uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 742 575
  • Obserwuję758
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 020 406

Andre Norton - Cykl-Świat Czarownic (24) Klucz Keplianów

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

uzavrano
EBooki
A

Andre Norton - Cykl-Świat Czarownic (24) Klucz Keplianów.pdf

uzavrano EBooki A Andre Norton
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 80 osób, 76 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 141 stron)

ANDRE NORTON KLUCZ KEPLIANÓW PRZEKŁAD: EWA WITECKA TYTUŁ ORYGINAŁU: THE KEY OF KEPLIAN

Poświęcam tym, którzy przyczynli się do powstania tej książki

ROZDZIAŁ PIERWSZY Starzec konał. Kiedyś sądziła, że będzie żył wiecznie. Teraz była już starsza i wiedziała, że wszystko umiera, gdy nadchodzi pora. Właśnie przyszła jego kolej. Ze spokojem zajrzał jej w oczy. Zrozumiała, że chce coś powiedzieć. Przyjrzał się dziewczynie uważnie, gdy przykucnęła obok niego. Była zbyt chuda, by uchodzić za urodziwą, ale on uważał ją za skończoną piękność. I bardzo, bardzo kochał tę córkę córki jego syna, ostatnią z rodu. Przybycie białej rasy drogo kosztowało Nemunuhów. Umierali licznie na choroby, których nie znali wtedy, kiedy swobodnie wędrowali po ziemi. Upodobali też sobie wodę ognistą, którą tak chętnie im oferowali biali ludzie. Choroba zabrała syna, zły los wnuczkę i jej męża, pozostała mu tylko prawnuczka. W ciągu wielu pokoleń obca krew mieszała się z krwią Nemunuhów: jego własna matka była półkrwi Nawajo, po matce Indiance i białym mężczyźnie. Nie odrywał oczu od skulonej dziewczyny. Nazwał: ją Eleeri, imieniem ze starożytnego języka używanego tylko przez szamanów — władców mocy. Obecnie było ich tylko paru. Za rzadko się teraz tacy rodzili i wrodzony dar zaczął zanikać. Na szczęście w Eleeri odżył, rozwinął się w silną więź z końmi. Dziewczyna patrzyła na niego ze smutkiem w wielkich szarych oczach. Długie czarne włosy spadały na jej chude plecy. Odgarnęła niecierpliwie ręką lśniące pasma. Kiedy podniosła dłoń, silne ścięgna napięły się w zagłębieniu nadgarstka. Jej szczupła sylwetka nie zdradzała obecności żelaznych muskułów. Dawno, bardzo dawno temu kobiety były wojowniczkami i Nemunuhowie to akceptowali. Wędrujący–w–Dal dobrze wytrenował swoją prawnuczkę. W tych zepsutych czasach żaden młodzieniec nie mógł jej dorównać we władaniu łukiem i nożem. I nikt, żaden mężczyzna ani żadna kobieta, nie umiał tak dobrze jeździć konno i polować. Starzec uśmiechnął się i przemówił cicho, lecz wyraźnie: — Nazwałem cię Eleeri. Musisz teraz udowodnić, że to dobre imię. Zdziwiła się. Zawsze wiedziała, że jej imię znaczy „Krocząca Obcymi Drogami”. Jakąż drogą ma pójść? Pradziadek uśmiechnął się widząc zmarszczki na czole dziewczyny. — Idź wysoko w góry i odszukaj tam początek drogi tych, którzy odeszli wcześniej. Pójdziesz tą drogą, strach musisz pozostawić za sobą. Krocz jak wojowniczka. Jesteś ostatnią z mojego rodu i jako taka wyruszysz wyposażona we wszystko, co mogę ci dać. — Ruchem głowy wskazał jakiś kształt w ciemnym kącie. — Gdy słońce stanie w zenicie, odejdziesz ze światłem. Niech Ka–dih ma cię w swojej opiece. — Westchnął cicho i mówił dalej: — Wolałbym, żebyś jechała konno, ale sprzedałem ostatniego konia. Nie wolno ci zwlekać. Kobieta, która się nami interesuje, przyjedzie dzisiaj. Musisz odejść na długo przed jej przybyciem. Eleeri zadrżała. Przed losem nie ucieknie, mech więc tak się stanie. To pradziadek uratował ją przed sześciu laty. Przypomniała sobie okrucieństwo ciotki i wuja. Ojciec Eleeri nie gardził indiańską krwią swojej małżonki, ale jego siostra i ranczer, którego poślubiła, myśleli zupełnie inaczej. Kiedy Wędrujący–w–Dal umrze, ona sama, zgodnie z prawem białych ludzi, znów wpadnie im w ręce, gdyż nie ukończyła jeszcze szesnastu lat. Jeżeli w ogóle istnieje, jeżeli się nadarza jakakolwiek możliwość ucieczki, musi z niej skorzystać. Droga tych, którzy odeszli wcześniej? Zabiło jej mocniej serce. Słyszała wiele opowieści o tym starożytnym plemieniu. Nawet nauczyciele w szkole, do której uczęszczała, znali tę prawdę. A przynajmniej jej część. Czytała w książkach o ludzie Tsoahów. Potwierdzały to, co Wędrujący–w–Dal usłyszał po raz pierwszy od swojej matki. Nigdy jednak nie słyszała o żadnej drodze czy szlaku. Czarne oczy zaiskrzyły się w zrytej zmarszczkami twarzy pradziadka. Twarzy tak podobnej do wzgórz i wąwozów jego ojczyzny. Brązowej jak ziemia i jak ona żywej. — Przynieś mi moją sakwę.

