uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 864 053
  • Obserwuję817
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 103 927

Andre Norton - Cykl-Ross Murdock (1) Tajni agenci czasu

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :694.6 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

uzavrano
EBooki
A

Andre Norton - Cykl-Ross Murdock (1) Tajni agenci czasu.pdf

uzavrano EBooki A Andre Norton
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 112 stron)

ANDRE NORTON TAJNI AGENCI CZASU TOM I CYKLU ROSS MURDOCK (Tłumacz: Robert Pryliński) www.scan-dal.prv.pl

l Komuś, kto by zajrzał przypadkiem do izby zatrzymań, siedzący tam młody człowiek nie wydałby się zbyt groźny. Wzrostem wprawdzie przewyższał nieco przeciętnego mężczyznę, ale nie na tyle, by zwracało to uwagę. Brązowe włosy były obcięte krótko, a niemal chłopięca twarz nie wyróżniała się żadnymi szczególnymi cechami... no, chyba że ktoś spojrzałby w jasnoszare oczy i uchwycił ten szczególny chłód bijący z ich głębi. Jego ubiór również charakteryzował się prostotą. Ktoś tak ubrany mógł z łatwością roztopić się w tłumie ludzi przemierzających labirynty ulic miasta końca dwudziestego stulecia. Ale pod mimikrą, niezbędną do przeżycia w środowisku, które zawsze uznawał za wrogie, kryła się prawdziwa osobowość Murdocka - kipiąca energią i czasem ledwie kontrolowaną agresją. Więzień doskonale zdawał sobie sprawę, że jest uważnie obserwowany przez strażnika, ale najmniejszym nawet gestem nie okazał, że zauważa jego obecność. Czy ten podstarzały gliniarz oczekuje jakiejś reakcji? No więc, nic z tego. Tym razem prawo mocno pochwyciło Rossa w swoje ciężkie łapy. Ciekawe, dlaczego jeszcze się z nim cackają? Czemu miało służyć to pranie mózgu dzisiejszego ranka? Ross Murdock został zepchnięty do defensywy, a bardzo tego nie lubił. Musiał mocno wysilać swój bystry umysł, by ominąć rafy czające się między podstępnymi pytaniami śledczego, i wciąż jeszcze na wspomnienie tamtej rozmowy odczuwał odległe wrażenie strachu, jaki był wówczas jego udziałem. Drzwi izby zatrzymań otworzyły się gwałtownie. Ross opanował odruchową chęć zwrócenia głowy w tamtym kierunku. Usłyszał tylko kaszlnięcie strażnika -jakby ten chciał rozruszać struny głosowe po ponad godzinie milczenia - a zaraz potem jego rozkazujący głos: - Wstawaj Murdock! Sędzia chce cię widzieć! Ross podniósł się niespiesznie, chociaż tylko siłą woli kontrolował odruchy wszystkich mięśni. Jakiekolwiek próby oporu czy dyskusja z tym gliną nie miały teraz sensu. Lepiej zachowywać się jak mały niegrzeczny, chłopiec, który właśnie zrozumiał swe błędy. Taka uległość często okazywała się korzystna. Ross nieraz już miał okazję się o tym przekonać. Przeszedł do sąsiedniego pokoju i z niepewnym uśmiechem na twarzy stanął przed mężczyzną, który siedział za sporym biurkiem. Czekał, aż ten przemówi doń pierwszy. Sędzia Ord Rawie. Co za niefart, że akurat Krzywy Nos musiał dostać jego sprawę. Będzie musiał wysłuchać długiego kazania, które wygłosi ten starzec. I tak niewiele zostanie mu w głowie... - Masz nieźle zababraną kartotekę, młodzieńcze... Ross wyraźnie posmutniał i nieco się przygarbił. Tylko jego zimne oczy spod wpół przymkniętych powiek wciąż bystro błyszczały. - Tak, proszę pana - rzekł cicho, starając się wypowiedzieć te słowa lekko drżącym głosem. Nagle jego zachwyt własną wysublimowaną grą aktorską prysnął jak bańka mydlana. Sędzia Rawl nie był sam w pokoju. Ten cholerny śledczy wciąż tu siedział i przyglądał się Rossowi takim samym przenikliwym wzrokiem jak dzisiejszego ranka. - Taa, bardzo zababraną jak na zaledwie kilka lat działalności... - Krzywy Nos też patrzył wprost na Rossa, ale na szczęście jego wzrok nie był nawet w połowie tak napawający strachem. - Powinieneś zostać skierowany do Służby Resocjalizacyjnej...

Ross poczuł nagle jakiś ciężar w żołądku. Słyszał już o tym nowym projekcie systemu penitencjarnego, a to, co słyszał, nie było miłe. Drugi raz, odkąd wszedł do tego pokoju, jego pewność siebie została poważnie zachwiana. Ale potem pojawiła się iskierka nadziei. - Upoważniono mnie jednak do przedstawienia ci innej propozycji, Murdock. Czego zresztą, biorąc pod uwagę twoją kartotekę, nie aprobuję w najmniejszym stopniu. Ross poczuł, że strach ustępuje. Jeśli propozycja nie podobała się sędziemu, musiała być korzystna dla niego, a nie zwykł marnować okazji. - Istnieje pewien projekt rządowy, który będzie realizowany przez ochotników. Zdaje mi się, że zdałeś pomyślnie wstępne testy. Jeśli się zgłosisz, okres spędzony na realizacji tego zadania zostanie ci zaliczony w poczet odbywanej kary. Masz więc szansę przydać się na coś ojczyźnie, której do tej pory przynosiłeś wyłącznie wstyd... - A jeśli odmówię, czeka mnie resocjalizacja, czy tak, sir? - Ja osobiście uważam cię za zdatnego tylko do resocjalizacji. Twoje papiery... - powiódł dłonią po aktach odnotowujących występki Rossa. - Zgłaszam się do tego projektu, sir! Sędzia parsknął z wyraźnym niezadowoleniem, a potem wepchnął rozłożone kartki do segregatora. Odwrócił się w stronę czającego się w cieniu mężczyzny. - Oto pański ochotnik, majorze. Ross westchnął z ulgą. Pierwsza górka za nim. Dotąd zawsze dopisywało mu szczęście; wywinie się i z tej sytuacji. Człowiek, którego sędzia Rawie nazwał majorem, przesunął się w krąg światła. Jego spojrzenie wciąż napawało Rossa niepokojem. Na użytek Krzywego Nosa mógł przywdziewać różne maski, ale z tym człowiekiem, czuł to wyraźnie, byłaby to tylko strata czasu. - Dziękuję. Za pozwoleniem, wyruszamy natychmiast. Pogoda nie zapowiada się najlepiej. Nim Ross zdołał zorientować się w sytuacji, szedł już posłusznie korytarzem. Początkowo planował urwać się majorowi, gdy tylko wyjdą budynku. Może go potem szukać w mrocznych uliczkach. Ale nie poszli do windy. Zamiast tego wspięli się w górę po drabinkach przeciwpożarowych. Upokorzony Ross zauważył, że po wspinaczce w tempie narzuconym przez majora dyszy ciężko, podczas gdy jego starszy o co najmniej piętnaście lat towarzysz nie zdradzał najmniejszych objawów zmęczenia. Wyszli na zasypany śniegiem dach. Major błysnął latarką, naprowadzając ciemny kształt, który opadł ku nim z góry. Helikopter! Ross nagle zaczął wątpić w słuszność swego wyboru. - Ruszaj, Murdock! - rozkaz majora przebił się przez hałas maszyny. Ton jego donośnego głosu był tak pozbawiony wszelkich emocji, że Ross wzdrygnął się mimowolnie. Chwilę potem siedział już w kabinie między milczącym majorem i równie gadatliwym pilotem w wojskowym uniformie i wzlatywał ponad miasto, którego wąskie i ciemne uliczki znał jak własną kieszeń. Światła miasta rozmywały się w oddali, aż wreszcie znikły w mroku nocy i w śnieżycy. Przez moment widział jeszcze oświetlone wstęgi autostrad. Nie zadawał jednak żadnych pytań. Ostatecznie bywał już w życiu traktowany gorzej niż tylko ignorowany w milczeniu. Maszyna przechyliła się na bok. Mimo to Ross nie mógł dojrzeć w dole ani jednego znaku orientacyjnego. Nie miał nawet pojęcia, czy lecą na północ czy na południe. Ale zaledwie kilka chwil później dostrzegł szereg czerwonych lamp, świecących tak intensywnie,

że ich blask przebijał się nawet przez grubą kurtynę śnieżnych płatków. Helikopter osiadł na ziemi. - Wyłaź! I znów odruchowo wykonał rozkaz. Stał drżąc z zimna pośród śnieżnej zamieci. Jego lekkie ubranie wystarczyłoby może od biedy na ulicach miasta, ale tu, na otwartej przestrzeni, mroźny wiatr był bezlitosny. Ktoś chwycił Murdocka za ramię i skierował ku niskiemu budynkowi. Trzask drzwi i Ross oraz towarzyszący mu oficer wkroczyli w błogosławiony krąg ciepła i światła. - Siadaj! Tam! Usiadł posłusznie, wciąż zbyt oszołomiony, by nawet pomyśleć o jakichś próbach protestu. W pomieszczeniu byli też inni mężczyźni. Jeden ubrany w dziwaczny kombinezon ochronny, przeglądał dokumenty. Ciężki hełm zwisał przyczepiony do jego ramienia. Do niego właśnie podszedł towarzysz Rossa. Przez chwilę tamci rozmawiali szeptem, a potem major przywołał Murdocka ruchem dłoni. Ross przeszedł w ślad za nim do wewnętrznego pomieszczenia oddzielonego ścianą szafek. Z jednej z nich major wydobył ów cudaczny uniform i przymierzył go do rozmiaru Rossa. - Dobra - mruknął - Zakładaj to! Nie mamy zbyt wiele czasu. Ross ubrał się w kombinezon. Gdy zapinał ostatni suwak, oficer włożył mu na głowę hełm. Drugi z mężczyzn stał już przy drzwiach. - Lepiej znikajmy, Kelgarries, bo śnieżyca przytrzyma nas tu na dobrze. Wyszli ponownie na lądowisko. Już helikopter był dość zaskakującym środkiem transportu, ale maszyna, do której podeszli teraz, wyglądała jak przeniesiona wprost z następnego stulecia. Smukły pojazd stał pionowo na statecznikach, a ostry dziób miał skie- rowany wprost w niebo. Z boku wznosiło się rusztowanie, po którym wspięli się za pilotem do wejścia. Ross niechętnie zajął wskazane mu miejsce. Leżał na plecach z uniesionymi i podkurczonymi nogami, tak że kolanami niemal dotykał brody. Co gorsza, musiał dzielić ciasną kabinę z majorem leżącym obok w podobnej pozycji. Opuszczono przezroczystą po- krywę. Byli zamknięci. W ciągu swego krótkiego życia Ross wiele razy musiał stawiać czoła strachowi. Nauczył się zmuszać swe ciało i umysł do panowania nad tym uczuciem. Ale to, co czuł teraz, nie było zwykłym strachem - to było przerażenie graniczące z paniką, tak silne, że z trudem powstrzymał torsje. Był zamknięty w przezroczystej trumnie! Nie miał najmniejszego wpływu na to, co się z nim za chwilę stanie, a miał właśnie stanąć twarzą w twarz z nieznanym niebezpieczeństwem. To było trochę za dużo jak na jeden raz. Jak długo już trwa ten koszmar? Kilka minut? Godzin? Stracił rachubę czasu. Nagle poczuł, jakby pięść olbrzyma opadła na jego klatkę piersiową. Walczył rozpaczliwie o oddech. Cały świat eksplodował mu pod czaszką... Przytomność wracała powoli. Przez moment myślał, że utracił wzrok, potem jednak otaczająca go ciemność zaczęła zmieniać się w szarość... Po dłuższej dopiero chwili dotarło do niego, że już nie leży na plecach, tylko spoczywa w pozycji siedzącej w fotelu. Cały otaczający go świat drżał w rytmie delikatnej wibracji, która przeszywała też jego ciało. Ross Murdock do tej pory tak długo cieszył się wolnością, gdyż posiadał umiejętność szybkiej analizy sytuacji. W ciągu ostatnich pięciu lat rzadko zdarzało mu się stawać w

