uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 753 248
  • Obserwuję764
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 026 081

Andre Norton - Cykl-Ross Murdock (2) Galaktyczni rozbitkowie

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :638.4 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

uzavrano
EBooki
A

Andre Norton - Cykl-Ross Murdock (2) Galaktyczni rozbitkowie.pdf

uzavrano EBooki A Andre Norton
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 66 osób, 65 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 96 stron)

ANDRE NORTON GALAKTYCZNI ROZBITKOWIE TOM II CYKLU ROSS MURDOCK (Tłumacz: Wiesława i Paweł Czajczyńscy) www.scan-dal.prv.pl

l Gorąco -zapowiadał się upalny dzień. Lepiej sprawdzić źródło w zaroślach, zanim jeszcze słońce rozpali ziemię. To jedyna woda na niezmierzonej przestrzeni nagich skał... Czy aby na pewno? Travis Fox pochylił się do przodu w siodle, aby przyjrzeć się różowawo żółtemu pasowi pustyni, jaki oddzielał go od odległej linii zielonych jałowców kontrastujących z płowożółtą bylicą, która wyznaczała granicę zarośli. To była ziemia jałowa, odpychająca surowością każdego, oprócz rdzennych mieszkańców. W innych zakątkach świata pustynie dawno już nawodniono. Tam, gdzie niegdyś wznosiły się piaszczyste wydmy, teraz były pola uprawne. Ludzkość coraz szybciej uniezależniała się od kaprysów pogody i warunków klimatycznych. Jednak ta pustynia nie zmieniła się, ponieważ kraj, na którego obszarze leżała, był na tyle bogaty, że nie trzeba było pozyskiwać kolejnych terenów pod, uprawy. Pewnego dnia ta pustynia również zniknie, a wraz z nią zginie kultura tutejszych mieszkańców. Od pięciuset, a może nawet od tysiąca lat-nikt nie wiedział, kiedy pierwszy szczep Apaczów przybył na to terytorium-w kanionach, na piaszczystych pustkowiach a i w dolinach mieszkali twardzi pustynni wojownicy, którzy nauczyli się żyć w bardzo ciężkich warunkach, w jakich nikt inny nie zdołałby przetrwać bez stałych dostaw zapasów. Przez wiele stuleci walczyli o utrzymanie swej ziemi, a ich przodkowie pozostali tu i żyli w równie surowych, trudnych warunkach. Źródło w zaroślach... Travis bezwiednie stukał brązowymi palcami w łęk siodła, odliczając kolejne lata. Dziewiętnaście... dwadzieścia... Dwudziesty rok od ostatniej wielkiej suszy. Jeśli Chato się nie mylił, oznaczało to, że okresowo zabraknie wody, która powinna tu być. Starzec miał słuszność, przewidując niezwykle suche lato tego roku. Gdyby Travis pojechał do źródła, a to okazałoby się wyschnięte, straciłby większość dnia, a każda chwila była droga. Muszą przeprowadzić zwierzęta do wodopoju. Z drugiej strony, gdyby zawrócił do kanionu Hohokam i pomylił się, wówczas Whelan miałby prawo zarzucić mu głupotę. Jego brat uparcie ignorował rady Starszyzny. I to właśnie on był głupcem. Travis zaśmiał się cicho. Białe Oczy - świadomie użył słów, jakimi stary wojownik określał tradycyjnego wroga jego ludu. . - Pinda-lick-o-yi- powiedział głośno. Białe Oczy nie wiedziały wszystkiego. A niektórzy z nich od czasu do czasu nawet się do tego przyznawali. Roześmiał się raz jeszcze, tym razem z siebie i z własnych myśli. Podrap farmera, a znajdziesz Apacza tuż pod jego wysuszoną słońcem skórą. Travis zmusił łaciatego konia do galopu, wkładając w to więcej siły, niż było konieczne. Pojedzie do Hohokam i dzisiaj będzie Apaczem. Tym razem mu się uda. Whelan uważał, że gdyby Apacze żyli tak jak Białe Oczy i zrezygnowali ze starych przyzwyczajeń, zyskaliby wszystko co najlepsze od swoich odwiecznych wrogów. Nie widział niczego dobrego w przeszłości i nawet same rozważania na temat Starszyzny, tego, co zrobili i dlaczego, uznawał za niepotrzebną stratę czasu. Travis zagryzł wargi, czując gorycz rozczarowania, równie silną jak przed rokiem. Srokacz zwinnie kluczył między głazami leżącymi wzdłuż koryta wyschniętego potoku. To dziwne, że na tak suchej ziemi wciąż widoczne były ślady wody. Ciągnące się milami rowy irygacyjne wykorzystywane przez Starszyznę rozcinały skąpane słońcem poła- cie nieosłoniętej ziemi, która od wieków nie zaznała kojącego dotyku wilgoci. Travis popędził konia pod ostre zbocze i skręcił na zachód. Czul, jak słońce przypieka mu plecy, przenikając przez cienki materiał wyblakłej koszuli.

Wątpił, żeby Whelan wiedział o kanionie Hohokam. Wzmianki o tym miejscu pojawiały się jedynie w opowieściach o dawnych czasach, które przechowywali w pamięci ludzie tacy jak Chato.A Whelan nie znał opowieści Chato. Choć był Apaczem, odrzucał tradycję swego ludu i żył tak, jakby przynależał do świata Białych. Chato prezentował Odmienną postawę. Ignorował istnienie Białych Oczu i całkowicie odizolował się od ich świata. Kiedyś Travisowi wydawało się, że możliwa jest trzecia droga: połączenie nauki białego człowieka z wiedzą Apaczów. Sądził, że znalazł ludzi, którzy się z nim zgadzali. Ale wszystko to minęło równie szybko, jak wyparowałaby kropla wody spuszczona na jeden z leżących tu kamieni. Teraz skłaniał się ku opinii Chato, który przekazał mu wiedzę, jakiej nie posiadał Whelan, wiedzę o ich ziemi. Ojciec Chato. Travis znów zaczął odliczać. Taft, ojciec Chato miałby teraz sto dwadzieścia łat. Urodził się w dolinie Hohokam, w czasie gdy jego rodzina ukrywała się przed żołnierzami w niebieskich mundurach. Chato znał zaginiony kanion. Zaprowadził tam Travisa, który wtedy był jeszcze na tyle mały, że ledwo mógł opasać krótkimi nóżkami brzuch konia. Potem Travis wciąż powracał do tego miejsca. Intrygowały go domy Hohokam, a znajdujące się tam źródło wody jeszcze nigdy nie zawiodło. W sezonie zielone orzechowce dostarczały mnóstwa owoców, a niektóre gatunki drzew owocowych wciąż rodziły. Kiedyś był to ogród - teraz ukryta oaza. Travis zagłębiał się w labirynt kanionów, odtwarzając w myślach zapomniany szlak, gdy nagle usłyszał buczenie. Instynktownie ściągnął wodze. Wiedział, że cień klifu stanowi wystarczającą kryjówkę. Spojrzał w górę. - Helikopter! - krzyknął. Widok nowoczesnego śmigłowca na prastarej pustyni wprawił go w zdumienie. Czyżby to Whelan śledził poczynania brata? Kiedy o wschodzie słońca Travis wyjeżdżał z rancza. Bili Redhorse, wnuk Chato, właśnie naprawiał silnik. Nie. to niemożliwe, żeby Whelan tracił paliwo na podróże po pustyni. Teraz, kiedy wojna wisiała na włosku, zmniejszono dostawy i z helikopterów korzystano tylko w nagłych wypadkach. Do codziennych prac używano koni. Groźba wojny... Travis myślał o tym, patrząc Jak dziwna maszyna znika za załomem skały. Jak daleko sięgał pamięcią, gazety, radio i telewizja nieodmiennie donosiły o rozmaitych konfliktach. Raz po raz dochodziło do lokalnych walk, potem zawierano rozejmy i prowadzono nie kończące się negocjacje. Przed kilkoma miesiącami w Europie wydarzyło się coś dziwnego-wielki wybuch na północy. Czerwoni nie wyjaśnili, co się stało, lecz krążyła pogłoska, że jakaś nowa bomba wymknęła się spod kontroli i eksplodowała. Te epizody mogły stanowić wstęp do poważnego rozłamu między Wschodem a Zachodem. Ograniczano coraz to nowe prawa i szeptano o nadchodzących kłopotach. Znów nałożono embargo na dostawy paliwa. Wyczuwało się napięcie... Tutaj, na pustyni, łatwo było o tym nie myśleć. Skalne ściany stały tu, zanim Apacze przybyli z północy, i prawdopodobnie będą stać nadal - choć może radioaktywne - kiedy Białe Oczy ponownie wykurzą stąd prawowitych mieszkańców. Helikopter poleciał w stronę kanionu. Travis zastanawiał się, jaka misja przywiodła w te strony stalowego ptaka. Był pewien, że nie jest to śmigłowiec któregoś z miejscowych farmerów. Gdyby pilot szukał pojedynczych sztuk bydła, które oddaliły się od stada, zataczałby koła. Czyżby poszukiwacze? Obecnie nie słyszało się o żadnych ekspedycjach rządowych, a w ciągu ostatnich pięciu lat drobiazgowo kontrolowano wszelkie wyprawy poszukiwawcze. Travis znalazł ukryty zakręt prowadzący do kanionu. Srokacz stąpał ostrożnie, a jeździec badawczo przyglądał się ziemi. Nie dostrzegł żadnego śladu, co świadczyło, że od długiego czasu nikt tędy nie przejeżdżał. Cmoknął językiem i koń przyspieszył. Gdy ujechali

może dwie mile wijącą się ścieżką, Travis raptownie zatrzymał wierzchowca. Ostrzeżenie przyniósł powiew lekkiego wiatru. Nie był to pustynny wiatr, brzemienny gorącem i pyłem; niósł zapach jałowca. Srokacz też rozpoznał znajomą woń. Woda! Na ziemi dokoła widniały jednak ślady ludzkiej bytności. Travis wyciągnął z olstrów strzelbę i zeskoczył z siodła. Jeżeli od ubiegłego roku nie zaszły tu żadne zmiany, u wejścia do ukrytego kanionu znajdowała się dobra kryjówka. Mógłby rozejrzeć się niepostrzeżenie. Teraz dotarły do niego zapachy świadczące niezbicie o istnieniu jakiegoś obozowiska: woń drzewnego dymu, kawy, smażonego bekonu. Bez trudu wspiął się do upatrzonego miejsca. W dole pachniały sosny - teraz znacznie silniej skąpane w słonecznym żarze - świergotały ptaki, rozpowiadając o swoich troskach i niepokojach. Była tam również zielona plama, zasilany źródłem stawek, w którym odbijał się gorący błękit nieba. Między wodą a szeroką płytką jaskinią, kryjącą kamienne miasto Starszyzny, stał helikopter. Jakiś mężczyzna krzątał się przy ognisku, drugi poszedł do stawu po wodę. Travis był pewien, że to nie farmerzy. Zachowywali się, jakby rozbijali obóz. W cieniu rzucanym przez niewielką kępę drzew dostrzegł zrolowane koce. Nie zauważył jednak narzędzi do kopania, żadnych wskazówek świadczących o tym, że ma przed sobą poszu- kiwaczy. Mężczyzna wrócił znad stawu, postawił napełnione wiadro przy ogniska i usiadł po turecku przed dużą paczką. Wyjął z niej coś, co mogło być nowoczesną przenośną radiostacją. Kiedy zaczął wysuwać antenę, srokacz za plecami Travisa zarżał ostrzegawczo. Wiedziony odwiecznym instynktem, Indianin odwrócił się na kolanach z bronią w pogotowiu. Ale strzelba napotkała inną lufę, skierowaną prosto w jego pierś. Szare oczy ponad nieruchomą lufą patrzyły na niego z chłodnym dystansem, gorszym niż wypowiedziana groźba. Travis Fox miał się za godnego potomka najtwardszych wojowników, teraz jednak zdał sobie sprawę, że ani on, ani żaden z jego ziomków nie stanął nigdy oko w oko z takim człowiekiem. Mężczyzna był młody, ale na jego szczupłej chłopięcej twarzy matowało się zdecydowanie. - Rzuć to! - rozkazał tonem nie znoszącym sprzeciwu. Travis wypuścił strzelbę z rąk; zsunęła mu się po nodze i upadła na piaszczyste zbocze, - Wstawaj. Nie ociągaj się. I schodź tam. - Kolejne polecenia zostały wypowiedziane równie kategorycznym tonem. Travis wstał i ruszył w dół zbocza. Nie wiedział, w co wdepnął, ale nie wątpił, że to coś paskudnego. Mężczyzna przy ognisku i ten z radiostacją obserwowali spokojnie, jak nadchodzi. Niewiele się różnili od okolicznych białych farmerów. Travis spojrzał na nich ponownie i nagle zdał sobie sprawę, że twarz mężczyzny przy ognisku jest mu znajoma. Tak, na pewno widział już kiedyś tego człowieka. - Skąd go wytrzasnąłeś, Ross? - zapytał mężczyzna z radiostacją. - Leżał na grani, podglądał - odparł zapytany. Mężczyzna, który krzątał się przy ognisku, wstał, wytarł ręce w jakąś szmatę i ruszył w ich kierunku. Był najstarszy z trójki nie- znajomych, miał zaskakująco jasne błękitne oczy, kontrastujące z ciemną karnacją. Travis wyczuł, że to on jest przywódcą grupy. I znów pojawiło się niewyraźne wspomnienie twarzy tego człowieka. Ale dlaczego tę twarz otaczała czarna obwódka? Nieznajomy nie spieszył się z zadawaniem pytań. Travis patrzył mu prosto w oczy, starając się zachować spokój. - Apacz-rzekł mężczyzna. Było to bardziej stwierdzenie niż pytanie. Pomogło jednak Travisowi lepiej ocenić nieznajomego. Niewielu ludzi potrafiło na pierwszy rzut oka odróżnić Apacza od Hopi,

