiotami i

próbowałam uczynić z nich broń oraz jak niechcący skróciłam o głowę stracha na wróble (kto by pomyślał, że zwykłe druty do robótek ręcznych mogą być takie niebezpieczne?). Nagle usłyszałam znajome głuche stuknięcie walizek o ścianę, a zaraz potem głos z południowym akcentem: - Cammie, wyłaź, gdzie się ukrywasz. Wyjrzałam zza węgła i w drzwiach zobaczyłam pozującą Liz, starającą się wyglądać jak miss Alabamy. W rybaczkach i klapkach bardziej przypominała jednak wykałaczkę. Bardzo czerwoną wykałaczkę. Uśmiechnęła się i spytała: - Stęskniłaś się za mną? Prawdę mówiąc, stęskniłam się za nią, ale bałam się ją nawet uściskać. - Co ci się stało? Zrobiła minę i odpowiedziała krótko: - Nigdy nie zasypiaj przy basenie w Alabamie. 10 Zupełnie jakby sama wcześniej o tym pomyślała. A naprawdę powinna była. Co prawda wszystkie jesteśmy geniuszami, ale to Liz w wieku dziewięciu lat uzyskała najwyższy wynik z testów końcowych w trzeciej klasie - najwyższy w historii. Rząd uważnie rejestruje takie przypadki i dlatego przed rozpoczęciem siódmej klasy jej rodziców odwiedzili jacyś potężni faceci w ciemnych garniturach. Trzy miesiące później Liz była już dziewczyną z Gallagher, chociaż zdecydowanie nie jest typem „zabiję gołymi rękoma”. Jeśli kiedyś będę miała misję do wykonania, to chcę mieć wtedy obok siebie Bex, a Liz powinna trzymać się jak najdalej, w otoczeniu komputerów i szachownicy. Ciągle mam przed oczami scenę, kiedy chciała rzucić walizkę na łóżko, a wywróciła półkę z książkami, zniszczyła mój sprzęt stereo i zgniotła na miazgę perfekcyjny papierowy model DNA,

który zrobiłam w ósmej klasie. - Ojoj! - wykrzyknęła, zakrywając twarz ręką. Zna całe mnóstwo przekleństw w czternastu językach, jednak gdy nabroi, zawsze mówi to swoje „ojoj”. Było mi już wszystko jedno, że się spiekła na słońcu, musiałam ją wyściskać i koniec! Punktualnie o wpół do siódmej schodziłyśmy na dół ubrane w szkolne mundurki, gładząc mahoniowe poręcze krętych schodów prowadzących do holu. Moja historia z drutami okazała się hitem i dziewczyny umierały ze śmiechu, ale Liz i ja bacznie obserwowałyśmy drzwi prowadzące do przedsionka. - Może samolot się spóźnił? - szepnęła Liz. - Albo coś z odprawą? Albo… po prostu się spóźni. Przytaknęłam i nadal wpatrywałam się w korytarz, jakby Bex miała na zawołanie pojawić się w drzwiach. Te jednak nie otworzyły się, a Liz piskliwie spytała: 6 - Odzywała się do ciebie? Bo do mnie nie. Czemu się nie odezwała? Szczerze mówiąc, zdziwiłabym się, gdybyśmy miały od Bex jakieś wiadomości. Jak tylko powiedziała nam, że rodzice biorą urlop, żeby spędzić z nią wakacje, wiedziałam, że nie będzie typem korespondencyjnej przyjaciółki. Za to Liz była specjalistką od wyciągania zupełnie innych wniosków. - O rany, a może rzuciła szkołę? - zastanowiła się z przejęciem w głosie. - Albo ją wywalili? - No co ty? Czemu? - No, wiesz… - zająknęła się Liz i wzruszyła ramionami. - Bex zawsze była na bakier z zasadami. Niestety musiałam się z nią zgodzić. - No bo dlaczego by się spóźniała? Przecież dziewczęta z Gallagher się nie spóźniają! Cammie, ty coś wiesz, prawda? Na pewno coś wiesz!

W takich momentach nie jest fajnie być córką dyrektorki. Po pierwsze, ludzie myślą, że jestem wtajemniczona we wszystko, a nie jestem. Po drugie, wszyscy zakładają, że mam układy z nauczycielami, a nie mam. Oczywiście jadam w soboty kolacje z mamą i czasem zostawia mnie na pięć sekund w swoim gabinecie, ale to wszystko. W czasie roku szkolnego jestem zwykłą uczennicą Gallagher - poza tym że czasem wkurzam się z dwóch wymienionych wyżej powodów. Znowu spojrzałam na drzwi wejściowe i odpowiedziałam Liz: - Na pewno po prostu się spóźni. Modliłam się, żeby podczas kolacji urządzono jakiś konkurs, bo nic nie mogło skuteczniej przyciągnąć uwagi Liz. Podchodząc do wielkich, ciężkich, otwartych drzwi holu głównego, gdzie podczas balu debiutantek Gilly Gallagher podobno otruła mężczyznę, odruchowo spojrzałam na 12 ekran z napisem „Amerykański angielski”. Jednak dobrze wiedziałam, że podczas powitalnego obiadu i tak mówimy po swojemu i każda z innym akcentem. Minie co najmniej tydzień, zanim w trakcie posiłków zaczniemy używać man-daryńskiego. Przynajmniej taką miałam nadzieję. Kiedy usiadłyśmy przy naszym stole w holu głównym, poczułam się w końcu jak w domu. Co prawda byłam tutaj od trzech tygodni, ale towarzyszyły mi tylko pierwszokla-sistki i pracownicy szkoły. Gorsze od roli jedynej starszej uczennicy w morzu dzieciaków może być tylko spędzanie czasu w towarzystwie nauczycieli i przyglądanie się, jak wykładowca języków starożytnych zakrapia uszy znanemu na całym świecie autorytetowi w dziedzinie kodowania, który przysięga na wszystkie świętości, że już nigdy nie zanurkuje (wyobrażam sobie pana Moscowitza w piance do nurkowania! Ohyda!).