obliczu osoby lub wydarzenia, przy których by się pogubił. A teraz wciąż był spychany do defensywy i na razie nie bardzo widział możliwość zmiany tego stanu. Patrzył w ciemność w milczeniu, ale wewnątrz jego umysłu wszystkie tryby i kółeczka pracowały intensywnie, aż do granicy zatarcia się. I zaczynał dochodzić do wniosku, że wszystko, co mu się przydarzyło dzisiejszego dnia, miało tylko jeden cel - zachwiać jego pewnością siebie i uczynić go uległym. Dlaczego? Ross żywił jednak niezachwianą wiarę w swoje umiejętności. Był też bystrym obserwatorem. Rozumiał więc sprawy tego świata jak mało kto w tak młodym wieku. Wiedział też, że Murdock jest wprawdzie ważny dla Murdocka, ale nie jest zbyt ważny dla całej reszty świata. A jego kartoteka wyglądała na tyle kiepsko, że sędzia Rawie mógł bez trudu postawić na nim kreskę. Chociaż w jednym różnił się od innych przestępców - jak dotąd większość zarzutów kierowanych przeciwko niemu opierała się wyłącznie na poszlakach. Pewnie dlatego, że zawsze działał w pojedynkę i starannie planował każdą akcję. Dlaczego jednak Ross Murdock stał się istotny także dla innych? Istotny do tego stopnia, że urządzono całe to przedstawienie, by nim wstrząsnąć? Do czego właściwie się zgłosił? Czy miał robić za świnkę morską przy testowaniu jakiejś nowoczesnej, skutecznej i ekonomicznej w użyciu broni? Dość usilnie, musiał przyznać, starano się wytrącić go z równowagi. To milczenie, ten pośpiech, ten lot... podtrzymywały nastrój. Dobrze więc, będzie zagubionym przerażonym chłopcem, jeśli o to im chodzi. Tylko czy to wystarczy, żeby wywieść w pole majora? Miał wrażenie, że nie wystarczy. I było to wielce przykre wrażenie. Panowała już głęboka noc. Najwyraźniej zeszli z drogi śnieżnej burzy, a może lecieli ponad nią. Przez przezroczysta pokrywę kokpitu widział jasno świecące gwiazdy. Brakowało tylko księżyca. Formalne wykształcenie Rossa nie było imponujące. A jednak swą wiedzą zaskakiwał wielu ludzi, którym zdarzyło się mieć z nim do czynienia. Spędził bowiem wiele czasu w miejskiej bibliotece, gdzie czytał książki dotyczące bardzo licznych dziedzin. Wiedza zawsze się przydaje. Co najmniej trzy razy takie właśnie strzępki zapamiętanych wiadomości pozwoliły mu cieszyć się wolnością, raz prawdopodobnie uratowały mu życie. Teraz więc starał się ułożyć jakąś logiczną całość z rozsypanych fragmentów informacji, jakimi dysponował. Siedział w kokpicie jakiejś supernowoczesnej maszyny o napędzie atomowym. Tak zaawansowanej technicznie, że na pewno nie używano by jej do nieistotnej misji. A to znaczyło, że Ross Murdock był komuś bardzo potrzebny. Dawało to jakąś nadzieję na przyszłość, a on diabelnie potrzebował tej nadziei. Zaczeka więc cierpliwie, będzie grał głupca i nie omieszka mieć przy tym szeroko otwartych oczu i uszu. W tempie, w jakim lecieli, najdalej za kilka godzin powinni opuścić terytorium kraju. Ale ostatecznie, czy rząd nie miał baz w co najmniej połowie państw świata, by utrzymywać “zimny pokój"? Co prawda, jeśli wysadzą go gdzieś za granicą, ucieczka może okazać się trudniejsza, ale szczegółami zajmie się dopiero, gdy nadejdzie na to czas. Nagle Ross znów znalazł się w pozycji horyzontalnej, a pięść giganta ponownie opadła na jego piersi. Tym razem nie dostrzegł żadnych świateł naprowadzających na lądowisko. Nie miał nawet pewności, czy dotarli do celu, aż do momentu, gdy maszyna osia- dła twardo na ziemi. Major sprawnie wydostał się na zewnątrz i Ross mógł przybrać wygodniejszą pozycję. Znów poczuł na ramieniu twardą dłoń ponaglającą go do wyjścia. Wyczołgał się z kabiny i stanął niepewnie na platformie wyładunkowej. Poniżej nie dostrzegł żadnych świateł, tylko niezmierzone śnieżne pole. Widział za to

kilku mężczyzn u podnóża struktury, na której stał. Był głodny i bardzo zmęczony. Miał nadzieję, że jeśli major zamierza dalej prowadzić swoją grę, poczeka do następnego ranka. W międzyczasie musiał się zorientować, gdzie właściwie się znalazł. Jeśli miał stąd wiać, musiał wpierw dokładnie przyjrzeć się okolicy. Jednak dłoń na jego ramieniu ponaglała go nieubłaganie do marszu ku uchylnym drzwiom, które o ile widział, wiodły do wnętrza śnieżnego pagórka. Albo śnieżna zamieć, albo ludzie wykonali tu kawał dobrej maskującej roboty. Odnosił wrażenie, że ten śnieżny kamuflaż nie był jednak dziełem przyrody. Tak wyglądało przywitanie Rossa z bazą. Nie można powiedzieć, by dokładnie przyjrzał się jej zewnętrznym instalacjom. Następny dzień był jednym ciągiem badań lekarskich, tak dokładnych, jakich nigdy jeszcze dotąd nie doświadczył. Kiedy wreszcie lekarze przestali go opukiwać i osłuchiwać, przeszedł całą serię dziwnych testów, których celu też oczywiście nikt nie raczył mu wyjaśnić. Wreszcie zamknięto go w izolatce, bo chyba tak tylko można nazwać ciasne pomieszczenie, w którym znajdowało się jedynie łóżko i głośnik w jednym z rogów pod sufitem. Łóżko na szczęście było znacznie wygodniejsze niż wyglądało. Wyciągnął się więc na nim wygodnie i wlepił oczy w głośnik. Jak dotąd nie powiedziano mu nic. Sam również nie zadał ani jednego pytania, czekając spokojnie na koniec tego, co uważał wyłącznie za pojedynek woli. Na razie nie oddał ani piędzi terenu w tej walce. - A teraz słuchaj... - głos dobywający się z głośnika brzmiał nieco metalicznie, ale niewątpliwie należał do majora Kelgarriesa. Ross przygryzł wargi. Uważnie obejrzał już każdy cal tego pomieszczenia i nie dostrzegł nawet śladu drzwi, którymi został tu wprowadzony. Mając gołe ręce za jedyne narzędzie, nie mógł marzyć o wydostaniu się stąd siłą, a nawet jeśli... ubrany tylko w koszulę, luźne spodnie i lekkie skórzane mokasyny, niewiele mógłby zdziałać. - ... dla identyfikacji - kontynuował głos. Ross zdał sobie sprawę, że coś umknęło jego uwadze. Nie miało to znaczenia. Zdecydował, że nie będzie dłużej uczestniczył w tej grze. Rozległo się szczęknięcie, które było niezawodnym znakiem, że major się wyłącza. Ale nie nadeszła oczekiwana cisza. Zamiast niej Ross usłyszał słodkie trele, które natychmiast skojarzył ze śpiewem ptaków. Jego znajomość ptactwa ograniczała się co prawda do wróbli i parkowych gołębi, i żaden z tych gatunków z pewnością nie potrafił tak śpiewać, niemniej to z pewnością były odgłosy ptaków. Ross odwrócił głowę od głośnika i spojrzał w przeciwle- głym kierunku. To, co ujrzał, spowodowało, że usiadł gwałtownie, gotów do natychmiastowego odparcia niespodziewanego ataku. Ściany tam nie było! Zamiast na nią, patrzył na strome zbocze wzgórza, na którego szczycie znajdował się jodłowy las przykryty śnieżnym płaszczem. Zaspy śnieżne leżały też na samym zboczu, a zapach jodeł docierał do Rossa równie wyraźnie jak chłodne podmuchy wiejącego od wzgórza wiatru. Nagle zadrżał cały, gdyż do jego uszu dobiegło odległe wycie, które od wieków oznaczało tylko jedno - wołanie głodnego i polującego właśnie stada wilków. Ross nigdy dotąd nie słyszał tego dźwięku, ale jego podświadomość, z całym jej dziedzictwem ge- netycznym, rozpoznała go niezawodnie - zew nadciągającej śmierci. Wkrótce też dostrzegł szare cienie wysuwające się spomiędzy drzew. Jego dłonie odruchowo zacisnęły się w pięści, gdy tymczasem rozglądał się za jakąś skuteczniejszą bronią. Trzy ściany pokoju wciąż zamykały go jak w klatce, a w zasięgu ręki miał tylko łóżko, na którym dotąd leżał. Jeden z szarych, smukłych kształtów uniósł głowę i patrzył

