uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 864 053
  • Obserwuję817
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 103 927

Andre Norton - Cykl-Opowieści ze Świata Czarownic (3)

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

uzavrano
EBooki
A

Andre Norton - Cykl-Opowieści ze Świata Czarownic (3).pdf

uzavrano EBooki A Andre Norton
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 191 stron)

Andre Norton Opowieści ze świata czarownic Tom 3 Przekład Karolina Bober Tytuł oryginału Tales Of The Witch World 3

Przedmowa Wielokrotnie powtarzałam, że opowieści ze Świata Czarownic miały być zebrane tylko w jednej książce. Jej fragment zamierzałam wykorzystać w powieści historycznej, która nie została napisana. Jest jednak w Świecie Czarownic coś, co przyciąga zarówno pisarza, jak i czytelników - ci ostatni zaś chcą wiedzieć o nim coraz więcej. Najpierw odkryłam wschodni kontynent, na którym znajdował się Estcarp i jego odwieczni wrogowie: Karsten i Alizon. Potem, zupełnie znikąd, pojawiła się pierwsza przygoda na Wyżynie Hallack na zachodzie: Rok Jednorożca, jednocześnie pierwsza książka, której bohaterką była kobieta. Chociaż mężczyźni nie przyjęli powieści zbyt ciepło, kobiety powitały ją z entuzjazmem. W listach od czytelników nadchodziło coraz więcej pytań i sugestii dotyczących nowych przygód ulubionych postaci. Wspólnie z Ann Crispin napisałam Gniazdo Gryfa, co okazało się dla mnie bardzo bogatym doświadczeniem. Żadna z nas nie chciała, aby z końcem tej historii nasi bohaterowie zamilkli na zawsze. Pomysł Tkaczki pieśni, dziejów następnego pokolenia, powstał, zanim jeszcze ostatnie słowo Gniazda Gryfa zostało przeniesione na papier. Niestety, obie miałyśmy wiele innych zajęć, zdołałyśmy więc napisać zaledwie wstęp i luźny zarys akcji. Mamy jednak nadzieję, że wkrótce uda nam się ukończyć tę książkę. Chociaż Tkaczka pieśni może ukazać się z opóźnianiem, przyjaciele, których pracę podziwiam i uważam za zbieżną z moim wyobrażeniem o fantasy, napisali krótkie historie; powstaną z nich cztery tomy Opowieści. Pierwsze dwa opowiadania pierwszego tomu były owocem mojego spotkania z Robertem Blochem. Postanowiliśmy napisać dwie wersje tej samej historii, pierwszą z perspektywy „dobrego”, drugą z perspektywy „złego” bohatera. Doświadczenie to podobało się nam obojgu. Kiedy przystąpiliśmy do składania tomu, który miał być trzecim, wydawca zasugerował nam pewne zmiany. Wybrane zostały cztery opowiadania o wspaniałych postaciach i doskonalej akcji. Wycofano je z serii i opublikowano oddzielnie, pod tytułem Czworo ze Świata Czarownic. To zaś jest tom trzeci, złożony z krótszych utworów. Bardzo się cieszę, że Świat Czarownic rozrasta się za sprawą innych pisarzy. Coraz silniej wierzę, że istnieje gdzieś inny świat, inny wymiar, do którego można wejść. Z niecierpliwością czekam na nowe opowieści, chcę się dowiedzieć, co się jeszcze wydarzy w Krainie Dolin, za górami, na dziwnych morzach, gdzie nie dotarli jeszcze nawet Sulkarczycy.

Pięcioro pisarzy: Pauline Griffin, Mary Schaub, Patricia Mathews, Sasha Miller i ja, powzięło ostatnio kolejne przedsięwzięcie: Kroniki Świata Czarownic. Kroniki znajdują się w Lormcie, przybytku wiedzy (chociaż pewnie zagubiły się pośród pergaminów i ksiąg, które gromadzono tam przez wieki). Lormt jest skarbnicą opowieści. Każda następna jest jeszcze ciekawsza niż poprzednie. Drugie Wielkie poruszenie gór (które położyło kres czarom prowadzącym ku zagładzie Estcarpu) osłabiło czarodziejską Moc i zabiło wielu z tych, którzy jej używali. Zakończyło pewną erę. Co się stało wtedy i co dzieje się teraz, że obyczaje upadły? Kto tym razem powstanie z Ciemności? Co zagraża Krainie Dolin i Arvonowi? Kto będzie rządził Karstenem? Co stanie się z Alizonem, liżącym rany po klęsce w Dolinach? Co wreszcie z Dolinami, pozbawionymi wojowników, wyczerpanymi wieloletnią wojną? Czy Alizon wciąż zagraża Estcarpowi? Czy Karsten długo przetrwa w chaosie, w którym pogrążyła kraj śmierć P agar a? Nie zapominajmy też o Sokolnikach i Sulkarczykach. Ich odwieczne siedziby zostały zniszczone. Jak będzie im się wiodło? To czasy drastycznych zmian, potrzeba więc nowych wodzów, którzy znajdą nowe cele i sposoby ich osiągnięcia. Świat Czarownic nie jest już taki jak kiedyś. Zmiany przyniosą ból i walki, co prorokują już niektóre opowieści. Tom ten jest w pewnym sensie wstępem do Kronik, gdyż zapowiada te zmiany. Nie dotyczą one wielkich terenów zamieszkanych przez poszczególne narody, lecz raczej losów małych grupek ludzi, rozsianych tu i ówdzie, oderwanych od normalnego życia i zmuszonych do podejmowania działań, do których nie zawsze są przygotowane. Opowieści staną się zatem Kronikami, które dadzą nam rozległą wiedzę o tym odrębnym świecie. Może pozwolą nam inaczej go ocenie. Cieszy mnie, że mój świat jest wzbogacany i rozrasta się dzięki wysiłkom innych pisarzy. Zazdroszczę im, że tak upiększyli Świat Czarownic, a jednocześnie jestem tym zachwycona. Bardzo dziękuję tym, którzy chętnie i z prawdziwym zainteresowaniem tworzyli nowe postaci, mapy, inspirowali nowe wydarzenia. Moim zdaniem sławią oni historię, która gdzieś, jestem tego pewna, dzieje się naprawdę. ANDRE NORTON

M.E.Allen Głos pamięci Tego dnia Logrin, brat pani Alyss, zmarł, przeżywszy pięćdziesiąt trzy lata, trzy miesiące i jeszcze dwa dni”. Sibley przechyliła pióro, żeby nie spłynął z niego atrament, i starała się wymyślić zakończenie tego zapisu. Sześć lat temu, kiedy zmarł starszy brat pani Alyss, Mistrz Logrin zapełnił pół strony kroniki pochwałami jego odwagi na polu bitwy. Ale cóż miała napisać o skrybie, który nawet w młodym wieku nie był wojownikiem? Sibley podziwiała jego wiedzę. Niewielu ludzi w osadzie rozumiało, że dążenie Logrina do zgłębienia natury języka było czymś więcej niż skomplikowaną zabawą czy żartem, w dodatku kosztem nękanych wojowników. Sibley położyła pióro na podstawce i zaczęła przeglądać stronice księgi. Ręka Logrina zanotowała każdy buszel pszenicy, każdy funt suszonego mięsa. Narodziny, śluby i śmierci, budowy i naprawy, przyrosty stada owiec, wszystko było skrzętnie zapisane. Logrin odnotował poczynania Alizonu, opisał wszystkie wraki zatopione u wybrzeża, na którym leżała osada. W księdze były też wzmianki dotyczące szorstkowłosego mlecznego bydła, które Logrin próbował hodować dla swojej siostry, zanim doszedł do wniosku, że gdyby Gunnora chciała, aby bydło żyło nad morzem, obdarzyłaby wybrzeża trawą, a nie tylko sztywnymi kępkami porostów na klifach. Sibley zatrzymała się nad notatką sprzed prawie osiemnastu lat: „Na wychowanie, Sibley z Ithryptu. Dziecko ma około dwóch lat i zdaje się nie słyszeć; ponadto nie płacze. Nikt nie może stwierdzić, czy taka się urodziła, czy też straciła słuch w czasie rozłąki z rodziną; jej niańka nie żyje”. Tych kilka słów powiedziało jej, jak znalazła się w osadzie. Sibley uzyskała trochę więcej informacji od pani Alyss. Matka dziewczynki, najmłodsza córka pana Ithryptu, zmarła wydając na świat córkę z nieprawego łoża. Nigdy nie powiedziała, kto był ojcem dziecka. Pani Alyss przyjęła, że ojciec Sibley był rycerzem, ale dziewczyna w to nie wierzyła. Sibley oddano do wykarmienia wdowie po drwalu, do czasu, aż podrośnie na tyle, żeby wyjechać na wychowanie do Dobrych Dam. Rodzina zrobiła co w jej mocy, żeby zapomnieć o skandalu. Kiedy Sibley nie miała jeszcze dwóch lat, zbóje zabili niańkę, odcinając kobiecie głowę. Sibley i jej trzyletniego mlecznego brata znaleziono pod łóżkiem. Zabójcy szarpali materace i wbijali włócznie w posłanie. Chłopiec zmarł od ran kłutych, ale Sibley nic się nie stało. Wieść o tym wydarzeniu rozniosła się w Krainie Dolin, a Logrin, który od dawna zamierzał stworzyć język ułatwiający porozumiewanie się z niemymi, zaproponował, że