Ponieważ dziewczyna może przebrnąć przez ograniczoną liczbę numerów „Świata Wywiadu”, większość czasu przed rozpoczęciem szkoły wałęsałam się po posiadłości i odkryłam przeróżne skrytki i tajne przejścia. Musiały mieć ze sto lat i chyba nigdy nie były sprzątane. Starałam się też spędzać dużo czasu z mamą, ale była strasznie zajęta i nieobecna myślami. Wspominając to wszystko, przypomniałam sobie o tajemniczej nieobecności Bex i nagle zaczęłam się poważnie martwić, czy to nie Liz coś knuje. Wtedy na ławkę obok Liz wcisnęła się Anna Fetterman i z przejęciem spytała: - Widziałyście? Widziałyście to już? W ręku trzymała kawałek niebieskiego papieru, który rozpuszcza się natychmiast po włożeniu go do ust. (Chociaż wygląda, jakby smakiem mógł przypominać watę cukrową, to wcale tak nie jest - wierzcie mi!) Nie pojmuję, czemu zawsze dostajemy plan zajęć na znikopapierze. Może po to, żebyśmy w końcu zużyły zapas 8 tego paskudnie smakującego i awansowały do smaku mię-towo-czekoladowych ciasteczek. Ale Anna nie martwiła się o smak znikopapieru. - Będą tajne misje! - wykrzyknęła. Była absolutnie przerażona, a ja zrozumiałam, że to prawdopodobnie jedyna dziewczyna z Gallagher, którą Liz mogła pokonać na pięści. Spojrzałam na Liz i nawet ona skrzywiła się z powodu histerii Anny. Przecież to żadna nowość, że w tym roku po raz pierwszy będziemy robić coś, co choć trochę przypomina pracę w terenie. Nasz pierwszy kontakt z robotą szpiega. Tylko że Anna chyba zapomniała, że tak naprawdę te zajęcia są, niestety, dziecinnie łatwe. - Na pewno damy radę - uspokoiła ją Liz i wyrwała papier z jej słabych dłoni - przecież Buckingham

tylko straszy tymi swoimi historiami z II wojny światowej i puszcza slajdy. Od czasu jak złamała sobie biodro, to… - Ale to nie z Buckingham są te zajęcia!- zaprzeczyła Anna i dopiero wtedy zaczęłam słuchać jej uważniej. Gapiłam się na nią jakieś dwie sekundy, zanim powiedziałam: - Profesor Buckingham wciąż tu uczy. - Przemilczałam fakt, że przez pół poranka starałam się namówić jej kota, Onyksa, żeby zlazł z górnej półki w bibliotece wykładowców. To na pewno tylko plotka, jak zwykle na początku roku. Zawsze się takie pojawiały. Na przykład, że jedną uczennicę porwali terroryści albo że któryś z nauczycieli wygrał sto tysięcy w Kole fortuny. (Chociaż to akurat okazało się prawdą) - Nie o to chodzi - wyjaśniła Anna - nic nie rozumiecie. Buckingham ma jakieś pojedyncze lekcje: ma robić szkolenia i kursy wprowadzające dla pierwszoroczniaków i tyle. Nie prowadzi normalnych zajęć. 14 Wszystkie odwróciłyśmy się jednocześnie i bez słowa przeliczyłyśmy krzesła czekające na wykładowców. Nie da się ukryć, że było o jedno za dużo. - No, to z kim mamy te tajne? - zapytałam. W ogromnej sali rozległ się szum, a przez tylne drzwi weszła moja mama. Po niej pojawili się ci, co zwykle: dwudziestu nauczycieli, których oglądałam już od trzech lat. Dwudziestu nauczycieli, dwadzieścia jeden krzeseł. Tak wiem, to ja tu jestem geniuszem, ale sami porównajcie. Razem z Liz i Anną spojrzałyśmy na siebie, a potem na katedrę dla wykładowców i usiłowaliśmy zrozumieć, o co chodzi z tym dodatkowym krzesłem. Faktycznie, jedna twarz była nowa, ale to nic dziwnego, bo profesor Smith zawsze wracał z wakacji