Nawaja czy Ute. - Farmer? - Tym razem było to pytanie i Travis udzielił prawdziwej odpowiedzi. Coraz mocniej utwierdzał się w przekonaniu, że w przypadku tego Białego Oka milczenie nie przyniesie niczego dobrego. - Z farmy Double A - odparł. Parę minut wcześniej mężczyzna obsługujący radiostację rozłożył mapę. Teraz przejechał po niej palcem wskazującym i pokiwał głową. - Najbliższe pasmo na wschód - rzekł. - Ale niemożliwe, żeby tak daleko na pustyni szukał sztuk bydła, które oddaliły się od stada. - Woda. - Przywódca wskazał na staw. - Z tego źródła wody korzystała Starszyzna. Pośrednio było to kolejne pytanie i Travis zdał sobie sprawę, że odpowiada automatycznie. - Przodkowie je znali. - Brodą wskazał na ruiny w wielkiej, płytkiej jaskini. - Nigdy nie wysychało, nawet w złych latach. - A mamy zły rok. - Mężczyzna potarł dłonią podbródek, nie spuszczając niebieskich oczu z jeńca. - Komplikacja, jakiej nie przewidzieliśmy. A więc pędzicie tu bydło w suchych latach, synu? - Nie - odparł Travis. - Niewielu Apaczów wie o tym miejscu. Niewielu chce słuchać opowieści starców. - Wciąż intrygowało go dokuczliwe wspomnienie szczupłej twarzy. I ta czarna otoczka dokoła niej. Rama! Tak, rama obrazu! Portret nieznajomego wisiał nad biurkiem doktora Morgana, na uniwersytecie. - Ale ty chcesz słuchać - powiedział mężczyzna, obrzucając Indianina badawczym spojrzeniem, zupełnie jakby chciał czytać w jego myślach. - Tak istotnie jest. - Travis bezwiednie użył innego narzecza, próbując przypomnieć sobie coś więcej. - Co my teraz z tobą zrobimy? - odezwał się mężczyzna z radiostacją, wstając leniwie. - Jak myślisz, Ashe? Pójdzie do chłodni? - Może tam na górę? - Wskazał kciukiem na ruiny. Ashe! Doktor Gordon Ashe! Travis wreszcie dopasował nazwisko do osoby. I zrozumiał, dlaczego ten człowiek znalazł się w tym miejscu. Ashe był archeologiem. Ale Travis nie musiał widzieć radiostacji czy obozowiska, aby się domyślić, że nie jest to ekspedycja poszukująca starożytnych reliktów. Co zatem doktor Ashe i jego ludzie robią w Kanionie Umarłych? - Opuść ręce, synu - powiedział Ashe. - Wszystko będzie w porządku, jeśli dobrowolnie zostaniesz tu przez jakiś czas. - Jak długo? - spytał Travis. - To zależy - odparł archeolog. - Zostawiłem tam mojego konia. Musi się napić wody. - Ross, przyprowadź tego konia. Młodzieniec zarzucił na ramię broń osobliwych kształtów i wspiął się po zboczu. Niebawem wrócił, prowadząc srokacza. Travis zdjął siodło z wierzchowca, napoił go i powrócił do obozowiska, gdzie czekał na niego Ashe. - A więc powiadasz, że niewielu ludzi wie o tym miejscu? -rzekł archeolog. Travis wzruszył ramionami. - Jeszcze jeden człowiek z Double A. Jest bardzo stary. Jego ojciec urodził się tutaj dawno temu, kiedy Apacze walczyli z wojskiem. Nikogo innego to miejsce nie interesuje. - A zatem w tych ruinach nigdy nie prowadzono poszukiwań? - Raz. - Kto? Travis odsunął z czoła kapelusz. - Ja - odpowiedział krótko.

- Ach tak? - Ashe wyjął paczkę papierosów i poczęstował wszystkich. Travis bezwiednie sięgnął po papierosa. - Przyjechaliście tu, żeby kopać? - zapytał. - W pewnym sensie - odparł Ashe, ale kiedy zerknął na pueblo nad urwiskiem, Travisowi przyszło do głowy, że archeolog widzi coś o wiele ciekawszego niż pokruszone bloki wysuszonej słońcem cegły. - Sądziłem, że interesuje pana głównie okres przed Majami, doktorze Ashe. - Kucnął i wyjął z ogniska tlącą się gałązkę, żeby przypalić papierosa. Czuł satysfakcję na widok zaskoczenia malującego się na twarzy archeologa. - Znasz mnie! - Słowa Ashe'a zabrzmiały jak wyzwanie. Travis pokręcił głową. - Znam doktora Prentissa Morgana - wyjaśnił. - Teraz rozumiem! Jesteś jednym z jego błyskotliwych chłopców! - Nie - padła szybka odpowiedź, która zabrzmiała niczym ostrzeżenie, by nie drążyć dalej. Archeolog właściwie odczytał intencje Travisa i nie zadał kolejnego pytania. - Żarcie gotowe, Ashe? - spytał człowiek przy radiostacji. Ross podszedł do ogniska i sięgnął po patelnię. Travis spojrzał na jego rękę. Skóra poorana była bliznami. Apacz już kiedyś widział podobne szramy - pozostałość po głębokich, bolesnych oparzeniach. Odwrócił pospiesznie wzrok, kiedy młodzieniec rozkładał jedzenie na talerze, i wyjął własny prowiant z sakw przytroczonych do siodła. Jedli w milczeniu, ale było to dziwnie towarzyskie milczenie. Napięcie spowodowane nieoczekiwanym spotkaniem opadło. Travis nie czuł już wzburzenia na myśl o tym, że dał się podejść w tak prosty sposób. Zastąpiła je ciekawość. Pragnął dowiedzieć się czegoś więcej o tych ludziach, poznać przyczynę ich obecności w tym kanionie. Ten młody Ross był doskonałym tropicielem. Musiał mieć sporo doświadczenia, skoro z taką łatwością go podszedł. Apacz chciał bliżej przyjrzeć się broni Rossa. To nie był konwencjonalny rewolwer. Mężczyzna nosił go zawsze w pogotowiu, tak jakby w każdej chwili spodziewał się nagłego ataku. Travis bacznie obserwował trzech mężczyzn. Dostrzegł, że Ashe i Ross znacznie się różnią od swego towarzysza. On miał jasną karnację i sprawiał wrażenie nieco flegmatycznego. Oni zaś byli śniadzi, poruszali się zwinnie i bezszelestnie, cały czas zachowując czujność. Im dłużej przyglądał się całej trójce, tym bardziej był pewien, że nie przybyli tu, aby badać ruiny na urwisku. Podejrzewał, że wykonywali o wiele poważniejszą, może nawet śmiertelnie niebezpieczną misję. Nie zadawał pytań, zadowolony, że do nich należy pierwszy krok. Buczenie nadajnika przerwało spokój panujący w małym obozowisku. Radiowiec błyskawicznie założył słuchawki na uszy i po chwili przekazał wiadomość. - Trzeba wznowić procedurę. Dzisiaj w nocy zaczną sprowadzać sprzęt!

2 No i co? - Spojrzenie Rossa prześlizgnęło się po Travisie i spoczęło na Ashe'u. - Czy ktokolwiek wie, że tu jechałeś? - spytał archeolog. - Chciałem sprawdzić wszystkie źródła wody. Jeżeli nie wrócę na ranczo w rozsądnym czasie, zaczną mnie szukać. - Travis nie widział powodu, by dodawać, że Whelan nie przejąłby się, gdyby brat nie wrócił w ciągu dwudziestu czterech godzin, spodziewał się bowiem, iż poszukiwanie wody może potrwać nawet parę dni. - Mówisz, że znasz Prentissa Morgana. Jak dobrze? - Przez jakiś czas na uniwersytecie byłem w jednej z jego grup. - Jak się nazywasz? - Fox. Travis Fox. Operator zerknął na mapę i powiedział: - Double A należy do Foxa... - To mój brat. Pracuję dla niego. - Grant - Ashe zwrócił się do operatora - oznacz to jako pilne i prześlij do Kelgarriesa. Poproś, żeby sprawdzili Foxa. - Możemy go odesłać, gdy tylko przyjdzie pierwszy transport, szefie. Przechowają go w bazie, ile będziesz chciał - zaproponował Ross, jakby Travis przestał być osobą z krwi i kości i stanowił tylko zbędny balast. Ashe potrząsnął głową. - Posłuchaj, Fox, nie chcemy ci robić kłopotów. Miałeś po prostu pecha, że akurat dzisiaj tu zaszedłeś. Szczerze mówiąc, nie możemy ściągać na siebie uwagi. Ale jeśli dasz mi słowo, że nie przekroczysz tego wzgórza, póki co zostawimy sprawy tak, jak stoją. Opuszczenie tego miejsca było ostatnią rzeczą, jakiej Travis pragnął. Rozbudzili już jego ciekawość i nie miał zamiaru się stąd ruszać, chyba żeby usunęli go siłą. A to, jak sobie w duchu obiecał, będzie wymagało od nich sporego wysiłku. - Umowa stoi - powiedział. Ashe myślał już o czymś innym. - Mówisz, że tu trochę kopałeś. Co znalazłeś? - Zwykłe rzeczy: trochę ceramiki, kilka grotów strzał. Prawdopodobnie pochodzą z okresu przedkolumbijskiego. W tych górach mnóstwo takich ruin. - Czego się pan spodziewał, szefie? - zapytał Ross. - Cóż, była niewielka szansa - odparł dwuznacznie Ashe. - Ten klimat świetnie konserwuje. Znaleźliśmy kosze, tkaniny, kości, które przetrwały... - Wezmę te kości i kosze w zamian za inne rzeczy. - Ross przyłożył okaleczoną rękę do piersi i potarł blizny drugą dłonią, jakby koił, ból w ciągle dokuczającej ranie. - Lepiej zapalić światła, skoro chłopcy wpadną dzisiaj w nocy. Ross i Ashe zaczęli ustawiać na łące małe plastikowe kanistry w równych odstępach, w dwóch rzędach. Travis domyślił się, że , oznaczają lądowisko. Jego rozmiary wskazywały, że oczekują helikopterów znacznie większych niż ten, który już wylądował w kanionie. Gdy skończyli, Ashe usiadł, opierając się plecami o drzewo i zaczął przeglądać gruby notes, a Ross przyniósł rolkę papy i rozwinął ją. Wyjął pięć kamiennych grotów. Miały charakterystyczny kształt , i były zbyt długie jak na groty do strzał. Travis rozpoznał szczególny kształt i wzór płatkowych ostrzy! Było to rękodzieło o wiele lepsze od późniejszych wyrobów jego ludu, chociaż dużo starsze. Już wcześniej miał okazję podziwiać kunszt zapomnianego producenta broni. Groty ludzi Folsom! Wieńczyły włócznie myśliwych, którzy polowali na mamuty, gigantyczne bizony, niedźwiedzie i lwy alaskańskie.