wprost na niego. Oczy zwierzęcia lśniły czerwonym blaskiem. Ross porwał w dłonie koc okrywający łóżko, zdecydowany zarzucić go na głowę zwierzęcia w momencie skoku. Bestia zbliżyła się na sztywnych łapach, z głębi jej gardzieli dobiegł ponury pomruk. Rossowi zdało się, że ten potwór co najmniej dwukrotnie przewyższa rozmiarami każdego psa, jakiego kiedykolwiek widział. Trzymał jednak koc w rozpaczliwym odruchu obrony. Nagle pojął, że zwierzę nie patrzy wcale na niego, że koncentruje wzrok na jakimś punkcie znajdującym się poza jego polem widzenia. Wilk zawarczał wściekle, obnażając potężne kły. Rozległ się świst powietrza. Zwierzę wyskoczyło w górę gwałtownym susem, upadło z powrotem i potoczyło się po ziemi, próbując desperacko wgryźć się kłami w drzewce dzidy sterczącej spomiędzy jego żeber. Zaskowyczał jeszcze raz, a potem z pyska pociekła mu strużka krwi. Teraz Ross po prostu zastygł w niemym zdumieniu. Zebrał się w sobie i postąpił na trzęsących się nogach kilka kroków ku umierającemu wilkowi. Nie był zdziwiony, gdy jego wyciągnięta ręka natrafiła na niewidzialną przeszkodę. Powoli przesunął dłonią w lewą i w prawą stronę, pewien już teraz, że dotyka ściany swojej celi. A mimo to oczy wciąż mówiły mu, że znajduje się na zboczu wzgórza; potwierdzały to także uszy i nozdrza. Jeszcze przez moment był nieco zagubiony, ale prawie natychmiast znalazł wyjaśnienie, które w pełni go zadowoliło. Spokojnie skinął głową i rozluźniony usiadł z powrotem na łóżku. To musi być jakaś udoskonalona wersja telewizji, taka z symulacją zapa- chów, podmuchów wiatrów i innych oddziaływań na zmysły, które czyniły obraz bardziej realnym. Efekt końcowy był na tyle przekonujący, iż Ross musiał się napominać, że tylko ogląda film. Wilk był niewątpliwie martwy. Pozostałe sztuki ze stada czmychnęły w las, ale ponieważ obraz wciąż trwał, Ross uznał, że pokaz jeszcze się nie skończył. Wciąż słyszał otaczające go dźwięki, toteż cierpliwie czekał na dalszy rozwój akcji. Choć w dalszym ciągu nie miał pojęcia, czemu ten pokaz miał służyć. W polu widzenia pojawił się człowiek. Zatrzymał się nad martwym wilkiem, chwycił go za ogon i uniósł w górę jego tylne łapy. Porównując rozmiar zabitej bestii do stojącego przed nim człowieka, Ross uznał, że nie pomylił się w pierwszej ocenie - zwierzę było nadnaturalnych rozmiarów. Człowiek krzyknął coś przez ramię. Jego słowa brzmiały dla Rossa obco. Dziwnie był też ubrany - zdecydowanie za lekko jak na ten klimat, jeśli oceniać go po śnieżnych zaspach i lodowatych podmuchach wiatru. Miał na sobie kubrak z niewyprawionej skóry, sięgający nieco powyżej kolan i ściągnięty pasem. Pas ten był zresztą nieco bardziej skomplikowanym rękodziełem niż kubrak - składał się z połączonych ze sobą małych metalowych płytek i podtrzymywał także wielki sztylet wiszący w poprzek piersi. Muskularne ramiona mężczyzny okrywał niebieski płaszcz, spięty pod szyją wielką broszą. Buty, również z niewyprawionej skóry, sięgały powyżej łydek, a całości ubioru dopełniała futrzana czapa, spod której widać było kosmyki ciemnobrązowych włosów. Nie miał brody, a jednak błękitnawy cień biegnący wzdłuż jego żuchwy pozwalał sądzić, że tego akurat dnia nie golił się. Czy był Indianinem? Nie. Chociaż skórę miał spaloną słońcem, z pewnością był biały. Jego ubiór też w niczym nie przypominał stroju Indian. Mimo dość prymitywnych szat, przybysza otaczała niezwykła aura dostojeństwa, władzy i niezachwianej pewności siebie. Widać było, że jest kimś ważnym w swoim świecie. Po chwili dołączył do niego kolejny człowiek, podobnie odziany, ale w

rudobrązowym płaszczu. Podszedł, ciągnąc za sobą dwa opierające się osiołki, które trwożliwie wpatrywały się w martwego wilka. Oba zwierzaki były obciążone powiązanymi liną tobołkami. Potem pojawił się jeszcze jeden mężczyzna z następną parą osłów. I wreszcie czwarty, też odziany w skóry, z gęsta brodą na policzkach i szyi. Ten jako jedyny miał odkrytą głowę, jego płowe, niemal białe włosy rozwiewał wiatr. Ukląkł nad martwym wilkiem, dobył noża i sprawnie zdjął skórę ze zwierzęcia. Jeszcze nim skończył, w polu widzenia pojawiły się trzy dalsze pary obładowanych paczkami osiołków. Wreszcie okrwawiona skóra powędrowała do jednej z sakw, a oprawca pogardliwie kopnął padłe ciało i podążył za oddalającymi się już powoli towarzyszami.

2 Ross był tak zaabsorbowany rozgrywającą się przed jego oczami sceną, że zaskoczyła go nagła, kompletna ciemność, która zapadła nie tylko nad miejscem akcji, ale także wewnątrz celi. - Co... - jego głos zabrzmiał głucho w pustym pomieszczeniu, gdyż wraz ze światłem umilkły wszelkie dźwięki. Brakowało nawet delikatnego szumu urządzeń wentylacyjnych, którego Ross nawet nie rejestrował, dopóki ten nie zanikł. Przez wszystkie jego nerwy przebiegł ten sam impuls nagłej paniki, którego doświadczył w kokpicie pojazdu powietrznego. Tyle, że tym razem mógł się przynajmniej swobodnie poruszać. Ruszył więc wolnym krokiem poprzez mrok z wyciągniętymi przed siebie dłońmi, aby namacać ścianę. Miał zamiar znaleźć ukryte drzwi, którymi go tu wprowadzono, i uciec z ciemnej celi. Tutaj! Jego dłoń dotknęła płaskiej i gładkiej powierzchni ściany. Przesunął po niej ręką i nagle trafił na pustkę. Mógł posługiwać się wyłącznie zmysłem dotyku, ale to wystarczyło, by być pewnym, że są tam drzwi, i to otwarte drzwi. Przez moment zawahał się, tknięty nagle irracjonalną myślą, że jeśli przestąpi próg, znajdzie się na wzgórzu z wilkami. - Co za głupota! - powiedział na głos sam do siebie. I właśnie dlatego, ze czuł narastający niepokój, postąpił naprzód zdecydowanym krokiem. Pragnął zrobić coś, cokolwiek, co nie będzie po prostu wykonywaniem rozkazów innych ludzi, ale działaniem z własnej inicjatywy. Jednak po pierwszym zdecydowanym kroku dalej podążał powoli, gdyż przestrzeń za drzwiami tonęła w równie nieprzeniknionym mroku jak pomieszczenie, które pozostało za jego plecami. Zdecydował, że najlepiej przesuwać się wzdłuż ściany z wyciągniętą przed siebie ręką. Kilka kroków dalej utracił nagle kontakt z twardą powierzchnią ściany. Niemal się przewrócił, wpadając w mroczną pustkę. To były jednak tylko kolejne drzwi. Po chwili ściana wróciła na swoje miejsce, a on przywarł do niej z ulgą. Potem następne drzwi... Ross zatrzymał się na chwilę, próbując usłyszeć najcichszy bodaj dźwięk, coś, co upewniłoby go, że nie jest sam w tym mrocznym labiryncie. Nie usłyszał jednak nic; nie czuł nawet najmniejszego ruchu powietrza, a ciemność zdawała się przytłaczać go jak gęsta czarna maź. I znów ściana się skończyła. Ross dotknął krawędzi lewą ręką, a prawą wyciągnął przed siebie w mrok. Po chwili wyczuł twardą powierzchnię. Luka była szersza niż jakiekolwiek drzwi. Może to skrzyżowanie korytarzy? Miał zamiar zbadać to dokładniej, gdy nagle usłyszał dźwięki. Nie był tu sam. Nagłym ruchem przywarł do ściany. Wstrzymał oddech, starając się uchwycić nawet najlżejsze odgłosy. Odkrył przy tym, że kompletny brak widoczności utrudnia także nasłuchiwanie. Nie potrafił zidentyfikować tych lekkich trzasków, tego delikatnego szumu... czy to mógł być ruch powietrza spowodowany przez otwierane drzwi? Po chwili jednak był pewien, że coś porusza się ku niemu na poziomie podłogi. Coś pełznącego, a nie kroczącego... Ross błyskawicznie wycofał się za róg. Nie miał zamiaru stawiać czoła temu, co tam pełzło. Zbyt duże ryzyko w kompletnych ciemnościach, które w dodatku mogły być ciemnościami tylko dla niego. Nie miał raczej do czynienia z człowiekiem. Odgłosy z podłogi były nieregularne, dzieliły je długie przerwy. Ross dosłyszał

również ciężkie sapanie, zupełnie jakby pełznąca istota okupiała każdy ruch wielkim wysiłkiem. Ross starał się wyprzeć ze swego umysłu wizję skradającego się w mroku olbrzymiego wilka, węszącego chciwie zapach ofiary. Podświadomość nakazywała szybki odwrót, ale zmusił się do pozostania w miejscu, a nawet wychylił się nieco zza rogu, starając się przebić wzrokiem otaczającą go ciemność i dostrzec, co ku niemu pełznie. Nagle rozbłysło światło. Ross odruchowo zasłonił rękami oślepione oczy. Z podłogi dobiegł go głośny jęk przechodzący w uporczywe krztuszenie się. Światło, takie jak do tej pory, znów oświetlało korytarze jednostajnym blaskiem i Ross dostrzegł, że faktycznie stoi na skrzyżowaniu korytarzy. Przez ułamek sekundy odczuł absurdalne zadowolenie, że właściwie ocenił to w ciemnościach... A na podłodze... To jednak był człowiek, a przynajmniej dwunożna istota przypominająca z kształtu człowieka. Leżał na ziemi o kilka kroków od Rossa. Ale jego ciało i głowa były owinięte bandażami w stopniu uniemożliwiającym jakąkolwiek bliższą identy- fikację. Jedna z obandażowanych dłoni przesunęła się powoli do przodu i całe ciało uniosło się na niej nieco, przemieszczając się o parę centymetrów do przodu. Zanim Ross zdołał się poruszyć, na przeciwległym krańcu korytarza pojawił się biegnący mężczyzna. Murdock rozpoznał w nim majora Kelgarriesa. Zwilżył bezwiednie wargi, gdy major opadł na kolana przy leżącej na podłodze istocie. - Hardy! Hardy! - głos, który Ross znał dotąd tylko z twardych komend, brzmiał teraz ludzko i ciepło. - Hardy, człowieku! Major otoczył ramionami obandażowane ciało. Uniósł leżącego na nogi i podparł. - Już dobrze, Hardy. Wróciłeś. Jesteś bezpieczny. To jest baza - mówił spokojnie łagodnym głosem, jak ktoś uspokajający przerażone dziecko. Obandażowane ręce, które przez moment biły nerwowo powietrze, opadły teraz luźno wzdłuż ciała. - Wróciłem... jestem bezpieczny... - głos zza białej maski brzmiał jak ochrypły skrzek. - Wróciłeś i jesteś bezpieczny - potwierdził major. - Ale ciemność... znowu... - doszło zza bandaża. - To tylko awaria systemu energetycznego. Już w porządku. Wracaj do łóżka. Obandażowana dłoń znów uniosła się nieco i dotknęła ramienia Kelgarriesa, jakby chciała się na nim zacisnąć. Osunęła się. - Bezpieczny? - Jak najbardziej, stary - ton majora był spokojny i zdecydowany. Dopiero teraz Kelgarries uniósł wzrok na Rossa, jakby dotąd nie zauważał jego obecności. - Murdock, idź do tamtych drzwi i zawołaj doktora Farella! - Tak jest, sir! - odpowiedź była równie automatyczna, jak wykonanie rozkazu. Ross dotarł do właściwych drzwi, zanim jeszcze dobrze zrozumiał, co robi. Oczywiście znowu nikt niczego mu nie wyjaśnił. Obandażowany Hardy został zabrany przez doktora i dwóch jego asystentów, a major poszedł wraz z nimi, wciąż podtrzymując chorego. Ross zawahał się. Był pewien, że nie powinien iść za nimi, ale z drugiej strony, nie mógł się zdecydować, czy ma dalej zwiedzać nieznane korytarze czy wrócić do swej celi. Człowiek, którego przed chwilą zobaczył, radykalnie zmienił jego poglądy na temat projektu, do którego tak pochopnie się zgłosił.