totalnie odmieniony. Miał teraz większy nos, bardziej odstające uszy, a na lewej skroni pojawił się mały pieprzyk. W ten sposób ukrywał swoją prawdziwą twarz, która, jak twierdził, była na liście najbardziej poszukiwanych na trzech kontynentach. Krążyły plotki, że szukają go przemytnicy broni z Bliskiego Wschodu, byli płatni zabójcy z KGB i rozwścieczona była żona z Brazylii. Jego bogate doświadczenie sprawia, że jest doskonałym nauczycielem wiedzy o krajach (WOK), ale i tak najlepsze jest to coroczne wyczekiwanie na to, jak tym razem zmienił twarz, by w spokoju przetrwać wakacje. Jeszcze nigdy nie wrócił jako kobieta, ale jest to pewnie tylko kwestia czasu. Nauczyciele usiedli, ale to jedno krzesło wciąż pozostawało puste. Moja mama zajęła centralne miejsce przy długim stole na podium. - Dziewczęta Akademii Gallagher, kim jesteście? -spytała. Każda z nas, nawet nowe, wstała i chórem odpowiedziałyśmy: 10 - Jesteśmy siostrami Gillian. - Dlaczego tu przybywacie? - By uczyć się od niej, czcić jej miecz i dochowywać jej tajemnic. - Jaki jest wasz cel? - Krzewić sprawiedliwość i światłość. - Jak długo wytrwacie? - Do końca naszych dni. Gdy skończyłyśmy, poczułam się trochę jak bohater oper mydlanych mojej babci. Usiadłyśmy, ale mama nadal stała. - Witam ponownie - powiedziała radośnie - to będzie wspaniały rok w Akademii Gallagher. Witajcie, najmłodsze uczennice - zwróciła się do nowych, które niemal drżały pod ciężarem jej spojrzenia. - Rozpoczynacie najtrudniejszy rok w waszym młodym życiu, ale możecie być pewne, że nie dostałybyście tej szansy, gdybyście nie były zdolne podjąć wyzwania. Uczennice

starszych klas, spodziewajcie się wielu zmian. Spojrzała na swoich kolegów i przez chwilę wydawało się, że nad czymś się zastanawia, a potem znów spojrzała w naszą stronę. - Nadszedł moment, by… Nie dokończyła, bo drzwi otworzyły się gwałtownie, a ja nawet po trzech latach nauki w szkole dla szpiegów nie byłam przygotowana na to, co zobaczyłam. Zanim zdradzę coś więcej, muszę jeszcze raz przypomnieć, że chodzę do żeńskiej szkoły. To oznacza tylko dziewczęta i zawsze tylko dziewczęta. No, z wyjątkiem nauczycieli z zatkanymi uszami i przechodzącymi operacje plastyczne, którzy są niejako na dokładkę. Ale kiedy się odwróciłyśmy, zobaczyłyśmy mężczyznę. Szedł środkiem sali, a wyglądał tak, że sam James Bond mógłby poczuć się zagrożony. Indiana Jones to maminsynek przy tym facecie 11 w skórzanej kurtce, z dwudniowym zarostem, który podszedł do mojej mamy i - o zgrozo! - puścił do niej oko! - Przepraszam za spóźnienie - powiedział, zajmując puste krzesło. Jego obecność wśród nas była czymś tak niesamowitym i surrealistycznym, że nawet nie zauważyłam, jak między Liz a Annę wcisnęła się Bex. Musiałam spojrzeć na nią dwukrotnie, żeby zdać sobie sprawę, że jeszcze pięć minut temu była „zaginioną w akcji”. - Coś nie tak? - zapytała. - Gdzieś ty była? - Liz domagała się natychmiastowych wyjaśnień. - Nieważne - wtrąciła się Anna. - Kto to jest? Ale Bex miała naturę prawdziwego szpiega. Spojrzała na nas tajemniczo i odparła: - Zobaczycie. Rozdział 2

Bex spędziła sześć godzin w prywatnym samolocie, ale jej skóra koloru cappuccino promieniała, zupełnie jakby właśnie zagrała w reklamie kosmetyków do demakijażu. Zeby jej utrzeć nosa, przypomniałam, że podczas powitalnego obiadu mamy mówić z amerykańskim akcentem. Jednak jako jedyna uczennica spoza Ameryki w historii Gallagher, Bex przyzwyczaiła się, że zawsze jest wyjątkiem. Przyjęcie jej do Akademii wymagało od mojej mamy solidnego nagięcia zasad. Zadzwonili do niej dawni znajomi z brytyjskiej służby wywiadowczej z pytaniem, czy ich córka mogłaby zostać dziewczyną z Gallagher. To była pierwsza kontrowersyjna decyzja mojej mamy na stanowisku dyrektorki (i nie ostatnia). - Więc wakacje były udane? Dziewczęta w sali zaczęły już jeść, a Bex tylko uśmiechnęła się szeroko i strzeliła gumą balonową, prowokując nas do dalszych pytań. - Bex, musisz nam powiedzieć, jeśli coś wiesz - bezskutecznie nalegała Liz. Nikt nie jest w stanie zmusić Bex do zrobienia czegokolwiek, jeśli ona sama nie ma na to ochoty. Ja może i jestem kameleonem, a Liz następcą Einsteina, ale jeśli 18 chodzi o bezgraniczny upór, Bex jest w tym absolutnie najlepsza! Znowu się uśmiechnęła, a ja byłam przekonana, że już w połowie drogi nad Atlantykiem zaplanowała sobie tę scenę bardzo dokładnie (poza niesłychanym uporem Bex miała też talent aktorski). Poczekała, aż wszystkie będziemy patrzeć tylko na nią, przedłużając ciszę tak bezlitośnie, że biedna Liz mało nie eksplodowała. Następnie sięgnęła po ciepłą bułeczkę i powiedziała nonszalancko: - Nowy nauczyciel - oderwała kawałek bułki i bez pośpiechu posmarowała masłem - to dawny znajomy mojego ojca. Podwieźliśmy go rano z Londynu. - Nazwisko? - zapytała Liz, planując już pewnie, że zaraz po powrocie do pokoju włamie się do