- Człowiek Folsom tutaj? - Travis zauważył, że Ross rzucił mu zaciekawione spojrzenie, a Ashe oderwał wzrok od notesu. Młodszy mężczyzna wziął ostatni grot z rzędu i podał Apaczowi. Ten delikatnie ujął go w dłonie. Grot był idealny, wspaniały. Obrócił go w palcach. - Imitacja - powiedział. Czy aby na pewno? Już wcześniej trzymał w ręku groty Folsom i niektóre, mimo iż bardzo stare, zachowały się w równie idealnym stanie jak ten. Tyle że z tym... było coś nie tak. Nie potrafił sprecyzować, co. - Dlaczego tak sądzisz? - zapytał Ashe. - O jego autentyczności zaświadczył Stefferds - wtrącił Ross, sięgając po następny grot. Jednak Travis był pewny swej oceny, mimo odmiennej opinii Jednego z największych autorytetów w dziedzinie archeologii. - Czuję, że coś z nim nie tak. Ashe skinął na Rossa, który podniósł trzeci kamienny grot. Na pierwszy rzut oka ten również stanowił kopię pierwszego. Travis przeminął palcem wzdłuż wyżłobień łuszczącej się krawędzi i zrozumiał, Że to właśnie jest pierwowzór. Podzielił się tym spostrzeżeniem. - No, no. - Ross przyglądał się grotom. - Dowiedzieliśmy się czegoś nowego - wymamrotał na wpół do siebie. - Nie pierwszy raz - stwierdził Ashe. - Pokaż mu swoją broń. Ross zmarszczył brwi. Przez chwilę zdawało się, że odmówi, lecz w końcu spełnił polecenie. Apacz odłożył ostrożnie pradawny grot, wziął broń i przyjrzał jej się uważnie. Mimo iż kształtem przypominała rewolwer, znacznie się od niego różniła. Gdy wycelował w pień drzewa, zauważył, że kolba wcale nie jest wygodna, jakby dłoń, dla której została wykonana, nie była podobna do jego ręki. Im dłużej trzymał broń, tym więcej zauważał szczegółów różniących ją od klasycznego rewolweru czy pistoletu. Nie podobało mu się to dziwne wrażenie... Położył rewolwer koło krzemowego grotu i spojrzał na oba przedmioty. Wyczuwał w nich wspólne dziedzictwo wieku. W przypadku grotu to odczucie wydawało się jak najbardziej na miejscu. Ale dlaczego rewolwer oddziaływał na niego podobnie? Przyzwyczaił się już polegać na tym osobliwym szóstym zmyśle, jaki posiadał. Fakt, te w tej chwili zawiódł, wytrącał go z równowagi. - Ile lat ma ta broń? - zapytał Ashe. - Niemożliwe, żeby... - Travis zaprotestował wbrew wewnętrznemu przekonaniu. - Nie uwierzę, że jest równie stara jak ten grot włóczni! - Bracie - Ross przyjrzał mu się z dziwnym wyrazem twarzy - tak właśnie jest! - Wsunął dziwny rewolwer do kabury. - Mamy tu zgadywacza czasu, szefie. - Taki dar wcale nie należy do rzadkości - skomentował Ashe. -Widziałem już podobne przypadki. - Ale pistolet nie może być aż tak stary! - upierał się Travis. Lewa brew Rossa uniosła się sardonicznie, a usta ułożyły się w kpiący półuśmieszek. - Nic o nim nie wiesz, bracie - zauważył. - Nowy rekrut? - To pytanie skierował do Ashe'a, który zmarszczył brwi, lecz w końcu uśmiechnął się tak ciepło, że przez moment Travis poczuł się nieswojo. Ten uśmiech jednoznacznie wskazywał, iż Ashe i Ross od dawna tworzą zgrany zespół, i zarazem odgradzał ich od nowo poznanego. - Nie spiesz się, chłopcze. - Archeolog wstał i podszedł do nadajnika. - Jakieś wieści z frontu? - Trzask-trzask, prask-prask - żachnął się operator. - Gdy tylko poradzę sobie z jednym zakłóceniem na paśmie, trafiam na inne. Może kiedyś skonstruują takie walkie-talkie, że człowiekowi nie będą pękać bębenki w uszach. Nie, póki co, nic nowego.

Travisowi nasuwało się mnóstwo pytań. Był jednak pewny, że na większość z nich uzyskałby wymijające odpowiedzi. Próbował dopasować ten pistolet do układanki wskazówek i domysłów, i przekonał się, że mu się to nie udaje. Zapomniał o wszystkim, kiedy Ashe usiadł ponownie i zaczął mówić jak archeolog. Z początku Travis tylko słuchał, potem zdał sobie sprawę, że coraz częściej odpowiada, wyraża własne opinie, a raz czy dwa ośmielił się nawet sprzeciwić rozmówcy. Wiedza Apacza, ruiny pośród skał, człowiek Folsom - pytania Ashe'a miały szeroki zasięg. Travis dopiero wtedy zrozumiał, że archeolog sprawdza jego wiedzę, gdy zaczął mówić swobodnie, z zapałem człowieka, któremu od dawna odmawiano możliwości ekspresji. - Wygląda, że ciężko im się kiedyś żyło - stwierdził Ross, gdy Indianin zakończył opowieść o tym, jak w dawnych czasach Apacze wykorzystywali to obozowisko. Wtem nadajnik ożył i Grant założył słuchawki na uszy. Ułożył sobie notes na kolanach i zaczął bardzo szybko pisać. Travis spojrzał na cienie kładące się na klifach. Zbliżał się zachód słońca, a on zaczynał się niecierpliwić. Czuł się, jakby siedział w teatrze i oczekiwał na podniesienie kurtyny, albo ze spluwą w ręku oczekiwał nadciągających kłopotów. Ashe wziął od Granta zagryzmoloną kartkę i porównał ją z innymi zapiskami w notesie. Ross leniwie żuł długie źdźbło trawy. Sprawiał wrażenie ospałego, ale Travis podejrzewał, że gdyby tylko zrobił jakiś niewłaściwy ruch, mężczyzna natychmiast by się rozbudził. - Ten kraj musiał być kiedyś gęsto zaludniony - odezwał się Ross. - To wygląda na zwyczajny blok mieszkalny. Na sto albo dwieście osób. Tak czy siak, jak oni tu żyli? Przecież to mała dolina. - Na północny zachód jest jeszcze jedna dolina z wyraźnie zaznaczonymi rowami irygacyjnymi - wyjaśnił Travis, - Poza tym polowali: na indyki, jelenie, antylopy, nawet na bizony - jeśli tylko dopisało szczęście. - Gdyby człowiek znał jakiś sposób na zerknięcie w przeszłość, mógłby się wiele nauczyć... - Chodzi ci o użycie Vis-Texu na podczerwień? - zapytał Travis obojętnym tonem. Z satysfakcją patrzył, jak pryska spokój jego rozmówcy. - My, Indianie, nie ubieramy się w koce i nie nosimy już piór we włosach. Niektórzy z nas czytają książki, oglądają telewizję i chodzą do szkoły. Ale Vis-Tex, którego działanie widziałem, nie był zbyt skuteczny. - Zdecydował się na zgadywankę. - Zamierzacie tu przetestować nowy model? - W pewnym sensie tak. Travis nie oczekiwał odpowiedzi. Ashe udzielił jej jednak, ku wyraźnemu zdumieniu Rossa. Fotografowanie przeszłości przy użyciu fal podczerwieni zakończyło się sukcesem w eksperymentach prowadzonych dwie dekady wcześniej - pod koniec lat pięćdziesiątych. Wówczas rejestrowano stan (przed kilku godzin. Później proces ten udoskonalono i przedmioty pojawiały się na filmach nagrywanych tydzień po ich zniknięciu z danego punktu. Travis uczestniczył kiedyś w prowadzonym przez doktora Morgana pokazie eksperymentalnego Vis-Texu. Jeśli rzeczywiście mają nowy model, którym można sięgnąć w głąb historii! Wziął głęboki oddech i utkwił wzrok w ruinach puebla. Zwizualizowanie przeszłości miałoby kolosalne znaczenie! Uśmiechnął się na myśl o tym. - Jeżeli rzeczywiście macie taki model, i jeśli zadziała, wiele rozdziałów historii trzeba będzie napisać na nowo - rzekł. - Nie tej historii, którą znamy. - Ashe wyciągnął papierosy i poczęstował ich. - Synu, teraz jesteś częścią tego przedsięwzięcia, czy ci się to podoba czy nie. Nie możemy cię puścić wolno. Rozumiesz, sytuacja jest krytyczna. A więc... otrzymasz szansę na werbunek. - Do czego? - zainteresował się Travis.

- Do projektu Folsom Jeden. - Ashe zapalił papierosa. - W kwaterze głównej sprawdzono cię dokładnie. Skłaniam się do stwierdzenia, że opatrzność maczała palce w twoim pojawieniu się tu akurat dzisiaj. Wszystko pasuje idealnie. - Aż za bardzo? - Czoło Rossa przecięła głęboka bruzda. - Nie - odparł Ashe. - Jest tym, za kogo się podaje. Nasz człowiek sprawdził Double A i rozmawiał z Morganem. On nie jest szpiclem. Jakim szpiclem? - zastanawiał się Travis. Najwyraźniej zwerbowali go w swoje szeregi, ale chciał się dowiedzieć, dlaczego i po co. Uważał, że najlepiej będzie, jeśli zapyta wprost. - Jesteśmy tu, aby zobaczyć świat łowców Folsom - wyjaśnił mu Ashe. - Wysoko pan mierzy, doktorze. Musi pan dysponować wspaniałym Vis-Texem, skoro może pan zajrzeć dziesięć tysięcy lat wstecz. - Bardziej prawdopodobne, że jeszcze dalej - poprawił go Ashe. - Póki co, nie jesteśmy pewni. - Po co to całe “cicho-sza"? Obserwacja jakiegoś wędrownego, prymitywnego plemienia powinna się odbywać przy udziale telewizji, ekip wiadomości... - Prymitywni tubylcy nie interesują nas tak bardzo jak inne rzeczy. - Na przykład, skąd pochodzi ta broń - wtrącił Ross. Znów pocierał naznaczoną bliznami rękę, a Travis rozpoznał w jego oczach ten sam cień, który ujrzał podczas pierwszego spotkania u wejścia do kanionu. Było to spojrzenie wojownika szykującego się do bitwy. - Przez jakiś czas będziesz musiał wierzyć nam na słowo - rzekł Ashe. - To dziwna robota i z konieczności ściśle tajna - używając określenia naszych czasów. Zjedli kolację i Travis przeprowadził srokacza na wąski, położony niżej skraj kanionu, dostatecznie daleko od zaimprowizowanego lądowiska. Tuż po zmierzchu wylądował pierwszy z transportowych śmigłowców. Wkrótce Apacz stał w jednej linii z pozostałymi mężczyznami, przekazując paczki i pudła z maszyny do schronu w niewielkim gaiku. Pracowali, nie tracąc energii na zbyteczne ruchy, z prędkością, która sugerowała, że czas jest drogi. Travis zauważył, iż zaraził się od innych potrzebą pośpiechu. Pierwsza maszyna, opróżniona z ładunku, uniosła się w powietrze i znikła w ciemnościach. Zaledwie po kilku minutach kolejny śmigłowiec zajął jej miejsce. Ponownie uformowali łańcuch do rozładunku, tym razem przekazując sobie cięższe skrzynie, których podniesienie wymagało siły dwóch mężczyzn. Zanim odleciał czwarty helikopter, Travisa bolał już kręgosłup i ramiona. Do pomocy przyszło kolejnych czterech mężczyzn. Prawie nie rozmawiali, koncentrując się na rozładunku i układaniu towaru. Gdy tylko czwarty śmigłowiec odleciał, Ashe podszedł do Travisa w towarzystwie jakiegoś mężczyzny. - Oto on. - Położył dłoń na ramieniu Indianina i obrócił go twarzą w stronę nowo przybyłego. Mężczyzna był wyższy od doktora i emanował pewnością siebie. Obrzucił Travisa bacznym spojrzeniem, a potem uśmiechnął się. - Jesteś dla nas sporym kłopotem, Fox - powiedział. - Albo brakującym ogniwem - poprawił Ashe. - Fox, to major Kelgarries, nasz dowódca. - Porozmawiamy później - obiecał Kelgarries. - Zanosi się na pracowitą noc. - Zejść z lądowiska! -zawołał ktoś z linii flar. - Ląduje następny. Odbiegli na bok, robiąc miejsce dla piątego helikoptera, i praca ruszyła na nowo. Major stał w rzędzie i razem z innymi przerzucał pudła i skrzynie. Rzeczywiście nie było czasu na rozmowę. Który to rozładunek, siódmy czy ósmy? Travis próbował policzyć, rozprostowując zesztywniałe palce. Wciąż była noc, ale pogaszono już flary. Wszyscy usiedli wokół ogniska.