Nie miał nigdy wątpliwości, że to coś ważnego. Że może być niebezpieczne, też podejrzewał. Ale co innego abstrakcyjne, bliżej nieokreślone niebezpieczeństwo, a co innego tak konkretny i realny widok, jakim był czołgający się w ciemnościach Hardy. Już od pierwszych chwil Ross planował ucieczkę, teraz jednak był pewien, że musi stąd wiać, i to jak najszybciej, inaczej skończy w podobnym stanie jak Hardy. - Murdock? Wezwanie zza pleców było tak nieoczekiwane, że Ross odwrócił się błyskawicznie z zaciśniętymi pięściami, gotów do walki jedyną bronią, jaką chwilowo posiadał. Nie wzywał go major ani też żaden z ludzi, których widział tu do tej pory i którzy zajmowali w bazie wyższe stanowiska. Stał przed nim nieznajomy, o brązowej skórze. Podobną barwę, może nieco ciemniejszą, miały jego włosy, natomiast oczy były jasno-błękitne i zupełnie nie pasowały do reszty. Smagły nieznajomy stał w niedbałej pozie ze swobodnie opuszczonymi wzdłuż ciała rękoma i przyglądał się Rossowi, jakby ten był jakąś łamigłówką, którą należało rozwiązać. A kiedy znów przemówił, jego głos był całkowicie pozbawiony jakichkolwiek emocji: - Jestem Ashe - przedstawił się krótko. Powiedział to takim tonem, jakby mówił: “To jest stół, a to jest krzesło". Ross tym razem nie zdołał się opanować. - Aha, jesteś Ashe. Czy powinienem czuć się zaszczycony? -pytał zaczepnie. Ale obcy zachował spokój. Wzruszył obojętnie ramionami. - Póki co, będziemy partnerami... - Partnerami w czym? - zapytał Ross, opanowując nieco irytację. - Tu się pracuje w parach. Dobiera je maszyna - odpowiedział niedbale zapytany i zerknął na zegarek. - Zaraz zadzwonią na posiłek. Odwrócił się na pięcie, zanim Ross zdołał coś powiedzieć. Rozzłościło go takie lekceważenie. Ostatecznie mógł się powstrzymać od zadawania pytań majorowi i innym oficerom, ale partner powinien chyba udzielić nieco bardziej wyczerpujących wyjaśnień. - Co to właściwie jest? - zapytał, idąc za nim. Ashe obejrzał się przez ramię. - Operacja Retrograde - odparł Ross powstrzymał wybuch. - OK. Ale co się tutaj robi? Słuchaj, dopiero co widziałem czołgającego się po korytarzu faceta, który wyglądał, jakby go przepuścili przez betoniarkę. Co się tutaj robi? Co my mamy robić? Ku zdumieniu Rossa, Ashe uśmiechnął się lekko albo tylko drgnęły mu wargi. - Aha, zaniepokoił cię Hardy? Cóż, mamy pewien odsetek porażek. Straty w ludziach są ograniczane do minimum i naprawdę starają się dać nam maksymalne wsparcie... - Jakich porażek? - W realizacji operacji. Gdzieś przed nimi rozległo się przytłumione buczenie. - To sygnał z mesy. Nie wiem jak ty, ale ja jestem głodny. -Ashe przyspieszył kroku, jakby Ross Murdock nagle zupełnie przestał dla niego istnieć. Ale Ross Murdock jednak istniał i było to dla niego dość istotne. Podążając za Ashem, stwierdził, że ma zamiar zrobić wszystko, by istnieć dalej, i to w jednym kawałku. I dlatego miał zamiar dokładnie wypytać kogoś, o co tu właściwie chodzi. Ku swemu zdziwieniu dostrzegł, że Ashe jednak zaczekał na niego przed drzwiami, zza których dobiegały wyraźne odgłosy rozmów, a także przytłumiony szczęk kuchennych

naczyń i stołowej zastawy. - Dzisiaj nie będzie dużego tłoku - mruknął Ashe. - Mamy trochę zawalony tydzień. Tłoku faktycznie nie było. Pięć najbliższych stołów było pustych. Wszyscy obecni - Ross naliczył dziesięciu mężczyzn - zebrali się przy pozostałych dwóch stołach. Niektórzy już jedli, a inni właśnie podchodzili do krzeseł, niosąc obficie wyładowane jedzeniem tace. Wszyscy byli ubrani w koszule, luźne spodnie i mokasyny - widać strój ten stanowił coś w rodzaju wypoczynkowego uniformu. Sześciu mężczyzn nie wyróżniało się niczym szczególnym, ale pozostali czterej tak, i to na tyle, że Ross z trudem powstrzymał się, by nie okazać zaskoczenia. Ponieważ zebrani zdawali się nie dostrzegać w ich wyglądzie nic nienaturalnego, Ross także rzucał im tylko ukradkowe spojrzenia, stając za Ashem ze swoją tacką w rękach. Dwóch mężczyzn najwyraźniej pochodziło ze Wschodu - smagli, skośnoocy, z długimi czarnymi wąsami. Rozmawiali jednak w jego własnym języku, i to ze swobodą, która sugerowała, że jest to także ich język ojczysty. Oprócz imponujących czarnych wąsów wyróżniały ich niebieskiej barwy tatuaże umieszczone na czołach i na grzbietach ruchliwych dłoni. Druga para wyglądała jeszcze bardziej fantastycznie. Mieli wprawdzie jasne włosy, ale za to zaplecione w długie warkocze, które swobodnie opadały na ich potężne plecy. Trudno jednak było nazwać ich zniewieściałymi, zważywszy na ich potężne bary, słuszny wzrost i zdecydowanie męskie twarze o niemal kwadratowych żuchwach. - Gordon! -jeden z długowłosych olbrzymów na wpół uniósł się z miejsca, zapraszając gestem podchodzącego z tacą Ashe'a. -Kiedy wróciłeś? I gdzie jest Sanford? Jeden z Azjatów odłożył łyżeczkę, którą dotąd energicznie mieszał kawę, i zapytał z nieukrywaną troską w głosie: - Jeszcze jedna strata? Ashe potrząsnął przecząco głową. - Tylko przeniesienie. Sandy został w Faktorii Gog i nieźle sobie radzi. - Uśmiechnął się szeroko i jego twarz nagle nabrała wyrazu, jakiego Ross nigdy by się po nim nie spodziewał. - Ani się obejrzy, jak zarobi milion lub dwa. Radzi sobie z handlem, jakby urodził się z wagą w ręce. Azjata roześmiał się, a potem wskazał głową Rossa. - Twój nowy partner, Ashe? Uśmiech znikł z twarzy pytanego. Jej wyraz znów stał się beznamiętny. - Chwilowe uzupełnienie. To jest Murdock. Powiedział to tak lakonicznie, że Ross znów się rozzłościł. - Hodaki, Feng - Ashe nawet nie spojrzał w jego stronę, tylko ruchem głowy wskazał obu Azjatów, stawiając przy tym na stole swoją tackę. - Jansen, Van Wyke - dodał jeszcze, wskazując blondynów. - Ashe! - od sąsiedniego stołu podszedł do nich jeszcze jeden mężczyzna. Był szczupły, o ciemnej karnacji i rozbieganych sprytnych oczach. Był też znacznie młodszy od pozostałych i znacznie gorzej było u niego z samokontrolą, jak ocenił Ross. Ten zapewne odpowiedziałby na kilka pytań, gdyby umiejętnie pociągnąć go za język - przemknęło mu przez głowę. - Co tam. Kurt? - Ashe zwrócił się do niego z wyraźnym lekceważeniem, ale nadchodzący nie dał po sobie poznać obrazy, co spodobało się Rossowi. - Słyszałeś, co się stało z Hardym? Feng otworzył usta, by coś powiedzieć, i zastygł tak przez moment. Van Wyke

zmarszczył brwi. Ashe natomiast powoli i dokładnie przeżuł kęs pożywienia i dopiero, gdy go przełknął, odpowiedział: - Naturalnie. - Jego ton sugerował wyraźnie, iż dla niego jest to tylko zarejestrowanie prostego faktu, a nie powód do robienia dramatu. - Jest cały zmiażdżony.... kaput... - lekko drżący na początku głos Kurta nabrał teraz mocy. - Torturowany! Ashe spojrzał nań chłodno. - Ty chyba nie robisz na odcinku Hardy'ego? Jednak Kurt nie dał się zgasić. - Oczywiście, że nie. Dobrze wiem, do czego jestem szkolony. Ale to nie znaczy, że coś takiego nie może przydarzyć się u mnie albo u ciebie, albo u was! - wskazał palcem Fenga, a potem obu blondynów. - Możesz także spaść w nocy z łóżka i skręcić sobie kark -zauważył chłodno Jansen. - Idź, wypłacz się na ramieniu Millairda, jeśli masz z tym problem. Przedstawiono ci zagrożenia na wstępie. Wiesz, po co tu jesteś, wiesz, co się może stać... Ross poczuł na sobie badawcze spojrzenie Ashe'a. Wciąż nie miał pojęcia, co tu robi, ale postanowił o nic nie pytać tych ludzi. Sądził, że częścią ich treningu jest właśnie zachowywanie w tajemnicy tego, co się tu dzieje. Powściągnie więc swoją ciekawość, aż do spotkania sam na sam z Kurtem. Może wtedy uda mu się coś z niego wyciągnąć. Na razie więc jadł spokojnie i zdawał się w ogóle nie interesować całą wymianą zdań. - Więc macie zamiar powtarzać tylko: “Tak, sir", “Nie, sir", na każdy rozkaz... Hodaki uderzył w blat stołu otwartą dłonią. - Po cholerę błaznujesz, Kurt? Dobrze wiesz, jak i po co jesteśmy wysyłani. Hardy miał pecha i nie była to wina projektu. To się już zdarzało i może się jeszcze zdarzać... - Właśnie o tym mówię! Chcesz, żeby przydarzyło się tobie? Zdaje się, że ci dzikusi w twoim świecie też umieją dobrze oprawiać więźniów? - Oj, zamknij się! - Jansen wstał zirytowany. A ponieważ przewyższał Kurta o dobre dwadzieścia centymetrów i prawdopodobnie mógłby go z łatwością złamać wpół na kolanie, jego życzeniu stało się za dość. - Jeśli masz jakieś zażalenia, zgłoś się do Millairda. I posłuchaj, człowieczku - dotknął swym wielkim paluchem piersi Kurta - najlepiej poczekaj z tym, aż sam pójdziesz na pierwszą akcję. Dopiero potem głośno protestuj. Nikt nie jest tam pozostawiony bez maksymalnego wsparcia, a Hardy miał wielkiego pecha. I tyle. Wydostaliśmy go jednak stamtąd i to było jego szczęście. On sam będzie pierwszym, który ci to powie - przeciągnął się. - Zagrałbym, Ashe? Hodaki? - Zawsze nerwowy - mruknął Ashe, skinął jednak głową, podobnie jak drobny Azjata. Feng uśmiechnął się do Rossa. - Ci trzej zawsze próbują pokonać się nawzajem, ale jak dotąd pojedynki pozostają nierozstrzygnięte. Mamy jednak nadzieję, że kiedyś wreszcie.... Tak więc Ross nie miał okazji zamienić ani słowa z Kurtem. Gdy skończyli posiłek, wkroczył wraz z pozostałymi na coś w rodzaju małej areny z miejscem dla graczy z jednej strony i półkolem siedzeń z drugiej. To, co nastąpiło potem, wciągnęło Rossa równie silnie, jak oglądana wcześniej scena łowów na wilki. Tu też mógł oglądać walkę, choć nie było to fizyczne starcie. Ci trzej ludzie nie tylko różnili się proporcjami ciała, ale także, jak wkrótce zrozumiał, w zupełnie inny sposób podchodzili do pojawiających się na ich drodze problemów. Na razie usiedli ze skrzyżowanymi nogami, stając się wierzchołkami równobocznego