Przyniosła torbę wojownika z jeleniej skóry i czekała. Starzec wyjął płat białej skóry, którą tak długo garbowano, aż stała się miękka i giętka jak tkanina. Rozłożył ją na posłaniu przed oczami Eleeri. — Tutaj… — Musnął skórę drżącymi palcami. — Tutaj jest ziemia naszego plemienia. Pójdziesz brzegiem strumienia wysoko w góry. Najpierw zobaczysz na zboczu biały pniak rażonego piorunem wielkiego drzewa. — Eleeri skinęła głową; widziała go już. — Jeszcze wyżej znajdziesz miejsce, gdzie dawno temu wzgórza runęły w dół. W skałach powyżej zobaczysz żyły kwarcu. — Przytaknęła w milczeniu. Znalazła już to miejsce polując. — Wtedy oddalisz się od potoku i kierując się mapą dotrzesz tutaj. — Dotknął palcami białej skóry. Zamilkł, by nabrać tchu. W zapadłej nagle ciszy do ich uszu dotarł przytłumiony warkot motoru. — To nadjeżdża ta wścibska baba — warknął Wędrujący–w–Dal. — Musisz mnie zostawić i odejść jak najprędzej. — Nie pozwolę ci umrzeć w samotności. — Wyjrzała za drzwi. W oddali mały czerwony punkcik mozolnie piął się stromą drogą. Eleeri zerwała klucz z gwoździa i wybiegła na podwórze. Szybko zamknęła bramę i wróciła do pradziadka. — Jeśli będziemy cicho, może pomyśli, że nie ma nas w domu. — Ta kobieta jest wszędobylska jak szczur, zajrzy w każdy kąt — zachichotał starzec. — Zamknięta brama nie zatrzyma jej na długo. Znasz zwyczaje białych. Kiedy tylko mnie zobaczy, ani się obejrzysz, jak cię stąd zabierze i zapakuje gdzieś, skąd nie zdołasz zbiec. Musisz uciekać, moje dziecko. Uciekać tak szybko, żeby nigdy więcej cię nie zobaczyła. Możesz się ukryć tylko na drodze, o której ci mówiłem. — Nie pozwolę ci umrzeć w samotności. — Twarz dziewczyny znieruchomiała w uporze. — Nie zamierzam umierać w samotności — odpowiedział cicho. — Przynieś mi mój łuk, nóż i farby wojenne, które przygotowałem. Eleeri biegiem przyniosła wszystko, o co prosił. Przykucnąwszy na piętach patrzyła, jak starzec wstaje z łóżka. Kroplisty pot wystąpił mu na czoło. Widziała, że wielki to był dla konającego wysiłek, ale nic nie powiedziała. Żył jak wojownik i powinien umrzeć jak wojownik. Rozebrał się aż do przepaski biodrowej i powoli włożył uroczysty strój z jeleniej skóry. Pomalował twarz, wziął broń i wyszedł na dwór. Podniósł płonące oczy na słońce. Czerwony samochód zbliżał się nieubłaganie. Wędrujący–w–Dal zaczął cicho śpiewać Pieśń Śmierci. Skończył pierwszą część pieśni i odwrócił się do Eleeri. Zrobił ręką jakiś gest, a potem inna pieśń popłynęła w czystym powietrzu. Pieśń–błogosławieństwo dla wojownika, który ma wyruszyć w drogę. Błogosławieństwo Ka–diha i całego plemienia. Następnie starzec zwrócił znów spojrzenie na góry. Śpiewał teraz głośniej, wyliczając swoje czyny, modląc się, by w Krainie Wiecznych Łowów uznano go za wojownika. Podniósł ręce w pozdrowieniu i postąpił krok do przodu. Eleeri krzyknęła z zaskoczenia, gdy wypłynęło z niego światło. Wydało się jej, że potężne wichry runęły na dom. Wędrujący–w–Dal osunął się powoli na ziemię. Z jękiem doskoczyła do starca. Otoczył ich ciepły powiew, witający wojownika w jego nowym tipi, pocieszający tę, która pozostała. Dziewczyna pochyliła głowę. Dobrze się stało. Jej pradziadek, którego kochała z całego serca, wyruszył w ostatnią wędrówkę. Teraz ona musi pójść własną drogą, drogą, która jest jego ostatnim podarunkiem. W dole czerwony samochód podjeżdżał do ostatniego zakrętu górskiej szosy. Za jakieś dziesięć minut znajdzie się przed zamkniętą bramą. Dziewczyna przypomniała sobie nienawiść wuja, bicie i drwiny z niej, ćwierćkrwi Indianki. Umrze, a nie wróci do niego. Zacisnęła zęby i z siłą, o jaką nie posądziłby jej nikt, kto ją znał, podniosła ciało starca i zaniosła do domu. Pośpiesznie położyła je na łóżku, kładąc łuk i nóż w zasięgu ręki. Na zewnątrz ucichł warkot samochodu, który zatrzymał się przed bramą. Rozległo się głośne wołanie. Zgrzytnęły zawiasy. Eleeri chwyciła plecak i wepchnęła doń przygotowany