Pili kawę i jedli kanapki, które przyleciały z ostatnim ładunkiem. Mówili niewiele. Travis widział, że pozostali mężczyźni są zmęczeni nie mniej niż on. - Czas spać, bratku. Nareszcie można odpocząć! - powiedział Ross pomiędzy ziewnięciami. - Potrzebujesz czegoś? Koca, czegokolwiek? Travis, otępiały z wyczerpania, pokręcił przecząco głową. - Mam koc przy siodle - odparł. Zasnął, zanim zdążył się dobrze ułożyć. W świetle poranka obozowisko wyglądało na niezorganizowane. Ludzie jednak sprawnie radzili sobie z sortowaniem sprzętu. Pracowali tak, jakby często robili coś podobnego. W pewnej chwili Travis, który właśnie pomagał przenieść w inne miejsce wielki kosz, podniósł wzrok i napotkał spojrzenie majora. - Poświęć mi chwilę, Fox - rzekł Kelgarries. Odeszli na bok. - Pogmatwałeś życie i sobie, i nam, młody człowieku - podjął major. - Szczerze mówiąc, nie możemy cię wypuścić - dla twojego i naszego dobra. Musimy trzymać ten projekt w tajemnicy, a kilku twardzieli aż się pali, żeby wydusić z ciebie to, co o nas wiesz. Tak więc albo cię wtajemniczymy, albo pójdziesz do chłodni. Wybieraj. Doktor Morgan za ciebie poręczył., Travis począł narastające napięcie. Co oni znowu wymyślili? Wspomnienia zawirowały mu w głowie. Ale skoro rozmawiali z Prentissem Morganem, pewnie wiedza, co zdarzyło się w zeszłym roku... i dlaczego. Najwyraźniej wiedzieli, ponieważ Kelgarries kontynuował: - Fox, czasy uprzedzeń rasowych już minęły. Wiem o ofercie Hewitta złożonej władzom uniwersytetu. Wiem też, co się stało, kiedy zaczął wywierać naciski, żeby cię skreślono z listy członków ekspedycji. Ale uprzedzenia mogą się rozciągać w dwóch kierunkach - niezbyt długo mu się opierałeś, prawda? Travis wzruszył ramionami. - Może pan słyszał określenie “obywatel drogiej kategorii", majorze. Czy zdaje pan sobie sprawę, jak traktuje się Indian w tym kraju? Dla tłumu jesteśmy i zawsze będziemy brudnymi, ignoranckimi dzikusami. Nie można walczyć, kiedy przeciwnik dysponuje całym arsenałem. Hewitt udzielił dotacji uniwersytetowi, aby zrobiono coś ważnego. Zażądał, żebym odpadł z tego programu. Gdybym się zgodził, by doktor Morgan walczył o mnie, Hewitt sprzątnąłby mu czek sprzed nosa tak szybko, że od samego tarcia papierek zająłby się ogniem. Znam Hewitta i wiem, co nim powoduje. Poza tym, praca doktora Morgana była ważniejsza... - Travis umilkł raptownie. Czemu, u diabła, powiedział Kelgarriesowi tak dużo? Po co tłumaczył, dlaczego odszedł z uniwersytetu i wrócił na ranczo? Majorowi nic do tego. - Na szczęście, nie zostało już wielu ludzi pokroju Hewitta. I zapewniam cię, że my nie posługujemy się jego metodami. Jeżeli się do nas przyłączysz, gdy już Ashe wprowadzi cię pokrótce w nasze sprawy, staniesz się jednym z nas. Boże, człowieku-major uderzył ręką w zakurzone bryczesy - nie obchodzi mnie, czy ktoś jest niebieskim Marsjaninem o dwóch głowach i czterech otworach gębowych - jeśli tylko trzyma język za zębami i robi swoje! Tutaj liczy się tylko, co się robi, a sądząc ze słów Morgana, mógłbyś się przydać. Zastanów się i daj mi znać, co postanowiłeś. Jeżeli zdecydujesz nie wchodzić do gry, dziś wieczorem cię odtransportujemy. Powiesz bratu, że wykonujesz jakieś zlecenie rządowe, a my po prostu przez jakiś czas będziemy pilnowali, żebyś siedział cicho. Przykro mi, ale właśnie w taki sposób trzeba będzie to załatwić. Travis uśmiechnął się na tę obietnicę. Uważał, że sam może się stąd bezpiecznie ulotnić jeśli tylko zechce. Postanowił trochę przycisnąć majora. - Wyprawa w przeszłość, by schwytać człowieka Folsom... -Ale Kelgarries we słyszał, ponieważ zdążył się już odwrócić i właśnie odchodził. Travis, podążając za nim, natknął się na Ashe'a.

Archeolog składał trójnóg ze smukłych prętów z uwagą i delikatnością, z jaką traktuje się kruche i drogocenne przedmioty. Zerknął w górę, kiedy cień Travisa przesłonił jego dzieło. - Postanowiłeś do nas dołączyć, aby zerknąć w przeszłość? - Naprawdę uważasz, że potraficie tego dokonać? . - Nieograniczamy się tylko do obserwowania tych ludzi. - Ashe włożył delikatnie śrubę.-My tam byliśmy. Travis otworzył szeroko oczy. Mógł przyjąć do wiadomości, ze nowy, udoskonalony Vis-Tex umożliwia spojrzenie w historię czy nawet prehistorię. Jednak podróżowanie w czasie było czymś zupełnie innym. - To najprawdziwsza prawda.- Ashe uporał się ze śrubą. Przeniósł uwagę z trójnogu na rozmówcę. Na jego twarzy malowała się stanowczość i determinacja.- I zamierzamy tam wrócić. - Po człowieka Folsom? - zapytał Apacz z niedowierzaniem. - Po statek kosmiczny.

3 To nie był sen, nawet jeden z tych najbardziej realistycznych. Widział Ashe'a przebierającego palcami, jego brązową twarz rysującą się na de czerwono-żółtych ścian klifu i sypiących się ruin. To, co mówił archeolog, wydawało się Travisowi najdzikszą fantazją. - ... więc odkryliśmy, że Czerwoni poznali tajemnicę podroży w czasie i wielokrotnie przenosili się do przeszłości. Co dawały im te podróże? Tego bardzo długo nie potrafiliśmy ustalić. Dopiero niedawno odkryliśmy, że oni znaleźli szczątki - bardzo źle zachowane -statku kosmicznego. Leżał w lodach Syberii razem z zamrożonymi ciałami mamutów i kilkoma trafnymi wskazówkami, które sugerowały właściwą erę, jaką mieli badać. Zatarli ślady najlepiej, jak potrafili, ustawiając stacje przekaźnikowe w innych epokach. Zaryzykowaliśmy i przez przypadek trafiliśmy na jedną z nich. Czerwoni, przechwytując naszych agentów czasu, pokazali wrak statku, który plądrowali kilka tysięcy lat wcześniej. Ta historia miała sens. Travis mechanicznie podał Ashe'owi mały klucz, którego archeolog szukał, macając w kępach trawy. - Ale jak ten statek się tam znalazł?- zapytał.- Czy na Ziemi istniała jakaś wczesna cywilizacja, która znała podróże w czasie? - Tak właśnie sądziliśmy - aż do chwili, gdy znaleźliśmy ten statek. Frachtowiec z ładunkiem zszedł z kursu i zgubił się w trakcie jakiejś galaktycznej ucieczki. Ten świat mógł być dla nich tak samo niebezpieczny jak rafa na morzu, ale z jakiejś przyczyny musieli tu lądować. Znaleźliśmy w bazie Czerwonych film, na którym zarejestrowano około tuzina takich wraków. Niektóre znajdowały się po tej stronie Atlantyku. - Zamierza pan tu kopać, w poszukiwaniu jednego z nich? Ashe roześmiał się. - A jak sądzisz, co byśmy znaleźli po około piętnastu tysiącach lat i piętrzeniach się lądu, czy nawet lokalnej działalności wulkanicznej? Chcemy, żeby nasz statek był w jak najlepszym stanie. - Do badań? - Ostrożnie. Gdybyś spytał Rossa Murdocka, podałby ci dobry powód do zachowania ostrożności. Jako jeden z naszych agentów, wszedł na pokład statku, który plądrowali Czerwoni. Kiedy osaczyli go w kabinie nawigacyjnej, przypadkowo włączył system komuni- kacyjny, wzywając tym samym prawdziwych właścicieli. Nie uradowali ssą na widok Czerwonych.- pojawili się nagle i zniszczyli ich bazę czasu na tym poziomie, a potem ścigali ich, niszcząc kolejne stacje. Pamiętasz ten wybuch na Bałtyku na początku tego roku, o któ- rym tak szybko ucichło? To kosmiczny patrol, czy jak tam oni siebie nazywają, położył kres projektowi Czerwonych. Z tego, co wiemy, jeszcze nie odkryli, że my interesowaliśmy się i w dalszym ciąga interesujemy tą samą rzeczą, A zatem, jeśli znajdziemy tu statek, dokładnie go sobie obejrzymy. - Interesuje was ładunek? . - Także. Ale przede wszystkim zależy nam na wiedzy konstruktorów, stanowi ona bowiem klucz do kosmosu. Travis poczuł, jak po plecach przebiegł mu dreszcz emocji. Ludzkość sięgała ku gwiazdom już prawie od dwóch generacji. Odniosła wprawdzie pewne sukcesy, ale znacznie więcej było druzgoczących porażek. A poza tym - czym jest pomyślny lot na Księżyc w porównaniu z podróżami do gwiazd czy nawet do innych galaktyk? Ashe uśmiechnął się, czytając z wyrazu twarzy Travisa. - Ty też to czujesz, prawda? Apacz pokiwał bezwiednie głową. Patrzył na kanion i próbował uwierzyć, że gdzieś tutaj, uwięziony w stałych murach czasu, czeka na nich wrak statku kosmicznego. Nie potrafił jednak sobie wyobrazić, jak ten kraj wyglądał w czasach pluwialnych. Deszcze padające