trójkąta. Ashe spojrzał najpierw na jasnowłosego olbrzyma, a potem na drobnego Azjatę. - Teren? - spytał krótko. - Wewnętrzne równiny! - odpowiedzieli równocześnie, a potem roześmiali się, spoglądając po sobie nawzajem. Ashe także zachichotał. - Staramy się być dzisiaj sprytni, chłopcy? Dobra, równiny. Dotknął otwartą dłonią podłoża areny przed sobą i ku zdumieniu Rossa światła wokół graczy pociemniały, okrywając ich cieniem, natomiast cała podłoga pomiędzy nimi zamieniła się w miniaturowy świat. Dostrzegał nawet wysokie stepowe trawy kołyszące się pod delikatnymi podmuchami wiatru. - Czerwone! - Niebieskie! - Żółte! W ciemności zabrzmiały niemal jednocześnie trzy głosy graczy, a na te komendy na planszy pojawiły się maleńkie światełka w żądanych kolorach. - Czerwone - karawana! - Ross rozpoznał bas Jansena. - Niebieskie -jeźdźcy! - zabrzmiał niemal równocześnie głos Hodakiego. - Żółte - nieznany czynnik. Rozległo się westchnienie, które - przysiągłby Ross - pochodziło od Jansena. - Czy nieznany czynnik jest zjawiskiem naturalnym? - Nie. Plemię podczas wędrówki. - Aha - usłyszał Ross mruknięcie Hodakiego. Niemal wyobraził sobie jego wzruszenie ramion. Gra się rozpoczęła. Ross słyszał co nieco o szachach, o grach wojennych rozgrywanych miniaturowymi armiami i okrętami i o innych grach, które wymagały od grających szybkich reakcji i wyćwiczonej pamięci. Ale to, co oglądał, było połączeniem ich wszystkich i jeszcze czymś o wiele więcej. Gdy tylko pozwolił swobodnie działać swojej wyobraźni, natychmiast ruchome światełka zmieniły siew nomadów, kupiecką karawanę, w wędrujący szczep. Mógł obserwować wyrafinowane formowanie szyków, bitwy, drobne zwycięstwa w potyczkach, za którymi często następowały strategiczne porażki... Ta gra mogła trwać całymi godzinami. Wokół siebie słyszał ożywione dyskusje, a często i sprzeczki widzów, którzy jednak starali się wygłaszać swoje opinie na tyle wyciszonymi głosami, by nie wpływać na decyzje graczy. Ross sam nie mógł powstrzymać drżenia emocji, gdy karawana ledwie uniknęła zastawionej na nią chytrej pułapki; ledwie też pohamował swój entuzjazm, gdy wędrujący szczep został zmuszony do ucieczki. Była to niewątpliwie najbardziej fascynująca gra, jaką zdarzyło mu się kiedykolwiek oglądać. Szybko też zdał sobie sprawę, że trzej grający mężczyźni są prawdziwymi mistrzami strategii. Ich niewiarygodne zdolności prowadziły jednak do sytuacji patowej, w której daleko było do osiągnięcia zdecydowanej przewagi przez którąś ze stron. Wreszcie Jansen roześmiał się, gdy czerwona linia karawany uformowała ścisły szyk. - Warowny obóz przy źródle - oznajmił - ale z licznymi posterunkami zewnętrznymi. Natychmiast kilka czerwonych światełek rozjarzyło się wokół głównej pozycji. - I będą tak stali po wsze czasy. Możemy utrzymać tę pozycję aż do dnia sądu ostatecznego i nikt się nie przełamie. - Nie - zaprotestował Hodaki - pewnego dnia warty popełnią błąd, a wtedy... - Wtedy ci twoi poganiacze koni w nas wjadą? - zakpił Jansen. - Cóż to będzie za dzień! Ale na razie rozejm. - Zgoda!

Światła areny pogasły i zielone stepy znikły z pola widzenia. - Gdy tylko zapragniecie rewanżu, jestem gotów - to był głos Ashe'a. Jansen uśmiechnął się szeroko. - Musimy to odłożyć na jakiś miesiąc. Jutro wyruszamy. I wy też uważajcie na siebie, chłopaki. Nie mam ochoty szukać innych partnerów do gry, kiedy wrócę. Ross z trudem wyzwalał się spod panowania iluzji, która ogarnęła jego zmysły na czas rozgrywki. Mimo to poczuł delikatne dotknięcie na ramieniu i spojrzał w tamtym kierunku. Stał za nim Kurt, pozornie interesujący się wyłącznie krótką sprzeczką Jansena i Hodakiego, która wybuchła prawie natychmiast, gdy przyszło do podliczania punktów. - Dziś w nocy - wyszeptał Kurt. O tak. Chętnie pogada z Kurtem na osobności. Dziś w nocy albo przy jakiejkolwiek nadarzającej się sposobności. Miał zamiar się dowiedzieć, co trzyma w sekrecie to dziwaczne towarzystwo.

3 Ross przywarł do ściany tonącego w mroku pokoju i obserwował uchylające się powoli drzwi. Obudził go lekki odgłos szurania na zewnątrz i był teraz gotowy do skoku jak dziki kot. Nie rzucił się jednak od razu na osobę, która wśliznęła się do ciemnego pomiesz- czenia. Zaczekał spokojnie, aż tajemniczy gość podejdzie do łóżka, i dopiero wtedy płynnym ruchem przymknął drzwi, blokując dojście do nich. - Kim jesteś? - zapytał ostrym szeptem. Usłyszał jeden, może dwa szybkie oddechy, a potem cichy śmiech w ciemnościach. - Gotowy? Akcent przybysza nie pozostawiał wątpliwości, z kim ma do czynienia - Kurt składał mu zapowiedzianą wizytę. - A sądziłeś, że nie będę? - Nie. - Nie czekając na zaproszenie, przysiadł na brzegu łóżka. - Inaczej nie traciłbym czasu, Murdock. Ty jesteś... ty masz jaja. Widzisz, trochę o tobie słyszałem. Tak jak ja zostałeś wrobiony w tę grę. Powiedz, czy to prawda, że widziałeś dziś w nocy Hardy'ego? - Dużo słyszysz, prawda? - Ross nie zamierzał ułatwiać mu sprawy. - Słyszę, widzę i sporo się uczę. Więcej niż te gaduły i major z jego rozkazami. Możesz mi wierzyć! Widziałeś Hardy'ego. Chcesz wyglądać tak jak on? - A jest takie niebezpieczeństwo? - Niebezpieczeństwo! - parsknął Kurt. - Niebezpieczeństwo... człowieku, ty nie wiesz, co znaczy to słowo. Jeszcze nie wiesz. Więc pytam cię jeszcze raz - chcesz skończyć tak jak Hardy? Póki co nie pochwycili cię w swoje wnyki, dlatego tutaj jestem. I jeśli dobrze zrozumiesz, co do ciebie mówię, zwiejesz stąd, zanim nagrają cię na taśmę. - Nagrają na taśmę? Kurt roześmiał się, ale przez ten śmiech przebijał gniew, nie wesołość. - A tak. Znają tu sporo sztuczek. To są wszystko mózgowcy, jajogłowi i mają wiele ciekawych gadżetów. Wpuszczają cię w taką maszynę i nagrywają. A potem, mój chłopcze, nie możesz opuścić bazy, nie włączając przy tym systemu alarmowego. Proste, co? Więc jeśli chcesz stąd wiać, musisz to zrobić, zanim cię zarejestrują. Murdock nie ufał Kurtowi, ale mimo to słuchał go bardzo uważnie. Jego argumenty brzmiały przekonująco, zwłaszcza dla kogoś, kto tak jak Ross był ignorantem, jeśli chodzi o stan współczesnej techniki. Prawdę rzekłszy, wierzył, że wszystkie wynalazki techniczne są możliwe, jeśli nie teraz, to w nieodległej przyszłości. - Musieli więc nagrać i ciebie - zauważył. Kurt znów się roześmiał, ale tym razem był rozbawiony. - Tak sądzą. Tyle, że nie są aż tak sprytni, jak sądzą, ani oni, ani major, ani nawet Millaird. Nic z tego. Mam realną szansę wydostania się stąd, tylko że nie mogę tego dokonać sam. Dlatego czekałem, aż sprowadzą nowego faceta, z którym będę mógł pogadać, zanim przyszpilą go tu na dobre. Jesteś przecież twardy, Murdock? Widziałem twoje papiery i nie sądzę, żebyś zjawił się tutaj z intencją pozostania? Więc właśnie masz szansę nawiać stąd z kimś, kto zna wyjście awaryjne. Nie będziesz miał drugi raz takiej szansy. Im dłużej Kurt mówił, tym bardziej był wiarygodny. Ross pozbył się już części swych podejrzeń. To prawda, że zamierzał stąd uciec przy pierwszej nadarzającej się sposobności i jeśli Kurt miał jakiś poważny plan, tym lepiej. Oczywiście możliwe, że Kurt go tylko

