uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 757 909
  • Obserwuję766
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 027 978

Andre Norton - Cykl-Opowieści ze Świata Czarownic (1)

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

uzavrano
EBooki
A

Andre Norton - Cykl-Opowieści ze Świata Czarownic (1).pdf

uzavrano EBooki A Andre Norton
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 62 osób, 54 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 180 stron)

ANDRE NORTON OPOWIEŚCI ZE ŚWIATA CZAROWNIC TOM 1 PRZEKŁAD JACEK KOZERSKI TYTUŁ ORYGINAŁU TALES OF WITCH WORLD

SŁOWO WPROWADZAJĄCE Świat Czarownic nie został zaplanowany z rozmysłem — rozwinął się mniej czy bardziej sam z siebie. Swego czasu zamierzałam wykorzystać część pierwszego tomu jako fragment historycznej powieści o rycerzach, którzy podczas wypraw krzyżowych osiedli w Ziemi Świętej, tworząc tam dla siebie niewielkie dominia i posiadłości. Przeskok do Świata Czarownic nastąpił niemal przypadkowo. Teraz jednak Świat Czarownic wydaje się miejscem niezmiernie angażującym moją wyobraźnię i wciąż odkrywam w sobie coraz to nowe i nowe pomysły kolejnych wypraw do Escore lub heroicznych zmagań wśród wzgórz Wyżyny Hallack. Choć poszczególne opowieści nie zachowują porządku chronologicznego, utworzyły one, w ciągu lat, zrąb dwóch części tego świata: Estcarpu i Escore na wschodzie oraz Wyżyny Hallack i Arvonu na zachodzie. Otrzymałam od czytelników tak wiele próśb o nowe opowieści, zaś sugestie, jakie napłynęły od innych pisarzy, przyniosły tyle wątków fabularnych, że w rezultacie narodziła się z tego ta antologia: Opowieści ze Świata Czarownic. Podniecającym przeżyciem była dla mnie możliwość obserwowania, jak inni autorzy wykorzystują mój świat i jak reagują na rozmaite zwyczaje i historie, którymi obrósł przez lata. Zaś widok mego świata, rozrastającego się i nabierającego głębi pod piórami (lub klawiszami komputerów) innych pisarzy, stanowił dla mnie pouczające doświadczenie, które napełniło mnie równocześnie uczuciem zarówno dumy, jak i pokory. Andre Norton

ANDRE NORTON O NARODZINACH DZIEDZICA ULM Mój pan, lord Ulric, odprawił po dwóch latach swoją żonę, lady Elvę, ponieważ przez cały ten czas wydawała na świat jedynie martwe, przedwcześnie urodzone dzieci. Wówczas w Dolinie zaczęto szeptać — plotkowali zarówno mieszkańcy twierdzy, jak i lud żyjący z pracy na roli. Jednak większość z tych, którzy gadali zasłaniając usta dłonią i czujnie wypatrując donosicieli, skłonna była zaakceptować poczynania swego pana. Ulmsdale musi mieć dziedzica — to wiedzieli wszyscy. Bowiem Dolina miała za sobą nieszczęsne czasy waśni, kiedy to zabrakło prawowitego następcy, który mógłby zasiąść na Wysokim Tronie w sali posłuchań, i zdarzyło się, że lud Doliny musiał giąć kark przed byle jakim lordem — najeźdźcą. W takiej sytuacji trudno jest z ufnością patrzeć w przyszłość. Lord Ulric nie był ani zły, ani groźny dla swego ludu. Radość życia odbierało mu to, co on sam poczytywał za zły los, a co inni określali szeptem jako przekleństwo ciążące na jego rodzie. Stało się bowiem, że od czasów, gdy ojciec Ulrica dopuścił się niespodziewanej grabieży skarbca na Wielkim Pustkowiu, w jego klanie rodziły się tylko martwe dzieci. Nikt nie może okradać Prastarych, nawet jeśli już dawno temu opuścili swe siedziby. Kara za takie czyny przychodzi nieuchronnie i jest surowa. Sam lord Ulric został spłodzony i urodził się przed tą wyprawą. Pierwsza żona mojego pana zmarła w połogu, co samo w sobie nie było niczym niezwykłym. A jednak ludzie zaczęli plotkować, ponieważ nie opiekowała się nią żadna wyznawczyni Gunnory, a wszyscy przecież wiedzą, że kiedy sprawy niewieście przybierają zły obrót, wówczas należy zwrócić się o pomoc do Pani Płodności, w której mocy leży zapobieżenie złu. Mój pan nie odczekał nawet nakazanego obyczajem roku żałoby i ponownie ruszył w konkury. Tym razem jego wybór padł na moją ukochaną panią. Dumą napełniło mnie to, że ona z kolei wybrała mnie na pierwszą pokojówkę, choć też jestem przeklęta na swój własny sposób i mieszkam w twierdzy jedynie z łaski. Mój ojciec dowodził żołnierzami podczas owej nieszczęsnej wyprawy lorda Ulma na Wielkie Pustkowie i, przez swój grzech i szaleństwo, również ściągnął nieszczęście na swój ród. Urodziłam się bowiem ze zwierzęcą twarzą — moja górna warga jest rozszczepiona tak, jak warga zająca. Tak więc, odkąd pamiętam i odkąd potrafiłam zrozumieć swoją ułomność, ludzie zawsze odwracali się ode mnie z odrazą. Tylko lady Elva nigdy nie okazywała mi niechęci. Zawsze zwracała się do mnie uprzejmie i chwaliła mój talent hafciarski i mój delikatny dotyk, kiedy układałam jej długie włosy. Piękne to były włosy —jaśniejsze niż jakiekolwiek inne, które zdarzyło mi się widzieć. Lśnieniem swym dorównywały niemal złotu i falowały łagodnie, kiedy rozpuszczałam je ze zwiniętych pukli, tradycyjnej fryzury zamężnych kobiet. Teraz schowane są pod ciemnym welonem, jednak lady Elva nie czuje się z tego powodu nieszczęśliwa. Wtedy, kiedy mój pan — mówiąc dziwnie wysokim, nie swoim głosem i patrząc wszędzie, tylko nie na tę, do której się zwracał — wypowiedział słowa odprawy, lady Elva nie zaczęła się skarżyć, lecz odeszła do Opactwa w Norsdale i tam złożyła dodatkowe śluby, jakie składają te, które przybywają z zewnątrz, gdzie były żonami. Przed nią ślubowały tylko wdowy pragnące znaleźć bezpieczne schronienie przed światem. Błagałam moją panią, by pozwoliła mi pójść ze sobą, i wówczas po raz pierwszy dowiedziałam się, że — choć płynęła w niej czysta krew mieszkanki Doliny — posiadała dar Widzenia, a przynajmniej cząstkę takiej mocy. Zauważyłam bowiem, że gdy lord Ulric odwrócił się od niej, wydawszy rozkaz, by opuściła jego dom, pani spojrzała ponad moim ramieniem, jak gdyby zobaczyła tam nie ścianę z kamienia, lecz coś żywego.

— Ylas, przyszłość kryje w sobie tajemnice dotyczące ciebie i nie tylko ciebie. Musisz tu pozostać aż do chwili, kiedy uczynisz coś, co przerasta twoją wiedzę i zmieni życie innych ludzi. Powiedziawszy to, zdjęła z szyi łańcuszek z wiszącą na nim starą figurką, którą zawsze nosiła pod suknią tak, że nikt z wyjątkiem mnie nigdy jej nie zauważył. Czas wygładził rzeźbę i zatarł kontury, a jednak nie było wątpliwości co do jej kształtu — był to bowiem amulet Wielkiej Pani Gunnory, która darzy łaską rodzaj niewieści. Lady Elva założyła łańcuszek na moją szyję, a potem położyła rękę na figurce, przyciskając ją do mnie tak, że poczułam jej ciężar nawet przez suknię i koszulę. Wtedy moja pani powiedziała: — To będzie tarczą dla ciebie, drogie dziecko, kiedy nadejdzie czas. Myśl często o tej, której znak nosisz, i gdy Zło zakradnie się do Doliny, zwróć się do Gunnory o pomoc. Tak oto odeszła od nas, by skryć się wśród ścian z wyprażonej w słońcu cegły i zniknąć z naszego świata. Bolesne było dla mnie to rozstanie, bardzo bolesne — ponownie bowiem stałam się wyrzutkiem. Myślę jednak, że mego pana dręczyły wyrzuty sumienia z powodu tego, co uczynił — choć pragnienie posiadania potomka władało nim bez reszty — ponieważ z własnej woli oddał mi szczytową komnatę w wieży strażniczej i powiedział, że nie będę już więcej pośmiewiskiem i ofiarą niecnych drwin. Zręczność w posługiwaniu się igłą nie opuściła mnie, tak więc wiedziałam, że zarobię na chleb, ponieważ mogłam szyć ubrania i haftować draperie zdobiące ściany. Mój pan nie pozostał długo samotny. Tyle tylko, że tym razem musiał szukać swej pani daleko od domu, ponieważ plotki rozeszły się już poza granice Doliny i sąsiedzi uważali go za człowieka przeklętego. Jego nowy ślub przywiódł do nas z północy lady Tephanę. Nie miała prawa przeciwstawiać się jakiejkolwiek klątwie, bowiem mężczyźni mówili głośno — a ich żony szeptały — że ona również pochodzi z tajemniczego rodu i że jej krewni mieli do czynienia z tym, co pozostało po Prastarych, tak że nawet w jej własnym ciele płynęła obca krew. Nie była jasnowłosa, jak moja droga pani. Miała ciemne włosy i bladą skórę, która bardziej przypominała materię utkaną z blasku księżyca niż zdrowe, opalone słońcem ciało. Drobnej budowy, poruszała się szybko, lecz wdzięcznie i dużo się śmiała, choć odnosiłam wrażenie, że prawdziwa pogoda nigdy nie rozbłysła w jej ciemnoszarych oczach. Odszukała mnie, choć nie byłam już pokojówką, i przekazała w moje ręce kawałki pięknego materiału, którym mój pan obdarował ją z okazji ślubu. Potem za pomocą dokładnych rysunków wyjaśniła mi, jak chce, bym je dla niej ozdobiła. Jednak miarę zdjęła z niej jej własna służąca, jakby lady Tephana nie chciała czuć na sobie mojego dotyku. Nie uraziło mnie to, ponieważ odniosłam wrażenie, że otacza ją coś, co przypomina rzadką, szarawą mgłę. I zawsze, odkąd zauważyłam to po raz pierwszy, kiedy znajdowała się w pobliżu, amulet podarowany mi przez moją ukochaną panią zdawał się mnie ziębić, jakby chciał przekazać jakieś dziwne ostrzeżenie. Swoją własną pokojówkę przywiodła za sobą z pomocy. Była to ponura kobieta o posępnej twarzy, znacznie starsza od swej pani. Powiadali, że była jej piastunką i że lady Tephana dorosła pod jej nieustanną opieką. Na imię miała Maug i nie zaprzyjaźniła się z nikim z twierdzy, choć zachowywała się tak, jak gdyby płynęła w niej szlachecka krew i ludzie szybko spełniali jej polecenia. Wystarczało jedno ostre spojrzenie, by ludzie natychmiast gotowi byli zrobić to, czego sobie życzyła, i pozbyć się jej jak najszybciej. Wobec mnie jednak nigdy nie wykorzystywała władzy, jaką zdobyła nad innymi. Lecz miałam świadomość, że obserwuje mnie uważnie ilekroć znajdowałam się w pobliżu jej pani, jak gdybym była jakimś zuchwałym najeźdźcą, a ona wiernym strażnikiem. Nie minął nawet miesiąc od ślubu, kiedy lady Tephana wyruszyła z Ulmsdale oświadczając, że chce się poradzić wiedźmy mieszkającej opodal wzgórza, na którym znajdowała się świątynia Gunnory, tak by mogła spełnić swój obowiązek zgodnie z największym pragnieniem mego pana.