weźmie dziecko do domu. Dziadkowie Sibley z ulgą skorzystali z okazji pozbycia się dziewczynki. Zgodzili się od razu. Znów uniosła pióro i odwróciła strony, żeby dokończyć własny zapis: „Najlepszy w planowaniu bitew, potrafił projektować machiny wojenne, znał się na ziołach, posiadał rozległą wiedzę”. Zostawiła księgę otwartą, gotową do wpisu w dniu następnym. Zapisano ją już prawie w połowie: wielkie stronice pokryte były równymi kolumnami, tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu. Zanotowanie tego wszystkiego zajęło Logrinowi pół życia. Sibley uświadomiła sobie nagle, że jej życie upłynie na zapełnianiu reszty, na zapisywaniu meldunków zarządcy i raportów dowódców. Będzie spędzać kolejne dni tak, jak to robiła przy Logrinie, na czytaniu jego ksiąg, pożyczaniu i oddawaniu rękopisów z innych domostw i opactw, na cichym szyciu z dziewczętami pani Alyss, a potem, kiedy pani umrze, ze służkami jej synowej, Blodnath o mięsistych ustach. Służki powychodzą za mąż, a ona, Sibley, pozostanie panną. - Nie jesteś piękna, ale wyglądasz dość dobrze. Tym większa szkoda - powiedziała Blodnath, kiedy Sibley miała dwanaście lat. Rok później Sibley zrozumiała, o co chodziło, kiedy młody syn sąsiada poprosił o pozwolenie ubiegania się o jej względy. Pani Alyss wyjaśniła, że każde dziecko, które Sibley będzie nosić w swym łonie, może być „zarażone”. Sibley musi się pogodzić ze staropanieństwem. - Może powinniśmy cię wysłać do Dobrych Dam, u nich byłabyś bezpieczna... Ale Sibley nie chciała opuszczać jedynego domu, jaki znała, więc chowała swe żółte włosy pod czepkiem, nie podnosiła brązowych oczu, ubierała się w proste szaty i powtarzała sobie, że to, czego nauczył ją Logrin, jest ważniejsze od macierzyństwa. - Pogodziłam się - powiedziała do siebie, patrząc przez okno na falę rozbijającą się o klify. - I jestem zadowolona. - Sibley pomyślała o Jenneth, z którą zaprzyjaźniła się dziesięć lat temu, gdy przestała spać w gabinecie pełnym ksiąg Logrina i została przeniesiona do komnaty dziewcząt. Jenneth miała wtedy dwanaście lat. Była najmłodszą z wychowanek pani Alyss i jedyną poza Logrinem osobą, która nauczyła się języka dłoni, wymyślonego przez Mistrza. Czasami dziewczęta dla zabawy uczyły się języka Sibley, ale żadna, oprócz Jenneth, nie zadała sobie dość trudu, aby z nią naprawdę porozmawiać. Niestety, Jenneth wyjechała trzy lata temu, żeby poślubić owdowiałego lorda, więc Sibley prawdopodobnie już nigdy jej nie zobaczy. Dziewczyna dotknęła bransolety, którą Jenneth przysłała jej wkrótce po przybyciu do domostwa męża. Obręcz z zielonego kamienia była tak duża, że Sibley mogła przesunąć ją przez łokieć i nosić ukrytą pod rękawem. Teraz zdjęła ją z ramienia. Była gładka, rozgrzana ciepłem ciała Sibley. Jenneth znalazła bransoletę

zawieszoną w girlandzie werbeny, która miała chronić dom od uroku. Mieszkaniec wioski powiedział, że jego wuj wykopał ją wiele lat temu i z radością sprzedał klejnot swemu panu, by ten dał go w prezencie młodej żonie. Sibley pamiętała list, który Jenneth przysłała jej wraz z bransoletą. Pisała o podróży i o nowym życiu, o tym, jakie wszystko jest ciekawe. Ale ostatnie listy Jenneth były krótkie. Wychowując dorosłe dzieci męża i swoje własne dwa maleństwa, Jenneth nie miała wiele czasu dla siebie. Muszę się z tym pogodzić, pomyślała Sibley. Komnata była niewielka; Sibley wszędzie odnajdowała pamiątki po Logrinie. Był chłodny wiosenny wieczór, ale zmrok zapadał teraz późno. Miała jeszcze czas na spacer przed kolacją. Powietrze ją orzeźwi. Włożyła ciężkie buty, w których chodziła z Logrinem zbierać zioła. Wyszła. Przy bramie przekazała gestem pozdrowienie. Odwróciła dłoń na wysokości piersi, potem podniosła ją nad głowę, zgięła palce. Pokazała na ląd, a następnie na dół, by strażnik zrozumiał, że przejdzie się po plaży. Później wskazała na niebo i opuściła nieco palce, na znak, że wróci, kiedy słońce przesunie się o tyle. Zdąży przed zmrokiem. - Dobrze, Sibley. - Ona i strażnik wypracowali tę prostą metodę wiele lat temu. Drażniło ją to. Dlaczego musi używać gestów, a nie słów? Przeszła parę kroków, poczuła dłoń na swoim ramieniu. - Tylko wróć na kolację. Sibley skinęła głową i klepnęła się w ramię. Oczywiście wróci na czas. Dlaczego wszyscy traktują ją jak dziecko? Narastający przypływ zostawił bardzo wąski pas plaży. Sibley przechadzała się, pozwoliła myślom płynąć swobodnie. To normalne, że jest mi smutno, po całej zimie i chorobie Logrina. Dlatego czuję się tak nieswojo, skonstatowała. Niedługo wszystko będzie dobrze. Jej wzrok przyciągnęła mewa; dziewczyna patrzyła, jak ptak nurkuje. Kiedy Sibley doszła do klifu, u stóp lądu, przypływ osiągnął najdalszy punkt. Było jednak dość miejsca, żeby przechodząc tuż przy skale, dotrzeć do następnej zatoczki. Przez chwilę się wahała, bo nie przekazała strażnikowi, że może tam iść: trzeba było naszkicować mapę na błotnistej ziemi. Potem narysowała strzałkę na piasku i napisała obok niej swoje imię. Jeśli ktoś przyjdzie jej szukać, będzie wiedział, dokąd poszła. Ale jeżeli tylko rzuci okiem na plażę i nikogo nie zobaczy? Może podniesie alarm, nawet nie patrząc na strzałkę? Dlaczego zresztą ktoś miałby jej szukać? Minie jeszcze trochę czasu, zanim strażnik zacznie jej wyglądać. Sibley zebrała spódnice i ruszyła wzdłuż klifu. Wiatr był silny, szarpał brązowy materiał. Zielony płaszcz zwijał się za nią, przytrzymała więc wolny koniec łokciem, żeby nie