podpuszcza, testuje, ale mimo to była to szansa, z której musiał skorzystać. - Słuchaj Murdock, może ty myślisz, że łatwo stąd uciec? Czy wiesz, chłopie, gdzie my jesteśmy? Jesteśmy tak blisko bieguna północnego, że właściwie moglibyśmy być i na nim. Masz zamiar wracać do domu kilkaset mil przez śniegi i lody? Miła wycieczka, co? Bo ja myślę, że nie dasz rady, a przynajmniej nie bez map i partnera, który zna nieco to miejsce. - Jak więc uciekniemy? Ukradniemy jeden z tych pojazdów? Ja nie jestem pilotem. A ty? - Mają tu też inne pojazdy. To miejsce jest objęte ścisłą tajemnicą. Nawet samoloty nie lądują tu za często z obawy przed namierzeniem przez radar. Gdzieś ty się uchował? Nie wiesz, że Czerwoni zawsze węszą wokół takich rzeczy? Ci goście tutaj śledzą Czerwonych, a Czerwoni ich. Obie strony grają swoje gierki. Nasze dostawy przyjeżdżają tutaj na kotach. - Kotach? - Pługach śnieżnych, takich traktorach - powiedział Kurt niecierpliwie. - Nasze zapasy są składowane o parę mil na południe i raz w miesiącu kot jedzie, by część przywieźć. Prowadzenie kota to żadna sztuka, a potrafi przebijać się przez śnieg. - Jak daleko na południe? - spytał sceptycznie Ross. Nawet przy założeniu, że Kurt mówił prawdę, podróż przez arktyczne pustkowia ukradzionym pługiem wydawała mu się, delikatnie mówiąc, ryzykowna. Murdock miał, co prawda, dość mgliste pojęcie o regionach polarnych, ale był pewien, że łatwo można tam stracić życie. - Może ze sto mil. Ale ja mam plan opracowany w kilku wariantach i zamierzam zaryzykować. Myślisz, że rzucam się w to na ślepo? No tak, oczywiście. Ross już wcześniej ocenił swego gościa jako kogoś, kto przede wszystkim dba o siebie. Na pewno nie był z tych, którzy ryzykowaliby, bez dokładnie opracowanego planu. - No to co powiesz, Murdock? Wchodzisz w to, czy nie? - Przemyślę to. Daj mi trochę czasu. - Kiedy właśnie nie mamy czasu, chłopie. Jutro zostaniesz nagrany. Potem dla ciebie nie będzie stąd wyjścia. - Powiedzmy, że zdradzisz mi, jak można oszukać taśmę -powiedział ostrożnie Ross. - Tego, niestety, zrobić nie mogę, bo jest to ściśle związane z budową mojego mózgu. Nie otworzę dla ciebie czaszki. Nic z tego. Wiejesz ze mną dzisiaj albo muszę zaczekać na następnego faceta, który tu wyląduje. Kurt wstał. Ostatnie słowa wypowiedział na tyle zdecydowanie, że Ross wiedział, iż faktycznie nie ma innej możliwości. A mimo to, wahał się. Oczywiście pragnął wolności, zwłaszcza że niezbyt podobało mu się to, co dotąd tu zobaczył. Ale nie ufał też Kurtowi, nawet nie mógł się zmusić, by go polubić. Inna sprawa, że rozumiał go znacznie lepiej niż Ashe'a i pozostałych. Z Kurtem byłby na znajomym terenie. - Więc dzisiaj - powtórzył powoli. - Tak, dzisiaj! - W głosie Kurta pojawiło się zniecierpliwienie, gdy dostrzegł, że jego rozmówca wyraźnie się waha. - Przygotowuję się już od dłuższego czasu, ale musi być nas dwóch. Musimy się zmieniać przy prowadzeniu kota. Nie będzie czasu na odpoczynek, dopóki nie znajdziemy się daleko na południu. Mówię ci, to nie będzie trudne. Po drodze są ukryte składy żywności na wypadek nagłej potrzeby. Mam mapę, na której zaznaczono te punkty. Wchodzisz w to? Kiedy Ross nie odpowiedział. Kurt podszedł do niego i rzekł: - Pamiętasz, co się stało z Hardy'm? Nie był pierwszy i na pewno nie będzie ostatni.

Majątu dość duże zużycie ludzi. Dlatego zresztą tak szybko tu trafiłeś. Radzę ci, lepiej jedź ze mną, zamiast ryzykować życie na wypadzie. - A co to jest wypad? - Aha, jeszcze cię nie wprowadzili? Wypad to krótka wycieczka w przeszłość. Nie w taką miłą i przyjemną przeszłość, o jakiej czytałeś bajki jako dzieciak. Nie, wysyłają w jakieś dzikie czasy, sprzed znanej historii... - Ależ to niemożliwe! - Tak? Widziałeś dzisiaj tych dwóch blond dryblasów? Jak myślisz, po co im te długie warkocze? Ponieważ oni podróżują do czasów, w których wojownicy nosili takie warkoczyki... i do tego wielkie topory, którymi potrafili rozłupać człowieka na pół! A Hodaki i jego partner? Słyszałeś o Tatarach? Może i nie słyszałeś, ale ci goście kiedyś zdobyli połowę Europy. Ross przełknął ślinę. Już sobie przypomniał, że kiedyś widział ryciny przedstawiające wojowników z długimi warkoczami - wikingów. A Tatarzy? Oglądał film o kimś, kto nazywał się Chan... Dżyngis Chan. Ale przecież podróż w przeszłość jest niemożliwa! Oczywiście, pamiętał te sceny z dzisiejszego ranka. Łowcę wilków i ludzi w nie wyprawionych skórach. Żaden z nich z pewnością nie pochodził z jego świata. Czyżby Kurt jednak mówił prawdę? Scena, którą dane mu było oglądać, przemawiała na korzyść tej tezy. - Załóżmy, że zostaniesz posłany do miejsca, gdzie nie lubią obcych - ciągnął Kurt. - Wtedy naprawdę wpadłeś. To właśnie przydarzyło się Hardy'emu i uwierz mi, nie było to szczególnie miłe, o nie. - Ale po co? Kurt tylko prychnął. - Tego ci nie powiedzą, dopóki nie nadejdzie czas twojego pierwszego wypadu. Ja nawet nie chcę wiedzieć, po co. Ale wiem na pewno, że nie mam zamiaru trafić w jakąś dzicz, gdzie jakiś jaskiniowiec może mnie nadziać na włócznię tylko dlatego, że major John Kelgames czy nawet Millaird czegoś tam poszukują. Najpierw w każdym razie wypróbuję swój plan. Przekonanie brzmiące w głosie Kurta przełamało wahania Rossa. Niech będzie, on też spróbuje z tym kotem. Czuł się dobrze w tym świecie i w tym czasie, i nie miał zamiaru poznawać innych. Kiedy tylko Ross podjął decyzję, Kurt natychmiast przystąpił do akcji. Jego znajomość zabezpieczeń bazy okazała się faktycznie doskonała. Tylko dwa razy uwięziły ich automatyczne drzwi, ale trwało to zaledwie chwilę. Kurt dysponował małym tajemniczym przedmiotem, który wystarczyło włożyć w zatrzask drzwi, a one natychmiast ustępowały. Korytarze były wystarczająco oświetlone, by zapewnić jaką taką widoczność, ale gdy przechodzili przez pogrążone w kompletnym mroku sale. Kurt musiał czasami prowadzić Rossa za rękę. Omijał wtedy niewidoczne meble i systemy ochronne z rutyną, która su- gerowała, że wielokrotnie już przemierzył przyszłą trasę ucieczki. Murdock miał coraz większe uznanie dla umiejętności kompana i zaczynał wierzyć, że miał niewiarygodne szczęście, trafiwszy na takiego partnera. W ostatniej sali Ross wdział na siebie futrzane ubranie, które podał mu Kurt. Nie było może idealnie dopasowane, ale musiał przyznać, że Kurt postarał się dobrać właściwy rozmiar. Wreszcie otworzyły się ostatnie wrota i wkroczyli w mroczną i ciemną noc polarną. Kurt wciąż trzymał Rossa za ramię, nadając właściwy kierunek marszu. Razem pchnęli ciężkie drzwi hangaru, gdzie krył się ich wehikuł.

Kot był dziwną maszyną, ale Ross nie miał czasu uważniej przestudiować jego konstrukcji. Błyskawicznie zajęli miejsca w kabinie, zamykanej od góry czymś w rodzaju szklanej bani, i po chwili silnik maszyny ożył pod wprawnymi dłońmi Kurta. Jak przypuszczał Ross, jechali z maksymalną prędkością, a mimo to zdawało się, że oddalają się od śnieżnego wzgórza maskującego bazę nie szybciej niż na piechotę. Początkowo poruszali się w linii prostej, ale po chwili Ross usłyszał, że Kurt liczy coś powoli, jakby próbował w ten sposób dokładnie określić punkt, w którym się znajdują. Gdy doliczył do dwudziestu, maszyna pod jego ręką wykonała szeroki półkolisty skręt w prawo, a po następnej dwudziestce w przeciwnym kierunku. Powtórzył ten manewr sześciokrotnie i Ross nie potrafił już określić, czy wciąż podążają w powrotnym kierunku. Gdy Kurt przestał na moment liczyć, zapytał: - Po co ten taniec? - A wolałbyś leżeć na tym śniegu w kilkunastu kawałkach? -sapnął Kurt. - Baza nie potrzebuje murów, żeby powstrzymać intruzów. Mają inne sposoby. Powinieneś podziękować losowi, że pierwsze pole minowe minęliśmy bez eksplozji... Ross przełknął ślinę. Ale starał się nie dać po sobie poznać, jak bardzo przeraziły go słowa towarzysza. - Więc nie jest to aż takie łatwe, jak mówiłeś? - Zamknij się! - Kurt znowu zaczął odliczać, a Ross przez moment żałował podjęcia tak szybkiej i nieprzemyślanej decyzji, która przywiodła go wprost na pole minowe, podczas gdy mógł spokojnie siedzieć sobie w bazie. I znowu zaczęli rzeźbić dziwny wzór w śnieżnym polu, tyle że tym razem skręcali pod kątem ostrym. Ross spojrzał na ślad, który zostawiali, a potem zerknął z podziwem na człowieka siedzącego za kierownicą. Jak Kurt zdołał zapamiętać tak skomplikowaną trasę? Naprawdę musiało mu zależeć na zwianiu z tej bazy! Pełzli w tę i z powrotem, a na każdym skręcie w prawo i w lewo zarabiali ledwie po kilka metrów. - Dobrze, że koty mają napęd atomowy - mruknął Kurt podczas jednej z dłuższych przerw pomiędzy manewrami, - Inaczej już dawno skończyłoby się paliwo. Ross zwalczył nagły impuls, by podkulić nogi i jak najdalej odsunąć stopy od silnika. Przecież konstrukcja musi być bezpieczna dla kierowcy - skarcił się w myślach. Jednak oczami wyobraźni widział promieniujący atomowy stos. Na szczęście Kurt przestał wreszcie manewrować i znów ruszył prosto. - Wydostaliśmy się! - zakomunikował z westchnieniem ulgi. Kot wytrwale czołgał się naprzód. Ross nie dostrzegał na tym pustkowiu ani śladu szlaku czy jakichkolwiek punktów odniesienia, ale Kurt prowadził maszynę z niezachwianą pewnością, co do kierunku ucieczki. Dopiero po dłuższym czasie zatrzymał się. - Mieliśmy prowadzić na zmianę. Twoja kolej - powiedział krótko. - No... potrafię prowadzić samochód... ale to... - Ross miał wątpliwości. - To dziecinnie proste - uspokoił go Kurt. - Najgorsze były pola minowe, a te już za nami. Zobacz - przysłonił dłonią błyszczące mdłym światłem kontrolki pulpitu - to będzie cię utrzymywać na kursie. Jeśli umiesz prowadzić samochód, dasz sobie radę. Patrz tylko. Ponownie ruszył i ponownie skręcił ostro w lewo. Lampka, którą wskazywał, zaczęła mrugać, przy czym częstotliwość błysków wzrastała, gdy odchylali się od głównego kursu. - Rozumiesz? Kontrolka musi się palić jednostajnym światłem. To znaczy, że jesteś na kursie. Jeśli mruga, ustawiasz kurs tak, żeby przestała. Nawet dziecko by zrozumiało. Dobra,