przez pradziadka stosik. Nie miała czasu na oglądanie czy przejrzenie wszystkiego. Musi ufać, że Wędrujący–w–Dal wiedział, czego będzie potrzebowała. Pocałowała go w pomarszczony policzek, włożyła do torby mapę z jeleniej skóry. Przed bramą kobiecy głos znów zawołał coś naglącym tonem. Dziewczyna uśmiechnęła się gorzko. Pradziadek miał rację. Tamta kobieta nie odjedzie, zanim nie postawi na swoim, a przynajmniej się czegoś nie dowie. Eleeri cicho podeszła do tylnych drzwi i otworzyła je. Nigdy nie zadowalaj się jednym wyjściem, mawiał Wędrujący–w–Dal. A jeszcze lepiej to drugie ukryć. Złośliwy uśmieszek wypłynął jej na wargi. Usłyszała szczęk bramy i zbliżające się, coraz głośniejsze nawoływanie. Drzwi frontowe również były zamknięte. Na jakiś czas zatrzymają natrętkę. Eleeri przemknęła się wokół domu, kryjąc się za zburzonymi przybudówkami. Można było podnieść część płotu, gdy usunęło się dwa wielkie żelazne gwoździe. Spokojr nie wcisnęła je na dawne miejsce. To zbije z tropu białooką. Znowu dobiegło ją głośne wołanie, a potem odgłos rozbijanej szyby. Zaraz potem rozległ się wrzask, hałas bieganiny i powtarzane z przerażeniem wołanie. Eleeri zrobiło się żal białej kobiety, gdyż wiedziała, że tamta miała dobre zamiary. Nigdy jednak nie pozwoli, by oddano ją pod opiekę krewnych, którzy nią gardzili. Gdybyż tylko Wędrujący–w–Dal nie uparł się, by pomagać jej wczoraj w pracach domowych. I nie tylko jej pomagał, ale w dodatku spędził kilka godzin w szopie za zamkniętymi drzwiami. Przypuszczała, że czując zbliżającą się śmierć przygotował zawartość plecaka, który teraz niosła. Pracownica socjalna przyjeżdżała tylko raz w tygodniu. Dotychczas Wędrującemu–w– Dal udawało się ukrywać przed nią swoją coraz większą słabość. Mieli nadzieję, że przeżyje jeszcze kilka tygodni, aż do szesnastych urodzin Eleeri. Wtedy pozwolono by jej zamieszkać w zbudowanym przez starca domu, na kilku pozostałych akrach ziemi. Uśmiechnęła się z zawziętością. Należąca do rodu Dwóch Piór ziemia dawno została sprzedana. Pozostały tylko przedmioty osobistego użytku, maleńka chatka i kilka akrów nie nawodnionego gruntu. Eleeri mogłaby tu wyżyć polując, ujeżdżając konie i uprawiając ogródek warzywny. Ale dla obcych jej dziedzictwo było bezwartościowe. Wyjrzała zza drzewa i spojrzała na dziedziniec w dole. Dostrzegła kobiecą postać, biegającą niezdarnie od jednego zabudowania do drugiego. Eleeri pokiwała z politowaniem głową. Upłynie kilka godzin, zanim przybędzie grupa poszukiwawcza. Wiedziała, że przybędzie. Ta kobieta nie pozostawi jej w spokoju. Przerzuciła plecak przez ramię i sprawdziła ekwipunek. Zatknięta za pas mapa zwisała w zasięgu ręki, by w każdej chwili można było po nią sięgnąć. Wspinała się pewnie, lecz powoli. Nie mogła sobie pozwolić na krótki oddech, przedwczesną utratę sił. Będzie ich potrzebowała, kiedy rozpocznie się pościg. Lepiej nie tracić zawczasu rezerw energii. Z ofiarowanej przez pradziadka mapy wynikało, że czeka ją długa droga przez góry. Jeśli poszukiwać jej będzie helikopter, to ocalą ją nabyte umiejętności, a nie siła czy szybkość. Czerwony samochód mknął w dół górską drogą. Kierująca nim kobieta była równie zdeterminowana jak Eleeri. Dziewczynka musiała uciec w góry, myślała. Trzeba ją znaleźć i umieścić w bezpiecznym miejscu. Jej zwierzchnik postąpił głupio pozwalając temu dziecku zamieszkać ze starym Indianinem. Powinna była przewidzieć, że tak się to skończy. W dodatku jej zwierzchnik, jak typowy mężczyzna, zawsze przebywał poza biurem, gdy działo się coś ważnego. Zagryzła wargi w zamyśleniu: wiec teraz sama jest odpowiedzialna za wszystko. Jej przełożonego nie będzie w biurze prawie tydzień, ale do tego czasu odszuka się dziewczynkę. Nieważne, co powiedział. Ta mała nie ukończyła jeszcze szesnastu lat, a jej ciotka zawsze mówiła, że znów weźmie ją do siebie. Zignorowała zawarty w aktach raport opisujący, jak ta sama rodzina traktowała Eleeri przed sześciu laty. Co z tego, że ukarano ją raz czy ze dwa razy. Dzieci trzeba trzymać krótko. Jechała coraz prędzej, chcąc jak najszybciej wrócić do biura i zorganizować poszukiwania zbiegłej dziewczynki. Zabierze to