Lady Tephana urodziła już jedno dziecko, jednak jej syn nie przebywał z nią, lecz mieszkał na razie w twierdzy swego ludu. Tak więc mogłoby się wydawać, że Pani obdarzyła ją już swoją łaską i że mój pan uczynił dobrze, znajdując dla siebie płodną kobietę. A jednak, kiedy wyjeżdżała z twierdzy wraz z Maug i dwoma strażnikami, zauważyłam z mojego okna na wieży, że nie skręcili w ścieżkę wiodącą do świątyni Gunnory, lecz minęli ją. Wówczas owładnęła mną ciekawość, zmieniłam domową suknię na krótszą tunikę i założyłam mocne buty do chodzenia po górach. Zarzuciwszy na ramię torbę z żywnością na dwudniową podróż, wymknęłam się o zmierzchu z twierdzy i ruszyłam sama drogą kobiet. Nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego postanowiłam szpiegować moją nową panią. Konieczność pójścia za nią szarpała moje wnętrzności jak głód i nie dawała się niczym innym zaspokoić. Zbliżała się pełnia lata i księżyc stał w nowiu, czułam więc, że nie muszę się bać o siebie, a jednak wzięłam ze sobą tęgą jesionową laskę, którą potarłam moim amuletem i pokruszonymi liśćmi złojadu. Chociaż nie znałam żadnych zaklęć, zwróciłam się w sercu i umyśle o łaskę Gunnory, ufając, że ktoś o tyle potężniejszy będzie wiedział, że nie chcę nikomu uczynić krzywdy, a jedynie zaspokoić swoją ciekawość. Szlak był kręty, ponieważ nie ubili go ani nie wycięli w skałach mężczyźni, lecz został tak ukształtowany stopami kobiet, które szukały opieki i łaski Pani. Przemierzyłam go wiele razy, odkąd zaprzysięgłam służbę lady Elvie, prosząc o spełnienie jej najserdeczniejszego pragnienia. Dlatego też, nawet w półmroku, ufałam mym stopom, które same z siebie zdawały się znać każde nachylenie i każdy prosty odcinek drogi. Nikt z Ulm nie przyłożył ręki do budowy świątyni, ku której zmierzałam. Jak wiele innych rzeczy w Krainie Dolin, tak i ta świątynia była dziełem TYCH, KTÓRZY BYLI PRZEDTEM. To oni wznieśli kamienne ściany i posadzili wokół wejścia słodko pachnące zioła, których woń miała w sobie coś, co potrafiło rozradować nawet najbardziej ponure i surowe serca. Lecz kiedy nasi przodkowie przybyli do tego kraju, świątynia zaczęła przyciągać kobiety, i wystarczyło życie jednego pokolenia, by ci, którzy zamieszkali w okolicy, rozpoznali Moc tkwiącą w tym miejscu. Weszłam na zbocze wzgórza, na szczycie którego stała świątynia, cel mej wędrówki. Lecz konie nie stały przywiązane do palików, nie dostrzegłam żadnego śladu dwóch strażników, i nie potrzebowałam nawet tego, by wiedzieć, że lady Tephana nie przybyła tutaj. Podeszłam jednak do drzwi i położyłam rękę tam, gdzie stare drewno starł i wygładził dotyk niezliczonych palców, które spoczywały tam przed moimi. Rozległ się czysty dźwięk dzwonków i drzwi otworzyły się, choć wewnątrz nikogo nie było. Jarzyło się tam światło, łagodne i złote, jak zawsze, a twarz owiało mi powietrze przesycone wszystkimi woniami czasu żniw. Weszłam do pierwszego pomieszczenia, zostawiając na podłodze laskę i torbę zjedzeniem. Potem z odwagą, jaką zawsze czułam wówczas, kiedy ból wypełniał moje serce, wydobyłam amulet i wyciągnęłam go przed siebie, by to, co czekało, mogło rozpoznać we mnie córkę przybyłą po radę. Przeszłam do wewnętrznej świątyni, gdzie snopy światła stały jak wieże po obu stronach złotego kamienia. Pośrodku tego kamiennego bloku, znajdowało się wgłębienie, które mogło pomieścić mniej więcej tyle płynu, ile zdołałabym zaczerpnąć w obie dłonie. Obok wgłębienia stał dzban z kutego złota noszący znak plenności Gunnory: kłos przewiązany łodygą winorośli z dojrzałym gronem — wszystko to migotało światłem mieniącym się w blasku klejnotów. Podchodząc do kamiennego stołu, dwukrotnie wyciągnęłam rękę do dzbana i dwukrotnie ją cofnęłam, gdyż to, co chciałam uczynić, niosło ze sobą strach. Jednak teraz nie mogłam zawrócić. Za trzecim razem ujęłam więc dzban i wylałam zeń klarowny niebieskawy płyn, który wypełnił wgłębienie. Uważałam, żeby było go tylko tyle, by nie przelał się przez krawędzie, i ani kropli więcej. Potem zdjęłam z szyi łańcuszek z amuletem i położyłam go

przy wgłębieniu. Wówczas przemówiłam, nie z mej woli, lecz tak, jak gdyby coś poruszyło się we mnie i przemówiło moimi ustami. — Pani! Ta oto niewiasta prosi cię z całą pokorą, byś pozwoliła jej poznać… Powierzchnię wody zmarszczył wir, choć nie uczyniłam nic, by ją zmącić. Stała się ciemna jak cień o północy. Coś poruszyło się wśród tej ciemności, a potem mrok pojaśniał, bowiem w głębi ukazała się płonąca pochodnia. Zobaczyłam dwie postaci w płaszczach z kapturami nasuniętymi na głowy, bardzo małe, jak gdybym spoglądała na nie z oddali. Właśnie w chwili, kiedy je dostrzegłam, jedna z nich położyła się na jakimś kamieniu. Ten kamień miał czerwonawy odcień, jak gdyby niegdyś został zanurzony we krwi. Druga postać podeszła do kamienia i pociągnęła za płaszcz okrywający leżącą. Wówczas zobaczyłam, że to lady Tephana — nie miałam zatem wątpliwości, że tą drugą jest Maug. Widziałam jak Maug wydobyła spod płaszcza krótki pręt albo różdżkę i unosząc ją nad swoją panią zaczęła kreślić jakieś wzory, przesuwając tam i z powrotem. Ujrzałam też tam, gdzie nie sięgało światło pochodni, wydobywające się z ciemności jakieś twarze i postaci, które pojawiały się i znikały tak szybko, że nie mogłam ich rozpoznać, wiedziałam jednak, iż są samym Złem, tak wielkim, że zadrżałam przerażona tym, na co patrzyłam. Potem pochodnia zniknęła, woda we wgłębieniu stała się znowu klarowna, pęta wiążące mój język rozluźniły się i krzyknęłam głośno do świateł, kamienia i otaczających mnie ścian: — Co chcesz, bym uczyniła, o Wielka?! Jakie Zło zostało powołane do życia tej nocy i gdzie? — Dowiesz się, kiedy nadejdzie czas. Czy ta odpowiedź wydobyła się z samego powietrza? Czy też pojawiła się w mojej głowie jako obca myśl? Tego nie wiedziałam, ale miałam świadomość, że żadnej innej odpowiedzi nie będzie. To, że lady Tephana zadaje się z siłami Zła, było oczywiste. To, że miałam przyłożyć rękę do jakiejś ważnej sprawy, również było dla mnie jasne. Kiedy wzięłam amulet i ponownie nałożyłam go na szyję, odniosłam wrażenie, że prastara rzeźba stała się cięższa, i że promieniuje ciepłem, które poprzedza wybuch płomieni. Wydawało mi się też, że świadomość tego tkwiła we mnie od zawsze. Spędziłam tę noc w zewnętrznym pomieszczeniu świątyni. Śpiąc śniłam — to wiedziałam. Lecz kiedy się przebudziłam, nie mogłam przypomnieć sobie treści snu, z wyjątkiem tego, iż było w nim jakieś wielkie niebezpieczeństwo, i że należało zapobiec jakiemuś czynowi — i ja miałam to uczynić. Na stole w zewnętrznym pomieszczeniu świątyni zostawiłam mój dar: wstążkę z miękkiego materiału ozdobioną najpiękniejszym haftem, jaki potrafiła wyczarować moja igła. I wraz ze wschodem słońca wyruszyłam ze świątyni przepełniona nie otuchą, na co miałam nadzieję, lecz poczuciem, że muszę zrobić coś, czego jeszcze nie rozumiem. Lady Tephana była już w twierdzy, kiedy wróciłam. Usłyszałam, że odwiedziła świątynię, i że modliła się tam przez całą noc o to, by mogła dać swemu nowemu panu dar, jakiego pragnął — syna z jego krwi. Jednak jeśli była to jakaś świątynia — to nie Gunnory. Chociaż dwaj strażnicy przysięgali, że stali przed nią na warcie — nikt przecież do niej nie wszedł. Kogokolwiek szukała lady Tephana, tym kimś z pewnością nie była Pani. I czy nie mogła zesłać snów na strażników, żeby to ukryć? Tego wieczoru, kiedy szłam do mojego pokoju w wieży, natknęłam się na Maug i odniosłam wrażenie, że się zawahała, jak gdyby chciała przemówić do mnie, a potem tego poniechała. Lecz nie spodobało mi się spojrzenie, jakim mnie obrzuciła — jakby dobrze wiedziała, że je szpiegowałam, i w jaki sposób to uczyniłam.

Tej nocy znowu śniłam i tym razem zapamiętałam sen, kiedy się przebudziłam, choć blask księżyca wciąż zalewał moje łóżko. Byłam gdzieś indziej i to uczucie przeniknęło mnie tak mocno, że przez kilka uderzeń serca rozglądałam się po komnacie spodziewając się zobaczyć tamto inne miejsce: długą salę z wysokimi filarami i jarzącym się w oddali białym światłem — srebrzystym, księżycowym blaskiem, który mnie przyciągał. Tam, w samym sercu tego światła, było to, czego szukałam: kryształowa skrzynia, w której… Lecz światło rozgorzało gwałtownie, gdy chciałam zobaczyć, kto lub co znajduje się wewnątrz. Wiedziałam jednak, że powinnam tam zajrzeć. Wsunęłam rękę w gorejącą poświatę. Nie przypaliła mi skóry, jak się obawiałam. Zamiast tego, poczułam kłujące mrowienie i do mego ciała napłynęła Moc — Moc, którą zachowałam, choć nie byłam Czarownicą, ani kimś z Prastarych. Teraz, kiedy sen opuścił mnie, spojrzałam na rękę i zobaczyłam na niej wyraźne, w blasku księżyca, szerokie obwódki przypominające pierścienie, które otaczały każdy mój palec z osobna. Kiedy przyglądałam się temu ze zdumieniem, pierścienie zniknęły, ale wiedziałam, że tam są, ponieważ czułam ich ucisk i ciężar na palcach, kiedy nimi poruszałam, zginając je i prostując. Wyciągnęłam się znowu na wąskim łóżku i położyłam tę dziwnie zmienioną rękę na piersi, gdzie natknęła się na amulet Pani, przyciskając go do ciała. Wówczas amulet rozgrzał się od napływającej doń Mocy, obdarzając mnie siłą, jakiej nigdy przedtem nie doświadczyłam, podczas gdy mój umysł kształtował jakieś obce słowa i układał je w zdania. Odnosiłam wrażenie, jakbym powtarzała jakiś obrzęd, którego nie rozumiałam, lecz który tak mocno wrył się w moją pamięć, że nigdy go nie zapomnę. Nie zasnęłam już tej nocy, choć leżałam spokojnie, otulona bardziej ciepłem tego, co było teraz we mnie, niż okryciem, które naciągnęłam na siebie dla ochrony przed chłodem bijącym od kamiennych ścian. Resztę nocy spędziłam usiłując przypomnieć sobie każdy, nawet najdrobniejszy fragment snu, i zastanawiając się, co też leżało w kryształowej skrzyni i dlaczego jedna z wielkich Mocy chce wykorzystać dla swych celów kogoś takiego jak ja. Dziwny był dzień, który nastał po tej nocy. Byłam niespokojna i nie mogłam długo usiedzieć przy pracy, wciąż wstawałam i chodziłam po komnacie. Kiedy zeszłam do kuchni, usłyszałam chichoty kucharek i zobaczyłam, że spoglądają z ukosa na wysoką postać przygotowującą jakiś wywar w kociołku na palenisku. Była to Maug, która z rzadka tylko opuszczała komnatę swej pani, a teraz stała przed ogniem i do bulgoczącego w kociołku wywaru dorzucała co jakiś czas to szczyptę czegoś, to znów suszony liść jakiegoś ziela. Z kociołka wydobywał się zapach intensywny lecz mdły, przypominający woń nadpsutego mięsa, które mimo to natarto korzeniami, by ukryć fetor zgnilizny. Maug podśpiewywała, dosypując składniki i mieszając wywar — nie była to jednakże melodia, jaką ktoś mógłby śpiewać przy pracy, lecz raczej coś w rodzaju murmurando, które zdawało się przewiercać uszy, a jednak nie niosło ze sobą żadnego znaczenia. Zobaczyłam, że wszyscy obecni w kuchni omijali ją szerokim łukiem i nawet kuchmistrz, wszechwładny tutaj, trzymał się od niej z daleka. Nie tak jednak daleko, jak ja. Kiedy zobaczyłam jej plecy, wsunęłam prawą rękę pod kaftan i ukradkiem zaczęłam jeść chleb z serem, pomagając sobie niezdarnie lewą. Czułam bowiem wzbierające wokół mnie zimne Zło, niweczące całą przyjemność biorącą się z przebywania w tym przytulnym miejscu. Dlatego też umknęłam z kuchni, skoro tylko przełknęłam parę kęsów, i wróciłam do mojego pokoju. Ogarnęła mnie teraz gorączkowa potrzeba zabrania się do pracy, nad którą wcześniej mitręży—łam czas. Była to chusta o wspaniałej barwie, takiej, jaką pozostawia na niebie zachodzące słońce. Miała być ozdobiona haftem w kształcie ptaków, jakich nigdy dotychczas nie zdarzyło mi się widzieć. Jednak dwa dni wcześniej Maug dała mi drewnianą deszczułkę, na której były narysowane. Mieniły się wspaniale odcieniami czerwieni, lecz tam,