przejmij ster, sam zobaczysz. Nie było łatwo zamienić się miejscami w ciasnej kabinie, ale w końcu zdołali tego dokonać i Ross zacisnął kurczowo dłonie na kole sterowym. Włączył silnik i ruszył przed siebie, wpatrując się bardziej w kontrolkę na blacie niż w białą przestrzeń rozciągającą się przed nim. Po kilku minutach zaczął wreszcie pojmować, o co w tym chodzi. Faktycznie, było to proste. Kurt przyglądał mu się jeszcze przez chwilę, a potem mruknął zadowolony i zaczął układać się do drzemki. Kiedy opadło pierwsze podniecenie związane z prowadzeniem nieznanej maszyny, cała operacja stała się niezwykle monotonna. Ross ziewał potężnie raz po raz, ale trwał na posterunku z tępym uporem psa wartowniczego. Jak dotąd całą robotę odwalił Kurt, więc miał teraz zamiar pokazać, że on też może być przydatny. Gdyby tylko na śnieżnym polu pojawiły się jakieś punkty odniesienia, jakiś cel, do którego mógłby dążyć, wtedy nie byłoby to tak nużące. W końcu Ross zaczął od czasu do czasu celowo zbaczać z kursu, tylko po to, by ostrzegawcze migotanie lampki wytrącało go ze snu. Nawet nie zdawał sobie sprawy, że podczas jednego z takich manewrów zbudził się Kurt. Zauważył to dopiero, gdy jego towarzysz odezwał się z przekąsem: - A cóż to, Murdock, prywatny budzik? W porządku, widzę, że myślisz w razie potrzeby. Ale lepiej się teraz prześpij, bo w końcu zboczymy na dobre. Ross był zbyt zmęczony, by zaprotestować. Ponownie zamienili się miejscami i prawie natychmiast po tym skulił się w fotelu, próbując przyjąć w tej ciasnocie najwygodniejszą pozycję do snu. Ale teraz, gdy mógłby się przespać, senność go opuściła. Kurt jednak był przekonany, że jego towarzysz zapadł w sen. Podążał bowiem stałym kursem jeszcze tylko dwie mile, a potem pochylił się ostrożnie, sięgając za koło sterowe. Ross dojrzał delikatną poświatę niewielkiego obiektu, który Kurt zasłonił połą swego ubrania. Jedną ręką wciąż prowadził pojazd, drugą zaś zaczął cicho wystukiwać na tajemniczym przedmiocie nieregularny rytm. Dla Rossa ta czynność nie miała najmniejszego sensu. Usłyszał jednak wyraźnie coś na kształt westchnienia ulgi, jakie wydał Kurt, ponownie schowawszy dziwny instrument, jakby udało mu się wykonać właśnie jakieś trudne zadanie. Zaledwie kilka chwil później kot zatrzymał się, a Ross przeciągnął się, przecierając oczy. - Co jest? Jakiś kłopot z silnikiem? Kurt oparł się na kole sterowym. - Nie. Po prostu musimy tu chwilę poczekać... - Poczekać? Na co? Na Kelgarriesa i jego chłopców? Kurt roześmiał się. - A, major. Naprawdę chciałbym, żeby się tu teraz zjawił. Ależ miałby niespodziankę! Nie dwie małe myszki, które mógłby z powrotem wsadzić do klatki, lecz prawdziwy tygrys z kłami i pazurami... Ross usiadł wyprostowany. Zaczynał czuć brzydki zapach dużej afery i podejrzewał, że właśnie tkwi w samym jej środku. Przejrzał w myślach wszystkie możliwości i uznał, że każda z nich grozi mu zmiażdżeniem przez tryby wielkiej polityki. Na kogo bowiem mógł czekać Kurt? Wprawdzie Ross przez większą część swego życia prowadził prywatną wojnę z systemem prawnym, ale przez lata spędzone na tej wojnie podjazdowej zdołał sobie wypracować własny kod postępowania, którego nigdy nie łamał. A ten kod wykluczał zarów- no morderstwo, jak i zdradę kraju... i to na czyją korzyść? Dla kogoś, kto opierał się wszelkiemu zniewoleniu człowieka, cele i metody, które stosowali mocodawcy Kurta, były

nie tylko absurdalne i nielogiczne, więcej - należało im się przeciwstawiać do ostatniego tchu. - Twoi przyjaciele się spóźniają? - zapytał, starając się, by jego głos nie zdradzał śladu emocji. - Jeszcze nie. A jeśli zamierzasz zgrywać bohatera, Murdock, odradzam ci to - w głosie Kurta pobrzmiewał teraz ten sam ton rozkazu, który tak drażnił Rossa w głosie majora. - Ta operacja, kosztowała wiele wysiłku i wiele zależy od jej wyników. I nie pozwolę jej nikomu zepsuć w ostatniej fazie... - Czerwoni wsadzili cię do tego projektu, czy tak? - Ross starał się zmusić Kurta do mówienia, aby samemu mieć czas pomyśleć. A musiał myśleć wnikliwie i szybko. - Nie widzę powodów, by opowiadać ci w szczegółach smutną historię mojego życia, Murdock. Zresztą wydałaby ci się nudna. Jeśli masz zamiar jeszcze trochę pożyć, to radzę ci siedź teraz cicho i stosuj się do rozkazów. Kurt musiał być uzbrojony, inaczej nie przemawiałby z taką pewnością siebie. Z drugiej strony właśnie teraz była najodpowiedniejsza chwila, by grać bohatera - na razie miał do czynienia tylko z Kurtem. I lepiej chyba być martwym bohaterem, niż trafić w ręce przyjaciół Kurta z drugiej strony bieguna. Bez ostrzeżenia Ross rzucił się w bok, całym ciężarem ciała przygniatając Kurta do ściany kabiny. Jednocześnie sięgnął dłońmi pod jego futrzany kaptur, próbując zacisnąć je na gardle ofiary. Prawdopodobnie zbytnia pewność siebie Kurta spowodowała, że dał się zaskoczyć. Walczył wściekle, by uwolnić ręce, ale działał przeciw niemu ciężar zarówno własnego ciała, jak i ciała Rossa. W jego ręku błysnął nóż, ale Murdock zdołał uchwycić uzbrojony nadgarstek. I szamotali się, skrępowani częściowo grubymi futrzanymi ubraniami. Przez głowę Rossa przebiegła szybka myśl, że Kurt zrobił błąd, nie pozbywając się go przy bardziej nadającej się do tego okazji. Teraz miał przynajmniej szansę. Toteż walczył twardo, oczekując okazji do nokautującego ciosu. Wreszcie Kurt sam przyczynił się do własnej klęski. Kiedy uścisk Rossa nieco osłabł zaatakował i został wyprowadzony w pole nagłym unikiem przeciwnika. Nie zdołał powstrzymać bezwładności własnego ciała i huknął głową w koło sterowe kota. Osunął się na ziemię. W ciągu kilku najbliższych chwili Ross działał błyskawicznie. Związał swoim pasem nadgarstki Kurta, bez zbytniej zresztą delikatności. Potem pchnął wciąż nieprzytomnego mężczyznę na swoje miejsce i usiadł za sterami. Nie miał pojęcia, w którą stronę jechać, ale jednego był pewien - musi stąd wiać jak najszybciej. Włączył silnik i wykonał szerokie półkole, zawracając kota o sto osiemdziesiąt stopni. Światełko na pulpicie wciąż migało. Czy zawiedzie go z powrotem do bazy?

4 Z znów Ross musiał bezczynnie czekać, gdy tymczasem inni podejmowali decyzje dotyczące jego przyszłości. Nie okazywał żadnych uczuć, jak podczas rozmowy z sędzią Rawlem, ale niepokoił się znacznie bardziej. Wtedy, w mrokach polarnej nocy, nawet gdyby chciał, nie miał żadnej szansy ucieczki. Wracając z miejsca, które Kurt obrał na schadzkę ze swymi mocodawcami, wpadł wprost na drużynę pościgową z bazy. I miał okazję obejrzeć w akcji maszynę, którą wcześniej opisał mu Kurt - maszynę, która podążałaby ich tropem niestrudzenie, dopóki każda z jej części nie pokryłaby się rdzą. Kurt nie potrafił jednak tak skutecznie wykiwać mechanizmów obronnych bazy, jak się przechwalał, chociaż na początku faktycznie udało mu się je zmylić. Ross nie miał nawet pojęcia, czy zostanie mu zapisane na plus, że złapano go podczas drogi powrotnej, i to z Kurtem w charakterze jeńca. A ponieważ oczekiwanie dłużyło się już w godziny, zaczynał sądzić, że w niewielkim stopniu zmieniło to jego sytuację. Tym razem nie pokazywano mu niczego na ścianie celi. Mógł tylko siedzieć i rozmyślać. Stanowczo za wiele miał na to czasu i co gorsza nie przychodziła mu do głowy żadna przyjemna myśl. Jednak podczas próby ucieczki nauczył się przynajmniej jednego - Kelgarries i pozostali w tej bazie byli najtrudniejszymi przeciwnikami, z jakimi do tej pory miał do czynienia, a ponadto przewaga w ekwipunku i nawet zwykłe szczęście najwyraźniej stały po ich stronie. Ross przekonał się, że z tej bazy nie ma ucieczki. Był przecież pod wrażeniem przygotowań, jakie poczynił Kurt - przygotowań, które znacznie przewyższały jego możliwości. W końcu Kurta zaopatrzono we wszystkie diaboliczne urządzenia, jakich tylko mogli dostarczyć Czerwoni. Tych ostatnich nie czekało zresztą miłe przyjęcie w miejscu spotkania z Kurtem. Kelgarries natychmiast po wysłuchaniu raportu Murdocka posłał tam dobrze przygotowaną grupę. I zanim jeszcze Ross dotarł do bazy, mógł oglądać odległy błysk eksplozji rozświetlający arktyczną noc. Wtedy nawet Kurt, już przytomny, po raz pierwszy od chwili pochwycenia nie zapanował nad emocjami - wiedział doskonale, co oznacza ten błysk. Rozległ się szczęk otwieranych drzwi. Ross usiadł na łóżku, spoglądając odważnie w kierunku zbliżającego się przeznaczenia. Tym razem nie miał zamiaru robić żadnego przedstawienia. Nie czuł się w najmniejszym stopniu winny za swą próbę ucieczki. Gdyby Kurt okazał się tym, kim miał być, wszystko poszłoby dobrze. To, że okazał się kimś innym, było zwykłym pechem. Do środka wkroczyli Kelgarries i Ashe. Na widok tego ostatniego napięcie Rossa nieco zelżało. Gdyby major chciał mu oznajmić bardzo surowy wyrok, nie zabierałby Ashe'a ze sobą. - Zacząłeś paskudnie, Murdock - Kelgarries przysiadł na brzegu wnęki w ścianie, która zwykle służyła za stół. - Dostaniesz jednak kolejną szansę, więc możesz uważać się za szczęściarza. Wiemy, że nie jesteś kolejnym szpiegiem naszych wrogów i to cię ratuje. Chcesz coś dodać do tej historii, którą nam przekazałeś? - Nie, sir- nie powiedział słowa “sir", by poprawić swoją sytuację, ono pojawiało się automatycznie, kiedy rozmawiał z Kelgarriesem. - Ale z pewnością masz jakieś pytania? - Całe mnóstwo - odparł Ross szczerze. - Dlaczego więc ich nie zadasz?