centrali CIA w Langley i sprawdzi wszystkie szczegóły. - Solomon - odparła Bex, zerkając na nas. - Joe Solomon. Powiedziała to tonem czarnoskórego nastoletniego Jamesa Bonda w wersji żeńskiej. Odwróciłyśmy się jednocześnie, by spojrzeć na Joego Solomona. Z niechlujnym zarostem i niespokojnymi dłońmi wyglądał jak agent, który właśnie zakończył misję. Wszystkie dziewczyny wokół szeptały i chichotały. Wydawało się, że mogłyby bez trudu zasilić młyn plotek. Pomyślałam, że chociaż Akademia Gallagher to szkoła dla dziewczyn geniuszy, czasem bardziej przypomina zwykłą żeńską szkołę. Następny poranek był koszmarem. Totalną męczarnią! A ja nie nadużywam tego słowa, biorąc pod uwagę to, czym zajmuje się moja rodzina. Może powinnam wyrazić się tak: pierwszy dzień zajęć był prawdziwym wyzwaniem. 14 Poprzedniego wieczoru nie poszłyśmy wcześnie do łóżek… ani nawet trochę później… ani w ogóle. No, chyba że leżenie w świetlicy na dywanie ze sztucznego futra z całą naszą klasą można nazwać spaniem. Kiedy około siódmej obudziła nas Liz, stwierdziłyśmy, że albo będziemy stroić się przez godzinę i odpuścimy sobie śniadanie, albo włożymy szkolne mundurki i zjemy jak prawdziwe królowe przed zajęciami profesora Smitha z WOK-u pięć po ósmej. PS (czyli przed Solomonem) prawdopodobnie postawiłybyśmy na gofry i bułeczki, ale dziś o wpół do dziewiątej, podczas wykładu profesora Smitha o zamieszkach w państwach bałtyckich słuchały go wymalowane dziewczęta z burczącymi brzuchami. Spojrzałam na zegarek, co było kompletnie niepotrzebne, bo w Akademii zajęcia prowadzone były zawsze z największą punktualnością, ale musiałam upewnić się, ile jeszcze sekund dzieliło mnie od lunchu. (Jedenaście tysięcy

siedemset pięć sekund, na wypadek gdybyście naprawdę musieli wiedzieć) Po WOK-u pobiegłyśmy dwa piętra wyżej na lekcję kultury i asymilacji u madame Dabney, na której niestety tego dnia nie było herbaty. Potem przyszła kolej na trzecie zajęcia. Od spania w niewygodnej pozycji bolała mnie szyja. Zadano nam tyle pracy domowej, że zajmie mi jakieś pięć godzin, a w dodatku odkryłam, że kobieta nie jest jednak w stanie przeżyć o wiśniowym błyszczyku do ust. Z dna torby wygrzebałam podejrzanej jakości miętowy cukierek. Stwierdziłam, że jeśli mam umrzeć z głodu, to powinnam mieć przynajmniej świeży miętowy oddech na wypadek, gdyby któraś z koleżanek albo jakiś nauczyciel udzielał mi pierwszej pomocy. Liz miała stawić się u pana Moscowitza i oddać jakiś dodatkowy esej, który pisała przez wakacje (tak, to taki typ), więc zostałam sama z Bex. Przy schodach skręciły- 15 śmy w wąski korytarzyk. Była to jedna z trzech dróg prowadzących do niższych kondygnacji, do których wcześniej nie miałyśmy wstępu. Stojąc przed lustrem sięgającym aż do podłogi, starałyśmy się nie mrugać oczami i nie robić nic, co mogłoby uniemożliwić skanerowi potwierdzenie, że jesteśmy starszymi uczennicami, a nie jakimiś pierwszakami, które próbują bezczelnie przedostać się na podpoziomy. Gdy przyglądałam się naszym odbiciom, zdałam sobie sprawę, że ja, Cameron Morgan, córka dyrektorki, która wie więcej o tej szkole niż jakakolwiek inna uczennica Gallagher, poza samą Gilly, miałam za chwilę znaleźć się w skarbcu tajemnic Gallagher. Gęsia skórka na ramieniu Bex wskazywała, że nie tylko ja czułam ten dreszczyk. W oczach na malowidle za naszymi plecami błysnęło zielone światełko.