przez większą cześć roku niewątpliwie zamieniły w mokradła tereny leżące poza ramionami kurczących się lodowców, niezbyt daleko na północ. - Ale dlaczego groty Folsom? - Z gmatwaniny faktów i domysłów wybrał ten problem na początek. - Wysłaliśmy agentów, którzy wcielili się w role starożytnych Celtów i Tatarów - a nawet ich przodków z epoki brązu. Teraz prawdopodobnie będziemy musieli wykreować kilku włączników Folsom. Jedna z pierwszych i najważniejszych reguł tej gry mówi, że me wolno ingerować w naturalny bieg czasu. Dlatego nie może być mowy o prawdziwej tożsamości naszych agentów. Nie mamy pojęcia, co mogłoby się stać, gdyby ktoś wmieszał się w strumień znane nam histerii, i ufamy, że nigdy nie będziemy musieli tego doświadczyć na własnej skórze. - Myśliwi - powiedział powoli Travis, ledwo zdając sobie sprawę, że w ogóle coś mówi. - Mamuty, mastodonty, wielbłądy, wilki, tygrysy szablozębne... - Dlaczego cię interesują? - Dlaczego? - Travis powtórzył niczym echo i umilkł, aby rozważyć powody. Dlaczego jego reakcją na odmalowany przez Ashe'a obraz prehistorycznych myśliwych była wizja lądu zamieszkanego przez dziwne bestie, na które jego współplemieńcy nigdy nie polo- wali? A może polowali? Czyżby łowcy Folsom byli jego przodkami, tak jak starożytni Celtowie byli praojcami Ashe'a? Czuł silne podekscytowanie. Zapragnął zobaczyć świat, który jemu współcześni znali jedynie z niewyraźnych i często sprzecznych śladów widocz- nych na skałach, z garści krzemieni, połamanych kości, dawno wygasłych ognisk. - Moi rodacy żyli z myślistwa jeszcze długo po tym, jak twoi przystosowali się do innego trybu życia- odpowiedział wreszcie. - Zgadza się.-W tonie Ashe'a pobrzmiewała nuta satysfakcji. -A teraz podaj mi tamten pręt. Powrócił do pracy. Travis został przy nim i pomagał archeologowi najlepiej, jak potrafił. Wiedział, że dokonał wyboru, jakiego życzył sobie Kelgarries: postanowił stać się częścią tej niewiarygodnej przygody. Kolejne dwa dni spędzili bardzo pracowicie, przygotowując ekwipunek do wyprawy w przeszłość. Zastosowali odpowiednie trzonki do imitacji grotów, potem eksperymentowali z wyrzutnią. Broń, którą w końcu stworzyli, skutecznością dwukrotnie przewyższała ory- ginalną. Za pomocą długiej na dwie stopy wyrzutni można było ciskać oszczep na odległość dobrych stu pięćdziesięciu kroków albo nawet dalej. Travis zdawał sobie sprawę z ogromnych zalet tych włóczni. Nic dziwnego, że tak uzbrojeni myśliwi ośmielali się atako- wać mamuty i inne gigantyczne ssaki tego okresu. Oprócz włóczni mieli krzemienne noże, odpowiedniki tych, jakie znaleźli w pozostałościach po obozowiskach ludzi Folsom. Travisa prześladowało przeczucie, że użyje noża i włóczni, odgrywając rolę prehistorycznego łowcy. Był tego pewien. Dowiedział się od Rossa, że pozostały sprzęt dla agentów czasu trafi do bazy dopiero wówczas, gdy eksperci przejrzą filmy z przeszłości. Trzeciego dnia Kelgarries i Ashe wyruszyli na wyprawę zwiadowczą. Załadowali helikopter po brzegi i wylecieli z kanionu. Wrócili po tygodniu. Filmy, które przywieźli, natychmiast wysłano do centrum dowodzenia. Jeszcze tej samej nocy Ashe dołączył do Travisa i Rossa. Położył się przy ognisku, wzdychając ze zmęczenia i radości. - Trafiliście? - zapytał Ross. Szef pokiwał głową. Ciemne smugi pod oczami nadawały jego twarzy wyraz zdeterminowania. - Wrak tam jest, a na obrzeżach tego terytorium zlokalizowaliśmy myśliwych. Myślę jednak, że możemy postępować zgodnie z planem numer jeden. To plemię jest nieliczne, a w okolicy chyba nie ma innych. Nasze domysły okazały się słuszne: ten obszar był bardzo

rzadko zaludniony. Nie ma potrzeby wysyłania zwiadowców, żeby zintegrowali się z plemieniem - wystarczy, jeśli będą na bieżąco śledzić ruchy koczowników. - A transfer? Ashe zerknął na zegarek. - Harvey i Logwood montują nową stację. Zajmie im to około czterdziestu ośmiu godzin. Nie mamy czasu na omawianie szczegółów, Ekipa techników wchodzi, gdy tylko zwiadowcy przekażą nam wiadomość, że teren jest czysty. W kwaterze głównej analizują ra- porty filmowe. Dostarczą nam resztę sprzętu możliwie jak najszybciej. Travis poruszył się niespokojnie. Kto wejdzie w skład grupy zwiadowców? Chciał o to spytać, mając nadzieję, że on również. Ale pomny na wydarzenia sprzed roku, które zniweczyły mnóstwo planów, teraz trzymał język za zębami. Ross przyszedł mu z pomocą. - Kto robi pierwszy skok, szefie? - Ty i ja, i nasz przyjaciel - dodał, wskazując na Apacza - jeśli tylko zechce. - Mówisz serio? - zapytał Travis z niedowierzaniem. Ashe sięgnął po stojący przy ognisku dzbanek kawy. Fox, jeżeli tylko nie zamierzasz odskoczyć, żeby na pierwszym lepszym mamucie przetestować tę broń z krzemiennymi grotami. którą skonstruowałeś, możesz iść z nami. Głównie dlatego, że jesteś swój chłop, albo raczej staniesz się sam, gdy cię wtajemniczymy. I może potrafisz się lepiej przystosowywać niż my. Omawianie szczegółów podróży w czasie zwykle zajmowało wiele tygodni. Zapytaj Rossa; on ci powie, jak wygląda w naszym fachu kurs wkuwania danych. Teraz jednak nie mamy tygodni. Mamy jedynie dni, których zresztą robi się coraz mniej z każdym wschodem słońca. A zatem stawiamy na ciebie, na Rossa, na mnie. Ale musisz zrozumieć jedno: ja dowodzę sekcją, rozkazy pochodzą ode mnie. A główna zasada brzmi: robota na pierwszym miejscu! Trzymamy się z dala od tubylców, nie mieszamy się w żadne wydarzenia. Przenosimy się tam tylko po to, żeby zapewnić bezpieczeństwo i spokój naszym technikom podczas badania wraku. A to może wcale nie być łatwe. - Dlaczego? - spytał Ross. - Ponieważ nasz statek nie wylądował tak dobrze jak ten, w którym natknąłeś się na Czerwonych. Z tego, co widać na filmach, porządnie grzmotnął o ziemię. Możliwe, ze będziemy musieli z niego zrezygnować i odnaleźć numer drugi z naszej listy. Przypuszczam jednak, że zgodę komisji na dalsze badania uzyskamy tylko pod warunkiem, że znajdziemy coś interesującego na pokładzie pierwszego statku. - Może przydałoby się wciągnąć do sprawy kogoś z komisji? -zasugerował Ross. Ashe wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Chcesz stracić pracę, chłopcze? Daj im się przyjrzeć naszym znaleziskom, a szybko położą na nich swoje łapska. Trzy dni później rozpoczęli ostatnie przygotowania do podróży. Towarzyszył im niski, schludnie ubrany mężczyzna. Obserwował bacznie całą trójkę przez górną część dwuogniskowych okularów, wygłaszając raz po raz szorstkie krytyczne uwagi. Rozebrali się i natarli dokładnie kremem otrzymanym od instruktora. Wkrótce ich opalona skóra nabrała barwy matowobrązowej, charakterystycznej dla ludzi, którzy bez względu na pogodę noszą nader skąpy przyodziewek. Ashe i Ross włożyli szkła kontaktowe, aby ich oczy były ciemnobrązowe jak oczy Travisa. Krótko ostrzyżone włosy ukryli pod mistrzowsko wykonanymi perukami ze sztywnych czarnych włosów, które opadały im na ramiona i spływały niczym grzywa kucyka między łopatkami. Następnie każdy kładł się kolejno na plecach, a charakteryzator, wzorując się na kadrach z filmu, malował im na piersiach, ramionach, brodach i górnych częściach kości policzkowych wzory symulujące tatuaże. Poddając się tym męczarniom, Travis przyglądał się

całkowicie ucharakteryzowanemu archeologowi. Gdyby nie widział wszystkich etapów tej transformacji, nie domyśliłby się, że pod skóra dzikusa kryje się doktor Gordon Ashe. - Cieszę się, że możemy nosić sandały - skomentował tenże “dzikus", zaciskając rzemienie utrzymujące kombinację przepaski biodrowej i kiltu z grubej skóry. Ross właśnie wsunął gołe stopy w prymitywne obuwie. - Miejmy nadzieję, że nie zawiodą, gdy będziemy musieli brać nogi za pas, szefie - powiedział, lustrując sandały powątpiewającym wzrokiem. Wreszcie wszyscy trzej stanęli w szeregu do ostatecznego przeglądu, który przeprowadzili charakteryzator i Kelgarries. Major trzymał na ramieniu jakieś futra i teraz rzucił po jednym każdemu z mężczyzn - Lepiej się z nimi nie rozstawajcie. Tam bywa zimno. No dobrze, helikopter czeka. Travis przerzucił futro przez ramię i wziął do ręki trzy włócznie, które wcześniej uzbroił w groty. Każdy otrzymał taką samą broni worek z zapasami. Helikopter wyleciał z kanionu Hohokam na szeroką przestrzeń pustyni i po jakimś czasie wylądował przed skrupulatnie zakamuflowana konstrukcją. Kelgarries przekazał Ashe'owi ostatnie instrukcje. - Macie dzień... w razie potrzeby dwa. Zatoczcie koło na jakieś pięć mil, jeśli wam się uda. Reszta należy do was. Ashe skinął głową. - Dobrze. Odezwiemy się, gdy tylko będziemy mogli przesłać sygnał: “czysto". Ukryta konstrukcja, obok której walało się mnóstwo skrzyń, składała się z czterech ścian i podłogi. Nie miała dachu. Agenci weszli do środka i patrzyli, jak panel zamyka się za nimi, a wokół ich ciał strzelają strumienie promieni. Travis poczuł mrowienie w kościach i mięśniach, a potem ukłucie paniki, kiedy dziwne szarpniecie skręciło mu trzewia i wycisnęło powietrze z płuc. Utrzymał się na nogach tylko dzięki temu, że podparł się włóczniami. Na sekundę lub dwie cały świat zatonął w mroku. W końcu Travis złapał oddech i otrząsnął się, jakby wyskoczył z rwącej rzeki. Ross wykrzywił usta w uśmiechu i podniósł kciuk do góry w wymownym geście. - Koniec podróży. Ruszamy... Wciąż znajdowali się w skrzyni, kiedy jednak Ashe popchnął panelowe drzwi, nie zobaczyli sterty skrzyń, lecz nieregularne, skaliste wzniesienia. Wspinając się na nie w ślad za swoimi kompanami, Apacz z zaciekawieniem patrzył na zupełnie odmienny świat, w jakim się znaleźli. Znikła pustynia ze spieczonymi słońcem skałami. Równina, porośnięta szorstką- miejscami sięgającą ud, miejscami pasa - tamą, przechodziła w oddali w łagodne wzgórza. Trawiasty ocean kończył się na skraju jeziora, które rozciągało się po horyzont w kierunku północnym. Travis zobaczył tam kępy krzaków i niewielkich drzewek. Ledwo dostrzegł poruszające się powoli kształty. Domyślił się, że to pasące się zwierzęta. Świeciło słońce, lecz zimny, porywisty wiatr chłostał lodowatymi biczami półnagie ciało Travisa. Mężczyzna narzucił futro na ramiona, pozostali zwiadowcy poszli jego śladem. Przenikliwie chłodne powietrze wręcz ociekało wilgocią. Każdy powiew wiatru niósł ze sobą nowe zapachy, których Apacz nie potrafił zidentyfikować. Świat, który oglądał, wydawał się równie surowy i ponury jak ten, w którym Travis żył dotychczas, lecz była to zupełnie inna surowość. Ashe pochylił się i przetoczył na bok jeden z pobliskich głazów, odkrywając małą skrzynkę. Z worka z zapasami wyjął trzy miniaturowe głośniki i wręczył po jednym swym towarzyszom. - Wetknijcie je do lewego ucha - polecił, robiąc tak ze swoim. Nacisnął klawisz z boku pudełka. Natychmiast rozległ się niski, przenikliwy dźwięk. - To sygnał naprowadzający. Działa jak radar i w razie potrzeby sprowadzi nas tutaj. - Co to takiego?