Ross uśmiechnął się słabo. Tym razem nie był to udawany uśmiech nieśmiałego, zawstydzonego chłopca. - Mądry facet nie chwali się własną ignorancją. Wytęża oczy i uszy, a jadaczkę trzyma zamkniętą na kłódkę... - I w rezultacie robią go w wała - uzupełnił major. - Nie sądzę, by spodobało ci się towarzystwo tych, którzy płacili Kurtowi. - Wtedy go o to jeszcze nie podejrzewałem. Nie wtedy, gdy zaczynaliśmy ucieczkę. - Tak. A gdy odkryłeś prawdę, podjąłeś kroki zapobiegawcze. Dlaczego? Po raz pierwszy Ross usłyszał ślad emocji w głosie majora. - Ponieważ nie lubię niewolnictwa, które panuje po jego stronie muru. - Wiesz, Murdock, że to uratowało twoją głowę? Ale wykręć jeszcze jeden numer, a nic cię nie uratuje. Na razie jednak nie musimy o tym myśleć. No, zadaj te swoje pytania. - Jak wiele z tego, co powiedział mi Kurt, jest prawdą? - zaczął Ross. - Mam na myśli te gadki o skokach w przeszłość. - Wszystko - odparł major. - Ale dlaczego? Jak? - Widzisz, Murdock, jesteśmy w kropce. Z powodu twojej małej wyprawy musimy powiedzieć ci więcej, niż mówimy komukolwiek przed ostatecznym przygotowaniem. Słuchaj więc uważnie i lepiej natychmiast zapomnij wszystko, co nie dotyczy bezpośrednio zadania, które właśnie wykonujesz. Czerwoni wystrzelili Sputnika, a potem Muttnika. Jak dawno? Dwadzieścia pięć lat temu. My rozwiązaliśmy pewne problemy nieco później. Było kilka spektakularnych katastrof na Księżycu, potem stacja orbitalna, która za nic nie chciała trzymać się na kursie, a potem cisza. Przez ostatnie ćwierćwiecze nie porywaliśmy się na żadne kosmiczne ekspedycje, przynajmniej nie w świetle reflektorów. Zbyt wiele wpadek, zbyt wiele kosztownych niepowodzeń. Aż wreszcie zaczęliśmy podążać tropem czegoś naprawdę wielkiego, znacznie większego niż jakakolwiek planeta, na którą moglibyśmy polecieć. Widzisz, do każdego odkrycia w nauce dochodzi się etapami. Można dokładnie odtworzyć drogę, jaka do niego prowadziła. Ale załóżmy, że nagle stajesz oko w oko z odkryciami, które pojawiają się dosłownie znikąd. Jakie rozwiązanie tego problemu byś zaproponował? Ross spojrzał badawczo na majora. Wprawdzie wciąż nie widział związku między tą gadką a skokami w czasie, ale wyczuł, że Kelgarries oczekuje poważnej odpowiedzi. Czuł też, że to, co teraz powie, zaważy znacznie na ocenie majora. - Albo oznacza to, że poprzednie odkrycia były trzymane w ścisłej tajemnicy - odpowiedział powoli - albo że rezultat finalny nie należy do tego, kto ogłasza się jego autorem. Po raz pierwszy major spojrzał nań z uznaniem. - Załóżmy dalej, że to odkrycie jest niezwykle ważne dla twojego istnienia. Co byś zrobił? - Starałbym się dotrzeć do jego źródła! - No właśnie! W ciągu ostatnich pięciu lat nasi przyjaciele z drugiej strony kurtyny doszli do trzech takich wielkich odkryć. Jedno z nich zdołaliśmy rozgryźć, skopiować, a potem użyć do własnych celów, po kilku twórczych poprawkach. Pozostałe dwa są dla nas technologiami niewiadomego pochodzenia, chociaż powiązanymi z pierwszym z tych odkryć. Teraz właśnie staramy się rozwiązać ten problem, a czas, niestety, nas goni. Z nieznanych nam powodów Czerwoni, mimo iż mają już pewne niezwykle groźne gadżety, nie są jeszcze

gotowi, by ich użyć. Czasami te rzeczy funkcjonują poprawnie, a czasami kompletnie zawodzą. Krótko mówiąc, wszystko wskazuje na to, że Czerwoni prowadzą eksperymenty z technologiami, które dla nich też są obce... - Więc skąd je uzyskali? Z innego świata? - wyobraźnia Rossa pracowała pełną parą. - Czyżby udało się zachować w sekrecie wyprawę międzyplanetarną? Czyżby nawiązano kontakt z inną inteligentną rasą? - W pewnym sensie jest to inny świat... ale raczej, jeśli chodzi o czas, nie o przestrzeń. Siedem lat temu dotarł do nas człowiek z Berlina Wschodniego. Był bliski śmierci, ale zanim umarł, zdołał nagrać na taśmę zadziwiające dane, które w pierwszej chwili uznano za brednie w delirium. Ale ponieważ było to już po wystrzeleniu Sputnika, nie ośmieliliśmy się zlekceważyć nawet tak dziwacznych informacji. Przekazaliśmy nagranie jednemu z naszych naukowców, który udowodnił, że zawierają prawdę. Podróżami w czasie jak dotąd zajmowała się wyłącznie fantastyka, wszystkie poważne gałęzie nauki uważały je za niemożliwe. I nagle odkryliśmy, że Czerwoni to robią... - Ma Pan na myśli, że skaczą w przyszłość i sprowadzają sobie maszyny? Major potrząsnął przecząco głową. - Nie w przyszłość, w przeszłość. Czy to miał być jakiś skomplikowany dowcip? Ross sapnął z irytacją i odpowiedział może nieco zbyt emocjonalnie. - Słuchaj, ja wiem, że mojemu wykształceniu daleko do was, jajogłowych, ale wiem też doskonale, że im bardziej cofasz się w przeszłość, tym prostsze są wszelkie maszyny. My jeździmy samochodami, a jeszcze sto lat temu ludzie używali koni. My mamy pistolety, a wystarczy cofnąć się nieco w czasie i zobaczysz facetów wywijających mieczami i strzelających z łuków, ubranych zresztą w blachy, aby nie przebiły ich strzały wrogów... - A i tak przebijały - wtrącił Ashe. - Przyjrzyj się bitwie pod Azincourt, a dowiesz się, jak podziałały strzały na ciężkozbrojne rycerstwo francuskie. Ross nie zwrócił uwagi na jego słowa. - Tak czy siak - powrócił do swej głównej myśli - im bardziej cofasz się w przeszłość, tym prostsze są wszelkie maszyny. Więc jak Czerwoni mogą znaleźć tam coś, czego nie potrafilibyśmy przebić dzisiaj? - I to jest właśnie problem, którym zajmujemy się od kilku lat - odparł major. - Tyle, że niezupełnie tym, jak zamierzają to znaleźć, ale raczej gdzie. Ponieważ gdzieś w przeszłości udało im się skontaktować z cywilizacją zdolną produkować broń i technologie tak zaawansowane, że są one niedostępne dla naszych ekspertów. My musimy odnaleźć to źródło wiedzy i albo wykorzystać je dla własnych celów, albo raz na zawsze zamknąć do niego dostęp. Jak dotąd wciąż jeszcze szukamy. Ross potrząsnął głową w zadumie. - To musi być bardzo odległa przeszłość. A ci faceci, co grzebią w starych grobach i odkrywają ruiny miast, czy oni nie mogliby wam coś podpowiedzieć? Czy tak zaawansowana cywilizacja nie pozostawiłaby po sobie jakichś materialnych śladów, które moglibyśmy teraz odkryć? - To zależy - wtrącił ponownie Ashe - od rodzaju cywilizacji. Egipcjanie wznosili wielkie kamienne budowle. Używali broni i narzędzi z miedzi i brązu oraz kamienia, no i byli tak uprzejmi, że zamieszkiwali obszar o suchym klimacie, co bardzo pomogło w zachowaniu ich dzieł. Miasta Azji Mniejszej też wznoszono z gliny i kamienia. Również używano tam miedzi i brązu i klimat też sprzyjał... Grecy wznosili marmurowe i kamienne mury, zostawili

po sobie księgi opisujące ich wiedzę, podobnie Rzymianie. Po drugiej stronie oceanu Inkowie, Majowie i inne nieznane cywilizacje przed nimi, a także Aztekowie w Meksyku budowali z kamienia i metalu. A kamień i metal mogą trwać długo. Ale co, jeśli istniała kiedyś cywilizacja, która potrafiła uzyskać plastyk i kruche stopy, która nie miała zamiaru wznosić trwałych konstrukcji, a której dzieła celowo miały szybko się zużywać i być zastępowane nowymi, co mogło wynikać choćby z przyczyn ekonomicznych? Co mogło po nich zostać, zwłaszcza jeśli w międzyczasie był okres zlodowacenia, jeśli lodowiec zmiótł wszystko, co zdołali wytworzyć? Są dowody na to, że położenie biegunów na naszej planecie było niegdyś inne i że obecny północny region polarny miał klimat zbliżony do tropikalnego. Katastrofa na tyle gwałtowna, by zmienić położenie biegunów planety, z pewnością mogła też doszczętnie zniszczyć każdą cywilizację, nieważne jak potężną. Mamy wystarczająco wiele dowodów, by twierdzić, że taki lud musiał istnieć, ale wciąż musimy ich szukać. - Ashe jest jednym z naszych nawróconych sceptyków - rzekł major wstając. - Jest archeologiem, jednym z facetów grzebiących w grobach, i wie, co mówi. Musimy prowadzić poszukiwania w czasach, nim powstały pierwsze piramidy, nim pierwsi osadnicy pojawili się nad Tygrysem. A w dodatku nasz wróg musi nas doprowadzić do tego miejsca. I po to tu właśnie jesteś. - Ale dlaczego ja? - To jest pytanie, na które nasi psychologowie wciąż jeszcze próbują znaleźć odpowiedź, mój młody przyjacielu. Zdaje się, że większość ludzi, z wielu zresztą krajów zaangażowanych w realizację tego projektu, stała się zbyt cywilizowana. Ich reakcje są przewidywalne, nie potrafią oni przełamać pewnych schematów. Jeżeli nawet bezpośrednie zagrożenie zmusi ich do zmiany sposobu postępowania, będą tak zagubieni, że nie zdołają w pełni wykorzystać swej wiedzy i umiejętności. Zresztą, jeśli nauczysz przeciętnego człowieka zabijać, tak jak na przykład zdarzało się w czasie wojny, musisz się potem mocno napracować, by ponownie dostosować jego osobowość do normalnych warunków. Są jednak ludzie o innym typie osobowości. Urodzeni komandosi, tajni agenci, którzy potrzebują do życia olbrzymiej dawki niebezpieczeństwa i emocji. Nie jest ich wielu, ale w czasie wojny stanowią potężną broń. Gorzej w czasie pokoju - wtedy te właśnie cechy ich osobowości stają się ciężarem dla każdego społeczeństwa. I w rezultacie stają się albo dziwakami, albo - częściej - kryminalistami. Wszyscy, których wysyłamy w przeszłość, nie tylko otrzymali najlepszy możliwy trening, ale też mają właśnie taki typ osobowości - amerykańskich pionierów podbijających Dziki Zachód. Cenimy takich ludzi teraz, gdy są bezpiecznie pogrzebani, ale w obecnych czasach, ktoś taki, stanowi duży problem dla społeczeństwa. Można powiedzieć, że ich wrodzone umiejętności pojawiły się w niewłaściwym czasie. Nasi ludzie muszą być ponadto na tyle młodzi, by móc wchłonąć sporą ilość wiedzy, przetrwać ostry trening adaptacyjny, no i przejść przez nasze testy. Rozumiesz? Ross skinął głową potakująco. - Potrzebujecie przestępców właśnie dlatego, że są przestępcami. - Nie dlatego, że są przestępcami. Dlatego, że mają typ osobowości nie pasujący do naszych czasów. Nie myśl sobie, Murdock, że prowadzimy tu zakład karny. Nigdy byś się tu nie zjawił tylko dlatego, że jesteś przestępcą. Musiałeś pomyślnie przejść nasze testy psychologiczne. Nawiasem mówiąc, nawet ktoś, kogo w naszych czasach określono by mordercą, w innej epoce mógł być bohaterem - to dość ekstremalny przykład, ale jednak prawdziwy. Człowiek, którego przeszkolimy, nie tylko musi przetrwać w tamtych czasach, on musi uchodzić za normalnego członka swej społeczności...