Lustro przesunęło się, odsłaniając niewielką windę, która miała nas zabrać na piętro poniżej podziemi, do sali, w której odbywają się lekcje tajnych misji lub, mówiąc bardziej dramatycznie, do naszego przeznaczenia. - Cammie - powiedziała wolno Bex - udało się. Siedząc spokojnie, sprawdziłyśmy nasze (zsynchronizowane) zegarki i myślałyśmy dokładnie o tym samym: coś tu się zmieniło., Posiadłość Gallagher zbudowana jest z kamienia i drewna. Ma rzeźbione poręcze i wysokie kominki, przy których w mroźny dzień można zwinąć się w kłębek i czytać o zabójcy Kennedy’ego (tę prawdziwą historię). A tymczasem winda przeniosła nas w zupełnie inną epokę. To miejsce kompletnie nie pasowało do reszty budynku. Ściany z matowego szkła, stoły z nierdzewnej stali. Najdziwniejsze było jednak to, że w klasie do tajnych misji nie było naszego wykładowcy. Joe Solomon spóźniał się i to bardzo. 21 Zaczęłam żałować, że nie podebrałam jakichś M&M—sów z biurka mamy, bo - szczerze mówiąc - dwuletni tik-tak nie bardzo zaspokajał głód nastolatki. Sekundy mijały, a my siedziałyśmy w ciszy, która w końcu stała się zbyt nieznośna dla Tiny Walters, bo przysunąwszy się do nas, zapytała: - Cammie, co o nim wiesz? Wiedziałam tylko tyle, ile usłyszałam od Bex, ale mama Tiny jest autorką plotkarskich felietonów w dużej gazecie lokalnej, której nazwy nie podam (bo to przecież jej przykrywka i takie tam), i dlatego Tina nie zamierzała mi odpuścić. Wkrótce zasypała mnie lawiną pytań. - A skąd jest? - Ma kogoś? - To prawda, że załatwił dyskiem tureckiego ambasadora?

Nie byłam pewna, czy ma na myśli jakiś ciężki przedmiot do ćwiczeń, czy kompromitujące nagranie, ale i tak nie znałam odpowiedzi na to pytanie. - Cammie, no daj spokój - nalegała Tina - słyszałam, jak madame Dabney mówiła kucharzowi Louisowi, że twoja mama całe lato urabiała go, żeby wziął tę robotę. Na pewno coś słyszałaś! Przesłuchanie Tiny okazało się pożyteczne przynajmniej, z jednego powodu: zrozumiałam wreszcie, o co chodziło z tymi tajemniczymi telefonami za zamkniętymi drzwiami gabinetu mamy i jej wielotygodniowym roztargnieniem. Właśnie wszystko zaczęło układać mi się w całość, gdy do klasy wmaszerował Joe Solomon. Spóźniony o pięć minut! Miał wilgotne włosy i porządnie wyprasowaną białą koszulę. Minęły ze dwie minuty, nim zorientowałam się, że mówi do nas po japońsku - wszystko przez jego rozmarzoną minę albo przez moje braki w edukacji. 17 - Co jest stolicą Brunei? - Bandar Seri Begawan. - Pierwiastek kwadratowy z dziewięćdziesięciu siedmiu tysięcy dziewięćset sześćdziesięciu dziewięciu? - zapytał w swahili. - Trzysta trzynaście - odpowiedziała Liz w języku matematyki, żeby przypomnieć nam wszystkim, że matematyka naprawdę jest językiem uniwersalnym. - Dyktator dominikański zamordowany w 1961? - tym razem pytanie zadał po portugalsku. - Jak się nazywał? - Rafael Trujillo - odpowiedziałyśmy chórem. (Muszę zaznaczyć, że wbrew plotkom, tego morderstwa nie dokonała dziewczyna z Gallagher). Zaczynałam się wciągać w tę zabawę w pytania i odpowiedzi, kiedy pan Solomon polecił po arabsku: - Zamknijcie oczy. Zamknęłyśmy.

- Jakiego koloru mam buty? - tym razem przemówił po angielsku i, o dziwo, trzynaście dziewczyn z Gallagher nie znało odpowiedzi. - Jestem prawo- czy leworęczny? -zapytał, nie czekając nawet na odpowiedź. - Odkąd wszedłem do tej klasy, zostawiłem swoje odciski palców w pięciu różnych miejscach. Gdzie?! - Odpowiedziała mu cisza. - Otwórzcie oczy - nakazał, a ja zobaczyłam go siedzącego na rogu biurka, z jedną stopą na podłodze. - No tak - podsumował. - Jesteście dość bystre, ale jednocześnie trochę głupie. Gdyby nie udowodniono naukowo, że ziemia nie może przestać się obracać, pewnie w tamtej chwili wszystkie byśmy przysięgały, że tak właśnie się stało. - Witam na tajnych misjach. Nazywam się Joe Solomon. Nigdy wcześniej nie byłem nauczycielem, ale zajmuję się tajnymi misjami od osiemnastu lat i wciąż żyję, a to 23 oznacza, że wiem, co robię. To będą zupełnie inne zajęcia niż wszystkie pozostałe. Zaburczało mi w brzuchu, za co oberwałam od Liz, która głosowała za porządnym śniadaniem i szybkim makijażem. - Ciiii! Zupełnie jakbym miała na to wpływ! - Drogie panie, zamierzam przygotować was na to, co naprawdę dzieje się za murami tej szkoły - przerwał i wskazał palcem do góry. - To nie jest wiedza dla każdego i właśnie dlatego moje zajęcia będą trudne. Diabelnie trudne. Zróbcie na mnie dobre wrażenie, a być może już za rok zjedziecie tymi windami jeszcze niżej. Jednak jeśli będę miał najmniejsze wątpliwości, że nie jesteście do tego stworzone, ocalę wasze życie i wyślę was do grupy badań operacyjnych. Wsadził ręce do kieszeni i mówił dalej: - Każdy w tym zawodzie zaczyna od poszukiwania przygód, ale mnie, drogie panie, nic nie obchodzą