zmoczył go przypływ. Musiała patrzeć pod nogi, szukać wolnych miejsc między śliskimi wodorostami. Kiedy znów znalazła się na piasku, puściła spódnice i płaszcz i spojrzała w górę. Na plaży zobaczyła ubranych w skórzane kamizelki i hełmy mężczyzn, którzy spychali na morze wiosłową łódź. Nie poznawała żadnego z nich. Najeźdźcy! Sibley odwróciła się, zaczęła biec, żeby zaalarmować mieszkańców osady. W połowie drogi przez skały wpadła w kałużę i przewróciła się. Próbowała wstać. Ociekała wodą, lodowaty wiatr smagał jej twarz, ubranie krępowało ruchy. Czy ją zauważyli? Spojrzała w tył. Nie widziała już plaży, ale na skałach za nianie było nikogo. Proszę, Neave, niech pomyślą, że ten hałas to morze, błagała bezgłośnie. Szarpała mokre troki płaszcza, chcąc je odwiązać i zrzucić z siebie ciężar. Złamała przy tym paznokieć, podniosła więc węzeł do ust, żeby rozsupłać go zębami. Serce waliło jak młot, czuła, jak krew pulsuje jej w uszach. Nagle coś uderzyło ją w plecy i przewróciło na ziemię. Odwróciła głowę i zobaczyła nad sobą jednego z nieznajomych. Chwycił dziewczynę za rękę i podniósł. Jego usta poruszały się, ale Sibley nie mogła rozróżnić słów. Starała się uwolnić, więc lekko ją szturchnął, a kiedy nie przestała się bronić, uderzył mocniej. W końcu zakneblował jej usta końcem mokrego, zapiaszczonego płaszcza. Przytrzymywał go jedną ręką, drugą objął ją w pasie i poprowadził Sibley przez skały. Pozostali zepchnęli już łódź na wodę. Ten, który schwytał Sibley, pociągnął ją za sobą i rzucił na dno łodzi. Czyjeś ręce natychmiast przytrzymały knebel. Mężczyzna wgramolił się do łodzi i kucnął obok Sibley. Drżąca dziewczyna odsunęła się od niego. Ktoś inny odepchnął ją na bok. Wiosła poszły w ruch; łódź, płynąc wzdłuż wybrzeża, oddalała się od osady. Sibley dwukrotnie próbowała podnieść głowę nad okrężnicę; za każdym razem ktoś spychał ją na dno łodzi. Trzymający ją mężczyzna próbował coś powiedzieć, ale Sibley nie zdołała odczytać słów z jego ust. Leżała więc, drżąca, w zęzie. Najwyraźniej mężczyźni mieli nadzieję, że nie zauważy ich nikt z osady. Bardzo im na tym zależało, dlatego popłynęli o zmroku, w czasie odpływu. Wielu z nich miało ciemne twarze - czyżby pochodzili z Alizonu? Ale co mieliby tu robić Alizończycy? Ostatnio nie szalał żaden sztorm, więc nie byli rozbitkami. Wyglądali raczej na wojowników, choć ich ubrania uszyte zostały z byle jakiej wełny. Może wybrali się na rekonesans? W końcu mężczyzna zwolnił uścisk. Sibley usiadła na dnie łodzi, podciągnęła kolana pod brodę. Tu przynajmniej była osłonięta od wiatru. Nikt się nie sprzeciwił, kiedy wypluła róg płaszcza. Jeden z mężczyzn otulił jąnim i poczuła, że materiał, chociaż mokry, chroni przed wiatrem. Zapadła w półsen. Wiedziała, że jest przemarznięta i posiniaczona, ale prawie

tego nie czuła. Obwiniała sama siebie: niepotrzebnie wyszłam na ten spacer. Ale gdyby Logrin nie umarł... Nie miała pojęcia, jak długo trwała podróż, ale było jeszcze ciemno, kiedy dopłynęli do statku. Mężczyźni wdrapywali się po sznurowej drabince. Nogi Sibley zdrętwiały z bólu i uginały się pod jej ciężarem; wniesiono ją więc na pokład jak worek mięsa i rzucono na deski. Zesztywniałymi palcami starała się przywrócić czucie w nogach. Na statku nie było świateł. W ciemności rozróżniała tylko kształty poruszających się mężczyzn. Okręt nie był duży, ale załoga wydawała się liczna. Jak wszystkim dzieciom z osady Sibley zdarzało się bywać na łodziach rybackich w ujściu rzeki, ale nigdy dotąd nie pływała statkiem po morzu. Bardzo nieprzyjemnie kołysało; dziewczynie udało się wreszcie stanąć na nogi, ale znów omal nie upadła. Ktoś chwycił ją za ramię i poprowadził zejściówką do kabiny małego i dusznego pomieszczenia. Przy stole siedział mężczyzna, obok niego stał drugi, młodszy. Nie był wysoki, więc nie musiał się schylać w niskim wnętrzu. Ten, który ją przyprowadził, wskazał ławę przymocowaną do ściany. Sibley zatoczyła się, ale usiadła. Wyższy z mężczyzn - Sibley uznała, że to kapitan, a inni go słuchają - odwrócił się do niej. Mówił coś, ale go nie rozumiała. Pokazała więc prawą ręką, że trzyma pióro, uderzała w lewą dłoń. Kapitan znów przemówił, potem odwrócił się do pozostałych. Wzrok Sibley podążył za jego spojrzeniem. Młodszy mężczyzna też coś powiedział, a kiedy kapitan znów się odwrócił, mrugnął do Sibley. Szybko spojrzała w drugą stronę, on zaś wyszedł z kabiny. Kapitan podał Sibley tabliczkę i rysik. Obawiała się, że nie zrozumieją tego, co napisze, bo najwyraźniej nie władali językiem Krainy Dolin. Logrin nauczył ją czytać w języku Alizonu, ale nigdy nie próbowała się nim posługiwać. Napisała starannie: „Nie słyszę was”. Kapitan zrozumiał, przeczytał pozostałym, pokazując każde słowo. Po krótkiej dyskusji przesadnym gestem dotknął ust. „Nie, nie mogę mówić”, napisała Sibley, starając się zrobić to ładnie, mimo kołysania statku. „Kim jesteście? Dlaczego mnie porwaliście? Co...” Kapitan wziął tabliczkę i rysik, zamazał jej słowa. „Jestem Estban, kapitan. To mój statek”. Pisał brzydko. „Bądź grzeczna. Idź z chłopakiem”. Sibley sięgnęła po przybory do pisania, ale Estban odepchnął jej rękę. Kiedy wrócił młodszy mężczyzna, kapitan coś do niego powiedział. Młodzieniec zdjął z koi koc, schował do kieszeni tabliczkę i rysik i wyciągnął rękę do Sibley.

Niezręcznie ruszyła za nim. Słowa kapitana wcale jej nie uspokoiły. Nie miała pojęcia, co będzie dalej. Czy ten człowiek zabierze ją z powrotem na pokład i wyrzuci za burtę? Starała się opanować. Dlaczego wziął tabliczkę, skoro zamierzał ją zabić? Dla niepoznaki? Sibley próbowała zwalczyć strach. Wiedziała, że panika uczyni ją jeszcze bardziej bezbronną. Młody człowiek zaprowadził dziewczynę do kuchni. Ściągnął kucharza z posłania. Ten odszedł, powłócząc nogami i groźnie spoglądając na Sibley. Miał tylko jedno oko; stracił też dłoń. Sibley miała nadzieję, że biedak znajdzie sobie jakieś miejsce do spania na tę noc. Usiadła chętnie na skraju brudnej koi, mężczyzna podał jej wodę. Miała nieświeży smak, ale usta Sibley były spierzchnięte od soli, piasku i wełny płaszcza, więc napiła się chętnie, zanim jeszcze pokazała dłońmi, że dziękuje. Mężczyzna wyciągnął tabliczkę i narysował chudą postać z długimi warkoczami, zawiniętą w koc i leżącą na koi. Skubnął rękaw dziewczyny, wskazał na drzwi i odwrócił się. Tupnęła nogą, żeby przyciągnąć jego uwagę. Obrócił się i spojrzał jej prosto w oczy. Sibley zauważyła, że miał zielone oczy. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie ich koci kształt. Narysował teraz osobę skubiącą kurczaka. Wskazał na rysunek, potem na Sibley. Zrozumiała: rozbierz się sama, albo ja cię rozbiorę. Skinęła głową i wskazała na drzwi. Mógł przynajmniej poczekać na zewnątrz. Zdjęła suknię i pończochy, potem z trudem zerwała z siebie wełnianą koszulkę, którą nosiła pod koszulą. Postanowiła spać w koszuli, mimo że ta była wilgotna. Rzuciła mokre ubrania i wspięła się na koję. Po chwili sięgnęła do czepka, który już prawie wysechł. Była bardzo zmęczona, więc po prostu ściągnęła go, zamiast rozwiązać troczki. Zastanawiała się, jak uczesze włosy; z tą myślą zasnęła. Od razu po przebudzeniu zorientowała się, że to nie jej komnata. Przypomniała sobie wydarzenia ostatniej nocy. W przeciwieństwie do nieszczęsnej bohaterki Litanii dziewczyny z Krainy Dolin, która budziła się co rano w opactwie, myśląc, że wciąż jest w rodzinnym domu, Sibley doskonale wiedziała, gdzie się znajduje. Słyszała kroki mężczyzn na pokładzie, czuła zapach mocnego alkoholu. Odwróciła głowę i zobaczyła, że kucharz wlewa do imbryka ciemny płyn. Jeden z żeglarzy zdjął imbryk z ognia i wyniósł go z kuchni. Kucharz ostrożnie przygarnął ogień, potem zaczął szperać w leżącym na podłodze worku. Sibley obserwowała z przerażeniem, jak odłamał kawałek czerstwego chleba, wyciągnął z niego robaki, polał go gorącą wodą z innego imbryka i dodał trochę alkoholu. Postawił miskę obok Sibley, sprawdził raz jeszcze, czy dobrze zabezpieczył palenisko i wyszedł z kuchni. To zatem miało być jej śniadanie.