trochę czasu, ale była pewna, iż zdoła przekonać swoich zwierzchników, iż Eleeri grozi niebezpieczeństwo. Może dobrze byłoby nawet wpaść w pewną przesadę? Zagubiona w górach dziewczynka, oszalała z rozpaczy, gotowa popełnić samobójstwo… Jeżeli jej nie znajdą, źle to wypadnie w raporcie. Nigdy nie przyznała się sama przed sobą, nigdy nie uzmysłowiła sobie, że nienawidzi Eleeri i jej pradziadka za ich dumę i za niechęć, z jaką witali jej obowiązkowe przecież wizyty. W zachowaniu dziewczynki było coś, co budziło dreszcz niepokoju w kobiecie za kierownicą. Nie powinna pełnić tej funkcji w okolicy, gdzie nadal pamiętano o śmierci rodziny Eleeri, o zamordowanych krewnych. Ta zaś kobieta gardziła tymi, którymi się opiekowała. To, że odpłacano jej pogardą, doprowadzało ją do wściekłości. Odnajdzie dziewczynkę i odda na wychowanie przyzwoitej, cywilizowanej rodzime, która nauczy ją posłuszeństwa. Tymczasem wysoko w górze zbiegłe „dziecko” pięło się brzegiem strumienia. Za nią połyskiwał w jasnych promieniach słońca stary, zmurszały pień rażonego piorunem drzewa. Przed sobą widziała pozostałości kamiennej lawiny, która runęła przed kilkuset laty. Przykryły je następne osypiska. Z jakiegoś powodu ta cześć urwiska osuwała się w przybliżeniu co sto lat. Eleeri, podchodząc do podnóża, spojrzała po sobie. Ubranie, które włożyła do wspinaczki było stare, ot, podarte łachmany, nadające się raczej do czyszczenia starej zardzewiałej rury pieca. Nie będzie już jej potrzebne, ale powinna odpocząć, gdyż wspinaczka bardzo ją zmęczyła. Po jakimś czasie zaczęła się wspinać na osypisko. Niebawem była już na szczycie, uważnie się przypatrując kruchej,, rozpadającej się skale pod nogami. Uśmiechnęła się lekko. Wędrujący–w–Dal zawsze mawiał, że taki widok wart jest przebytej dalekiej drogi. Niebawem przeciągły grzmot odbił się echem od pobliskich wzgórz. Spod nowego rumowiska wystawał rękaw koszuli. Jeżeli zaczną kopać, znajdą głębiej inne strzępy. Umieściła je tam, zanim zepchnęła kamienną lawinę. Dalej poszła strumieniem. Niech szukają śladów w wodzie. Znała miejsce, gdzie można było wyjść nie pozostawiając łatwego do wykrycia zapachu. Śpieszyła się teraz; woda była lodowata. Później odpoczęła na szlaku i zjadła posiłek przygotowany dla niej przez Wędrującego–w– Dal. Następnie z ciekawością zbadała zawartość plecaka. Ubranie, pudełko pełne stalowych igieł różnej wielkości, nici, haczyki na ryby i mnóstwo innych potrzebnych rzeczy. Pradziadek nie ofiarował jej byle jakiego plecaka. Ten był duży, na metalowym stelażu, w razie potrzeby z łatwością pomieściłby ładunek ważący pięćdziesiąt kilo — jeśliby tylko niosący zdołał go udźwignąć. Wydawał się teraz pusty. Podniosła plecak, by znów go zapakować. Dziwne, było tam jeszcze coś. Wywróciła go na drugą stronę i pod warstwą płótna znalazła skórzany pas ozdobiony podobiznami biegnących koni. Na kościanej klamrze wyrzeźbiono tańczące koniki o oczach z gagatu. Pas sporo ważył i zrozumiała, dlaczego pozornie pusty plecak wydał się jej ciężki. Zafascynowana, obróciła pas i przyjrzała się jego wewnętrznej stronie. Ach! Był podwójny, zszyty jelenimi ścięgnami. Spruła kawałek i zajrzała do środka. Potem znów usiadła. Od jak dawna Wędrujący–w–Dal planował jej ucieczkę? Czyżby się obawiał, że umrze wcześniej, zanim będzie mógł zapewnić jej bezpieczeństwo? W pasie ukryty był prawdziwy skarb. Stopiony i odlany w cienkie krążki złoty pył, który wypłukał z potoku. Inni uważali, że gra niewarta jest świeczki. Tygodnie ciężkiej pracy nie wystarczyłyby do wydobycia złota na zaledwie piątą część każdego z tych krążków. A przecież jej pradziadek całymi latami szukał złotego piasku i przetapiał go. Tymczasem wszędzie, w każdej chwili można było znaleźć znacznie lepiej płatną i lżejszą pracę. Podniosła plecak, ale dalej wydał jej się za ciężki. Ponownie sięgnęła pod podszewkę i wydobyła z niej małą sakiewkę z sarniej skóry. Wysypała zawartość na rozwartą dłoń. W blasku słońca zabłysł purpurowy ogień; wśród purpury migotały niebieskie i złociste iskry.