Na północy wykwitła smuga dymu spychana wiatrem w podłużny ślad szarobiałej pary. Z kształtu chmury Travis wywnioskował, że nie jest to pożar lasu, chociaż niewątpliwie ogień musiał być ogromny. Ashe spojrzał w górę, jakby od niechcenia. - Wulkan - stwierdził. -Ta część świata jeszcze nią zdążyła się ustatkować. Kierujemy się na północny zachód, wzdłuż brzegów jeziora. W ten sposób powinniśmy natrafić na wrak. Ruszył równym krokiem i Travis domyślił się, ze archeolog nie pierwszy raz odgrywa rolę prymitywnego łowcy. Mokra trawa pozostawiała krople zimnej wilgoci na nagich nogach wędrowców. Tuż przed ich przybyciem musiało porządnie lać. Gromadzące się na wschodzie chmury stanowiły zapowiedź nadciągającej burzy. Kiedy oddalili się od wzgórza z transferem czasu, sygnał naprowadzający osłabł. Szli wzdłuż brzegu jeziora, gęsto porośniętego bujną roślinnością. Zbliżyli się do pasących się zwierząt, ale nie na tyle, by móc rozpoznać gatunek Pół mili od północnego krańca jeziora ujrzeli jakiś dziwny przedmiot. Głęboko w ziemi tkwiła metalowa półkula; w zaokrąglonym boku widniały dwie poszarpane szczeliny. Pociemniała ziemia dokoła była z rzadka porośnięta młodą trawą. Na Travisie szczególne wrażenie wywarły rozmiary przedmiotu; wydedukował, że jedynie jego połowa jest widoczna -o ile miał kształt regularnej kuli. Mimo to cześć wystająca ponad ziemię miała wysokość co najmniej sześciu pięter. Pojazd musiał być istnym monstrum, zbliżonym rozmiarami raczej do oceanicznego liniowca niż do największego nawet statku powietrznego. - Spójrzcie na to! - zawołał Ross. -Paskudne pęknięcie tam na górze. Pewnie powstało podczas lądowania... - Albo przed lądowaniem. - Ashe oparł się na włóczni i z uwagą przyglądał się kadłubowi. - W jaki sposób? - Te dziury mogły powstać wskutek pożaru. Eksperci to ocenią, Być może mamy przed sobą ofiarę gwiezdnej wojny. Nadciąga burza. Chyba będzie lepiej, jeśli zatoczymy koło na zachód, zachodząc wrak od frontu, i znajdziemy jakąś kryjówkę pośród wzgórz. Jeżeli pierwsze raporty były precyzyjne, złapie nas ulewa, o jakiej nigdy nam się nie śniło! Ashe przyspieszył kroku, przeszedł w trucht, a po chwili puścił się pędem ku odległym wzgórzom. Aby jednak do nich dotrzeć, musieli obiec wąski kraniec jeziora. Kiedy ostrożnie przedzierali się przez bagnisty teren, zatrzymał ich krzyk. Rozległ się tuż przed nimi. Travis od razu pojął, że było to przedśmiertelne wołanie i że ten rozdzierający wrzask nie pochodzi od człowieka ani od żadnego zwierzęcia z jego czasów. Po chwili usłyszeli chrząknięcie, jakie mogło się wyrwać z piersi gigantycznej świni. Tym razem chrząkanie rozległo się za ich plecami! - Na ziemię! - krzyknął Ashe. Travis padł w grząskie błoto i przeczołgał się w lewo. Chwilę później wszyscy trzej skryli się w kłujących zaroślach. Nie zwracali uwagi na kolce wbijające się im w ramiona i barki, ponieważ zajmowali miejsca w pierwszym rzędzie, oglądając szalony, dziki dramat, który całkowicie ich zahipnotyzował. Na ziemi leżało sapiące cielsko, najwyraźniej targane śmiertelnymi drgawkami. Długa, posklejana, żółta sierść była umazana krwią, Tuż za ofiarą ujrzeli drugą bestię. Travis bez trudu rozpoznał tygrysa szablozębnego. Nieco krótszy od afrykańskiego lwa, miał muskularne łapy i potężne barki, świadczące o sile zdolnej poskramiać większe zwierzęta. Teraz jednak tygrys stanął oko w oko z gigantem... Przeciwnik, którego młode właśnie padło, miał ponad pięć metrów wysokości. Oparłszy się na grubokościstym zadnich łapach i potężnym ogonie, stanął przed szablozębnym, wysuwając do przodu potężne łapy zwieńczone gigantycznymi pojedynczymi

pazurami. Podłużna głowa obracała się nad wąską klatką piersiową, a gęsta, brązowa grzywa falowała nieustannie. Kiedy drugi monstrualny leniwiec przyłączył się do walki, mężczyźni poczuli niesioną z wiatrem woń zwierząt. Tygrys szablozębny parsknął rozwścieczony.

4 Czyjaś ręka zacisnęła się na ramieniu Travisa, odwracając jego uwagę od rozpoczynającej się walki. Ashe wskazał na zachód. Ross już czołgał się w tym kierunku. Wiatr wiał im w plecy, więc czuli fetor bestii, nie będąc jednocześnie narażeni na wykrycie. - Wycofujemy się - rozkazał Ashe. - Nie potrzeba nam tego kota na szlaku. Nie poradzi sobie z dwoma dorosłymi leniwcami, więc będzie o jednego rozczarowanego drapieżnika więcej. Niebawem zacznie szukać kolejnego posiłku. Ruszyli ostrożnie, oddalając się od pomruków tygrysa i pochrząkiwań leniwców. Nie wiedzieli, czy walka osiągnęła już etap wymierzania sobie ciosów. Travis wiedział, że jeżeli tygrys jest mądry odejdzie. Znając zwyczaje i taktykę lwów górskich, przypuszczał, że tak właśnie się stanie. - No dobra, teraz biegiem! - Ashe zerwał się na nogi i popędził przez otwartą przestrzeń. Ross i Travis podążyli jego śladem. Słońce skryło się już za horyzontem, a szarość pod zniżającymi się chmurami przypominała o zapadającym zmroku. Sygnał urządzenia naprowadzającego wydawał się teraz osamotniony i odległy. Wkrótce zbliżyli się do pasących się zwierząt Byty podobne do bizonów, miały jednak bardziej zakrzywione rogi. Zwietrzywszy woń zwiadowców, podrzuciły pyski w górę i pogalopowały w kierunku północnym. Pośród prehistorycznych bizonów widać było też wielkogłowe konie, które umaszczeniem przypominały zebry; poruszały się równie szybko, lecz z większą gracją, Bezsprzecznie był to raj dla myśliwych. Ulewa nadciągnęła od południa. Kaskady wody spadającej z nieba otoczyły ich ze wszystkich stron. Travis zaczął się krztusić i sapać, z trudem walczył o oddech pod bezlitosną nawałnicą. Jednak zdołał utrzymać tempo narzucone przez Ashe'a. Zmierzali ku wzgórzom, teraz prawie niewidocznym za zasłoną deszczu. Zwolnili na łagodnym zboczu i dwukrotnie musieli przeskakiwać przez rwące strumienie niosące nadmiar wody, jaki gromadził się powyżej. Błyskawica mignęła zaciekle, na chwilę rozświetlając okolicę. Ktoś pociągnął Travisa w lewo do prowizorycznego schronienia. Przykucnęli, kryjąc się po zawietrznej stronie skał. Nie była to co prawda jaskinia, lecz niewielka szczelina, zawsze jednak lepsza niż odsłonięte zbocze. - Jak długo to potrwa? - mruknął Rosa, Ashe odpowiedział bez cienia nadziei w głosie: - Od godziny do kilku dni. Miejmy nadzieję, że szczęście nam dopisze. Zarzucili na ramiona skórzane peleryny i przylgnęli do siebie, chroniąc się przez przenikliwym chłodem. Musieli zapaść w krótką drzemkę, ponieważ Travis oprzytomniał nagle, szarpnąwszy głową. Ruch ten przyprawił go o ból szyi i ramion. Mimo iż wokół panowały ciemności, wiedział, że deszcz przestał padać. - Idziemy dalej? - zapytał. Odpowiedział mu rozdzierający ryk. Travis miał wrażenie, że pękają mu bębenki w uszach. Wbił paznokcie w drewniany trzon włóczni, nie mogąc zapanować nad wzdrygnięciem, które targnęło jego ciałem, - Jeśli nie chcemy dostarczyć kolacji naszemu koledze, to zmykamy - skomentował Ashe. - Ten deszcz prawdopodobnie popsuł komuś polowanie. Są w tej okolicy tygrysy szablozębne, alaskańskie lwy, niedźwiedzie jaskiniowe i kilku innych mięsożerców, z którymi nie zamierzam się spotykać, dopóki nie będę miał do dyspozycji czołgu. - Wesołe miejsce - zauważył Ross. - Rzekłbym, że naszemu współtowarzyszowi siedzącemu na grani powyżej nie poszczęściło się tej nocy. Jest szansa, że zejdzie na dół, aby