Ubrania wisiały pod sufitem, suche, ale sztywne i chropowate. W nocy ktoś przybił nad drzwiami kawałek żagla. Płótno nie zasłaniało całego otworu, zostawiając dostęp do skrzyni z piaskiem: ogień na morzu był jeszcze bardziej niebezpieczny niż na lądzie. Sibley włożyła jedną koszulę na drugą. Czepek wyglądał jak zmięta szmata. Oderwała jeden troczek i związała nim włosy. Ubrana, zabrała się do śniadania. Alkohol był gorzki, ale rozgrzewał. Jadła jeszcze, kiedy wszedł mężczyzna o kocich oczach. Przyniósł wiadro i narysował dziewczynę z warkoczami niosącą je na pokład. Potem wyszedł. Sibley spędziła cały ranek na pokładzie, zataczając się w porywach wiatru. Nie miała odwagi wrócić do kuchni i spotkać się z kucharzem. Żeglarze nie zwracali na nią uwagi. Raz przyszedł kapitan i poklepał japo ramieniu. Przypuszczała, że oznaczało to pochwałę. Kiedy słońce było już wysoko na niebie, kociooki mężczyzna przyniósł jej kubek wody i kolejny kawałek rozmoczonego chleba. Wzięła od niego miskę i postawiła na pokładzie. Statek kołysał się, więc naczynie zaczęło wędrować po deskach. Zatrzymał je stopą. Sibley wskazała siebie, potem kilka punktów na horyzoncie. Czy zrozumie, że zapytała, gdzie jest osada? Uśmiechnął się do niej i pokazał ręką jedzenie. Podając jej kubek powiedział: - Biedna mała dziewczynka czeka nad morzem. Sibley rozpoznała słowa, część dziecięcego wierszyka. Przyłożyła dłoń do ust, sięgnęła do jego ucha, potem dotknęła kącika swojego oka i jego ucha. Patrzył na nią, zmrużywszy oczy. - Czyli rozumiesz moje słowa, dziewczyno. Tak? Jego usta poruszały się powoli, dziwnie wymawiał słowa, ale Sibley pojmowała, o co chodzi. Pokazała, że chce pisać, więc dał jej tabliczkę i rysik. Naszkicowała plan wybrzeża Wyżyny Hallack, potem wskazała na niego i na statek. - Nie ma znaczenia, gdzie jesteśmy. Sibley potrząsnęła głową i znów zabrała się do rysowania. Postać z warkoczami stała na terytorium Wyżyny Hallack. Potem na łodzi, podkreślonej falistymi liniami wody, potem na statku. Wskazała na niego. - Jak się tu dostałem? Urodziłem się gdzieś tu, niedaleko portu Kalaven. Gdzie się nauczyłaś rysować mapy? Sibley wzruszyła ramionami. Był to nieelegancki gest, którego zabraniała pani Alyss, ale byłoby jej za trudno opowiedzieć o Logrinie. Mężczyzna o kocich oczach znów zaczął mówić. Powtarzał słowa, kiedy potrząsała głową na znak, że nie rozumie. Nie minęło wiele czasu, a znała jego historię.

- Mój ojciec pływał na sulkarskim statku, a matka była córką wytwórcy osprzętu żaglowego. Ojciec co roku spędzał z nami zimę, a kiedy zmarła matka - miałem wtedy osiem lat - zabrał mnie ze sobą na morze. On już nie żyje, a ja chcę wrócić do domu. Sibley zastanawiała się, co przed nią zataił. - Ale, dziewczyno, nie mów im, że pochodzę z Wyżyny Hallack. Myślą, że jestem Sulkarczykiem i to mi odpowiada. Nie chcę, żeby kazali mi szpiegować ludzi mojej matki. Rozumiesz? Sibley potaknęła. Wziął pusty kubek i miskę. - Wrócę później, odpoczywaj. Sibley zrobiła znak „do widzenia”. Człowiek ten - będzie musiała się dowiedzieć, jak ma na imię - nie wydawał się całkiem godny zaufania, ale był chyba lojalny w stosunku do ludu swojej matki, a i do Sibley odnosił się miło. Może pomógłby jej uciec? Będzie musiała z nim więcej porozmawiać, zrozumieć go. Pamiętała, co Logrin powiedział o sztuce oblężenia: „Zawsze trzeba mieć przyjaciela za bramą”. O zachodzie słońca kociooki mężczyzna znów zaprowadził ją do kuchni, gdzie dostała taki sam posiłek jak rano. Potem kucharz nakroił suszonego mięsa do wiadra - na kolację dla załogi, jak domyślała się Sibley. Jedzenie pachniało obrzydliwie, cieszyła się więc, że nie musi go jeść. Czuła pragnienie, ale kiedy wyciągnęła kubek, kucharz potrząsnął głową. Kiedy wyszedł z kuchni, młodzieniec o kocich oczach wyjaśnił, że woda jest racjonowana. Podał Sibley tabliczkę. Zaczęła pokrywać ją niezdarnymi rysunkami, a mężczyzna starał się zrozumieć ich znaczenie. - Na Rogatego Pana, dziewczyno, chciałbym, żebyś umiała pisać. - Dlaczego myślisz, że nie umiem? - napisała Sibley. - Jak cię nauczyli? - A jak ciebie nauczyli czytać? - Nauczył mnie dziadek, ale wyszedłem z wprawy. - Jak ci na imię? - Herol. Oni nazywają mnie Woldor, dobre imię dla Sulkarczyka, albo po prostu Chłopak. A tobie? - Pani Sibley. - Nie miała żadnego prawa do tego tytułu, ale pani Alyss zachęcała wszystkich do takiego sposobu zwracania się, poza tym Sibley zaczynała podejrzewać, że Herol jest od niej młodszy. Nie zaszkodzi mu okazywanie odrobiny szacunku. Spojrzał na jej poplamione, proste ubranie i pokiwał głową. - Pani.

Sibley przeliterowała palcami jego imię. - Albo będę cię nazywać tak - napisała. Wyciągnęła prawą rękę, wnętrzem dłoni do siebie, kciuk dotykał ostatniego palca, tak że pozostałe trzy, zwrócone w lewo, sterczały jak wąsy. To był znak „kot”. Zaśmiał się, wskazał na siebie i powtórzył znak. Sibley pokazała mu czasownik „być” i parę zaimków. Kot uczył się szybko. Opowiedziała mu o Logrinie i o tym, jak ją złapano, potem pokazała jeszcze kilka znaków, używanych w sytuacjach alarmowych. Powiedziała mu też, że może zwrócić jej uwagę tupnięciem. - Albo uderz w stół, kiedy piszę, spowodujesz drgania. - Czujesz uderzenia fal w statek? - I kroki żeglarzy na pokładzie. Czuję to tak jak ty - napisała Sibley i wytarła tabliczkę. Rysik się wygiął, więc go wyprostowała. Teraz, kiedy była z Kotem na stopie przyjacielskiej, ufała mu bardziej. - Tęsknię za domem. Kot szeroko się uśmiechnął. - To znaczy, że mam ci pomóc uciec? - Co się ze mną stanie? Czy Estban będzie próbował uzyskać za mnie okup? Kot sięgnął do jej dłoni, ale zatrzymał się w pół drogi. Sibley zrozumiała, że chciał ją pocieszyć, więc się uśmiechnęła. - Estban nie ryzykowałby czegoś takiego, nawet gdyby znał twoje pochodzenie. Przypuśćmy, że twoja rodzina zastawiłaby na niego pułapkę w miejscu, gdzie odbierałby złoto. Nie, on cię sprzeda. - Kto by chciał głuchą służącą, nawet umiejącą czytać i pisać? Sprawiałabym zbyt wiele kłopotu, poza tym nikt by mi nie ufał, nie powierzyłby mi prowadzenia rachunków ani żadnych ważniejszych zadań. - Nie. Sprzeda cię... Do miejsca, gdzie twoja głuchota nie będzie miała znaczenia. - Zamilkł, miał zmartwioną minę. - Coś wymyślę. - Nikt mnie tu nie dotknął - odparła Sibley, doskonale wiedząc, o czym on mówi. - To by źle wpłynęło na morale ludzi... Sibley klepnęła się w ramię, zrozumiała. - Kiedy statek zawinie do portu, spróbuj przekupić najchciwszego z żeglarzy, żeby nas wypuścił. Kot roześmiał się tak bardzo, że nie rozumiała jego słów. Kiedy uspokoił się na tyle, żeby mówić wyraźnie, powiedział:

- Jest tu dość dziur, żeby przeprowadzić przez nie flotę, ale zawsze ktoś stoi na straży. Czym mam go przekupić? Koszulą? Sibley uśmiechnęła się i wyciągnęła bransoletę od Jenneth. Kot wziął ją, parokrotnie obrócił. - Skąd to masz? - Prezent. Myślę, że jest trochę warta. Nawet Logrin nigdy nie widział takiego kamienia. - To wyrób Starej Rasy. Sibley pokazała znak zapytania. - Czuję to, widziałem już wiele reliktów przeszłości. Możesz to odczytać? - Kot podał jej bransoletę. - Nie ma żadnego napisu. - Jest, ale bardzo niewyraźny. Widzę tylko srebrne litery. Pewnie je namalowano. Sibley nie dostrzegła tam nic, ale może Kot miał lepszy wzrok. Prawdziwe koty widzą nawet w ciemności. - A ty rozumiesz? - Nie. - Przerysował znaki na tabliczkę, ale nie znała tego języka. - Zabierz ją, dziewczyno... chyba powinienem powiedzieć „pani”. - Ty ją trzymaj, może nadarzy się sposobność. - Pomyśl, co zrobisz, kiedy już się stąd wydostaniemy. Znajdziesz się w obcym miejscu. Sibley szarpnęła go za rękaw. Przeczytał to, co napisała: Będę miała ciebie, ty będziesz za mnie mówił. - W Alizonie zabiliby mnie od razu, gdybym zszedł ze statku. Ciebie też, gdybyś była ze mną. - Dlaczego? - Niecały tydzień temu trzykrotnie zadęto tam w róg przeciw Starej Rasie. Mam w sobie jej krew. - Wskazał na swe oczy. - Dzięki nim widzę w ciemności, ale Psy Alizonu uważają je za znak przynależności do Starej Rasy. - Przerwał. - Byłem w Alizonie, kiedy to się stało. Piłem wino z moim ojcem i kupcem, jego przyjacielem z doków. Nagle na ulicach rozległa się wrzawa. Zanim zorientowałem się, o co chodzi, ojciec wypchnął mnie przez tylne drzwi. Zginął, broniąc wejścia frontowego. Słyszałem to, myślę, że kupiec też. Potem uciekłem. Przez cały dzień kryłem się w składzie, w nocy przedostałem się w okolice statku. Obserwowały go psy Alizonu. Bałem się, że jeśli spróbuję wejść na pokład, zaatakują, a moi

koledzy zginą, próbując mnie ratować. Czołgałem się więc wzdłuż doków, chowając się w cieniu. Kiedy zobaczyłem łajbę starego Estbana, pomyślałem, że to może być ratunek. Kapitan jest kanalią i handlarzem niewolników - parę razy się pokłóciliśmy przez te wszystkie lata, ale pomyślałem, że może przy nim kupię sobie wolność. Połowa załogi to łotrzyki, nie bałem się, że mnie wydadzą. Ale Estban zabrał mi wszystkie monety, a wczoraj rano, zanim jeszcze było nas widać z Wyżyny Hallack, kazał mnie związać. Wiem, co to znaczy. Chce mnie zatrzymać jako niewolnika - na zawsze. Wie, że boję się zostać zauważonym w Alizonie, a nie pozwoli mi zbliżyć się do lądu nigdzie indziej. Ale nie martw się, znajdę jakieś wyjście i zabiorę cię ze sobą. - Podniósł latarnię i przeszedł przez maleńką kuchnię. Nagle się odwrócił. - I, Sibley, z rozkazu Estbana śpię przy drzwiach, chociaż już mnie tam nie zastaniesz, kiedy się obudzisz. Nie bój się, jeśli w nocy będzie kołysało. Sibley podniosła bransoletę. Mimo chłodu i wilgoci kamień był zadziwiająco ciepły, a w słabym świetle jego zielony kolor wyglądał na bledszy niż w rzeczywistości. Zdjęła buty, ale położyła się w ubraniu. Nie spała przez wiele godzin, próbowała ułożyć plan. Kiedy wreszcie zasnęła, przyśniło jej się, że odpływa z Kotem daleko w noc. We śnie nie miało znaczenia, że nie umie pływać. Następnego ranka morze było niespokojne. Kucharz nie rozpalił ognia. Żeglarzom dał twarde suchary, ale dla Sibley rozkruszył je i namoczył w zimnej wodzie. Dał jej też kawałek suszonego jabłka. Sibley zjadła i poszła z wiadrem na pokład. Nie mogła się utrzymać na nogach, ale kiedy już doszła do miejsca, gdzie schroniła się poprzedniego dnia, postanowiła zostać na pokładzie. Powietrze było tu czystsze, a kołysanie statku nie dokuczało tak bardzo. Pogoda się nie poprawiła. W południe Sibley znów dostała rozmoczone okruchy. Zastanawiała się, czy kucharz myśli, że ona nie ma zębów, ale kiedy zobaczyła, że żeglarze muszą ssać swoje suchary, bo nie da się ich żuć, poczuła wdzięczność. Gdy jadła, żeglarze wrócili do obowiązków. Nie zdziwiła się, kiedy przyszedł Kot i zabrał ją pod pokład. - Zbliża się sztorm - powiedział w kuchni. - Zostań tu, będziesz bezpieczna. - Może być źle? - zapytała umownym gestem. Kot zrozumiał pytanie i żywo odpowiedział: - Nie, nie aż tak. Sztorm był jednak bardzo silny. Uderzył nagle, Sibley czuła, jak napinają się wręgi statku. Próbowała położyć się na koi, ale kilka razy spadła, więc wbiła się między ścianę a palenisko. Ubrudziła się ciepłym popiołem. Wkrótce dostała choroby morskiej. Wreszcie zwinęła się pod płaszczem. Było bardzo ciemno. Fale zalewały pokład, a woda dostawała się między deski.

Sibley nie zauważyła nadejścia szarego, bladego świtu. Zapadała w półsen, to znów czuwała, w strachu, że jeśli zaśnie, statek zatonie, a ona wraz z nim. Może zresztą śmierć byłaby lepsza od morskiej choroby, ale utonięcie w małej kabinie jak w pułapce, było czymś tak strasznym, że bała się nawet o tym myśleć. Widziała Kota. Naprawiał szpunt w beczce, wszędzie rozlewała się czysta woda. Nawet on miał kłopoty z utrzymaniem równowagi. Podczołgał się do niej i przycisnął do jej ust mokrą szmatę. Ssała przez chwilę, ale woda spowodowała, że jej żołądek aż się skręcił. Kot przetarł więc jej twarz. Powiedział coś, czego nie zrozumiała. - Wyraźniej - mignęła. Trudno jej było poruszać rękami. - Co? Zdołała pokazać znak: „Mów”. - Zabieram cię na pokład. Kot ciągnął ją, a chwilami niósł przez zejściówkę, w końcu pomógł jej położyć się przy mostku. Światło było szare i zimne, padał rzęsisty deszcz. Estban i jego ludzie kulili się przy kole sterowym. - Lina pękła - wyjaśnił Kot. - Tam, ukryte we mgle, czają się Długie Siostry. Wiatr znosi nas w ich kierunku. Nie ma sensu brać łodzi, wywróciłaby się na takim morzu. Ale może zrzuci nas z pokładu przy Dłoniach, które łączą dwie duże rafy. Wtedy zostalibyśmy zniesieni na brzeg. Sibley była przemarznięta i chora, nie zrozumiała wszystkich słów, ale uznała, że może spokojnie utonąć tu i nie hańbić się tchórzostwem. Przynajmniej nie była już uwięziona w kajucie. Świeże powietrze trochę ją orzeźwiło. Sztywnymi palcami zsunęła bransoletę z ramienia. - Weź ją, płyń, kup sobie wolność. - Nigdy nie słyszała o Długich Siostrach; może leżą u brzegów Alizonu? Kot będzie więc w niebezpieczeństwie. - Zamknij oczy - dodała. - Nie rozumiem - powiedział Kot. Sibley starała się wytłumaczyć jeszcze raz. Szkoda, że nauczyła go tak niewielu znaków. Odpychał bransoletę, ale wreszcie ją przyjął. Zacisnął na niej ręce, palce wsunęły się w obręcz. Sibley zamknęła oczy. Teraz wszystko będzie dobrze, czy popłynie, czy nie. Obudzi się na plaży... Zresztą koty żyją podobno dziewięć razy, pomyślała. Chwilę później wiatr ustał. Poczuła wstrząs, myślała już, że statek uderzył o skały, ale tylko się obrócił. Otworzyła oczy. Żeglarze wspinali się na maszty, wciągali żagle. Estban machał rękami. Kot usiadł obok niej, zwinął się, przycisnął ręce do piersi. Był bardzo blady, widziała tylko białka jego oczu. Sibley wstała. Morze było jeszcze wzburzone; kiedy starała się przejść parę kroków,