gdzie złoto mogło przydać im majestatu, widniały na rysunku czarne linie, kreślące ową mroczną barwą kontury nóg, dziobów i grzebieni. Nie lubiłam nad nimi pracować, ponieważ co jakiś czas ogarniało mnie dziwne uczucie, że kiedy skończę zwieńczoną grzebieniem głowę, ta przekrzywi się odrobinę i utkwi we mnie oko, które tam wyszyłam. Nigdy przedtem nie miałam takich przywidzeń i surowo zakazywałam sobie o nich myśleć. Odnosiłam też wrażenie, iż teraz, kiedy moja prawa ręka była obciążona tymi niewidocznymi pierścieniami, ściegi, które nakładałam z taką dokładnością, bardzo wolno wyciągają się w linię. Jednocześnie odczuwałam potrzebę, by skończyć chustę jak najszybciej i oddać tej, która miała ją nosić. Pracowałam tak zawzięcie, że słońce wciąż jeszcze świeciło nad grzbietem wzgórza, kiedy wyszyłam ostatni ścieg, a potem rozpostarłam chustę, by uważnie sprawdzić haft i upewnić się, że nigdzie nie uchybiłam wzorowi. Przełożyłam chustę przez ramię, wzięłam deszczułkę z rysunkami, które służyły mi za wzór, i poszłam, żeby wręczyć to lady Tephanie. Lady Tephana mieszkała w zachodniej wieży, którą oddano jej do wyłącznego użytku. Pospieszyłam wzdłuż zewnętrznego obronnego muru, zamiast udać się dłuższą drogą, która wiodła w dół na dziedziniec, a potem z powrotem na górę. Na murach nie było wartowników, ponieważ Ulmsdale, z tego co wiedzieliśmy, nie miała wrogów, którzy chcieliby zadrzeć z naszą potęgą. Po drodze dostrzegłam migotanie światła w oknie tam, gdzie twierdza zaczynała już pogrążać się w półmroku. Uniosłam rękę, żeby zapukać, lecz w tej samej chwili, jak gdyby przewidziawszy moje przybycie, Maug otworzyła drzwi i skinęła na mnie, bym weszła do środka. Tak więc zanurzyłam się w wonnym cieple komnaty, gdzie nowa żona mego pana siedziała przed lustrem, wpatrując się w nie nieruchomym wzrokiem. Wydawało się jednak, że nie znajduje przyjemności w oglądaniu własnych rysów, lecz patrzy w zwierciadło tak jakby widziała tam coś niezmiernie dla siebie ważnego. Takie oto dziwne myśli przychodziły mi tego dnia do głowy. — Ylas — wypowiedziała moje imię, nie odwracając się. — Okryj mnie nią, tylko ostrożnie. Jej głos zabrzmiał ostro, jakby narzucenie chusty było czymś doniosłym, co bez reszty pochłaniało jej uwagę. Spodziewałam się, że Maug odbierze ode mnie zwiewny materiał, lecz teraz posłusznie położyłam deszczułkę z wzorem na stojącym obok stole i rozpostarłam chustę, pozwalając jej opaść łagodnie na ramiona mej nowej pani. Coś poruszyło się z boku i kątem oka dostrzegłam, że Maug chwyciła drewienko z rysunkiem i cisnęła je w ogień. Lecz o wiele ważniejsze było dla mnie to, że skoro tylko ułożyłam chustę zgodnie z życzeniem lady Tephany, palce prawej ręki przestały mi ciążyć, i dopiero kiedy cofnęłam się o krok czy dwa, uczucie to powróciło. Lady Tephana zebrała końce chusty i otuliła się nią szczelniej kilkoma szybkimi, lekkimi pociągnięciami, co sprawiło, że wyhaftowane na niej złowróżbne ptaki poruszyły się, jakby nagle ożyły. Barwa chusty harmonizowała doskonale z ciemnymi włosami i kiedy patrzyłam na lady Tephanę, wydawała mi się piękniejsza niż kiedykolwiek przedtem. Uśmiechnęła się do lustra, a potem roześmiała głośno. — Dobrze się spisałaś, Ylas. Mój pan będzie zadowolony. Jeszcze będziemy ze sobą współpracowały, ty i ja. Powiedziała to z takim naciskiem, jak gdyby miała na myśli coś więcej niż same hafty. Ja jednak tylko drgnęłam i cudem zdołałam wydusić z siebie, iż cieszę się, że mogłam sprawić jej przyjemność. Odprawiła mnie machnięciem ręki, a wówczas podeszła do niej Maug z grzebieniem, by ułożyć jej długie loki, które były tak czarne jak dzioby i nogi tych niesamowitych ptaków.

Tak więc obie były zajęte, kiedy odwróciłam się, by odejść. I wtedy mój wzrok padł na to, co znajdowało się na brzegu stołu — małą tacę z wypolerowanej do połysku miedzi, na której stał złoty puchar o długiej nóżce. A z tego kielicha, zdobionego wyrytymi na nim dziwnymi obliczami bestii, jakich ludzkie oko nie widziało, dolatywał zapach, taki sam, jaki wydzielała mikstura, którą wcześniej tego samego dnia warzyła Maug. Moja prawa ręka wysunęła się, jakby objęła ją jakaś dłoń i nakierowała tak, że palce zatrzepotały nad brzegiem pucharu. I wówczas — a byłam tego w pełni świadoma — z palców zsunęły się owe niewidoczne pierścienie Mocy. Zobaczyłam tylko, że płyn w kielichu wzburzył się na chwilę. Kiedy to się stało, ogarnął mnie strach tak wielki, jakiego nigdy przedtem nie doznałam, choć moje życie, z powodu samotności i szpetoty, nie było wolne od lęków. Wybiegłam z komnaty zanurzając się w wietrze, który z nastaniem nocy zerwał się na murach, i pospieszyłam do mojego małego pokoju. Nie wiedziałam, jakie czary uczyniły mnie swoim narzędziem, lecz to, że zostałam wykorzystana dla czyichś celów, jak gęsie skrzydło do zamiecenia pokrytego popiołem paleniska, było faktem, któremu nie mogłam zaprzeczyć. Dlatego też biegłam, dopóki nie znalazłam się w swoim pokoju, za zaryglowanymi drzwiami, z dłońmi na ustach, przez które wydobywał się spazmatyczny oddech. Serce waliło mi w piersiach i dyszałam ciężko; w końcu osunęłam się na łóżko, trąc lewą ręką tę, z której zniknęły pierścienie. Wydawało mi się bowiem, iż wraz z utratą tych niewidzialnych pierścieni moje ciało ogarnął lodowaty chłód, i że musi być znowu ogrzane. Nie śniłam nic tej nocy ani też następnej, choć z przerażeniem myślałam o tym, co może mi przynieść sen. Nie zaszły też żadne nowe, dziwne wydarzenia, które wzbudziłyby we mnie pragnienie posiadania kogoś zaufanego, komu mogłabym się zwierzyć. A jednak, w miarę jak dni mijały ospale jeden po drugim, przeszłość nie zacierała się w mej pamięci i często, kiedy szyłam, przerywałam pracę i spoglądałam na moją prawą rękę, rozstawiając szeroko palce i usiłując zrozumieć, co też przydarzyło mi się tamtego dnia. Nie minęło wiele czasu, nim rozeszła się wieść, iż nadzieje naszego pana ponownie ożyły i że lady Tephana jest w zaawansowanej ciąży. W nagrodę dla niej nasz pan sprowadził do twierdzy jej syna, Hylmera, i obdarzył go wielkimi względami. Hylmer był dzieckiem nie mającym zbyt wielu cech, dzięki którym mogło się podobać czy wzbudzać podziw — nad wiek wyrośnięty, miał skłonność do nadmiernego gadulstwa i wtykania nosa w nie swoje sprawy. Lecz ja rzadko go widywałam i słyszałam tylko, że mój pan cieszy się z widocznych oznak jego krzepkiego zdrowia, traktując to jako pomyślną zapowiedź dla własnego potomka. Nalegał też, by lady Tephana wezwała jedną z akuszerek z sąsiedniej Doliny, tę, którą uważano za Służebnicę Gunnory. Jednak lady Tephana odmówiła, twierdząc, że Maug była obecna przy jej własnych narodzinach, i że zna się na tym lepiej od jakiejkolwiek obcej kobiety, choćby najbieglejszej w swej sztuce. Czy Maug nie przeprowadziła szczęśliwie ją, Tephanę, przez pierwszy poród i nie przyjęła na świat jej syna? I czy nie jest on zdrowym i silnym chłopcem, jak każdy może się przekonać na własne oczy? Było to w ósmym miesiącu od chwili ogłoszenia radosnej nowiny, kiedy po raz kolejny miałam sen. Znowu znalazłam się w tej długiej sali, gdzie stała skrzynia, z której wydobywało się zamglone światło. Stanęłam przy niej i na rozkaz, który słyszałam tylko wewnątrz siebie i nie do końca rozumiałam, wsunęłam obie ręce w jej blask. Tym razem nie wydobyłam ze światła pierścieni, odniosłam natomiast wrażenie, że każdy mój palec i obie dłonie zostały obleczone najcieńszym i najdelikatniejszym muślinem. Początkowo nawet nie chciałam wziąć igły do ręki, żeby w jakiś sposób nie uszkodzić tej osłonki na dłoniach — bałam się bowiem, że może przylgnąć do powierzonego mi materiału i zdradzić mnie przed tymi, dla których byłam wyłącznie mieszkającą samotnie, oszpeconą dziewczyną. Lecz gdy znowu zabrałam się do szycia, nic takiego się nie stało, i tego właśnie

dnia, kiedy to odkryłam i nabrałam pewności, że nie muszę się lękać, Maug wezwała mnie do lady Tephany. Leżała na poduszkach z nabrzmiałym brzuchem, który ograniczał swobodę jej ruchów. Pod ręką miała dwie sztuki materiału — jeden był śnieżnobiały, z którego zgodnie ze zwyczajem sporządza się pierwszy strój, jaki otrzymuje dziecko po przyjściu na świat, drugi zaś w barwie mglistej czerwieni. — Ylas, jeszcze raz będą mi potrzebne twoje umiejętności w posługiwaniu się igłą — zwróciła się do mnie, głaszcząc rękoma brzemię, które nosiła w brzuchu. — Daję to tobie, bowiem potrafisz uszyć strój dla dziecka tak piękny, jakiego nigdy nie widziano w tej czy jakiejkolwiek innej Dolinie. A tym — wyciągnęła rękę, by dotknąć czerwonego sukna — oblicujesz becik i ozdobisz haftami, których wzory da ci Maug. W zwyczaju mego rodu leży bowiem prosić w ten sposób Wielkie Moce o przychylność, tak aby zrodzeni z nas synowie mieli zdrowe i silne ciała oraz piękne oblicza. Nie potrafiłam odmówić, ponieważ poczułam w sobie ów przymus, który kierował mną przedtem. Przyjęłam materiał oraz pokryty malunkami pergamin, który przygotowała Maug. Obarczona tym, wróciłam do mego pokoju. Mówię: obarczona, bo tak właśnie było. Pergaminu, którego jeszcze nie rozłożyłam, by przyjrzeć się rysunkom, nie niosło mi się łatwo. Choć sprawiał wrażenie cienkiego i lekkiego, to jednak ciążył tak, jakby był sztabą kutej stali. W komnacie rzuciłam pergamin na stół z uczuciem, że pozbywam się czegoś plugawego. Nie rozłożyłam go od razu, tylko siedziałam przez jakiś czas trzymając jedną rękę w drugiej. Na obu dłoniach wciąż czułam ową osłonkę, jakbym była w rękawiczkach. Wreszcie wyciągnęłam nici i poduszeczkę z najlepszymi igłami. Rozwinęłam obie sztuki materiału i stwierdziłam, że białego jest dwa razy więcej niż potrzeba. Domyśliłam się wówczas, że tym materiałem ma zostać obłożone czerwone sukno, aby je ukryć przed ludzkim wzrokiem. Kiedy w końcu zmusiłam się, by rozłożyć pergamin, nieznana Moc uderzyła we mnie z całą siłą. Ogarnęło mnie przemożne uczucie, że dotykam palcami jakiegoś plugastwa. Gdy z lampą w ręku pochyliłam się nad pergaminem, by lepiej przyjrzeć się rysunkom, wydawało mi się, że wciągam w nozdrza obrzydliwy fetor. Musiałam zapalić lampę, bo choć na zewnątrz świeciło słońce, tutaj cienie wypełzały z kątów i mrok, jak snujący się dym, skrywał linie nakreślone czerwienią i najgłębszą czernią. Nie Wątpiłam teraz, że był to skrawek samej Ciemności, i dziwiłam się, że Maug i lady Tephana odkryły swe zamierzenia właśnie przede mną; zajmowałam wszak poślednie miejsce wśród mieszkańców twierdzy. Wyglądało to tak, jakby uważały mnie za kogoś, z kim zupełnie nie musiały się liczyć. I ja miałam coś takiego wyszyć na stroju dla dziecka! Co one sobie o mnie myślały? A może (i tu przebiegł mnie zimny dreszcz) uknuły jakiś plan, zgodnie z którym po wykonaniu pracy miałam umilknąć na zawsze? Wiele razy przychodziło mi potem do głowy, że moim działaniem kierował ktoś potężniejszy ode mnie, i że Maug, a może nawet i lady Tephana, zadbały o to, by czarami zaprząc mnie do tej pracy. Zapewne nie zdawały sobie sprawy, iż nie wpadłam bezradna w ich pułapkę. Złożyłam pergamin, a potem usiadłam na stołku i długo zastanawiałam się, co też powinnam zrobić. Nie ulegało wątpliwości, iż nie mogę wyrzucić czerwonego sukna, i że muszę umieścić je między białym, ponieważ kiedy zrobiłam próbę, kładąc jedno na drugim, górna warstwa białego materiału nabierała różowawego połysku. Zatem, gdybym je wyrzuciła, poznałyby to od razu. Ale żebym miała wyszyć na nim symbole Ciemności — NIE! Po namyśle naszkicowałam zwęglonym końcem jesionowej laski (jesion sam w sobie jest potężnym talizmanem przeciwko wszelkiemu złu) dwa inne wzory. Pierwszym był znak