Na Ka–diha, Wędrujący–w–Dal długo musiał to zbierać. Wprawdzie wśród okolicznych wzgórz znajdowano ametysty, lecz zazwyczaj miały one jakąś skazę. Te zaś były czyste. Choć małe, miały najpiękniejszą, najczystszą barwę, jaką Eleeri kiedykolwiek widziała w życiu. Były wiele warte. Przyjrzała się kamieniom świecącym niebieskim blaskiem. To musiały być szafiry. Gdzie Wędrujący–w–Dal je znalazł? Nie występowały w ich ojczystych górach. Nie było ich wiele — naliczyła tylko pięć — ale i one wyglądały na cenne. Dostrzegła też dwa kawałki bursztynu z zatopionymi w nich nasionkami jakiejś rośliny. Z zaciekawieniem podniosła jeden. Jej palce przekazały swoje ciepło bursztynowi, a ten się zaświecił! Zaskoczona, położyła go na dłoni. Możliwe, że pradziadek wiedział znacznie więcej o drodze, którą miała pójść. Wyczuła, że ametysty — i złoto — wolno jej sprzedać, ale bursztyn… Tak, mógł mieć inne przeznaczenie. Leniwie włożyła jedną grudkę do kieszeni koszuli, a potem, pod wpływem nagłego impulsu, wcisnęła drugą do kieszeni dżinsów. Starannie zapakowała plecak i wstała. Funkcjonariuszka opieki społecznej na pewno dotarła już do miasta. Wkrótce zacznie się polowanie. Eleeri tylko częściowo miała rację. Policjanci nie chcieli się w to mieszać. Dopiero po kilku godzinach zgodzili się wysłać grupę poszukiwawczą, a wtedy zapadał już zmierzch. Odłożono polowanie do następnego ranka, dziewczyna zaś zyskała na czasie. Wykorzystała go dobrze, idąc szybkim, równym krokiem, co rusz rzucając okiem na mapę. Wędrowała aż do następnego wieczora; później rozbiła obóz. Ostrożnie odtoczyła na pół zagłębiony w ziemi duży kamień i rozpaliła w pozostałym dołku ognisko. Zaspokoiła głód i pragnienie, po czym się rozejrzała; drew starczy do świtu. Skały za nią będą odbijać ciepło do miejsca, w którym się położy, a upleciony z trawy parawan osłoni ją przed wiatrem. Wstała o brzasku, zjadła śniadanie i napiła się gorącej herbaty. Następnie przetoczyła kamień na dawne miejsce, ukrywając pod nim popiół z ogniska. Przedtem jednak natarła spodnią część kamienia liśćmi o ostrym zapachu. Żaden .pies nie wytropi jej zapachu. Zarzuciwszy plecak na ramiona, zeszła na dół do maleńkiego strumyka. Tam rozebrała się i umyła. Później zapakowała starą odzież do plecaka i ubrała się w spodnie i kurtkę z jeleniej skóry. Nałożyła też ozdobny pas, przymocowała do niego z przodu sakiewkę z jej cenną zawartością oraz nóż w ozdobionej frędzlami pochwie. Łuk i kołczan zawiesiła na plecaku, w zasięgu ręki. Długo i uważnie oglądała mapę. Po opuszczeniu tego miejsca znajdzie się w nieznanym terenie. Wprawdzie podczas polowań zapuszczała się głęboko w góry, ale jeszcze nigdy nie znalazła się w tych stronach. Odtąd musi polegać na mapie i swoim zdrowym rozsądku. Wyprostowała się i ruszyła ledwie widocznym jelenim szlakiem. Prowadził we właściwym kierunku i łatwiej będzie nim iść — przynajmniej przez jakiś czas. Maszerowała równym krokiem, a słońce wędrowało coraz wyżej po niebie. Późnym porankiem zatrzymała się, by zaspokoić pragnienie i odpocząć kilka minut. Potem ruszyła w dalszą drogę. W południe znalazła się w nieznanej partii gór, na perci, która biegła skrajem kanionu. Przez moment zastanawiała się, co teraz może robić pracownica socjalna, ale zaraz stanowczo przegnała tę myśl. Wędrujący–w–Dal zawsze mawiał, że ulec lękowi przed pościgiem to szczyt głupoty, gdyż osłabia to uciekającego, a dodaje sił ścigającemu. Jest dzieckiem tej ziemi, a ta nie wyda jej tak łatwo. Jest wojowniczką; nie podda się bez walki. Daleko za nią mężczyźni z grupy poszukiwawczej gorączkowo przekopywali świeże osypisko. Upłynie cały dzień, zanim się upewnią, że żadne ciało nie leży pod zwałami głazów i chłodnej ziemi. Lecz uczucie gniewu wywołane odkryciem, iż została wyprowadzona w pole, tylko wzmocniło determinację pracownicy socjalnej. Wróciła do miasta; wściekłość wykrzywiła jej twarz. Obiecano jej, że następnego ranka otrzyma helikopter. Jeszcze jedna noc, jeszcze jeden obóz. Eleeri spała zdrowym snem, ale o świcie odeszła, kierując się mapą. Zbliżała się do celu podróży. Targały nią sprzeczne uczucia. Opuścić swoją

ojczyznę, swój dom, nigdy już nie stanąć u boku Wędrującego–w–Dal… Wzruszyła ramionami. Bez względu na to, czy zostanie, czy odejdzie, i tak straciła już pradziadka i dom. Wędrowała przez cały dzień. Doszła do wniosku, że ścigający już się przekonali, że to ona sama spowodowała lawinę, by wprowadzić ich w błąd. Zostać wystrychniętym na dudka przez młodą dziewczynę, prawie dziecko — to ujma na honorze dla każdego. Ale jakie to ma znaczenie, jeśli w ten sposób zyskała jeszcze jeden dzień? Zbliżało się południe, gdy usłyszała warkot helikoptera. Natychmiast ukryła się w najbliższej szczelinie. Kiedy się w niej wyciągnęła, jej strój z jeleniej skóry zlał się w jedno z wyschłą, brązową ziemią. Nie poruszyła się, kiedy helikopter kołował w górze, nie zwróciła też ku niemu twarzy — Wędrujący–w–Dal ostrzegał ją przed tym. Dawno temu walczył w wielkiej wojnie białych ludzi. Wtedy dowiedział się, że z samolotu można dostrzec ludzką twarz jako jaśniejszą plamę na tle otoczenia. Samoloty krążyły zatem powoli, by dostrzec ruchy przeciwnika. Eleeri leżała więc nieruchomo, twarzą do ziemi. Warkot motoru oddalił się na wschód. Wtedy dziewczyna podniosła się i pobiegła ukryć się w majaczących z przodu krzakach. Dalej szła rozglądając się na boki, czujnie, wciąż pilnie nasłuchując. Jeszcze dwukrotnie przeleciał nad nią prowadzący poszukiwania helikopter. Zaklęła na głos. Dlaczego szukali jej tutaj? Co naprowadziło ich na myśl, że ucieknie w tę partię gór? Dziewczyna nie mogła wiedzieć, że ścigająca ją inspektorka zapewniła sobie pomoc pewnego ranczera, on zaś miał psy. Sforze zabrało to dużo czasu, ale w końcu odnalazła trop Eleeri w miejscu, gdzie wyszła ze strumienia. Ścigała ją teraz, a helikopter leciał nad nimi. Dwa razy lądował, żeby przewieźć ranczera i jego psy ponad trudnym do przebycia terenem. Okrążają mnie, pomyślała Eleeri. W jakiś sposób poruszają się szybciej od niej. Zatrzymała się w ukryciu, by jeszcze raz spojrzeć na mapę. Tam! Miała pójść skręcającym w prawo odgałęzieniem dotychczasowego szlaku, ono zaś zaprowadzi ją do opisanej przez pradziadka skały. Jeśli ta skała nadal stoi, a ścieżka wciąż istnieje… Nie wątpiła teraz, że dana jej przez Wędrującego–w–Dal mapa była bardzo, ale to bardzo stara. Okolica zmieniła się od tamtego czasu. Eleeri pozostało jedynie spiesznie iść naprzód i modlić się, by zdołała rozpoznać opisane miejsce. No, przynajmniej skała jest na swoim miejscu! Dziewczyna zatrzymała się na moment i odetchnęła z ulgą. Tak, to musi być ta zaznaczona na mapie turnia, gdyż kształtem przypomina sokoła. Po ścieżce nie pozostał nawet ślad, ale jeśli pójdzie w prawo, przedostanie się przez poszarpane skałki. Ka–dihu, spraw, żeby to była właściwa droga! Usłyszała odległe ujadanie psów. Helikopter coraz częściej pojawiał się w bezpośredniej bliskości, wręcz krążył nad jej głową. Biegiem musiała pokonywać odległość dzielącą ją od najbliższej osłony, kiedy odlatywał na jakiś czas. Lecz jar, którym szła, doprowadził ją do następnego punktu orientacyjnego, wejścia do jaskini. Minąwszy je szybko, zatrzymała się na chwilę w cieniu, nasłuchując. Psy chyba były nie dalej niż o godzinę drogi, a więc bardzo blisko. Tyle, że w górach tylko wrony mogły podróżować w linii prostej. Zapadał zmierzch i wypatrujący zbiegłej dziewczyny helikopter odleciał. Spojrzała z rozpaczą na mapę. Miała jeszcze do przebycia kilka mil. Osunęła się na ziemię. Bolały ją ramiona, nogi miała jak z ołowiu. Czuła głód. Musi odpocząć, posilić się i liczyć na cud. Pośpiesznie coś zjadła, napiła się i okręciła się miękkim, ręcznie tkanym kocem, który znalazła w plecaku. Przez kilka godzin spała głębokim snem. Obudziła się nagle. Usiadła i rozejrzała się dookoła. Choć ostatnie dnie były jasne, nocą chmury przesłaniały niebo. Teraz świeciły na nim gwiazdy. Pochyliła głowę. Bogowie byli łaskawi dla swej córki: będzie mogła dalej wędrować, bo księżyc oświetli jej drogę. Oczywiście wolniej niż za dnia, gdyż cienie bywają zdradzieckie, ale da się iść —wiec zrobi to. Zarzuciła plecak na obolałe ramiona. Powoli powlokła się szlakiem, który ciągnął się przed nią, właściwym szlakiem, gdyż widniał na starej mapie.