przelewająca się przez pokład fala podcięła jej kolana i przewróciła ją na deski. Kot leżał z podkurczonymi nogami, z głową w wodzie. Sibley trochę go uniosła. Uznała, że lepiej będzie przy nim zostać niż iść po pomoc. Przez jakiś czas podtrzymywała Kota. Wiatr ustał, mgła się podniosła. Deszcz przestał padać, przez chmury zaświeciło słońce. Estban prowizorycznie naprawił ster, wciągnął kilka niewielkich żagli. Kot wciąż leżał w jej ramionach, oddychał szybko. Nikt nie zwracał na nich uwagi. Nagle zaczął się trząść. Przez chwilę Sibley bardzo się bała, potem zobaczyła, że twarz chłopca nabrała rumieńców, a oczy się zamknęły. Był bezbronny jak śpiące dziecko. Odwróciła go na plecy; jego nogi się wyprostowały. Wciąż trzymał bransoletę. Była cała biała. Sibley wzięła ją i zauważyła, że dłonie kota są czerwone, jakby ktoś je oparzył, ślady jednak powoli znikały. Wcisnęła bransoletę na ramię. Kot używał chyba magicznej Mocy. Ktoś stał obok nich. Sibley uniosła głowę i zobaczyła Estbana. Ukląkł i dotknął ręki Kota, który się poruszył. Estban coś powiedział, Kot skinął głową. Kapitan pomógł mu wstać. Kot spojrzał na Sibley i otoczył nadgarstek palcami drugiej ręki, więc Sibley wskazała na swoje ramię i kiwnęła głową. Kot mrugnął i poszedł do pracujących marynarzy. Estban spojrzał na nią. Nie rozumiała jego miny. Wreszcie machnął ręką i odszedł. Tego dnia nikt nie zwracał uwagi na Sibley, a ona sama trzymała się na uboczu. Martwiła się o Kota i bransoletę. Kiedy mężczyznom wydzielano wodę, miała nadzieję, że też trochę dostanie, ale nikt jej nic nie przyniósł. Zastanawiała się, czy chcą ją ukarać. O zmierzchu kucharz zaprowadził ją do kuchni. Myślała, że nie będzie mogła spać ze zmęczenia i pragnienia, ale zasnęła, gdy tylko wdrapała się na koję. Rano przyszedł Kot z kubkiem wody, pękniętą tabliczką i rozpadającym się kawałkiem kredy. Miał stłuczoną wargę i siniak na lewym policzku. - Przykro mi - pokazała Sibley. Naprawdę chciała powiedzieć: - Biedny Kot. Uśmiechnął się krzywo. - Spałem na warcie. Estban powiedział, że chciałby się nauczyć tak szybko zasypiać. Dzięki niech będą Rogatemu Panu, że uważa mnie za dziecko, inaczej przeciągnąłby mnie pod kilem. Sibley miała nadzieję, że to tylko żarty. Znów zaczęło padać. Sibley została w kuchni. Patrzyła, jak kucharz doprowadza pomieszczenie do porządku i gotuje kolację dla załogi. Kiedy zauważył jej zainteresowanie, zaczął jeszcze cerować koszulę. Sibley, która nie znosiła, gdy ktoś patrzył, jak mówi językiem dłoni, zawstydziła się, że sama jest taka ciekawska. Żeby się czymś zająć, kruszyła suchary, pożyczyła też od kucharza igłę i nici, aby

zaszyć dziurę w płaszczu. Mimo płonącego ognia w kuchni panował chłód, a ubrania Sibley były wilgotne. Kot przyszedł do niej wieczorem. Kucharz wyszedł. - Zmiana warty - zażartował Kot. Siniak na policzku zrobił się czerwony na brzegach, usta były bardzo napuchnięte. Sibley miała trudności ze zrozumieniem, co mówi. Przyniósł nowy rysik w miejsce prawie wypisanej kredy. - Mam plan. Oczywiście nas zniosło, daleko na południe, może do Estcarpu. - Czarownice! - pokazała Sibley, potem to napisała. - Tak, ale nie będą ścigać kogoś, kto pochodzi ze Starej Rasy, byłoby to niemal zabijanie własnych ludzi. Gdybyśmy się tam rozbili, moglibyśmy uciekać w głąb lądu. Estcarp i Wyżyna Hallack walczą z Kolderem i Alizonem. Jestem pewien, że zdołałbym znaleźć sulkarski statek i wysłać cię do domu. - Ale musimy poczekać na kolejny sztorm i modlić się, żeby zniosło nas w odpowiednim kierunku - napisała Sibley, żałując, że literami nie można było wyrazić tego, co znakami rąk: chciała wyciągnąć z Kota jakieś informacje. - Sibley, miałem twoją bransoletę, kiedy zaczął się sztorm. Sibley poklepała się po ramieniu. - Chciałem, żeby wybuchł sztorm, żeby wiatr wiał ze wschodu, i trochę z południa. Myślałem, że gdyby zniosło nas na południe, moglibyśmy się przedostać przez Dłonie. Poczułem, jak bransoleta robi się ciepła. Potem pomyślałem, że wiatr powinien wiać wyżej, mógłby wtedy zostawić nas w spokoju i przegnać chmury. Kamień zrobił się jeszcze cieplejszy. Wiedziałem, że to magia, moje życzenia się spełniały. To była straszna świadomość. Bałem się i zastanawiałem, czym sobie na to zasłużyłem. Myślałem o sztormie i nagle stało się tak, jakbym był na górze i patrzył w dół. Mówiłem ci, że widzę w ciemności, ale tak nie jest. Po prostu wiem, gdzie są różne rzeczy i przesuwam się w ich stronę. Doznałem podobnego uczucia. Byłem wiatrem. Pchałem statek, poruszałem go. Potem odegnałem chmury. Kiedy przestałem pchać, odniosłem wrażenie, jakbym sam odlatywał. Myślałem, że umieram. Wreszcie znów znalazłem się na pokładzie, ty siedziałaś przy mnie, kapitan stał obok. Cały dzień piekła mnie dłoń i pierś, tam gdzie dotykał ich kamień, chociaż nie znalazłem żadnych śladów na ubraniu ani w innych miejscach ciała. Sibley zsunęła bransoletę - zdejmowała ją, gdy tylko kucharz wychodził z kuchni. Obręcz za każdym razem była ciemniejsza. Teraz odzyskała prawie swój zielony kolor, po raz pierwszy od dawna była zimna. Sibley powiedziała, że bransoleta była biała, gdy wyciągnęła ją z jego dłoni.

- Może do końca wykorzystałem jej Moc, a może po prostu blednie, kiedy się jej używa. Mam nadzieję, że uda się jeszcze raz. Płyniemy teraz na południowy zachód, muszę nas przesunąć na wschód, zanim zacznie się sztorm. - Jak to zrobisz, żeby nikt nie zauważył? - Muszę się rozchorować. Mam nadzieję, że nie będzie ci przeszkadzało dzielenie kuchni z chorym. Napiję się morskiej wody i zacznę udawać, że czuję się gorzej niż w rzeczywistości. Następnego ranka Sibley wyszła na pokład. Zaczynał się jej piąty dzień na statku. Miała już dość papki z sucharów, ciągle chciało jej się pić. Czuła się też brudniejsza niż kiedykolwiek przedtem. Trochę później Kot przewrócił się na pokład. Podnoszono go kilka razy, ale znów upadał, więc zaniesiono go do kuchni. Sibley poszła za nim. Kot dostał wody. Zostali sami. - Napiłem się morskiej wody. W nocy zwracałem cztery razy. Wszyscy słyszeli. Kucharz nie pojawi się tu przez jakiś czas, więc będę spał. Ale tylko pozornie. - Będziesz czarować - pokazała Sibley. - Tabliczka? - Zabrał ją kapitan. Robi na niej rachunki. Sibley podała mu bransoletę. - Powodzenia - przekazała gestem. - Kiedy rozpętam sztorm, postaram się obudzić. Jeśli mi się to nie uda, idź po prostu wzdłuż wybrzeża, aż kogoś spotkasz. - Zamknął oczy i zacisnął palce na kamieniu. Sibley uznała jego wskazówki za raczej nierealne. Nie umiała pływać, jak więc miałaby dostać się na brzeg? Ale nie chciała mu przeszkadzać pytaniami. Przypuszczała, że jeśli Kot się nie obudzi, ona nie poradzi sobie bez jego pomocy. Nie miało sensu go martwić. Kiedy wrócił kucharz, Kot leżał skulony twarzą do ściany. Kucharz spojrzał na niego, ale nie próbował dotknąć. Zabrał się do pracy. Sibley siedziała nad Kotem całe popołudnie. Miała nadzieję, że pogoda wreszcie się zmieni. Odczuwała coraz większy chłód, ale może tylko to sobie wmawiała. Całą noc siedziała przy koi. Czasami zapadała w sen, opierając głowę o deski. Obudziło ją drżenie Kota. Przykryła go swoim płaszczem i czekała, aż zaśnie, a potem odebrała mu bransoletę. O poranku przyszedł kucharz i dał obojgu namoczone suchary. Kot krzywił się, jedząc papkę. Miał jeszcze czerwone dłonie, kiedy pojawił się Estban. Kapitan chyba sądził, że Kot jest zdrowy, bo wysłał go do pracy. Kot wyjaśnił potem, że kapitan uznał zaczerwienienie rąk za wysypkę po gorączce. - Sztorm? - pokazała Sibley.