wyrzeźbiony na amulecie Gunnory, drugim zaś — oczywiście gryf, który jest godłem mego pana, i który widnieje na sztandarze powiewającym nad twierdzą. Spoglądając na nie, zabrałam się do szycia, a moja igła poruszała się tak szybko i łatwo, że właściwie mogłaby pracować sama, bez mojej pomocy. Na suknie starczało miejsca jedynie na cztery symbole, więc każdy z tych dwóch wyszyłam podwójnie, lecz stały się moim najwspanialszym dziełem. Wyhaftowałam je srebrną nicią — księżycowym blaskiem, takim, jaki błogosławi Pani w swej świątyni. Potem szybko wsunęłam czerwone sukno między białe i obszyłam brzegi ściegiem tak drobnym, że oczy powinny mnie rozboleć, kiedy to robiłam — jednak nie odczułam żadnego zmęczenia pracą, bowiem podtrzymywała mnie nie znana mi dotychczas, wewnętrzna siła. Kiedy skończyłam, złożyłam starannie strój, upewniwszy się, że przez biały materiał prześwituje różowawe lśnienie. Zastanawiałam się przez chwilę, czy te symbole Ciemności, których nie wyszyłam, również nie przezierałyby przez powłoczkę. Jednak było to ryzyko, które musiałam podjąć. Choć pracowałam przez całą noc, głowa mi nie ciążyła, plecy nie rozbolały, a oczy nie zaczerwieniły się i nie piekły. Nie oddam im tego od razu, pomyślałam sobie, niech będą przekonane, iż praca jest tak mozolna, że zajmie mi jeszcze parę godzin. Otworzyłam okno, witając jasność poranka, i odetchnęłam głęboko świeżym powietrzem. Dopiero potem odwróciłam się i wykonałam ostatnie zadanie — przesunęłam amulet Gunnory nad złożonym strojem. Kiedy to robiłam, moja ręka promieniowała przyjemnym ciepłem. Potem, w jednej chwili, zwaliło się na mnie całe zmęczenie, na które sobie zapracowałam. Dowlokłam się do łóżka i nie zdejmując kaftana ani spódnicy padłam na nie, z powiekami już sklejonymi snem. Było późne popołudnie, kiedy obudziło mnie czyjeś potrząsanie. Otworzyłam oczy i zobaczyłam nad sobą pochyloną Maug, z twarzą wykrzywioną złością, cuchnącą tym kwaskowatym, gorzkim odorem, który zawsze jej towarzyszył. — Głupia, gdzie strój?! — Poderwała rękę tak, jakby chciała mnie uderzyć, a potem opuściła ją jak ktoś, kto postanowił poczekać chwilę z wymierzeniem kary. — Tam — odparłam i wskazałam stół. Odwróciła się szybko i chwyciła najpierw pergamin, wpychając go do kieszeni ukrytej w fałdach swej zalatującej stęchlizną szaty. Potem jej pokryte bladoszarą skórą palce zbliżyły się do stroju. Ale nie dotknęła go. Zamiast tego wyszarpnęła z innej kieszeni jakąś płachtę, rozpostarła ją i gestem poleciła mi położyć na niej strój i okryć go szczelnie. Kiedy to zrobiłam, ruszyła do drzwi, lecz w progu przekrzywiła nieco głowę i wtedy zobaczyłam na jej twarzy uśmiech, który był czymś więcej niż tylko złośliwym grymasem. Ponownie rozbudziło to we mnie podejrzenia, że te dwie kobiety nie życzą mi dobrze. Jednak ta myśl tak naprawdę nie zaniepokoiła mnie. Skądś napłynęła pewność, że mam na sobie zbroję, która ochroni mnie przed wszystkim, co mogą przeciwko mnie przedsięwziąć, i w duchu podziękowałam za to Gunnorze. Bowiem naprawdę wierzyłam, że to właśnie jej amulet jest tym, co napawa mnie taką otuchą. Amulet i to, co wciąż opinało moje dłonie jak ciasne rękawiczki i co teraz mrowiło lekko. Trzy dni później rozeszła się po twierdzy wieść, że lady Tephana, wiedziona pragnieniem, by jej pan nie doznał ponownie zawodu, chce udać się na czas porodu do świątyni Gunnory, gdzie niezawodnie mogła liczyć na łaskę Pani. Mój pan ochoczo przystał na jej prośbę. Ku swemu zaskoczeniu dowiedziałam się, że lady Tephana chce, bym ja również jej towarzyszyła. Uzasadniała to tym, iż jestem całym sercem oddana Pani i powszechnie wiadomo, że zjednałam sobie Jej łaskę. Tak oto wyruszyliśmy w drogę, choć nad wierzchołkami niedalekich wzgórz zaczęły gromadzić się chmury. Lady Tephana leżała w lektyce niesionej przez konie. Klacze, między którymi j ą zawieszono, prowadzili za uzdy

ludzie mego pana. Maug kroczyła u boku swej pani. Ja zaś, wraz z dwiema służącymi, które znały się nieco na obrządkach porodu, jechałam za nimi. Poruszaliśmy się wolno mimo nadciągających oznak burzy, i nie zdziwiłam się, że nie skręciliśmy w górską ścieżkę wiodącą do świątyni, bowiem żaden koń, nawet najlepiej ujeżdżony, nie podołałby takiej wspinaczce. Mieliśmy zatem dotrzeć do celu od drugiej strony, okrężną drogą, podejmując ryzyko podróżowania nie uczęszczanym traktem Prastarych, czego unikała większość mieszkańców Doliny. Posuwając się w ślimaczym tempie, ledwie zdołaliśmy wkroczyć na ów szlak, kiedy rozpętała się burza i lady Tephana zawołała, że nie może jechać dalej wśród takiej zawieruchy. Jedynym miejscem w pobliżu, gdzie mogliśmy znaleźć schronienie, była jedna z owych na wpół zrujnowanych budowli, które Prastarzy wznieśli ongiś na poboczach swych dróg. Tam właśnie schroniliśmy się, choć niechętnie. Na szczęście dwie izby pozostały całe i mężczyźni, zdjąwszy lektykę z koni, zanieśli lady Tephanę do tej leżącej w głębi, gdzie spoczęła otoczona poddanymi, którzy mieli jej służyć. Wkrótce zaczęła się wić i krzyczeć, że dziecko przychodzi na świat zbyt szybko i w przeklętym miejscu, i że opadły ją złe przeczucia i wszystko skończy się źle. Maug trzymała ją za ręce i przemawiała do niej łagodnie, lecz ona wciąż krzyczała i stało się jasne, iż jej czas rzeczywiście nadszedł. Dlatego też przygotowałyśmy wszystko co mogłyśmy na przyjęcie dziecka, a ja modliłam się do Gunnory, żeby urodziło się żywe i zdrowe. Wierzyłam bowiem — mimo tkwiącego we mnie przekonania, że matka skażona jest jakimś niepojętym dla mnie cieniem — iż nowo narodzone dzieciątko przyjdzie na świat bezgrzeszne. I przyszło! Był to chłopiec, wrzeszczący głośno. To ja odebrałam go i położyłam na beciku, podczas gdy Maug zajmowała się swoją panią. Kiedy jednak spojrzałam na to, co trzymałam na rękach, nieomal upuściłam niemowlę, ponieważ kształtne, małe nóżki kończyły się nie stopami, lecz kopytkami, takimi jakie można zobaczyć u koźlątka, a oczy, które rozwarło szeroko, kiedy zawijałam je w becik, były tak złote, jak ów metal błyszczący w słońcu! Maug odwróciła się ode mnie, gdy krzyknęłam, i sięgnęła po dziecko. W tej właśnie chwili rozległ się dźwięk, który zagłuszył wycie wichury i słabe jęki naszej pani. Przypominał szum, jaki wydają lecące ogromne ptaki, i rzeczywiście zobaczyłam coś, co wyglądało jak wielkie skrzydło, większe niż można to sobie wyobrazić, i to skrzydło spłynęło między mnie i Maug. Równocześnie zabrzmiał głos —choć czy odezwał się głośno, czy tylko w mojej głowie, tego już nigdy później nie potrafiłam rozstrzygnąć. — Oto przeznaczony mi syn! Dźwięczał w nim tryumf i zobaczyłam, że Maug cofa się skulona, zakrywając rękami oczy, a do moich uszu doszedł ostry krzyk strachu lady Tephany. Lecz na mnie spłynął spokój i wiedziałam, że wszystko jest w porządku i że to, co trzymam, nie jest pomiotem demona, a tylko człowiekiem naznaczonym przez naturę piętnem takim samym jak to, które ja noszę. I wezbrała we mnie bezmierna litość, gdy tuliłam maleństwo do piersi, których nigdy nie ogrzało ciepło własnego dziecka. Skrzydło zniknęło, a ja usłyszałam przerażone głosy dziewcząt służebnych. Stały dygocząc pod ścianą, z powiekami zaciśniętymi tak mocno, jakby przed chwilą coś je oślepiło. Gdy odwróciłam się, chcąc oddać dziecko matce, by zgodnie ze zwyczajem mogła nadać mu imię, Maug rzuciła się między nas. — Bękart demona! — syknęła krzywiąc usta, i być może wytrąciłaby mi dziecko z rąk, gdyby nie lady Tephana, która krzyknęła głośno i uniosła się na posłaniu, ostrzegając mnie. Tak to właśnie było. Ludzie mego pana odprowadzili nas do Ulmsdale, lecz lady Tephana nie chciała patrzeć na tego malca i ci, którzy nam towarzyszyli, orzekli od razu, że winę za to ponosi przekleństwo ciążące na rodzinie oraz fakt, iż chłopczyk urodził się w miejscu należącym do Prastarych.

Ponieważ własna matka nie chciała go karmić ani nawet spoglądać na niego, chłopiec został ze mną i musiałam pozwolić mu ssać ciepłe mleko z mego palca. Rósł jednak jak na drożdżach i mimo swych oczu i kopytek przyjemnie było na niego patrzeć. Pokochałam go jak własne dziecko. Lecz lord Ulric zdecydował, że — skoro już ma dziedzica — weźmie jego wychowanie w swoje ręce. Wezwał leśniczego, z którym sam wychowywał się przez jakiś czas w dzieciństwie — stąd też ci dwaj byli dla siebie jak bracia. Oddał mu pod opiekę Kerovana, bo takie imię nadano chłopcu, i tak oto dziedzic Ulmsdale zniknął gdzieś na dalekich rubieżach Doliny. Wkrótce z woli mego pana stało się wiadome, że nikt nie ma prawa mówić o ułomności jego syna. Dlatego też służące, które były obecne przy porodzie, zostały odesłane wraz z nim. Co do mnie, poprosiłam lorda Ulrica o rozmowę i powiedziałam mu o tym, co od dawna leżało mi na sercu — że chcę udać się do Opactwa w Norsdale i zostać tam z moją panią, lady Elvą. Kazał mi przysiąc na potężny amulet, który strzegł twierdzy, że nie zdradzę tajemnicy Kerovana, na co z ochotą przystałam. Z tego właśnie powodu niewiele wiedziano o moim udziale w tym wszystkim. Mrowiące, niewidzialne rękawiczki zniknęły, kiedy oddałam dziecko jego nowej piastunce. Nie potrafiłam zapomnieć, lecz dochowałam tajemnicy. A kiedy dotarłam do Norsdale, co innego zajęło moje myśli, ponieważ zastałam moją panią chorą, cierpiącą na gwałtowny, suchy kaszel i zrozumiałam, że niewiele już pozostało jej życia. W swojej dobroci mniszki pozwoliły mi opiekować się nią. I pewnej letniej nocy, kiedy księżyc stał w pełni, moja pani przemówiła do mnie, czuwającej przy niej samotnie, ponieważ siostra przełożona, która ją leczyła, poszła po kordiał uśmierzający kaszel. — Ylas… Musiałam pochylić się, żeby usłyszeć jej cichy szept. — Widzę… zrobiłaś to, czego chciały od ciebie Wielkie Moce. On… on… — wciągnęła powietrze tak, jakby nie mogła nabrać go dość, by podtrzymać gasnące życie — który… przyszedł na świat… w taki sposób… obejmie swoje dziedzictwa. To nie demon, jak chciały tamte dwie… nie demon… — Powiedziawszy to opadła na poduszki i zrozumiałam, że odeszła. Od tego czasu moje życie było wolne od czarów. W opactwie powierzono mi pieczę nad strojami sióstr. I tylko w snach zdarzało się, że szukałam innych miejsc — które zawsze znajdowały się tuż poza moim zasięgiem. Nigdy jednak nie zapomniałam tamtego potężnego głosu, który powitał Kerovana w chwili jego narodzin, jak też słów mojej ukochanej pani o czekającym go przeznaczeniu.