Jeżeli zdoła się dostatecznie oddalić, dotrze do celu, nim dogonią ją ścigający. Nie miała pojęcia, co ją czeka, wiedziała tylko, że Wędrujący–w–Dal był pewny, iż gdy już się znajdzie u celu, nikt nie zdoła jej doścignąć. Szła aż do zachodu księżyca. Później odpoczywała do chwili, gdy brzask rozjaśnił niebo. Wtedy wstała i ruszyła dalej, zmuszając się do szybszego kroku. Czuła, jak opuszczają ją siły. To już było nieważne. Dotrze do miejsca przeznaczenia i odpocznie lub zostanie pojmana. Tak czy owak, jej osłabienie się nie liczyło. Zacisnęła zęby i powlokła się dalej. Manierka u pasa była prawie pusta. Sączyła resztę wody małymi łyczkami. Po raz ostatni wyciągnęła mapę — tak, to tutaj. Była prawie u celu. Zgarbiona ze zmęczenia, stała patrząc na ścieżkę. Łzy napłynęły jej do oczu. To?! To miało być jej schronienie? Ścieżka kończyła się przy krawędzi urwiska. Dwie wielkie skały pełniły straż przed przepaścią. Trzecia upadła na ich szczyty jak nadproże drzwi prowadzących donikąd. Szemrzący wesoło strumyczek spływał po zboczu do miejsca, w którym stała. Jak we śnie opłukała w nim manierkę, napiła się, ponownie napełniła ją wodą i zawiesiła u pasa. Opanowało ją rozgoryczenie i rozpacz. To już koniec. Pokonała prześladowców, dotarła do celu — i co znalazła? Miejsce, w którym umrze? Z dołu dobiegał szum rzeki. Po chwili spoza turni wyłonił się helikopter. Dostrzegła inspektorkę i jej triumfującą minę. Ogarnął ją zimny gniew. To jej plemię władało niegdyś tą ziemią. Nemunuhowie, wrogowie białych. Mają wiec ją schwytać jak szczura w pułapkę? Ją, córkę tego ludu, ostatnią z rodu, który oswoił konie i przemierzał prerię wzdłuż i wszerz? Wędrujący–w–Dal nie wysłałby jej na śmierć, Nie, to musiała być, to była droga mocy! Zaufa jej. Wstała i przeciągnęła się. Potem szybko, jak sprinter, rzuciła się przed siebie. Plecak podskakiwał na jej ramionach. Uczucie triumfu malujące się na twarzy inspektorki ustąpiło przerażeniu. Wrzasnęła na cały głos: — Zatrzymajcie ją! Zatrzymajcie! Eleeri resztkami sił dobiegła do skalnych strażników i skoczyła przed siebie. Przeszył ją zimny dreszcz, oślepiło jaskrawe światło. Nogi wciąż ją niosły, lecz biegła oto po zielonej, sięgającej kostek trawie. Zatrzymała się, oszalałym spojrzeniem omiotła otoczenie. Wreszcie kolana ugięły się pod nią i rozciągnęła się jak długa na miękkiej murawie. Za nią nie było żadnych skał, a góry ledwie majaczyły w oddali na horyzoncie. Słyszała śpiew ptaków, powietrze przesycała słodka woń kwiatów. Usiadła i pochyliła głowę w milczeniu. Nie pomyliła się, ufając pradziadkowi. Odpocznie tu, a potem powędruje w stronę gór. Z głębokim zadowoleniem wyjęła prowiant i odczepiła od pasa manierkę. Jedząc dziękowała w mysi tym, którzy odeszli wcześniej, za ich miłosierdzie i za niezwykłą drogę wybawienia. Helikopter zawrócił do miasta. Inspektorka gorączkowo szukała wytłumaczenia. Miała rację, dziewczyna chciała popełnić samobójstwo, należało więc ją ścigać, dało się znajdzie samo, rzeka wyrzuci je na brzeg. A nawet jeśli nie, to i tak już bez znaczenia. W biurze czekały na nią kolejne akta osób, którymi trzeba się zająć. Towarzyszący jej mężczyzna milczał. Oczy go nie zawiodły, nie uległ też omamom. Pojmował jednak, że nie wolno mu rozpowiadać o tym, co zobaczył. A ujrzał w przelocie zieloną krainę i do końca swoich dni miał o niej rozmyślać. Coś go tani przyciągało, wzywało… Nie będzie jednak mówić o tym. Jeśli dziewczyna uciekła do innego świata, cóż go to obchodzi? Życzył jej powodzenia.