wasze oczekiwania. Jeśli nie potraficie wyjść zza waszych ławeczek i zaprezentować mi czegoś więcej niż wiedzy z książek, to żadna z was do podpoziomu drugiego nie dotrze. Nigdy. Kątem oka zauważyłam, jak Mick Morrison niemal ślini się na dźwięk tych słów, bo od dawna miała ochotę komuś przyłożyć. Jej potężna ręka wystrzeliła w górę: -.Czy to znaczy, że będzie nas pan uczył strzelania z broni palnej?! - wykrzyknęła, jakby instruktor musztry miał zaraz kazać jej paść na glebę i robić pompki. Pan Solomon obszedł biurko i odparł: - Jeśli w tej branży potrzebna ci broń, to zapewne jest już dla ciebie za późno, żeby jej użyć. Wydawało się, że z Mick uszło trochę powietrza. - Ale plus jest taki - ciągnął dalej - że być może pochowają cię razem z twoją bronią. Pod warunkiem oczywiście że w ogóle pochowają. 19 Moja skóra płonęła. Oczy napełniły się łzami i zanim się zorientowałam, tak mnie ścisnęło w gardle, że prawie nie mogłam oddychać, a Joe Solomon gapił się na mnie. Gdy tylko nasze spojrzenia się spotkały, natychmiast odwrócił wzrok. - Szczęściarze wracają, choćby w pudłach. Mimo że nie wymienił mojego imienia, i tak czułam, że wszyscy na mnie patrzą. Nie było tajemnicą, co stało się z moim tatą. Udał się na misję i nie wrócił. Nigdy pewnie nie dowiem się niczego więcej, ale te dwa fakty były najistotniejsze. Mówią tu na mnie Kameleon i pewnie dla uczennicy szkoły dla szpiegów jest to całkiem niezła ksyw-ka. Zastanawiam się tylko czasem, czemu taka jestem. Dlaczego siedzę cicho i spokojnie, podczas gdy Liz trajkocze bez opamiętania, a Bex… jest po prostu Bex. Czy tak dobrze się kamufluję, bo mam szpiegowskie geny, czy dlatego, że zawsze byłam nieśmiała? A

może po prostu ludzie nie chcą mnie zauważyć, bo boją się myśleć o tym, że coś podobnego może spotkać również ich. Pan Solomon zrobił kolejny krok, a wszystkie dziewczyny natychmiast odwróciły wzrok. Wszystkie, z wyjątkiem Bex, która przesunęła się na brzeg krzesła, by w razie czego powstrzymać mnie od wydrapania naszemu nowemu przystojnemu nauczycielowi tych jego pięknych zielonych oczu. Potem Solomon powiedział: - Albo będziecie w tym dobre, moje panie, albo zginiecie. Chciałam natychmiast pobiec do gabinetu mojej mamy i powiedzieć jej o tym wszystkim, co wygadywał. Ze mówił o tacie w taki sposób, jakby to była jego wina. Jakby nie był dość dobry. Ale nawet nie drgnęłam. Możliwe, że sparaliżowała mnie wściekłość, ale być może w głębi duszy bałam się, że pan Solomon miał rację i nie chciałam, żeby mama to potwierdziła. 25 Przez mlecznobiałe drzwi wpadła do klasy zdyszana Anna Fetterman. - Przepraszam - wysapała, łapiąc oddech. - Te durne skanery mnie nie rozpoznały i winda mnie uwięziła. Musiałam wysłuchać pięciominutowej pogadanki o próbie przekroczenia ustalonych granic i… Zmilkła, przyglądając się nauczycielowi i jego beznamiętnej minie, która według mnie był wyrazem hipokryzji, bo on sam spóźnił się pięć minut, - Nawet nie siadaj - odezwał się na widok Anny idącej w stronę ławki na końcu klasy. - Twoje koleżanki właśnie wychodzą. Jak na komendę spojrzałyśmy na nasze precyzyjnie zsynchronizowane zegarki. Wszystkie pokazywały to samo: zostało jeszcze czterdzieści pięć minut zajęć! Czterdzieści pięć cennych, nigdy niemarnowanych minut!