ROBERT BLOCH PRAWOWITY NASTĘPCA Prawda jest obosieczną bronią, a opowieści często naginają jej klingę. Niech moje słowa nie wprowadzą was w błąd, bowiem nie jestem szermierzem ani w ogóle mężczyzną. Na imię mi Maug i piastuję godność pierwszej pokojowej lady Tephany. To właśnie dla niej muszę opowiedzieć prawdę, żeby inni nie przekręcili jej w swych opowieściach. Słuchajcie zatem, ponieważ było to tak… Krążą pogłoski, że my, mieszkańcy północy, od dawna wchodzimy w konszachty z Mocami Ciemności, i że nasza krew jest nimi skażona. Nie będę temu zaprzeczać. Życie w krainie, którą niegdyś władały demony, bywa trudne, bowiem ich władza wciąż jest silna, a my z konieczności nauczyliśmy się wprowadzonych przez nie zwyczajów po to, aby przetrwać. Chcąc żyć w spokoju w ich obecności, musimy godzić się na kompromisy. I jeśli niekiedy w wyniku takiego kompromisu dochodzi do zawierania koneksji, to tak po prostu musi być. Ludzie szeptali, że moja matka zgodziła się na taki związek, lecz ja nie mogę powiedzieć o tym nic pewnego, bowiem zmarła przy porodzie, nie wyjawiwszy imienia mego ojca. Jako sierotę zabrano mnie do Domu Paltendale i w jego służbie dorosłam, ucząc się fachu pokojówki, żeby zarobić na utrzymanie. Pamiętam też — i szczerzę przyznaję — że już jako dziecko przejawiałam pewne zdolności, wyróżniające mnie spośród zwyczajnych ludzi, i łatwo przyswajałam sobie wiedzę Ciemności, ucząc się zaklęć oraz sposobów otrzymywania rozmaitych trucizn i napojów leczniczych. Podczas gdy moje rówieśnice tęskniły za miłością, ja interesowałam się wyłącznie nauką i nic nie wiedziałam o niewieścich obyczajach i sztuce uwodzenia. A kiedy w końcu miłość wkroczyła w moje życie, nie była to miłość dziewczyny, lecz uczucie, jakim matka darzy swoje dziecko. Owym dzieckiem była lady Tephana, a ja byłam jej prawdziwą matką. Tak samo, jak i ja, ona również została przygarnięta przez ród Paltendale jako sierota, bowiem zarówno jej szlachetnie urodzony ojciec jak i matka zmarli w czasie zarazy, która przetoczyła się przez kraj wkrótce po jej urodzeniu. Niektórzy twierdzili, iż rodzice mej pani ściągnęli na siebie przekleństwo za to, że mieli jakieś konszachty z mieszkańcami Ciemności. I znów nie wiem o tym nic pewnego, bo docierały do mnie jedynie pogłoski. Zaś w owym czasie wiedziałam tylko, że maleńkie dziecko leży bezradne i pozbawione opieki, kwiląc za matczynym mlekiem, złaknione pieszczot i czułości. Mlekiem karmiła ją mamka, lecz to ja, wyznaczona do pracy w pokoju dziecinnym, zapewniłam jej czułą opiekę. A w miarę, jak mijały lata, to ja z piastunki stałam się nauczycielką, ja chroniłam ją czarami przed wszelkim złem, byłam jej wychowawczynią i przewodniczką na drodze ku dojrzałości. I stała się dojrzałą kobietą — drobną, niewysoką, lecz obdarzoną piękną twarzą i ciałem. Jej włosy były lśniąco czarne, oczy ciemnoszare, gesty wdzięczne, a głos pieszczotliwy. Nic zatem dziwnego, że o rękę Tephany zaczął starać się jej kuzyn, młody dziedzic Domu Portal. A po ślubie uczyniła mnie swoją pierwszą pokojową. Były to radosne czasy i w pamięci wciąż słyszę echo jej śmiechu. A kiedy związek został pobłogosławiony narodzinami syna, Hylmera, wydawało się, że jej szczęście jest zupełne. Lecz szczęście jest rzeczą, którą trudno zdobyć, a jeszcze trudniej zatrzymać przy sobie;

wymknęło się jej z rąk aż nadto szybko wraz z niespodziewaną śmiercią męża na skutek nieszczęśliwego wypadku podczas polowania. Jej smutek był wielki, a ja martwiłam się o nią. Uroda lady Tephany przygasła pod szarym strojem wdowy, a jej pozycji jako Pani Portal zagrażały machinacje braci zmarłego lorda, którzy pragnęli przejąć władzę. Pewnego pochmurnego i posępnego dnia przyszłam do niej do komnat w wieży, w których już dawno nie gościło ciepło słonecznego blasku i jej uśmiechu. — Bądź dobrej myśli, pani — powiedziałam — albowiem przynoszę radosne wieści. — Doprawdy? — Szare oczy spoczęły na mnie, lecz w ich spojrzeniu nie było blasku. — Jakież to wieści potrafią rozproszyć mój smutek? — Nadszedł kres twojej żałoby, jak również wdowieństwa. Bowiem właśnie kiedy to mówię, zdąża tutaj pretendent do ręki lady Tephany. Szare oczy rozwarły się szeroko. — Pretendent? Ależ ja nie chcę ponownie wychodzić za mąż. — Nie jest to kwestia pragnienia — odparłam — a raczej konieczności. Masz w tej twierdzy nieprzyjaciół, którzy spiskują przeciwko tobie. — Nie ma to większego znaczenia teraz, kiedy mój pan nie żyje. Cokolwiek się zdarzy, nie lękam się przyszłości. Potrząsnęłam głową. — A Hylmer, twój syn — czyjego przyszłość też cię nie obchodzi? Ci, którzy chcą twojego upadku, pragną również i jego śmierci, ponieważ tylko wtedy będą mogli przejąć władzę. Lady Tephana skinęła szybko głową. — Masz rację, oczywiście. Bezpieczeństwo Hylmera jest tym, co muszę wziąć pod uwagę. A jeśli powtórnie wyjdę za mąż, znajdzie się pod opieką mego nowego pana. — Wstała i spojrzała na mnie, a jej oczy wreszcie były pełne życia. — Lecz powiedz mi, kim jest ten, który pragnie mej ręki? — To lord Ulric, władca Ulm. — Spojrzałam przez okno na leżącą w dole drogę, którą zmierzał do zamku oddział jeźdźców pod łopoczącymi na wietrze proporcami. — I jeśli się nie mylę, właśnie teraz przybywa, by ci się oświadczyć. Nie myliłam się; to rzeczywiście Ulric zbliżał się do twierdzy. Miałam też rację co do jego zamierzeń, bo to właśnie ja, za pomocą pewnych czarów, których nie ma potrzeby tu opisywać, wpłynęłam na jego myśli, by go przywołać. Mówiąc otwarcie, urzekłam lorda Ulrica wizją lady Tephany i jej piękności, z nadzieją, że skłoni go to do podjęcia starań ojej rękę. O tym jednak nic nie powiedziałam uważając, iż lepiej, by moja pani wierzyła, że do przybycia tutaj skłoniło go jedynie jego własne pragnienie. Ucieszyło mnie wielce, że ich spotkanie przyniosło owoce; wydawał się oczarowany jej powabami i nie ustawał w zalotach. Co do lady Tephany, to chyba nie pozostawała obojętna wobec jego wspaniałej postawy i żarliwych błagań. Zdając sobie sprawę, że idzie o bezpieczeństwo jej syna, zrezygnowała z właściwej zalotom kokieterii i ochoczo zgodziła się zostać żoną Ulrica. Zaślubiny odbyły się bez rozgłosu, wśród powszechnej radości, i wcześniej, niż śmiałam przypuszczać, moja pani wyruszyła na południe, do kraju swego nowego męża i pana. Hylmer pozostał w Fortal, pod opieką zaufanej służby, do czasu, aż jego matka nie poczuje się pewnie w roli żony lorda Ulrica. Lecz ja pojechałam z nią i pozostałam u jej boku po przybyciu do Ulm. I to ja wyczułam nadciągającą chmurę, która rzuciła cień na ten związek. Bo zauważyłam, że choć Ulric spoglądał na nią z oddaniem w obecności innych, to kiedy byli sami, uśmiech na jego twarzy ustępował miejsca zmarszczonym brwiom.

Zaniepokoiło mnie to i w końcu nie potrafiłam już dłużej zbywać tego milczeniem. Odszukawszy lady Tephanę w jej komnatach, odważyłam sieją o to zapytać. — Wybacz mi moją zuchwałość, pani — powiedziałam — lecz ośmielam się mówić kierowana wyłącznie twoim dobrem. Czy zaszło coś pomiędzy tobą i lordem Ulrikiem, co rzuca cień na wasze małżeństwo? Lady Tephana wzruszyła ramionami. — Nic między nami nie zaszło. — Uśmiechnęła się słabo. — Być może właśnie to go niepokoi. Wytrzeszczyłam na nią oczy, kiedy dotarło do mnie znaczenie jej słów. — Chcesz powiedzieć, że związek nie został skonsumowany, choć od ślubu minął już miesiąc? Skinęła szybko głową i chciała się odwrócić, lecz jej nie pozwoliłam. — Jak to może być? — zapytałam. — To prawda, że lord Ulric jest nieco starszy i może nie aż tak przystojny, jak twój poprzedni mąż, lecz jednak w jego żyłach płynie szlachecka krew i jako mężczyźnie nie można mu nic zarzucić. A może jest coś, co budzi twoją odrazę, jakaś ukryta ułomność, niewidoczna skaza jego ciała? Bo z pewnością to nie jego obojętność wywołuje twoją niechęć; przecież nawet ja, tak niewiele wiedząc o miłości, potrafię dostrzec, jak bardzo pragnie spełnienia tego związku. — To prawda. — Lady Tephana zwróciła się teraz ku mnie i mogłam zobaczyć gniew w jej oczach. — Ulric rzeczywiście gorąco pragnie mnie posiąść, lecz to pragnienie niewiele ma wspólnego z miłością, czy choćby żądzą. Jestem dla niego nie osobą, a tylko naczyniem do wypełniania nasieniem. Nie patrzy na mnie jak na swoją żonę czy kobietę; ożenił się ze mną wyłącznie po to, by spłodzić swego następcę. Przytaknęłam gestem i powiedziałam: — To przecież naturalne. Wszyscy mężczyźni pragną mieć potomków, a nasz pan potrzebuje synów, żeby jego ród mógł przetrwać. — Kieruje nim coś więcej niż tylko potrzeba — odparła lady Tephana. — Wiele się dowiedziałam od czasu, kiedy tu przybyłam. Wkrótce po narodzinach Ulrica poczynania jego ojca ściągnęły przekleństwo na ród Ulm i odtąd żadne dziecko z tej krwi nie przyszło na świat żywe. Pomny tego, Ulric ożenił się bardzo młodo, z nadzieją, że uwolni się od klątwy i spłodzi potomka. Jego żona była chorowita, lecz niewiele go to obchodziło. Natychmiast sprawił, że zaszła w ciążę, a kiedy biedna kobieta zmarła podczas porodu, nie bolał nad tym — żałował jedynie utraty dziecka. Swoją drugą żonę, lady Elvę, poślubił w ogromnym pośpiechu, jeszcze w czasie żałoby, co wzbudziło zgorszenie. Powiadają, że oczarowała go pięknem swych jasnych włosów i doskonałością kształtów smukłego ciała, wyróżniającego się wspaniałymi, podobnymi do grusz piersiami. Mówią też, że darzył j ą prawdziwy m uczuciem, co jednak nie powstrzymało go przed realizacją swych zamierzeń. Posiadł ją brutalnie i robił to, dopóki nie zaszła w ciążę, i to nie raz, a kilka razy. Zawsze jednak dziecko rodziło się przedwcześnie, tak, że żadne nie przeżyło. Być może kochał lady Elvę naprawdę, a mimo to ją odprawił. Pożąda potomka i to jest powód, dla którego poślubił mnie — musi spłodzić dziedzica dla Ulmsdale. — Jako że nie dba o nic z wyjątkiem własnej pozycji — mówiła dalej —ja muszę zadbać o swoją. I przysięgam: nie stanę się narzędziem jego arogancji, klaczą zarodową służącą spełnieniu jego celów. Niech sobie będzie dumny, ale ja też jestem dumna. Jest we mnie godność całego kobiecego rodu i nie pozwolę, by j ą upokorzył. — Nawet za cenę życia twojego syna? — powiedziałam cicho. — Ochronię Hylmera — oświadczyła. — Czym — niewieścimi sztuczkami? — Skrzywiłam się. — Jak długo jeszcze, według ciebie, będziesz go powstrzymywała opowieściami o bólach głowy i miesięcznych niedyspozycjach? Prędzej czy później uprze się, żeby skorzystać z praw, jakie mu wobec