ROZDZIAŁ DRUGI Jakiś ptak zaśpiewał głośno w pobliżu siedzącej Eleeri. Chłonęła wzrokiem otoczenie. Legenda głosiła, że nie było stąd powrotu, że nikt, kto poszedł drogą tych, którzy odeszli wcześniej, nigdy nie wrócił. Wzruszyła ramionami. Równie dobrze mogła zostać zabita tam, jak i tutaj. Przynajmniej nie było tu żadnej opieki socjalnej, no i wujostwo nie odnajdą jej tutaj. Trzeba jednak zachować ostrożność. A nuż się trafi na coś znacznie gorszego niż to, przed czym uciekła? Spakowała wszystko do plecaka z wyjątkiem niewielkiej ilości prowiantu. Zaczęła jeść w drodze. Majaczące w oddali góry przyciągały ją jak magnes. Obliczyła, że do przejścia ma około dwudziestu mil, zanim dotrze do podgórza. Okrąży je i skieruje się na wschód; było tam coś, co powinna zobaczyć. Szła spokojnie w wesołym nastroju, bacznie się rozglądając i nasłuchując. Okolica sprawiała wrażenie opustoszałej. Dziwne, taka żyzna, taka bogata ziemia, a jednak nie zamieszkana. Musnęła spojrzeniem murawę. Te strony przypominają prerie, po których niegdyś swobodnie wędrowali jej przodkowie. A nuż spotka tu jakieś plemiona, może nawet wrogie? Odpoczęła i posiliła się, gdy słońce stało w zenicie, a potem ruszyła w dalszą drogę. Poprzez fale rozgrzanego powietrza dostrzegła nagle wyłaniające się powoli budynki. Zwolniła kroku. Strwożyła ją cisza. Pracujący ludzie zazwyczaj hałasują, a tutaj panowało głębokie milczenie. Okrążyła zabudowania ostrożnie, nie śpiesząc się; w nieznanym terenie lepiej zachować czujność. Kiedy jednak zbliżyła się do domostw, dostrzegła przyczynę ciszy: zabudowania stały opuszczone. Dachy się zapadły, widać było ślady ognia. Skierowała się do drzwi najbliższego domu, które niegdyś broniły dostępu intruzom. Wślizgnęła się do środka cicho jak cień, szybko rozglądając się dookoła. Skóra jej cierpła. Stało się tutaj coś złego i to niezbyt dawno. Drewniana ściana jeszcze pachniała spalenizną. Dotknęła jej ostrożnie i utkwiła wzrok w umazanych sadzą czubkach palców. Potarła je i powąchała. Cokolwiek tu się wydarzyło, miało miejsce niedawno. Powiew przyniósł ślad odoru do jej rozdętych nozdrzy. Znała go. Tak czuć rozkładającą się starą padlinę. Zadrżała i ruszyła powoli pod wiatr. Lepiej wiedzieć, z czym ma do czynienia. Mdlący zapach doprowadził ją do sczerniałych od ognia schodów wspartych na kamiennych filarach. Idąc w górę, ostrożnie wypróbowywała stopą każdy stopień. W największym pokoju na górze z trudem powstrzymała okrzyk przerażenia. Za życia byli pewnie rodziną. Obecnie pozostały z nich tylko uczepione kości resztki wysychającej tkanki i strzępy odzieży. Przyjrzawszy się uważniej wywnioskowała, iż są to szczątki rodziców i ich trojga małych dzieci. Ten, kto tego dokonał, nie miał litości nawet dla maleństw. Stojąc twarzą w twarz ze zwłokami, mogła lepiej określić czas zagłady domu i ludzi. Mogło się to stać z sześć miesięcy temu. Czy było to dzieło rozbójników, czy też tę nieznaną krainę niszczyła wojna? Eleeri ostrożnie obeszła wszystkie pokoje. W każdym znajdowała zwłoki ofiar, a przynajmniej ślady świadczące, że napastnicy czegoś szukali. Był to zamożny dom. Gospodarze mieli porządną odzież, a pokoje były dostatnio wyposażone. Mieli służbę w domu oraz robotników. Eleeri dotarła do zabudowań gospodarczych. Wszyscy zginęli, słudzy wraz z gospodarzami. Nie zauważyła jednak kości zwierząt. Nie znalazła też, aczkolwiek szukała dość pobieżnie, żadnych cennych przedmiotów. To domostwo zostało doszczętnie złupione. Ślady świadczyły, że stało się to, zanim ostygły ciała ofiar. Postanowiła jak najszybciej ruszyć w dalszą drogę. Spotkanie ze sprawcami zniszczenia i dla niej mogło źle się skończyć. Szybkim marszem oddaliła się od pozbawionego dachu budynku. Zatrzymała się dopiero wtedy, gdy nic nie mogła dojrzeć w gęstym mroku. Zrezygnowała z ogniska: lepiej zamarznąć niż narazić się na atak.