- Sprowadziłem wiatr. Nie czujesz? Do wieczora zniesie nas z powrotem. Później dokonam czegoś więcej. Sibley pomyślała, że jest bardzo pewny siebie. - Kapitan będzie wściekły - ciągnął. - Chce się gdzieś zatrzymać, żeby nabrać słodkiej wody. W czasie ostatniego sztormu pękło parę beczek. Kiedy we własnym kraju jest się wyrzutkiem, trudno znaleźć bezpieczną zatoczkę, ja zaś nie pozwolę mu dopłynąć do takiej, jakiej szuka. - Kiedy uciekniemy? - zapytała Sibley, starając się używać znaków, które rozumiał. - Za dzień lub dwa, jeśli zniesie nas dość szybko. Sibley zastanawiała się, ile dni sztormu może wytrzymać. - Nie umiem pływać. - Pociągnę cię. Nie martw się. Sibley mimo wszystko się niepokoiła. Kot nie bał się już używać kamienia. Sibley trudno było uwierzyć, że tak szybko okiełznał jego magiczną Moc. Wiatr jednak wiał coraz silniej i gwałtowniej. Statek nie mógł już halsować i, tak jak przewidział Kot, uciekał przed wiatrem. Nie padał deszcz, ale morze było wzburzone. Kiedy fale zaczęły przelewać się przez pokład, Sibley wysłano na dół. Kot wziął bransoletę i poszedł na korytarz, gdzie miał spędzić noc. Sibley obudziła się, gdy statek w coś uderzył, odsunął się i uderzył ponownie. Potem ruch ustał, chociaż czuła, jak przy uderzeniach fal napinają się wręgi. Było ciemno. Oparła nogi o skrzynię z piaskiem. Znalazła drzwi, plącząc się w zasłonie z żagla. Blask księżyca lekko oświetlał korytarz. Sibley zobaczyła Kota, skulonego, z podciągniętymi rękami i nogami. Schyliła się i spojrzała mu w twarz: była skrzywiona. Próbowała odciągnąć jego ręce od piersi, bo zauważyła, że koszula zaczęła się palić. Kamień zrobił się widocznie za gorący. Obok paleniska stał bukłak ze słoną wodą. Pobiegła po niego. Ochłodziła nieco skórę wokół kamienia, ale wciąż nie mogła go oderwać. Stopy miała zanurzone w wodzie. Fale ustępowały i wracały. Statek na pewno uderzył w skałę. Sibley chwyciła Kota za nogi i pociągnęła. Była od niego niższa i szczuplejsza, bała się, że nie zdoła chłopca podnieść. Wprowadziła go po drabinie, przenosząc jego ręce i nogi ze szczebla na szczebel. Bardzo bolało ją ramię; zlękła się, że zaraz zwichnie sobie obojczyk. Na pustym pokładzie nie było już łodzi. Wszyscy, nawet kucharz, odpłynęli, wcale o nich nie myśląc. Sibley poczuła złość, ale i przypływ sił. Rzuciła Kota na pokład i, nie martwiąc się już, że sprawi mu ból, wyrwała bransoletę z jego palców. Kamień lekko ją oparzył, ale szybko

zrobił się chłodny. Sibley wcisnęła obręcz na ramię. Najwyraźniej niełatwo było posługiwać się jej Mocą. Oparła Kota o luk i podeszła do barierki. Obeszła statek wkoło, ale nie zauważyła skał, uznała więc, że to, co zatrzymało łajbę, znajdowało się pod powierzchnią wody. Mimo że statek jeszcze nie tonął, Sibley wiedziała, że jest uszkodzony. Dwa razy straciła równowagę. Musiała wymyślić jakiś sposób, żeby utrzymać siebie i Kota na powierzchni. Przeszukała kieszenie chłopaka, znalazła nóż i ucięła parę kawałków liny. Potem rozejrzała się za czymś, co mogłaby wykorzystać. Pokrywa luku z żelaznymi okuciami była za ciężka, więc odcięła tylko belkę. Kiedy wstała na nogi, zorientowała się, że statek znów się trochę zapadł. Belka była dwa razy większa od Sibley i bardzo gruba. Dziewczyna nie była w stanie objąć jej ramionami, mogła ją jednak pchać i toczyć po pokładzie. Znalazła kamizelki żeglarzy, powieszone na takielunku, ubrała więc swego towarzysza w jedną z nich. Kot nie był już tak sztywny, ale oczy wciąż miał otwarte i świecące białkami. Przepchnęła belkę przez balustradę, potem umocowała kawałek liny do końca od strony morza, przewiesiła linę nad balustradą i przywiązała drugi koniec do kamizelki Kota, dziękując Neave, że w dzieciństwie nauczyła się węzłów. Później sama ubrała się w kamizelkę i przypasała do belki tak samo jak Kota. Miała wrażenie, że przeniesienie chłopca przez balustradę trwało wieczność. Kiedy wreszcie jej się to udało, zepchnęła belkę do wody, starając się nie poplątać lin, i sama zaczęła wdrapywać się na barierkę. Przez jeden potworny moment zdawało jej się, że nigdy nie zdoła się przedostać i zostanie na statku, przytrzymywana przez ciężar wiszącej belki. Nagle jednak spadła do wody, zimniejszej, niż się spodziewała. Posuwała się do przodu, obiema rękami trzymając linę, aż dotarła do belki, a potem poszukała liny Kota. Dwa razy złapała własną linę, ale w końcu zdołała przyciągnąć chłopaka. Na dłoni czuła jego ciepły oddech, wiedziała, że żyje. Oboje byli przyczepieni do jednego końca belki, która płynęła nierówno: drugi koniec podskakiwał nad powierzchnią wody. Sibley przeciągnęła więc siebie i Kota na jej środek. Miała zamiar mocno przywiązać liny do belki, ale znalazła tylko tyle sił, by ściskać drewno jedną ręką, drugą podtrzymując głowę Kota nad wodą. Pływ zrobił resztę. Co do tego Kot miał rację, chociaż nie był to przypływ wieczorny, lecz poranny. Gunora na pewno miała ich w swojej opiece. Wiatr wiał o wiele silniej, niż musiał planować Kot. Sibley wiedziała, że podczas odpływu z łatwością dostaną się na brzeg. Z każdą falą byli bliżej. Po jakimś czasie poczuła dno. Plaża była bardzo długa, lekko