ciebie przysługują, i jeśli mu odmówisz, z pewnością cię wypędzi. Wówczas Hylmer, jak i ty sama, pozostaniecie bez jakiejkolwiek ochrony. Będziecie błąkać się po Wielkim Pustkowiu, aż spotka was śmierć. Lady Tephana, która zawsze kroczyła z dumnie podniesioną głową, stała teraz z opuszczonymi ramionami, a czystą biel jej cery pokryła szara bladość. — Opowieści ze Świata Czarownic — Więc co mam zrobić?! — zawołała. — Odpowiedź jest prosta — odparłam. — Musisz zajść w ciążę. — Nigdy! Na jej twarzy zabłysła iskra gniewu, barwiąc policzki i rozpłomieniając oczy. — Niech się dzieje co chce, ale Ulric nie wykorzysta mnie w ten sposób. — Pamiętaj, w jakim jest położeniu — poradziłam. — Jego działaniem kieruje nie złośliwość, lecz pragnienie bezpiecznej przyszłości dla Ulm. — Jego motywy nie mają znaczenia — oświadczyła lady Tephana. — Jeśli dam mu syna, chłopiec stanie się prawowitym następcą, a to wcale nie zapewni Hylmerowi bezpiecznej przyszłości. — Jej oczy rozbłysły ogniem. — Mówię ci, nie urodzę dziecka Ulrica. — Chodzi tylko o poczęcie — mruknęłam. — Lecz dziecko, które urodzisz, nie musi być dzieckiem Ulrica. Lady Tephana spojrzała na mnie zaintrygowana. — Chcesz, żebym zdradziła go z innym mężczyzną? Uśmiechnęłam się. — Przypuśćmy, że nie byłby to mężczyzna? Moja pani wytrzeszczyła oczy, pojmując to, co chciałam powiedzieć. Potem szepnęła: — Chcesz, żebym oddała się Złu? Potrząsnęła głową. — Zło to puste słowo. Kosmos istnieje wyłącznie jako skutek wzajemnego oddziaływania Światła i Ciemności, które same w sobie nie są ani dobre, ani złe — to tylko przeciwstawne aspekty tej samej Mocy. Zaś Moc, którą ludzie starają się kontrolować za pomocą pewnych środków, nazywamy magią. — Zatem znasz się na takiej magii? — zapytała lady Tephana. — Tak. I wykorzystałabym ją, byś urodziła dziecko, które tak naprawdę nie byłoby dzieckiem Ulrica. — Lecz jakim celom miałoby to służyć? — Twoim — powiedziałam jej. — Jeśli nie będzie to dziecko Ulrica, stanie się twoim sprzymierzeńcem, nie jego. I w przyszłości będzie chroniło ciebie i twego syna. Czy nie tego właśnie pragniesz? Lady Tephana skinęła głową. — Bardziej niż samego życia. — Zawahała się, mierząc mnie uważnym spojrzeniem szarych oczu. — Lecz czy jesteś pewna, że potrafisz to zrobić? — Zaufaj mi — powiedziałam. Zaufała. Wkrótce potem poszła do lorda Ulrica i okłamała go mówiąc, że nie będzie dłużej odmawiała mu swych względów, ponieważ teraz pragnie tego samego, co on — chce dać mu syna. Lecz kiedy chciał ją posiąść, ubłagała go, żeby poczekał jeszcze kilka dni. Powiedziała, że najpierw musi odbyć pielgrzymkę do świątyni Gunnory, naszej Pani Płodności, i uprosić ją o życie i zdrowie dla potomka Ulrica. Przekonany i zadowolony zgodził się na pielgrzymkę, życząc jej powodzenia w tej misji. Przed wyruszeniem w drogę podjęłam jeszcze inne kroki dla zapewnienia nam bezpieczeństwa. Kiedy poprzednia żona Ulrica, lady Elva, schroniła się w Opactwie Norsdale, zostawiła w twierdzy swoją pierwszą pokojową. Była nią Ylas, pozbawiona wdzięku brzydula z zajęczą wargą, jednak zdolna hafciarka i szwaczka. Niepokoiła mnie jej obecność w twierdzy i zastanawiałam się, czy nie polecono jej tu zostać i szpiegować lady Tephanę. By

odciągnąć jej uwagę od tego zadania, odszukałam ją i z uśmiechem na twarzy poprosiłam, by wyszyła chustę dla mej pani. Dałam też delikatny materiał wraz ze wzorami haftów. Miałam nadzieję, że zajęta w ten sposób nie będzie zważała na nasze poczynania. Wyruszyłyśmy następnego dnia w towarzystwie dwóch strażników, choć to nie świątynia Gunnory była celem, do którego zmierzałyśmy. Strażnicy nie mieli o tym pojęcia, ponieważ wśród prowiantu, jaki dano im na drogę, było sporo wina zmieszanego z wywarem, który przygotowałam wyłącznie po to, by uśpić ich głęboko i pokierować ich snami. Dla nich te sny wydawały się rzeczywistością, tak, że rano po przebudzeniu mogli przysiąc, iż spędzili tę noc na warcie przed portalami świątyni Gunnory. Skoro tylko zasnęli, lady Tephana i ja udałyśmy się dalej w głąb niegościnnej i jałowej krainy, gdzie stała inna budowla, wzniesiona przez mroczniejsze siły dla posępniejszych celów. I tam właśnie, w rozsypujących się ruinach tego, czego nie zbudowały ludzkie ręce, skryłyśmy się pod osłoną nocy. Tam też, w komnacie wypełnionej cieniami, lady Tephana na moje polecenie zdjęła płaszcz i położyła się na kamiennej płycie, obnażając swe ciało, by ukazać bogactwo jego powabów. Kamienna płyta była zimna, a powietrze chłodne, lecz to nie chłód, tylko strach wywołany dziwnymi cieniami sprawiał, że dygotała i trzęsła się, dopóki nie uspokoiły jej moje słowa. Zamknęła oczy i zasnęła, nieświadoma tego, co zdarzyło się w najczarniejszych godzinach nocy. Kiedy tak leżała pełna uroku, wyciągnęłam krótką różdżkę zrobioną z kręgosłupa nie narodzonego dziecka i pomazaną jego krwią, by nadać moc rzucanemu zaklęciu. Moc zaklęcia potęgował też dźwięk słów, które szeptałam w języku zapomnianym przez ludzi, lecz doskonale znanym mieszkańcom Ciemności. Moc napłynęła i poruszyła cieniami, ożywiając je. Wirując w zmieniających się kształtach, cienie przybierały budzącą grozę postać w miarę jak zbliżały się do płyty, tłocząc się wokół obnażonego ciała mej pani. Ręce, które przypominały bardziej szpony lub pazury, opadały ku niej, próbując dotknąć, pochwycić, posiąść. Lecz za pomocą różdżki i odpowiednich słów powstrzymywałam je, wypatrując wśród nich tego, którego przywołałam jego własnym imieniem — Władcę Ciemności Galkura. I zjawił się, kiedy moja pani leżała pogrążona we śnie. Wychynął spośród przepychających się kształtów i zawisł nad kamienną płytą nie tylko jako cień. Jego pałające spojrzenie emanowało taką żądzą, takim mrocznym pragnieniem, że zadrżałam na jego widok, a różdżka niemal wypadła mi z ręki. Szybko ścisnęłam ją mocniej, intonując głośno prastary rytuał, dzięki któremu mogłam utrzymać Galkura na wodzy. Mimo to przysunął się do mojej śpiącej pani, bliżej niż którykolwiek z jego cienistej kompanii, tężejąc nad jej ciałem jakby chciał rzucić się na nie. — Chcesz ją? — szepnęłam. — Zatem słuchaj. Słuchaj, lordzie Galkur, i pilnie uważaj. I wówczas, w najciemniejszych godzinach nocy, szeptem zaproponowałam mu układ — ciało mej pani w zamian za jego łaskę. Kiedy wreszcie skończyłam, olbrzymia głowa pochyliła się, wyrażając ochoczą zgodę. — Zatem postanowione — powiedziałam. Cienisty kształt chciał zbliżyć się do swego łupu, ale powstrzymałam go machnięciem różdżki. — Zostaw nas teraz, tak żebym mogła wszystko przygotować. Będzie twoja jutro o wschodzie księżyca. Cienie nie potrafią mówić, lecz wydało mi się, że słyszę własne słowa powtórzone dudniącym głosem Galkura. A potem on sam cofnął się, by zlać się i połączyć z innymi widmowymi postaciami, w miarę jak znikały w ciemności. Zostałam sama z lady Tephaną, która leżała pogrążona we śnie na kamieniu splamionym krwią dawnych ofiar.

Teraz ona również miała być złożona w ofierze, by przypieczętować ów pakt z Ciemnością, lecz na szczęście nie wiedziała nic o targu, który został dobity. Co do mnie, nie położyłam się spać, lecz czekałam w milczeniu na nadejście świtu. Kiedy lady Tephaną ocknęła się i próbowała mnie wypytać, powiedziałam jej tylko, że moje wysiłki uwieńczył sukces, i że wszystko będzie dobrze. Odszukawszy strażników przed portalami świątyni Gunnory, zbudziłam ich i kazałam zbierać się do drogi. Tak jak przewidziałam, nic nie wiedzieli o naszej nieobecności, i teraz razem ruszyliśmy z powrotem do twierdzy. Gdy lady Tephaną ułożyła się do spoczynku w swej komnacie w wieży, pospieszyłam na dół do kuchni, ponieważ zgodnie z moim planem musiałam przygotować wywar. Wzięłam ze sobą pewne zioła i rośliny lecznicze zebrane na Wielkim Pustkowiu. I podczas kiedy kucharz i jego pomocnice stali opodal, ciekawi mych poczynań, lecz nie mający odwagi o nic zapytać, postawiłam kociołek z wodą na palenisku i rozpoczęłam rytuał. Ludziom, którzy nie znają się na magii, wydaje się dziwne, że Moc spoczywa w liściach i płatkach pospolitych roślin. Cały sekret, oczywiście, leży nie w samych roślinach, lecz w ich właściwym połączeniu i wymieszaniu. Podobnie rzecz ma się ze słowami. Używane pojedynczo nie mają głębokich znaczeń. Lecz kiedy zbierze się je i ułoży w odpowiednie zdania mogą pochlebiać, rozkazywać, potępiać, przeklinać, budzić miłość lub wstręt, dawać szczęście lub wywoływać nienawiść. Tak bywa i z zielem, kiedy dobiera się je dla określonego celu. Żeby połączyć składniki w skutecznie działającą miksturę, zaintonowałam półgłosem odwieczną melodię, bowiem muzyczne tony — kiedy się je właściwie zestawi — niosą ze sobą swoją własną Moc. Wszystko to składa się na istotę czegoś, co rozumiemy pod pojęciem magii — czyli świadomego wykorzystania zwykłych rzeczy w celu stworzenia więzi z Siłami, które nas otaczają — i zmuszenia tych Sił do spełniania naszych rozkazów. W trakcie wykonywania mojego zadania spostrzegłam ową Ylas, która wślizgnęła się do kuchni i ukradkiem obserwowała każdy mój ruch. Z wyrazu jej twarzy pojęłam, że nie spodobały się jej zapachy unoszące się z bulgoczącego przede mną kociołka. I wyczułam wokół niej dziwną aurę, jak gdyby nie była sama, lecz w towarzystwie jakiegoś nienamacalnego jestestwa. Ni stąd, ni zowąd spłynęła na mnie wizja: ujrzałam wizerunek orłogłowego gryfa, który jest znakiem opiekuńczym Rodu Ulm. Lecz co to miało wspólnego z obecną tam Ylas, tego nie potrafiłam rozsądzić; usunąwszy z myśli natrętne przywidzenie, obserwowałam tę kobietę dopóki nie skończyła z udawaniem, że je chleb i ser, i nie opuściła kuchni. Zaintrygowana jej zachowaniem skupiłam na niej myśli, przypominając o zadaniu, które miała wykonać. Okazało się, że moje nieme przesłanie dotarło do celu, ponieważ kiedy skończyłam warzyć miksturę i zaniosłam ją do komnaty lady Tephany, pojawiła się tam też Ylas z chustą, którą kazałam jej wyszyć. Przekazała ją mej pani, ta zaś zarzuciła chustę na ramiona i dziękując Ylas pochwaliła jej pracę. Coś jednak wzbudziło mój niepokój. Przed przyjściem Ylas wlałam wywar do złotego kielicha i kiedy weszła do komnaty, rozpoznała jego zapach. Spojrzawszy na kielich przesunęła nad nim ręką, a potem cofnęła ją szybko — i w zmierzchającym świetle wlewającym się przez okno zobaczyłam jej zniekształcone usta rozwarte ze strachu, gdy odwracała się, by wybiec z komnaty. — Co ją opętało?! — zawołała lady Tephana. — Nieważne — odparłam. — W najlepszym razie może tylko coś podejrzewać, ale nic nie wie na pewno. Zaś co do opętania, to jest właśnie sprawa, nad którą musimy się teraz zastanowić. Bowiem noc jest już blisko. Wówczas, i tylko wówczas, poinformowałam moją panią o tym, co nas czeka, i o roli, jaką ma odegrać.