Wydawało się, że minęła cała wieczność, zanim Liz nagle podniosła rękę. - Słucham? - Zabrzmiało to tak, jakby Joe Solomon miał tysiąc innych spraw na głowie. - Czy coś jest zadane? - zapytała, a nastrój w sali natychmiast zmienił się z niedowierzania we wściekłość. (Tego pytania nigdy nie należy zadawać w klasie pełnej dziewcząt, z których każda ma czarny pas karate). - Owszem - odparł Solomon, przytrzymując drzwi i dając nam wyraźny znak, że mamy się wynosić - zwracajcie uwagę na wszystko. Idąc śliskim, białym korytarzem prowadzącym do windy, która mnie tu przywiozła, usłyszałam, że koleżanki zmierzają dokładnie w przeciwnym kierunku: do windy najbliżej naszych pokoi. Po tym wszystkim, co się wydarzyło, było mi to na rękę. Nie zdziwiłam się jednak, widząc obok siebie Bex. - Wszystko w porządku? - spytała, jak na prawdziwą przyjaciółkę przystało. 21 - Tak - skłamałam jak przystało na prawdziwego szpiega. Zjechałyśmy windą do wąskiego korytarzyka na pierwszym piętrze, a kiedy otworzyły się drzwi, rozważyłam, czy nie pójść do mamy (nie tylko po M&M-sy). Wtedy w nieoświetlonym korytarzu rozległ się głos: - Cameron Morgan! Ciemnym przejściem spieszyła profesor Buckingham, a ja zastanawiałam się, co sprawiło, że ta dystyngowana brytyjska dama krzyczy w taki sposób. Nad naszymi głowami rozbłysło czerwone światło, rozległ się przeszywający dźwięk syreny, który prawie zagłuszał elektroniczny głos: „Czerwony alarm! Czerwony alarm! Czerwony alarm!” - Cameron Morgan! - wrzasnęła znów Buckingham, chwytając mnie i Bex za ramiona. - Twoja mama cię potrzebuje. Natychmiast! Rozdział 3

W ułamku sekundy puste korytarze zalał tłum biegających dziewcząt i nauczycieli, a czerwone światło wciąż pulsowało. Półka z trofeami obróciła się, ukrywając w tajemnej skrytce za ścianą pamiątkowe tabliczki i wstęgi przypominające o zwycięstwach w corocznych turniejach walki wręcz i zawodach w łamaniu kodów. Został tylko rządek nagród z zawodów pływackich i szkolnych debat. Nad naszymi głowami zwinęły się trzy złoto-bordowe sztandary z napisami: „Ucz się od niej”, „Czcij jej miecz” oraz „Dochowuj jej tajemnic”, a na ich miejscu zawisły ręcznie wykonane plakaty wyborcze jakiejś Emily kandydującej na przewodniczącą samorządu studenckiego. Buckingham pociągnęła mnie i Bex w górę po wielkich schodach, a cała gromada pierwszoklasistek pędziła na dół, wrzeszcząc ile sił w płucach. Dobrze pamiętam, jak po raz pierwszy usłyszałam te syreny, i wcale nie dziwił mnie widok rozhisteryzowanych dziewczyn, które na pewno przewidywały już koniec świata. Nagle Buckingham wrzasnęła: - Dziewczęta! - i zapadła cisza. - Pójdźcie za madame Dabney. Zaprowadzi was do stajni na popołudnie. I mo- 28 je panny - rzuciła w stronę dwóch ciemnowłosych bliźniaczek, które wyglądały, jakby straciły rozum - spokój! Potem odwróciła się i pobiegła na drugie piętro, gdzie pan Moscowitz i pan Smith próbowali ukryć w schowku na szczotki posąg Eleanor Everest (dziewczyny z Gallagher, która własnymi zębami rozbroiła bombę w Białym Domu). W holu historycznym miecz Gillian zniknął w znajdującym się pod nim skarbcu jak Excalibur powracający do Pani Je-ziora, a na jego miejscu pojawiło się

popiersie mężczyzny z ogromnymi uszami, który najprawdopodobniej był pierwszym dyrektorem szkoły. Całą szkołę ogarnął totalny zorganizowany chaos. Nic nie rozumiejąc, spojrzałyśmy na siebie z Bex: powinnyśmy przecież być na parterze, pomagać innym dziewczynom z naszej klasy i sprawdzać, czy niczego nie podrzucili jacyś szpiedzy. Tymczasem Buckingham odwróciła się i wrzasnęła: - Pośpieszcie się! To nie był głos delikatnej, starszej nauczycielki, jaką znałyśmy, ale raczej głos kobiety, która podczas lądowania aliantów w Normandii własnymi rękami niszczy nazistowskie karabiny maszynowe. Za nami rozległ się huk, a potem przekleństwa po polsku. Wiedziałam, że to pewnie pomnik Eleonor Everest roztrzaskał się w drobny mak, ale na końcu korytarza zobaczyłam mamę opartą o podwójne drzwi prowadzące do jej gabinetu. Najspokojniej w świecie podjadała sobie M&M-sy, jakby czekała na mnie po treningu piłkarskim. Zachowywała się jak gdyby nigdy nic, jakby to był najzwyklejszy dzień. Jej długie ciemne włosy opadały na ramiona i czarny żakiet. Grzywka odsłaniała jej gładkie czoło. Zapewniała, że moje też będzie takie, jak tylko hormony skończą wreszcie tę wojnę z porami. 24 Czasem naprawdę się cieszę, że większość czasu spędzamy w szkole, bo ilekroć gdzieś wychodzimy, faceci pożerają moją mamę wzrokiem lub (o zgrozo!) pytają, czy jesteśmy siostrami. Doprowadza mnie to do białej gorączki, chociaż teoretycznie powinnam czuć się zaszczycona, że ktoś w ogóle pomyślał, że jestem z nią jakoś spokrewniona. Krótko mówiąc, moja mama jest niezłą laską. - Witaj, Cam, Rebecco - powiedziała, zanim zwróciła się do Buckingham. - Dzięki, że je przyprowadziłaś, Patricio. Wejdźcie na chwilę.