pochyła. Fale rosły i załamywały się daleko od brzegu. Pływ odwrócił się, kiedy woda sięgała Sibley do pasa; grzywacze były bardzo szybkie. Dziewczyna z wysiłkiem ciągnęła za sobą Kota i belkę: nie starczyło czasu, żeby się odciąć. Przewróciła ją fala. Sibley postanowiła zaczekać, aż morze się wycofa i wstanie słońce. Kot wciąż był w transie. Sibley z trudem podniosła się na kolana i wyciągnęła nóż. Od pięciu dni nie miała w ustach nic poza papką z sucharów i suszonymi jabłkami, jak zwykle chciało jej się pić. Odcięła liny i kamizelki; węzły łatwiej dawały się przeciąć niż rozwiązać. Na plaży leżało pełno mokrych wodorostów, w jeden z nich owinęła poparzoną rękę Kota. Spojrzała na bransoletę. Była biała i popękana. Za nimi wznosiła się wysoka skalna ściana z wykutymi schodami. Na górze na pewno znajdowała się wioska. Prędzej czy później ktoś przyjdzie na plażę, i czy będzie to Alizończyk, czy Czarownica, czy Mchowa Niewiasta, Sibley ucieszy się na ten widok. Woda była już daleko, prawie poza zasięgiem wzroku. Zastanawiała się, jak daleko ich zniosło. Cóż, chwilę się prześpi, a jeśli nikt nie odnajdzie ich do czasu, kiedy się obudzą, sami będą musieli znaleźć wioskę. Obudziło ją światło słoneczne. Przysłoniła ręką oczy, wstała, żeby sprawdzić, jak czuje się Kot. Spojrzała na morze i zbladła. Pływ się odwrócił: w kierunku plaży zmierzała masa wody. Zabierze ich ten sam silny prąd, dzięki któremu się tu znaleźli. Zauważyła ślady wody na skalnej ścianie, wyżej niż jej głowa. Muszą się stąd jak najszybciej wydostać. Kot nie obudził się, kiedy nim potrząsała. Uderzyła go w twarz. Jego wargi się poruszyły, ale nie rozumiała słów. Szarpnęła go za rękę, ale nie miała już sił, żeby go podnieść. Nie mogła nawet go pociągnąć. Muszą się stąd wyrwać, inaczej zginą. W jej głowie zabrzmiały słowa: „Nie ruszaj się, nic nie mów”. Potrząsnęła głową i jeszcze raz szarpnęła Kota. Kręciło jej się w głowie. Przewróciła się na niego. Przez drzwi domku wpadało ostre światło słoneczne. Sibbie siedziała na podłodze, patrząc, jak Islak układa piramidę z drewnianych klocków, żeby ona mogła ją zniszczyć. Wyciągnęła rękę i klocki poleciały we wszystkich kierunkach. - Jeszcze, jeszcze, Issie, ustaw - powiedziała ze śmiechem, rozwalając stos. Nana siedziała na stopniu i robiła na drutach. - Powiedz „proszę „, Sibbie. - Ploszę jeszcze, Issie - powiedziała, a Islak znów ustawił wieżę. Nagle Nana wepchnęła ją pod łóżko. Sibley krzyknęła obrażona, przecież nie zrobiła nic złego.

- Trzymaj ją, Islak, niech nie płacze - rozkazała Nana. Pod łóżkiem było ciemno; zwisająca pierzyna nie dopuszczała światła. Usłyszała, jak trzasnęły drzwi. - Nie krzycz! - Islak trzymał ją mocno, ręką zatkał jej usta. Sibley poczuła, jak ciało Kota podskakuje pod nią, szarpane konwulsjami. Poruszyła dłońmi, układając znak jego imienia. Ktoś walił w drzwi. Sibbie słyszała, jak otwierano je siłą. Krzyk Nany. Ręce Islaka były teraz na jej uszach, ale wciąż słyszała. Wyjrzała spod pierzyny, zobaczyła, jak Nana upada, jak ktoś wbija w nią włócznię. Islak krzyczał. Pierś Kota silnie drżała. Rozległ się huk, kiedy na Nanę ktoś rzucił materac. Islak puścił Sibbie, która podpełzła do ściany, zatkała sobie uszy. Włócznia, taka, jaka przebiła Nanę, dźgnęła łóżko; potem następna. Jedna trafiła Islaka, jego krzyk stał się ostrzejszy. Sibbie zagryzła wargę, żeby nie płakać z żalu po Nanie. Nie wolno jej wydać żadnego dźwięku, bo włócznia przebije i ją. Islak przestał krzyczeć. Sibbie nic nie słyszała. Sibley spojrzała w twarz Kotu. Znów poruszał ustami. Rzuciła okiem na morze. Zbliżało się szybciej niż biegnący człowiek. Islak wił się i kopał. Kot kopał; jego ramiona biły ziemię. Nana leżała, w połowie przykryta materacem. - Nie krzycz, nie słuchaj. Kot leżał nieruchomo. Sibbie nie mówiła, nie słyszała. Pocierając rękę chłopca, Sibley krzyknęła: - Kocie, Kocie! Kot jęknął. - Kocie, co się dzieje, czego ci potrzeba? - słowa brzmiały dziwnie w jej uszach. - Daleko, idź daleko - mruknął Kot. - Wracaj, chodź do mnie... Kocie. - Nad chmurami... wiatr... - Już po wszystkim, wracaj, nie masz bransolety, nie władasz już magią. Leżał nieruchomo, gdy Sibley powtarzała jego imię, wołała, żeby wracał. Jego twarz nabrała koloru. Otworzył oczy i wyszeptał: - Wody... - Wstań! - krzyknęła Sibley. - Patrz na morze!

Kot spojrzał i podniósł się. Fala zatrzymała się na szerokość dłoni od jego stóp, wycofała się, uderzyła znów, zalała go do kolan. Wchodzili na schody, potykając się i wspierając nawzajem. Usiedli na najwyższym stopniu. Pod nimi szalało morze. Sibley położyła głowę na ramieniu Kota. Nagle odwrócił głowę i spojrzał na nią. - Ty mówisz! - I słyszę. Kiedy będziesz mógł chodzić, pójdziemy tą ścieżką i znajdziemy pomoc. Ale skoro odpoczywamy, powiem ci...

Posłowie Moi bracia i ja z wielką przyjemnością czytaliśmy książki pani Norton. Pamiętam, że, wiele dni bawiliśmy się w Syna Gwiezdnego Ludu. Niestety, nie udało mi się skłonić braci do przeczytania książek o Świecie Czarownic - magia ich nie interesowała. Może dlatego, że kiedy odkryłam pierwszą książkę ze Świata Czarownic, najstarszy z chłopców miał osiem lat. Wiele lat później, kiedy byłam już dorosła (a przynajmniej tak myślałam), moja koleżanka Susan Shwartz powiedziała, że wreszcie mogę sama bawić się w Świat Czarownic - napisać opowiadanie do powstającej antologii. Wtedy nie ukazał się jeszcze pierwszy tom. Bardzo się ucieszyłam, więc ponownie przeczytałam powieści z tego cyklu i doskonały wstęp Sandry Miesel do pierwszej książki, wydanej przez Greg Press, w twardej okładce. Lektura wstępu oszczędziła mi wiele pracy, dzięki niej doskonale zorientowałam się w realiach Świata Czarownic. Wysłałam „Głos pamięci” do pani Norton tuż po zamknięciu pierwszego tomu. Pani Norton była jednak tak miła, że kupiła tę nowelkę do tomu trzeciego. Jeszcze przed jego ukazaniem się wyszła napisana przeze mnie powieść, ale jestem bardzo dumna z faktu, że moje pierwsze dzieło zaakceptowała Andre Norton. M. E. ALLEN

Jayge Carr Suflet kartoflane oczko Poznanie wroga to jeden z najważniejszych warunków wygranej, pomyślał młody śmiałek, spoglądając przez zarośla na olbrzyma. Ale... - zagryzł różową dolną wargę... Wolałby nie. Nie poznawać. Olbrzym był tak bardzo, bardzo... Olbrzymi! Wielkolud odłożył siekierą, pozbierał porozrzucane kłody i dodał je do starannie ułożonego stosu przykrytego sitowiem. Ziemia drżała przy każdym jego kroku. Siedem i pół stopy, może osiem, i budowa stosowna do wzrostu. Poruszający się, głaz. Potężny, twardy i... Młody człowiek zadrżał. Nawet w doskonałym, podbitym puchem skórzanym ubraniu, z mieczem, czy zdoła... Ramiona zesztywniały, a zagryziona warga została uwolniona. Zrobi to. Musi. Suflet poczuł obecność intruza od razu, kiedy ten ukrył się w pachnącej cierpko kępie mięty. Nie usłyszał go, bo ostre trzaski siekiery tnącej suche drewno zagłuszały wszystkie dźwięki cichsze niż szelest liści. Nie zobaczył go, bo napastnik dobrze się ukrył w leśnym poszyciu, w przyćmionym popołudniowym świetle. Ale to był las Sufleta: olbrzym mieszkał tu tak długo, że stał się jego częścią, bicie jego serca zgrało się z toczącym się wokół życiem, zmysły dostroiły się do lasu tak, że instynktownie wykrywały wszystko co nienormalne. Westchnął i uniósł siekierę do następnego uderzenia. I następnego. Znów westchnął, opuścił siekierę w dół, a kłoda z niechętnym pomrukiem rozpadła się na dwa równe kawałki. (Obserwujący go z cienia człowiek zobaczył to i skrzywił się. Żeby tak za jednym zamachem... Olbrzym nie używał młota ani klina, sama siekiera wystarczyła do przerąbania kłody grubej jak jego własne masywne ciało).