Krótko mówiąc, plan wyglądał następująco: z nadejściem ciemności lady Tephana odwiedzi lorda Ulrica i zaprosi go na wieczerzę do swoich komnat w wieży. Tam, przy wystawnie zastawionym stole, powita go ciepłymi słowami kochającej żony, przystrojona w piękną szatę z materiału tak cienkiego, by okrywał jej wdzięki, a jednak nie ukrywał ich. Razem zasiądą do kolacji przy blasku wonnych świec, których aromat będzie mieszał się z zapachem perfum mej pani. Gdy zjedzą posiłek, użyje sposobów właściwych magii powszechnie znanej rodzajowi niewieściemu — wstydliwych gestów, rzucanych z ukosa spojrzeń, zduszonych westchnień; takich czarów, które nie potrzebują słów, żeby nabrać mocy. Wino, które lord Ulric wypije do kolacji, pomoże rozbudzić pożądanie, lecz nic nie rozpali jego zmysłów bardziej niż niewypowiedziana obietnica czekającej go rozkoszy. Jest pewne, że będzie chciał zaciągnąć ją do łoża, lecz przed tym słodkim spełnieniem musi nakłonić go, by napił się ze złotego kielicha. Skoro tylko wywar wypełni jego usta, nasz cel zostanie osiągnięty. Bo nawet gdyby ściągnął szatę z jej kształtnych ramion, owładnie nim dziwny sen — sen, w którym będzie mu się wydawało, że wciąż bierze udział w miłosnej grze. Więc choć trzymałby niebiosa w ramionach i pukał do wrót raju, będzie to robił wyłącznie we śnie. Potem, gdy działanie wywaru stanie się najsilniejsze, ciałem Ulrica zawładnie duch kogoś, kto nie jest śmiertelny. Władca Ciemności Galkur zajmie jego miejsce i zazna jemu należnej rozkoszy. Lady Tephana słuchała, a w głębi jej szarych oczu czaił się lęk. — Ależ to, co robimy, jest straszne… — Potrzebne — powiedziałam jej. — Jeśli z tego związku urodzi się dziecko, zarówno ono, jak i twój syn Hylmer, będą cieszyli się względami i ochroną Władcy Ciemności Galkura. Moja pani zadrżała. — Mówi się, że Galkur nie jest ani zwierzęciem, ani człowiekiem. Jakże mam oddać się z własnej woli takiemu potworowi? — Jest na to sposób — powiedziałam. — Kiedy lord Ulric napije się z kielicha, powiesz, że i ty pragniesz się napić — jednak nie z czary, lecz z jego ust. To mu sprawi przyjemność, dobrze wiem, ponieważ nie może być wspanialszego preludium do miłosnego aktu. Wystarczy tylko, byś umoczyła usta w wywarze i zawładnie tobą błogosławiony sen. Przestaniesz cokolwiek czuć, choć będzie się wydawało, że nie śpisz. Pozostaniesz nieświadoma obecności i pieszczot Galkura, a on nie spostrzeże, że w ten sposób odmawiasz mu swego udziału w zaznawanej przez niego rozkoszy. Lady Tephana długo zastanawiała się nad moją propozycją, nim w końcu odezwała się: — Nie ma innego sposobu? — Nie. To jest jedyna możliwość. Westchnęła, a potem skinęła głową. — Zatem niech tak będzie. Zapadła noc i lord Ulric wkroczył do komnat w wieży. Wszystko było przygotowane tak, jak ustaliłyśmy, i wszystko poszło zgodnie z planem. By upewnić się co do tego, ukryłam się w pokoju przylegającym do sypialni. Klęknąwszy w ciemności, przyłożyłam oko do dziurki od klucza. Kierowała mną nie ciekawość, lecz po wszystkich kalkulacjach i denerwujących przygotowaniach — i, nade wszystko, ze względu na moją panią — musiałam mieć pewność, że uzyskam rezultaty takie, jakich oczekiwałam. Tak więc widziałam spotkanie lorda Ulrica z jego żoną, wspólny posiłek, miłosne kuszenie i to, jaki wywarło skutek. Widziałam też, jak osuszył złoty kielich i jak lady Tephana zaczerpnęła odrobinę wywaru wpijając się otwartymi ustami w jego usta — i pocałunek ten trwał dopóty, dopóki kochankowie nie osunęli się razem na łoże.

Razem — lecz nie na długo. Gdy ciała tych dwojga splotły się, powietrze w sypialni wezbrało potężniejącym szumem, blask świec zachwiał się, płomienie zatrzepotały w wirującej zawierusze. Potem pojawiły się cienie, choć nie mogłam zorientować się co do ich źródła. Wypełniały komnatę kłębami kipiącej czerni, która wirując spiralnie opadła na łoże i stopiła się w pojedynczy kształt. Demon pochylił się nad lordem Ulrikiem, jak gdyby pochłaniając jego ciało, tak że teraz lady Tephana leżała pod nim. Ten cień nie przypominał żadnego innego, ponieważ miał oczy — wielkie oczy, jarzące się migotliwym światłem, gdy syciły się widokiem obnażonych powabów mej pani; oczy promieniejące rozkoszą, gdy palce ciemności pieściły i zaciskały się na jej ciele. Gdy czarny kształt zniżał się, zobaczyłam, czy też wydawało mi się, że widzę, dziwną zmianę, jaka zaszła w jego konturach. Na chwilę zatarły się i spostrzegłam zarys wielkiej, rogatej ptasiej głowy, osadzonej na ciele z wyrastającymi zeń, szeroko rozpostartymi skrzydłami. Lecz niżej zobaczyłam lędźwie Galkura i to z nich wysunęło się coś, co aż do obrzydliwości przypominało wijącego się węża. Ujrzawszy, jak się wije, i pojąwszy, co zamierza, krzyknęłam ze zgrozy i osunęłam się bez czucia na podłogę pod drzwiami. Nie potrafię powiedzieć, jak długo leżałam pogrążona w litościwej nieświadomości, lecz kiedy w końcu ocknęłam się i zebrałam siły, by ponownie spojrzeć przez dziurkę od klucza, zobaczyłam, że cień Galkura zniknął, a wraz z nim inne okropne postaci. Teraz tylko lord Ulric i lady Tephana leżeli uśpieni obok siebie na łożu, z ciałami skąpanymi w ciepłym blasku palących się spokojnie świec. O tym, co zdarzyło się tamtej fatalnej nocy, nie wspomniałam ani słowem, i lady Tephana nie śmiała o tym rozmawiać. Było jednak oczywiste, że lord Ulric nie jest świadom prawdziwego przebiegu wydarzeń, bowiem odtąd spoglądał czule na swoją żonę — tym czulej, im widoczniejsze stawały się oznaki jej błogosławionego stanu. Nie ulegało wątpliwości, że lady Tephana jest w ciąży, i to napawało go niezmierną radością. Okazywałjej tak wielką życzliwość, że ośmieliła się sprowadzić do twierdzy Hylmera. Ulric powitał go ciepło i wiem, że Hylmer zjednał sobie jego przychylność, choć w owym czasie rzadko go widywałam. Co do mnie, wciąż dręczyła mnie niepewność, co też naprawdę widziałam, zanim straciłam przytomność. Ilekroć natknęłam się na szwaczkę Ylas, zastanawiałam się, czy przypadkiem, na moje nieszczęście, ona również nie rzuciła jakichś czarów. Niepokoiło mnie to bardzo, więc w ostatnich tygodniach ciąży lady Tephany zdecydowałam się na działanie, które sprawiłoby, że Ylas, jakkolwiek nieświadomie, stałaby się narzędziem realizacji moich planów. Dostarczywszy mojej pani potrzebnych rzeczy, namówiłam ją, by wezwała Ylas do sypialni, gdzie spoczywała, oczekując zbliżającego się rozwiązania. Tam, zgodnie z moim poleceniem, dała Ylas dwie sztuki materiału — jeden z nich był czerwony, a drugi biały — wraz z pergaminem, na którym narysowałam wzory haftów do wyszycia na beciku dla dziecka. Nie były to wzory, jakich zwykle w takim przypadku używano, lecz miałam nadzieję, że okazane jej zaufanie wystarczająco pochlebi Ylas, by wykonała zadanie zgodnie z poleceniem. Kiedy przyszłam do niej, żeby odebrać skończoną pracę, natychmiast zrozumiałam, że mnie oszukała, ponieważ wyszyła na beciku inne znaki — ornamenty bliźniaczo podobne do widniejących na amulecie Gunnory oraz gryfa, znak opiekuńczy Rodu Ulm. Niczym nie okazałam niezadowolenia, tylko zabrałam becik i zawinęłam go w inny materiał. Osłonięte w ten sposób symbole nie miały żadnej mocy i machinacje Ylas zostały pokrzyżowane.

Wciąż jednak nie mogłam mieć pewności, czy nie będzie próbowała wtrącić się w jakiś inny sposób, jeśli zostawi się jej zupełną swobodę. Niewykluczone wszak, że potrafiła rzucać zaklęcia równie biegle, jak władać igłą. Tak więc trzy dni później, gdy nadszedł czas rozwiązania, poprosiłam Ylas, by wyruszyła razem z nami. Stało się bowiem, że lady Tephana udała się do Ulrica i wyjednała u niego zgodę na to, żeby poród odbył się w świątyni Gunnory. Tam, powiedziała, z łaski wielkiej patronki wszystkich kobiet, urodzi mu żywego i zdrowego następcę i zdejmie klątwę ciążącą na rodzie Ulm. Bo choć zdradziła go potajemnie, szczerze pragnęła urodzić żywe dziecko i czuła potrzebę uzyskania błogosławieństwa Gunnory. Za przyzwoleniem lorda Ulrica wyruszyliśmy w drogę do świątyni. Moja pani podróżowała w lektyce niesionej przez konie, które prowadzili strażnicy, ja dosiadałam klaczy, zaś Ylas i dwie dworskie służące podążały za nami na piechotę. Posępne oznaki nadciągającej burzy zasłoniły niebo i kiedy w końcu wjechaliśmy na zbocze, nawet nie próbowaliśmy ruszyć ścieżką wiodącą na szczyt wzgórza, ponieważ była za stroma dla koni. Wybraliśmy okrężną drogę, szlak, który ongiś zbudowali Prastarzy, by dotrzeć do świątyni od przeciwnej strony. Krótko potem dopadła nas burza i kiedy rozpętała się na dobre, musieliśmy poszukać schronienia w jednej z na wpół zrujnowanych budowli, które dawno temu Prastarzy wznieśli wzdłuż swych dróg dla wygody podróżnych. Mężczyźni zanieśli lady Tephanę w lektyce do głębiej położonej komnaty, gdzie pozostała z resztą kobiet, sami zaś zajęli bliższą, do której wprowadzili też konie. Teraz, gdy wyjący wiatr i bębniący deszcz rozdzierały noc na strzępy, moja pani drżała na myśl, że przyjdzie jej rodzić w siedzibie Ciemności, zamiast w świątyni Gunnory. Lecz nic nie można było na to poradzić, i gdy rozjarzały się błyskawice i huczały grzmoty, ona wiła się w bólach porodowych i krzyczała, głośno żałując paktu, który zawarła z obcymi Mocami. Ja również czułam niepokój, lecz było już za późno, by cokolwiek zmieniać, i pozostało tylko czekać na przyjście dziecka. Huk pioruna obwieścił jego narodziny; gdy służące odebrały niemowlę, wierciło się w ich ramionach i piszczało głośno, ponieważ rzeczywiście było żywe. Kiedy zajęłam się moją panią, Ylas wzięła dziecko i położyła je na beciku. Wtem błyskawica błysnęła w szczelinach zrujnowanej ściany. W jej świetle odwróciłam się i spojrzałam na dziecko. Zobaczyłam zgrabnie ukształtowane ludzkie ciało, które kończyło się kopytkami zamiast stóp. Zobaczyłam też ludzką twarz, z której spoglądało dwoje jarzących się, żółtych oczu. Gdy tak patrzyłam wstrząśnięta, wśród zgiełku burzy rozległ się szum wielkich skrzydeł i potężny, tryumfujący głos zagłuszył wszystkie inne dźwięki: — Oto przeznaczony mi syn! Echo głosu ucichło, lecz mój strach pozostał. Bowiem właśnie wtedy zrozumiałam, że nasze wysiłki spełzły na niczym. Mimo znamion Galkura na jego ciele i mimo głosu, który należał, jak się domyśliłam, do Wielkiego Gryfa, to dziecko było rzeczywiście z krwi i kości dzieckiem Ulrica. Chciałam położyć dziecko obok lady Tephany, lecz Ylas wrzasnęła, że to pomiot demona, i kiedy moja pani ujrzała, co właśnie urodziła, krzyknęła i odwróciła ze zgrozą oczy. Nigdy już nie spojrzała na swego syna i nie chciała trzymać go w ramionach, nawet kiedy wróciliśmy do Ulmsdale i lord Ulric uznał w nim swego następcę, nie zadając jej żadnych pytań ani nie czyniąc wyrzutów. Oddał syna na wychowanie zaufanemu leśniczemu, który zabrał go do miejsca leżącego daleko od twierdzy. A ja, która tak się narażałam i tyle poświęciłam dla zapewnienia bezpiecznej przyszłości mej pani, utraciłam jej łaskę. Pozbawiona przychylności i towarzystwa, wciąż pozostaję w rozpaczy i odosobnieniu.