nas spróbować? - Jeśli to zrobi, będzie miał całe łapy w grotach włóczni - odparł Ashe. - Dopóki siedzimy w tej szparze, bez naszego przyzwolenia nic tu nie wejdzie. Travis zarejestrował z ulgą, że kolejny ryk rozbrzmiał z większej odległości. Oznaczało to, iż drapieżnik z pewnością nie przybył na wzgórza ich śladem. Deszcz zmył z trawy i ziemi wszelkie zapachy. Mężczyźni pozostali w bezpiecznej szczelinie, zesztywniali i zziębnięci. Od czasu do czasu poruszali nogami i rękami, żeby całkiem nie zdrętwieć i rano móc się poruszać. Wreszcie nadszedł świt Ledwie Travis wyczołgał się na zewnątrz i rozprostował obolałe kończyny, poranny mroźny wiatr wdarł się pod połę jego okrycia. Uznał, że aby właściwie przygotować się do wędrówki po plejstoceńskim świecie, trzeba by co najmniej miesiąc trenować na mrozie w samych szortach. Z zadowoleniem zobaczył, że ani Ashe, ani Ross nie wyglądali lepiej, kiedy wyłonili się z kryjówki. Z worków z zapasami wyjęli pigułki żywnościowe. Travis, mimo że znał wartość energetyczną tabletek, zatęsknił za prawdziwym mięsem, gorącym i soczystym, wyciągniętym prosto z ogniska. Te tabletki były zupełnie bez smaku. - Ruszamy.- Ashe przetarł usta wierzchem dłoni i zarzucił sobie worek na plecy. Przez chwilę obserwował wzgórze, wybierając najlepsze podejście. Travis już szedł pod górę, lawirując między głazami. Kiedy dotarli na wierzchołek, odwrócili się, aby spojrzeć w dolinę. Gładka tafla wody zajmowała połowę niecki. Travis odniósł wrażenie, że lustro Wody jest teraz bliżej wraku statku niż wczoraj po południu. Podzielił się swoim spostrzeżeniem z Ashe'em, ten zaś skinął głową i wyjaśnił: - Woda musi się gdzieś gromadzić, a te deszcze zasilają wszystkie strumienie płynące w dół. To kolejny powód, dla którego musimy się pospieszyć. Chodźmy zatem. Kiedy się odwrócili, aby podążyć wzdłuż linii wzgórz, Travis dostrzegł wąską smugę światła przedzierającą się przez chmury od zachodu. Spojrzał w dół, na drugą stronę wzgórz... Nie; nie mógł się mylić! To światło, choć słabe, odbijało się od jakiegoś punktu w dolinie. Od wody? Raczej nie, błysk był zbyt silny. Jego towarzysze również to dostrzegli. - Drugi statek? - zasugerował Ross. - Jeżeli tak, to nie został naniesiony na nasze mapy. Ale przyjrzymy się temu. Zgadzam się, że błysk jest zbyt jasny jak na słońce odbijające się w wodzie. Czyżby ktoś ocalał z drugiej katastrofy? -zastanawiał się Travis. Jeśli tak, czy rozbił tam obozowisko? W ciągu ostatnich kilku dni Indianin słyszał dostatecznie dużo, aby zrozumieć, że jakikolwiek kontakt z pierwotnymi właścicielami statków galaktycznych może być bardzo niebezpieczny. Jeden z ich patroli ścigał Rossa przez wiele dni. Zwiadowca zdołał uciec przed umysłową kontrolą, jaką mu narzucili, świadomie przypalając sobie rękę w ogniu i dzięki bólowi opierając się ich żądaniu, aby się poddał. Obce istoty ze statku kosmicznego dysponowały niezrozumiałą dla ludzi mocą i uzbrojeniem. Zaczęli schodzić w dół. Poruszali się ostrożnie, kryjąc się za krzakami i głazami lub w skalnych załomach. Travisa zdumiały umiejętności jego towarzyszy. Wcześniej polował na lwy, które zachowywały niezwykłą czujność i trudno je było podejść. Dzięki naukom Chato, który przekazywał mu wiedzę starych wojowników, umiał znakomicie czytać ślady. A jednak Ashe i Ross dorównywali mu w tym, co - jak zawsze uważał - było domeną czerwonoskórych a nie białych. W końcu dotarli na skraj lasu. Położyli się na ziemi i ostrożnie rozsunęli trawę, aby wyjrzeć na otwartą prerię. Pośrodku doliny spoczywał sferyczny Statek W porównaniu z gigantem, którego widzieli poprzedniego dnia, wyglądał jak Pigmej. Wydawało się natomiast, że wylądował normalnie. W połowie kadłuba, w zakrzywionej części widniała ciemna dziura

otwartego luku, z którego zwisała drabina. Ktoś przeżył lądowanie i zszedł na ziemię! - Kapsuła ratunkowa? - spytał Ashe szeptem. - Nie przypomina kształtem tej, którą widziałem wcześniej - odparł Ross.- Tamta wyglądała jak rakieta. Wicher zaśpiewał na polanie. Pod jego naporem drabina uderzała w bok kadłuba. Z podnóża dziwnego statku poderwało się stado ptaków. Poruszały się niezdarnie, trzepocząc skrzydłami z osobliwą ociężałością, Wiatr niósł słodkawy, przyprawiający o mdłości odór rozkładających się zwłok. Ashe uniósł się nieco, bacznie obserwując zachowanie ptaków, i powoli ruszył przed siebie. Warczenie rozległo się tuż przy ziemi, Włócznia Travisa zafurkotała w powietrzu. Umaszczona na brązowo czworonożna bestia wyskoczyła w gorę i zamachała łapami tylko po to, by za chwilę runąć z powrotem w trawę. Tym razem więcej padlinożerców zatrzepotało skrzydłami i odskoczyło od swej uczty. To, co leżało obok drabiny, przedstawiało niemiły widok. Zwiadowcy nie potrafili stwierdzić na pierwszy rzut oka, ile ciał się tam znajduje. Ashe spróbował podejść bliżej, lecz wrócił po chwili blady, z szeroko otwartymi ustami. Ross podniósł strzęp błękitnozielonego materiału. - Fragment kombinezonu łysych - zidentyfikował od razu. - To jedna z kilku rzeczy, których nigdy nie zapomnę. Co tu się stało? Jakaś walka? - Cokolwiek to było, zdarzyło się już jakiś czas temu. - Ashe, siny pod opalenizną i pomalowaną skórą, starannie dobierał słowa. - Nie pochowano ciał, więc sądzę, że cała załoga zginęła. - Wejdziemy do środka? - Travis położył rękę na drabinie. - Tak. Ale niczego nie dotykaj. Szczególnie żadnych urządzeń ani instalacji. Ross roześmiał się nieco histerycznie. - Mnie tego nie musisz przypominać. Proszę przodem, szefie. Wspięli się po drabinie za Ashe' em i weszli do wnętrza statku przez otwór w burcie. Kawałek dalej ujrzeli drugie drzwi - podwójne, grube, o ciężkich zasuwach, lecz również otwarte. Ashe popchnął je i znaleźli się w szybie, z którego wznosiły się w górę kolejne, podobne do drabiny schody. Travis spodziewał się, że w środku będzie ciemno ponieważ w zewnętrznej powłoce kuli nie zauważył okien czy wylotów. Ze ścian sączyło się jednak błękitne światło kojące swym ciepłem. - Ten Statek wciąż żyje - skomentował Ross. - A jeśli jest nie tknięty... - To - dokończył miękko Ashe - mamy na swoim koncie wielkie znalezisko, chłopcy. Nie spodziewaliśmy się takiego szczęścia. Zaczęli wchodzić po wewnętrznych schodkach. Dotarli do poziomu, czy raczej platformy z trzema parami owalnych drzwi. Ross próbował je kolejno otwierać, lecz żadne nie ustąpiły. - Zamknięte na klucz? - zapytał Travis. - Możliwe - odparł Ross. - Albo nie wiemy, jak się do nich zabrać- Idziemy na górę, szefie? Jeżeli ten statek jest zaprojektowany tak jak tamten z doliny, to kabina nawigacyjna znajduje się na samej górze. - Rzucimy okiem, ale żadnych eksperymentów, pamiętajcie. Ross pogładził się po pokrytej bliznami ręce. - Nie zapomnę o tym. Drogie schody zaprowadziły ich przez otwór w podłodze do półkolistej kabiny, która zajmowała całą. gorę statku. Zanim tam weszli. zrozumieli, że śmierć przyszła przed nimi właśnie tą drogą. Znaleźli tylko jedno ciało, pochylone do przodu, przytrzymywane przez pasy fotela, który zwieszał się na sprężynach i linach z dachu. Przed sztywnymi zwłokami w

błękitnozielonym uniformie znajdowała się konsola pełna pokręteł, przycisków i dźwigni. - Pilot. Zginał na stanowisku. -Ashe podszedł bliżej i pochylił się nad ciałem. - Nie widzę żadnych ran. Załogę mogła dopaść jakaś epidemia. Nasi lekarze to zbadają, Nie wnikali w sprawę głębiej, ponieważ znalezisko było zbyt ważne. Musieli przekazać wieści o drugim statku Kelgarriesowi i jego przełożonym. Ross i Travis zeszli na dół. Ashe natomiast wciągnął drabinę do wnętrza kuli, a sam spuścił się po linie. - Spodziewasz się, że ktoś przyjdzie węszyć? - zapytał Ross. - Takie małe zabezpieczenie. Wiemy, że północną część tego kraju zamieszkują ludy prymitywne, Dla nich wszystko, co dziwne, to tabu. Mogą okazać się wścibscy i zaczną zgłębiać to, co im dotąd nieznane. A wcale mi się nie uśmiecha, żeby ktoś znowu uruchomił nadajnik i wezwał galaktyczny patrol, czy jak tam się zwali ci goście w błękitnych mundurach. A teraz musimy dostać się do transferu! Słabe światło wczesnego poranka stawało się coraz bardziej intensywne. Robiło się cieplej i wzrastała wilgotność powietrza, w miarę jak ciężka od rosy trawa pozbywała się brzemienia nocnych opadów. Podróż przypominała bieg przez rzekę usianą śliskimi kamieniami, tyle że tutaj mężczyźni mieli stały grunt pod stopami. Dysząc ciężko, dotarli na wzniesienie, zbiegli w dół, mijając skalną szczelinę, w której skryli się przed burzą, i popędzili na równinę jeziora, okrążając miejsce, gdzie ścierwojady uwijały się przy szczątkach łupu tygrysa szablozębnego. Kiedy dotarli na otwartą przestrzeń Ashe zwolnił i machnięciem ręki dał znak, żeby się ukryć. Stado bizonów i koni, które wystraszy li zeszłej nocy, gnało ukośnie w stosunku do ich szlaku. Zwierzęta najwyraźniej uciekały przed jakimś niebezpieczeństwem. Znowu szablozębny? Zdawało się jednak, że bizony - tony ciężkich kości i mięśni uzbrojone w ostre rogi - mogły sobie poradzić z tym drapieżnikiem. Dopiero gdy wiatr przyniósł wysokie, odległe krzyki, Travis zrozumiał, że to ludzie. Prymitywni tubylcy jakimś sposobem spłoszyli stado, aby podczas biegu odciąć drogę słabszym osobnikom. Zwiadowcy stali nieruchomo, patrząc, jak coraz większy potok zwierząt przecina ich szlak wiodący do czasowego przekaźnika. Zanim dotarli do celu, główna część stada pędziła przed nimi; konie zgrabnie galopowały przed cięższymi od siebie bizonami. Teraz mężczyźni dostrzegli jeszcze innych myśliwych korzystających z ogólnego zamieszania. Pięć ciemnych kształtów wystrzeliło z ukrycia jakieś sto kroków od nich, zamierzając odłączyć od stada niewielkie cielę biegnące na skraju lawiny bizonów. - Wilki - stwierdził Ashe. Krępe zwierzęta q dużych głowach z zamkniętymi pyskami biegły zakosami, co świadczyło, że znają się na rzeczy. Dwa skręciły gwałtownie, aby zatopić zęby w szyi cielaka, podczas gdy pozostałe próbowały chwycić go za tylne nogi. -Ooooooou - yahhh! Dramat rozgrywający się nieopodal zaabsorbował Travisa na tyle, że prawie zapomniał o rzeczywistości. Nie było szansy, aby ujrzeli łowców. W tym momencie jakiś koń chwiejnym krokiem minął bizona, który starał się odwrócić uwagę wilków. Koń zwieszał nisko głowę, a z pyska kapała mu krwawa piana. Z brzucha zwierzęcia wystawało drzewce głęboko wbitej włóczni. Koń podszedł bliżej, spróbował unieść łeb, zachwiał się i runął na ziemię. Jeden z wilków błyskawicznie zwrócił się ku nowej ofierze, rezygnując z walki z cielakiem. Chwilę węszył zaciekawiony przy wciąż oddychającym koniu, po czym z warknięciem rzucił mu się do gardła. Wilk przystąpił do uczty, ale właściciel łupu błyskawicznie odpowiedział na tak jawną kradzież. Kolejna włócznia, lżejsza, lecz równie śmiercionośna i dobrze wycelowana, przecięła powietrze i ugodziła drapieżnika tuż za prawym barkiem. Wilk wykonał konwulsyjny skok i