W gabinecie dźwiękoszczelne ściany wyciszyły zupełnie cały ten zamęt panujący w szkole. Wpadające przez okna o ołowianych ramach światło padało na mahoniową boazerię i sięgające sufitu półki, które właśnie obracały się, ukrywając takie książki jak Historia trucizn czy Pretoriań- ski poradnik godnej śmierci. Zastąpiły je Szkolnictwo wyższe, Prywatna szkoła i tym podobne. Na biurku stało nasze wspólne zdjęcie zrobione podczas wakacji w Rosji. Przyglądałam się zadziwiona, jak się na nim przytulamy i śmiejemy, podczas gdy w tle Kreml zmieniał się w zamek Kopciuszka z parku Disney World. Widząc moje rozdziawione usta, mama powiedziała: - Holograficzny, fotoaktywny papier fotograficzny: wysik letniej laboratoryjnej pracy doktora Fibsa. Jesteście głodne? - Wyciągnęła do nas złączone dłonie. Całkiem zapomniałam o swoim pustym żołądku, ale nie odmówiłam zielonego M&M-sa na szczęście. Przeczuwałam, że już niebawem będzie mi potrzebne. - Dziewczynki, chcę was prosić, żebyście kogoś oprowadziły. - Ale… przecież nie jesteśmy już juniorkami! - wykrzyknęła Bex, jakby moja mama właśnie o tym zapomniała. 25 Miała usta pełne czekolady, więc pani Buckingham wyjaśniła za nią, w czym rzecz: - Juniorki zaczęły semestr od metod prowadzenia przesłuchań i są teraz pod wpływem pentotalu sodu, a seniorki właśnie mierzą soczewki noktowizyjne i będą kiepsko widzieć jeszcze przez co najmniej dwie godziny. To faktycznie zły moment, ale czerwony alarm właśnie po to jest. Nigdy nie wiadomo, kiedy nadejdzie, no i właśnie nadszedł. - To jak - spytała z uśmiechem mama - pomożecie? Osoba pojawiająca się nieproszona w progu Akademii Gallagher dla Wyjątkowych Dziewcząt musi

spełniać trzy warunki: być uparta, silna i całkowicie zdeterminowana. Większość kandydatek i tak nigdy nie przechodzi etapu rozmowy telefonicznej i otrzymuje list: „W tej chwili nie przyjmujemy nowych uczennic”. Zanim ktoś pofatyguje się aż do Roseville, wcześniej z pewnością zostaje odesłany z kwitkiem ze wszystkich prywatnych szkół w kraju. Wtedy pozostaje mu nadzieja, że jak pojawi się osobiście, cokolwiek to zmieni. Prawda jest jednak taka, że żaden upór i największa desperacja nie przeprowadzą cię przez drzwi wejściowe. Do tego już potrzeba władzy. I właśnie dlatego stałyśmy z Bex na schodach przed głównym wejściem, czekając, aż czarna limuzyna wioząca rodzinę McHenry (tak, tych McHenrych, którzy pojawili się na okładce grudniowego wydania „Newsweeka”) pokona kręty podjazd. Należą do takich ludzi, których trudno się pozbyć, a my już dawno zrozumiałyśmy, że najlepszym sposobem na ukrycie się jest pozostanie widocznym i dlatego stałyśmy z Bex przed wejściem, by powitać ich w Akademii Gallagher dla Wyjątkowych Dziewcząt. Misja: sprawdzić, by nigdy nie dowiedzieli się, jak wyjątkowe jesteśmy. 31 Mężczyzna, który wysiadł z limuzyny, ubrany był w ciemnografitową marynarkę i jaskrawy krawat, a kobieta wyglądała jak królowa kosmetycznego imperium: każdy kosmyk włosów był idealnie ułożony. Ciekawe, czy zrobi na niej wrażenie mój wiśniowy błyszczyk. Grymas na jej twarzy oznaczał chyba, że nic z tego. - Senatorze - zaczęła Bex, podając mu rękę. Brzmiała jak rodowita Amerykanka, a w dodatku świetnie bawiła się tą sytuacją. - Witamy w Akademii Gallagher. To prawdziwy zaszczyt państwa