Czasami zastanawiam się nad tym, co powiedziałam — nad naturą kosmosu, w którym dobro i zło są złudzeniem, jedynie skutkiem wzajemnego oddziaływania między Światłem i Ciemnością. Myślę też o naszych próbach kontrolowania tej gry za pomocą magii po to, żeby zdobyć Moc. I wtedy zadaję sobie pytanie: jeśli nasza Moc jest również złudzeniem? Jeśli siły Światła i Ciemności są tylko pionkami w jakiejś większej grze, której nigdy nie zdołamy pojąć, nie mówiąc już o tym, by nad nią zapanować? Co wtedy? Nie znam odpowiedzi na te pytania. Wiem tylko, że się boję… POSŁOWIE Zostałem przedstawiony Andre Norton i jej sekretarce, Ingrid Zierhut, na jednym z konwentów. Zaraz potem panie schroniły się w swoim pokoju, gdzie Ms. Norton niezwłocznie poszła spać, a Ms. Zierhut czytała ogłoszenia zamieszczone w programie zjazdu — co daje wam niejakie pojęcie o wrażeniu, jakie na nich wywarłem. A jednak coś wynikło z naszego spotkania, ponieważ kiedy Ms. Norton przebudziła się, oświadczyła: — Właśnie przyszedł mi do głowy pewien pomysł — na co Ms. Zierhut odpowiedziała: — Mnie też. — I wtedy obie powiedziały jednocześnie: — Dlaczego nie poprosić Mr. Blacha, by napisał opowiadanie dla „ Opowieści ze Świata Czarownic”? Był to szalony pomyśl, więc oczywiście, zgodziłem się. Jak wszyscy wiemy, ktoś — albo Szekspir, albo Isaac Asimov — napisał: „Naśladownictwo jest najszczerszą formą pochlebstwa”. W rzeczywistości cytaty te pochodzą, odpowiednio, od Diogenesa Laertiusa i Charlesa Caleba Coltona i oba są zniekształcone. Laertius użył słowa „pytanie „zamiast „opowiadanie”, a Col—on nie rozcieńczył swego aforyzmu „formą”. Niemniej, te zniekształcone aforyzmy przyświecały mi, kiedy pisałem drugą wersję opowiadania Andre Norton. Wersję przedstawiającą odmienny punkt widzenia innej osoby, lecz rozmyślnie naśladującą styl Andre Norton, który, jak i ją samą wielce podziwiam. „Pomyłka nie zawsze jest błędem”, jak ktoś kiedyś powiedział. Myślę, że to byłem ja. Kiedy przeczytacie moje opowiadanie, sami zadecydujecie, czy miałem rację, czy też nie. W każdym razie, potraktujcie „Prawowitego następcę” jako hołd złożony utalentowanej powieściopisarce, która zainspirowała mnie do napisania tego opowiadania. Robert Bloch

WILANNE SCHNEIDER BELDEN FENNECA Była dziwnym dzieckiem, tak maleńkim, że pozostali przy życiu pogorzelcy, którzy wrócili do spalonej wioski, nie potrafili określić jej wieku, choć wydawała się o wiele mądrzejsza i zaradniejsza, niż wskazywał na to jej wygląd dwuletniego szkraba. Nic też nie wiedzieli o jej pochodzeniu, lecz kiedy tak wiele innych dzieci poniosło śmierć i tak mało ludzi w ogóle pozostało przy życiu, samo jej istnienie czyniło jakimś ważnym. Rozpaczliwe wysiłki, jakich wymagało samo utrzymanie się przy życiu, nie pozostawiały nikomu dość czasu ani energii, żeby wnikać w tę sprawę. Nigdy się nie odzywała, choć rozumiała — czy też sprawiała wrażenie, że rozumie — wszystko, co do niej mówiono. Czepiała się to jednej, to drugiej z pozostałych przy życiu kobiet. Dzień czy dwa później odchodziła, by zasnąć w przytulnym cieple kolejnego matczynego ciała. W końcu zniknęła. Mieli nadzieję, że nic się jej nie stało, lecz nikt nie znalazł sił, by ruszyć na poszukiwania. Z wioski prowadziła ścieżka, która szybko niknęła w lesie. Dziecko szło nią wolno i ostrożnie w poczuciu własnej słabości. Mieszkańcy wioski poszliby za jej przykładem, gdyby wiedzieli, co robi. Znalazła i zjadła kilka dziko rosnących, jadalnych roślin. Grzyby. Zapomniane zapasy wiewiórki. Parę korzeni. Po raz pierwszy od czasu, kiedy ponownie znalazła się wśród ludzi, była najedzona do syta. Jedzenie, to musiała mieć. Bez ludzi, którzy głodowali, mogła się obejść. Kilka dni później zobaczyła cieniutką smużkę dymu. Dom oznaczał ogień, ciepło, możliwość osuszenia się. Zwykle łączył się też z obecnością ludzi. Ona zaś była zziębnięta, przemoczona i samotna. Podążyła za widokiem i zapachem dymu do ukrytej zagrody. Nie dość dobrze jednak ukrytej. Tutaj również ujrzała ślady zniszczeń zostawione przez najeźdźców zwanych Psami Alizonu, którzy zabijali dla samej radości zabijania oraz dla władzy i ziemi, co do której rościli sobie pretensje. Lecz spustoszywszy kraj, ruszali dalej. Jedno z pomieszczeń domu wyglądało na zamieszkane, a z komina unosiła się nęcąca smuga dymu. Dziecko weszło do środka. Sama w pustym domu, ledwie żywa z głodu, Janya leżała bezmyślnie na posłaniu, dawno przekroczywszy granice rozpaczy. Kiedy maleńka dziewczynka weszła do środka, Janya uznała, że ma halucynacje. Lecz wyłuskane orzechy, których dwie garście dziecko położyło przy niej, były prawdziwe. Jadła wolno, wkładając do ust po pół orzecha, a potem żuła długo i przełykała za każdym razem tylko odrobinę. Mały obdartus, ubrany w czyjąś znoszoną koszulę, przewiązaną w pasie sznurkiem, żeby się nie rozłaziła i nie wlokła po ziemi, przyglądał jej się poważnie. Dziewczynka podeszła do paleniska, dołożyła resztkę drewna do gasnącego ognia, po czym ruszyła do drzwi. Wymownym gestem dała znać Janyi, że wróci. Minęła niemal godzina. Kiedy dziewczynka znów pojawiła się w progu, wlokła za sobą gruby konar, o wiele za ciężki i za długi, by mogła z nim sobie poradzić istota z pozoru tak wątła. Dysząc i niemal płacząc z wyczerpania, wciągnęła gałąź do izby, a potem spojrzała na Janyę, prosząc ją wzrokiem o pomoc. Wciąż nie wierząc własnym oczom, Janya znalazła dość sił, żeby oprzeć konar o stół, który teraz miał tylko trzy nogi. Może uda się odłamać choć część gałęzi. Udało się i dziewczynka wrzuciła kawałki drewna do ognia. Kiedy wróciła po raz wtóry — dobrze po zmroku, trzęsąc się tak bardzo, że ledwie zdołała przejść przez próg — przyniosła najcudowniejszy z darów: tłustego królika z przetrąconym karkiem.

Upuściła królika przy posłaniu Janyi i zwróciła się do kominka, w którym ogień płonął teraz jasnym, choć niewielkim płomieniem. Osunęła się na podłogę i Janyi wydało się, że płacze. Dziecko pozostało z Janya, która, mimo wiszącego wciąż nad głową niebezpieczeństwa, postanowiła mieszkać dalej w tym na wpół zrujnowanym domu, zbudowanym przed laty przez nią i jej męża — wtedy, kiedy jeszcze mieli nadzieję. Mogła udać się do wioski, gdzie być może wciąż jeszcze żyli jacyś ludzie, lecz nie chciała. Jej miejsce było tutaj, wśród grobów, które wykopała w przemarzniętej ziemi, marnując na to siły potrzebne jej do przeżycia. Nie chciała żyć, a przecież wciąż żyła. Teraz być może znalazła odpowiedź, dlaczego. Od czasu ich pierwszego spotkania dziecko nie odezwało się ani słowem, czy to kontaktując się z Janya, czy przy jakiejkolwiek innej okazji. Dziewczynka nie była jednak prawdziwą niemową, ponieważ śpiewała pozbawione słów melodie, których Janya nie potrafiła rozpoznać; być może sama je układała. Wydawała też przypominające słowa dźwięki, bez końca powtarzając te same ich zlepki. Niezadowolona, zmieniała jeden dźwięk, potem dwa, potem trzy, nieustannie szukając, jak się wydawało, właściwego brzmienia. Ponieważ dziewczynka rozumiała, co się do niej mówi, Janya sądziła, że nie jest to żaden język, lecz tylko zabawa wymyślona dla zabicia czasu. Janya nazwała ją Fenneca, zwykle zwracając się do niej zdrobnieniem Fenny, i dziewczynka reagowała na to imię, jak na swoje własne. Jej niespodziewany uśmiech, przebłyskujący przez maskę brudu i rozpaczy (ów wyraz desperacji wskazywał, że należała do garstki tych, którzy cudem uniknęli śmierci z rąk szczerzących zęby rzeźników) był tak zachwycający, że po raz pierwszy od miesięcy Janya zaczęła uśmiechać się w odpowiedzi. Dziewczynka, jak wszyscy inni, była chuda jak kość, ubrana w jakieś znalezione łachmany — w jej przypadku o wiele za duże — i zawsze brudna. Możliwe też, że jej włosy były jasnorude (takie przynajmniej wydawały się u nasady), lecz bez uprzedniego ich umycia trudno było to ustalić z całą pewnością. Miała niepokojące, niemal zielone oczy, o nie do końca okrągłych źrenicach, choć zniekształcenie było na tyle niewielkie, że Janya zauważyła to dopiero po kilku tygodniach. Ciemne od brudu, kształtne ręce o długich palcach harmonizowały ze szczupłymi, zgrabnymi stopami, owiniętymi w warstwy szmat. Wiosna opóźniała się, poprzedziły ją długie okresy chłodu i choć śnieg nie padał, niebo zaciągały szare chmury, a wiatr był ostry jak wilcze kły. Z ludzi, którzy pozostali w wiosce, troje zmarło z głodu, a liczbę mieszkańców uzupełnił przybyły nie wiadomo skąd człowiek, niemal tak samo wychudzony jak ci, którzy go powitali. Ziarno przeznaczone na siew zostało zjedzone już dawno temu i nawet na dzikie, długozębe szczury polowano z zawziętością równą tej, z jaką one same szukały pożywienia. Prawdziwa wiosna zaczęła się w tydzień po przybyciu Fenny i dziewczynka wymknęła się z jedynej izby w blady słoneczny blask, jak uwolniona z mrocznej pieczary. Nie było jej przez większą część każdego dnia i wracała z pomazanymi na zielono ustami i naręczami dziwnych rzeczy, które uważała za jedzenie. Janya powątpiewała w to, lecz, jako że Fenny jadła i nie umierała, sama również żuła i przełykała swoją porcję z ponurą determinacją. I żyła. Któregoś ranka Fenny wróciła z taką ilością jakichś gruzełkowatych korzeni wypełniających jej postrzępioną „spódnicę”, że ledwie mogła iść. Zrzuciła swoje brzemię u stóp Janyi. Poprzedniego dnia nic nie jadły. Janya, która głodowała od kilku dni, żeby dziewczynka miała co jeść, z trudem poruszała się, z trudem też myślała. Wyciągnęła drżącą rękę. Cokolwiek to było, pewnie nadawało się do jedzenia. Fenny odsunęła jej dłoń. Podeszła do kominka i wzięła kociołek. Gestem pokazała palenisko, gotowanie, a potem pobiegła do potoku, żeby nabrać wody do kociołka. Janya dowlokła się do stołu i obserwowała jak małe ręce czyszczą korzenie, wycinają każde wgłębienie zostawiając tłuste stożki korzeni, siekają resztę i wrzucają do kociołka.