padł za ciałem konia. Jednocześnie błysnęły inne włócznie, powalając jego towarzyszy z watahy, a na końcu nękanego przez nich młodego bizona. Do tej pory większość uciekającego stada minęła zwiadowców. Na stratowanej, czarnej murawie leżały padłe zwierzęta. Zwiadowcy przykucnęli. Nie mogli snę wycofać, a nie chcieli ściągnąć uwagi łowców podchodzących do swoich ofiar. Naliczyli około dwudziestu mężczyzn: wszyscy średniego wzrostu, śniadzi, o czarnych, sztywnych włosach przypominających peruki. Byli odziani w skóry przepasane parcianymi pasami i sznurkami. Travis przekonał się na własne oczy, jak doskonale upodobniono go do myśliwych Folsom. Za mężczyznami podążała liczniejsza grupa kobiet i dzieci Wszyscy zatrzymali się, aby oprawić upolowane zwierzęta. Nie można było stwierdzić, czy ci mężczyźni stanowili pełną siłę plemienia. Teraz nawoływali się hałaśliwie, a dwaj, którzy upolowali wilki, wydawali się szczególnie uradowani Jeden z nich przysiadł na piętach, rozdziawił pysk drapieżnikowi, który dobił konia, i krytycznym wzrokiem zlustrował kły. Miał na piersiach naszyjnik z wilczych kłów, wiec było jasne, że zastanawia się nad kolejnym dodatkiem do swojej ozdoby. Ashe położył rękę na ramieniu Travisa. - Do tyłu - szepnął mu do ucha. Pełznąc w trawie, wycofali się na sam skraj moczarów na końcu jeziora. Stamtąd, pokryci mułem i błotem, ruszyli dalej, oganiając się od much i innych naprzykrzających się owadów. Oddalali się od miejsca polowania, starając się pozostać niezauważeni, radzi, że członkowie plemienia są zaprzątnięci obfitością mięsiwa. Grupki drzew podobnych do wierzb płaczących dostarczyły lepszego ukrycia i w ich cieniu zwiadowcy znów puścili się pędem, aż Ashe, dysząc ciężko, zwolnił przy gęstych zaroślach. Travis rzucił się na ziemię twarzą w dół, czując ogień w piersiach. Ross runął obok niego. - O mały włos - wysapał pomiędzy haustami powietrza. - W tym interesie człowiek nigdy się nie nudzi... Travis uniósł głowę i poszukał wzrokiem charakterystycznych punktów terenu. Zanim zwierzęta i nagonka odcięły im drogę, zmierzali do zamaskowanego w skałach przekaźnika czasowego. Musieli jednak odbić na północ, aby uniknąć spotkania z łowcami. A zatem cel ich wędrówki leżał gdzieś w kierunku południowo-wschodnim. Ashe klęczał, spoglądając w kierunku północnym, gdzie z równiny wystawał kadłub rozbitego statku. - Patrzcie! Stanęli koło dowódcy i obserwowali, jak grupa łowców krąży wokół wraku. Jeden z nich podniósł włócznię i dźgnął nią w metalową burtę. - Nie uszedł ich uwagi.-Travis rozumiał znaczenie tego faktu. - Co oznacza, że musimy pospieszyć się z tym mniejszym! Jeżeli go odkryją, zapewne spróbują go dokładniej zbadać. Czas ucieka. - Między nami a transferem jest otwarta przestrzeń. - Travis zauważył to, co było oczywiste. Aby dotrzeć do odległej grupki skał, musieli wyjść na otwartą przestrzeń, gdzie tubylcy natychmiast by ich spostrzegli. Ashe patrzył na niego w zadumie. - Myślisz, że zdołasz się przemknąć nie zauważony? - spytał. Travis ocenił odległość i zlokalizował naturalne kryjówki wzdłuż najkrótszego szlaku. - Spróbuję - odparł.

5 Ruszył w kierunku wzniesienia, po którego południowej stronie znajdowały się głazy maskujące przekaźnik czasowy. Jakiś cętkowany kształt zbiegł mu z drogi, obnażając groźnie kły. Wilk potruchtał do martwego bizona, z którego kobiety wybrały już najlepsze części. Zwierzę obwąchiwało zdobycz, która trafiła mu się bez walki. Travis posuwał się wzdłuż łagodnego stoku. Czarny pas stratowanej ziemi został na zachodzie, więc Apacz uznał, że to stosunkowo bezpieczne miejsce. Ale nieco dalej z przodu usłyszał chrapliwy odgłos. W niewysokich krzakach coś się poruszyło i za chwilę stanął oków oko z samicą bizona. Złamana włócznia sterczała z barku zwierzęcia. Rana nie była śmiertelna, ale ból rozjuszył krowę. W takiej sytuacji nawet zwykła łaciata krasula byłaby groźna dla człowieka, a ten bizon był o jedną trzecią większy od znanych Transowi zwierząt tego gatunku. Tylko krzaki uratowały Indianina od śmierci. Krowa zaryczała i zaszarżowała na niego z niewiarygodną prędkością. Rzucił się na lewo w dzikie jeżyny i upadł otoczony kolczastą gmatwaniną. Bizon minął go na tyle blisko, że szorstka sierść zadrapała wyciągniętą w locie rękę. Trans szamotał się w zaroślach, przygotowując najcięższą ze swoich włóczni. Czuł, jak w głowie huczy mu od ryku krowy, która stanęła i zaczęła się obracać, drąc kopytami trawę i darń. Trzon włóczni wystający z jej barku zaczepił się o jedno z wielu karłowatych drzewek. Zwierzę ryknęło po raz kolejny i rzuciło się gwałtownie do przodu, atakując gruby konar, aż złamana włócznia została wydarta z ciała. Krew chlusnęła z otwartej rany, wsiąkając w gęstą grzywę okalającą łeb. Travis zyskał czas, aby szybko stanąć na nogi i przygotować włócznię. Szeroki łeb naprzeciwko niego nie stanowił dogodnego celu. Apacz zdjął z pleców worek z zapasami, zamachnął się nim i rzucił w kierunku pyska zwierzęcia. Sztuczka się udała. Bizon zaszarżował nie na człowieka, ale na worek, a Travis z całej siły wraził mu włócznię tuż za łopatkę. Pod wpływem ciężaru bizona i impetu szarży trzonek odłamał się od ostrza. Krowa opadła na kolana, zakasłała ciężko i po chwili ogromne cielsko przetoczyło się na bok. Travis przeskoczył nad zadem zwierzęcia, lękając się, że odgłosy walki mogły ściągnąć łowców. Większość pozostałej drogi przebył na czworakach, przedzierając się ostrożnie przez zarośla. W końcu przykucnął za skałą, dysząc ciężko, niepomny krwawiących zadrapań na ramionach i dłoniach. Przypadł do ziemi, spojrzał za siebie i zrozumiał, że postąpił mądrze, oddalając się od miejsca walki. Trzech myśliwych biegło przez równinę w kierunku zarośli, szykując włócznie. Poruszali się z ostrożnością sugerującą, że nie po raz pierwszy mają do czynienia ze zranionym zwierzęciem, które odłączyło się od uciekającego w popłochu stada. Penetrując zarośla, łowcy zbliżyli się do martwej krowy. Kilka sekund później Travis usłyszał okrzyki zdumienia. Zrozumiał, że myśliwi znaleźli bizona. W następnej chwili ź jakiegoś miejsca na wzgórzu ponad skałami doszedł przeciągły, upiorny skowyt. Travis poruszył się niespokojnie. Włócznia, która musiał zostawić w cielsku krowy, przypominała broń tubylców - ale czy wyglądała na tyle podobnie, by uwierzyli, że zwierzynę upolował ich współplemieniec? Czy ci ludzie mieli system indywidualnych oznaczeń broni, taki, jaki mieli jego współplemieńcy? Czy ruszą za nim po śladach? Klucząc, dotarł do skalnej szczeliny. Wcześniej zwiadowcy umieścili tam urządzenie alarmowe - małą puszkę umieszczoną obok urządzenia naprowadzającego, które zahuczało mu wprost do ucha. Travis przesunął w dół dźwignię w pokrywie, poruszał nią w górę i w dół, tak jak nauczono go poprzedniego dnia. Na pustyni z końca dwudziestego wieku to wezwanie zostałoby zarejestrowane przez kolejne urządzenie, przekazując Kelgarriesowi

wiadomość o potrzebie spotkania. Travis odszedł kilka kroków od skałek i rozejrzał się ostrożnie dokoła. Potem przywarł do wysokiego głazu i nasłuchiwał, nie tylko uszami, lecz wszystkimi zmysłami wyczulonymi na odgłosy dziczy. Usłyszał ostrzegawcze kukanie i mocniej ścisnął nóż w dłoni. Uniósł drugą rękę, aby chwycić wzniesione przedramię, równie brązowe i umięśnione jak jego. Przeciwnicy zwarli się ze sobą pierś w pierś. Woń krwi i tłuszczu uderzyła w nozdrza Travisa. Nieznajomy zalał go potokiem niezrozumiałych słów. Apacz podniósł pięść, w której dzierżył nóż. Nie chciał dźgnąć przeciwnika, tylko wymierzyć mu cios w szczękę. Głowa śniadoskórego odchyliła się raptownie w tył na lekko zgarbione plecy. Kiedy się rozdzielili, Travis poczuł, jak przez żebra przebiega mu silny dreszcz bólu. Zadał kolejny cios w szczękę i błyskawicznie podniósł kolano do góry, gdy przeciwnik skoczył ku niemu z nożem w dłoni. Chciał powalić przeciwnika, nie robiąc mu przy tym krzywdy. Myśliwy zachwiał się. Travis właśnie miał zadać ostatni, rozstrzygający cios, kiedy jakaś postać wyskoczyła zza skał i uderzyła tubylca w potylicę. Łowca osunął się na ziemię. Ross Murdock nie tracił czasu na wyjaśnienia. - Dalej. Pomóż mi go ukryć! Zdołali wcisnąć się do transferu, trzymając między sobą człowieka Folsom. Ross działał szybko i skutecznie: skrępował mu nadgarstki i kostki u nóg, po czym wetknął kawałek wyprawionej skóry w rozchylone usta. Travis obejrzał krwawiącą ranę biegnącą w poprzek żeber i stwierdziwszy, że nie jest poważna, odwrócił się. Zobaczył przed sobą Ashe'a. - Wygląda na to, że zostałeś wybrany na trofeum dnia. - Ashe odsunął dłoń Apacza i krytycznie ocenił ranę. -Będziesz żył - stwierdził, szperając w worku z zapasami. Wyjął z niego niewielkie pudełeczko z pigułkami. Rozgniótł jedną na dłoni i posypał ranę powstałym proszkiem. Drugą tabletkę kazał pacjentowi połknąć od razu. -Jak się tego nabawiłeś? Travis opisał przygodę z bizonem. Archeolog wzruszył ramionami. - Po prostu jedno z tych pechowych zdarzeń, z którymi trzeba się uczyć, Teraz mamy zmartwienie z tym kolegą. - Popatrzył posępnie na pojmanego. - Co z nim zrobimy? - Ross pokręcił głową. - Otworzymy zoo z tym tu jako pierwszym eksponatem? - Przekazałeś wiadomość? - zapytał Ashe. Travis skinął głową. - A zatem usiądziemy i poczekamy. Gdy się ściemni, wyniesiemy go na zewnątrz, przetniemy więzy i zostawimy w pobliżu jednego z ich obozowisk. To najlepsze wyjście. Tak się nieszczęśliwie składa, że to plemię najwyraźniej maszeruje na zachód... - Na zachód! - Travis pomyślał o drogim statku kosmicznym. - A jeżeli spróbują wejść na pokład kosmolotu? - Wydawało się, że Ross podziela niepokój Apacza.- Mam przeczucie, że to nie będzie zbyt udana wyprawa. Od samego początku kłopoty deptały nam po piętach. Ale powinniśmy mieć oko na ten drugi statek... - A w jaki sposób moglibyśmy uniemożliwić im jego zbadanie? - zapytał Travis. - Miejmy nadzieję, że podążą za tamtym stadem - odpowiedział Ashe. - Dla koczowników pożywienie jest bardzo ważne, więc będą się trzymać dobrego źródła zapasów. Ale obserwacja statku ma sens. Muszę tu zaczekać i zdać raport Kelgarriesowi. Wy natomiast zabierzecie naszego kolegę na spacer i będziecie dalej posuwać się wzdłuż tamtej grani, między dolinami. W odpowiednim czasie moglibyście ostrzec naszych ludzi, żeby nie wychodzili z ukrycia, gdyby plemię ruszyło w tamtą stronę. Ross westchnął. - W porządku, szefie. Kiedy ruszamy? - O zmierzchu. Nie ma sensu zwlekać. Gdy zapadnie zmrok, pojawią się maruderzy