Świt znów zastał ją w drodze. Okolica się zmieniła. Najpierw pojawiły się pojedyncze krzaki, potem rozrzucone całe kępy krzewów, wreszcie zbocza majaczących w oddali wzgórz przesłoniły zwarte zarośla. Duże drzewa sterczały jak skupiska skał lub wyspy w morzu krzewów i wysokiej trawy. .Mając gdzie się schronić w razie potrzeby, Eleeri poczuła się lepiej. W południe dała nurka w kępę drzew. Po krótkich poszukiwaniach znalazła mały strumyk. Umyła się, rozpaliła ognisko i przegryzła coś z zapasów. Sprawdziła je. Miała dużo herbaty, mleka w proszku oraz soli, lecz spożyła już większą część prowiantu. Musi znaleźć miejsce na dłuższy obóz i coś upolować. Ususzy lub uwędzi mięso, nazbiera warzyw i znajdzie konia. Westchnęła, myśląc o koniu. Przez całe życie jeździła konno z wyjątkiem miesięcy spędzonych u wujostwa, gdzie jej na to nie pozwalano. Konia, konia, królestwo za konia! Zachichotała cicho, przypomniawszy sobie te słowa. Nie miała królestwa, ale gdyby tak było, chętnie by je oddała za naprawdę dobrego konia. Tydzień później nadal jeszcze okrążała góry, które łukiem zwracały się ku wschodowi. Kilkakrotnie natrafiła na opuszczone zagrody i przeszukała je. Rezultaty skłoniły ją do przedsięwzięcia wszelkich środków ostrożności. Żadna z zagród nie została zniszczona w tym samym czasie. Znaczyło to, że albo wojny często pustoszą ten kraj, albo gdzieś w pobliżu kryją się wyjątkowo niebezpieczne bandy rozbójników. Ze śladów w jednym z domów zorientowała się, że napastnicy „zabawiali się” z kobietami tak samo, jak w świecie, który opuściła. Jeśliby wpadła im w ręce, na domiar nie znając nawet języka, w którym mogłaby prosić o litość, prawdopodobnie czekałaby ją śmierć. Dotknęła ręką łuku. Nie, nie da się pojmać tak łatwo. G, którzy podejmą taką próbę, drogo za to zapłacą. Odeszła już daleko na wschód od punktu, w którym się pojawiła w tym świecie. Silny wiatr o słonawym smaku wskazywał, iż wędruje w stronę morza. Obiecywał bogate połowy, naniesione przez fale drwa na ognisko i sól, którą uzupełni swoje szczupłe zapasy. Eleeri dotarła po dwóch dniach do brzegu morza. Weszła na pagórek. Stanęła zapatrzona w szare odmęty i zastanawiała się, kto po nich żeglował i jakimi statkami. Otrząsnęła się po chwili. Zawsze była samowystarczalna, dawniej jednak mogła liczyć na pomoc rodziców lub pradziadka. Teraz była zupełnie sama i choć jej to nie przerażało, tęskniła za towarzystwem. Chcę mieć konia, pomyślała z żalem, nie wiadomo który już raz. Konia! To byłoby cudowne! Roześmiała się na głos. Zaczęła rozumieć swoich przodków. Właśnie tak musieli się czuć, widząc przed sobą rozległe równiny, mogąc tylko wędrować pieszo od jednego do drugiego źródła wody. Tutaj jest dość wody. Ale Eleeri miała wrażenie, że pełznie po ziemi. Na koniu podróżowałaby znacznie szybciej, łatwiej polowała i prędzej uciekała przed niebezpieczeństwem: Mogłaby rozmawiać ze swym wierzchowcem, troszczyć się o niego, upajać się obecnością przyjaciela. Spojrzała przed siebie w zamyśleniu. Majaczące w oddali góry zdawały się zbliżać do morza. Jeśli tak, uniemożliwią jej dalszą wędrówkę na pomocny wschód. A przecież coś ją tam ciągnęło. Wzruszyła ramionami. Będzie szła tak długo, jak zdoła. Nie chciała piąć się wysoko w góry, opuszczać podgórza, które przemierzała. Te górskie szczyty dziwnie wyglądały. Sprawiały wrażenie, jakby ktoś skręcił je i wyżął jak prześcieradła. Poszła brzegiem morza i nie zdziwiła się napotkawszy wpadającą do niego rzekę. Rzeki ze swej natury płynęły ku morzu. Podniosła nagle głowę — ludzie bowiem ze swej natury osiedlali się w takich miejscach. Kryjąc się w cieniu krzewów, skierowała się w górę rzeki. Może w tym odizolowanym od reszty świata zakątku znajdzie kogoś żywego. Z każdym krokiem coraz dalej zagłębiała się w góry. Cieszyło ją to. Pochodziła z plemienia, które niegdyś zamieszkiwało równinę, ale urodziła się w górach. Tutaj był jej prawdziwy dom. Następnego dnia stała na brzegu rzeki, wytężając wzrok i słuch. Patrzyła na ślady końskich kopyt, trzech ciężko objuczonych koni. Więc tak, dosiadało ich trzech wielkich, prawdopodobnie silnych mężczyzn. Wyglądało na to, że poza nimi nikt nie wędrował tędy od

dawna. Byli albo włóczęgami, albo kupcami podróżującymi do jakiejś osady w górze rzeki. Coś jej jednak mówiło, iż nie jadą, by handlować. Zarzuciła plecak na ramiona i ruszyła szybkim krokiem, wciąż nasłuchując. Usłyszała niewyraźne krzyki, a potem wrzask mężczyzny. Rzuciła się biegiem w tamtą stronę. Wtem dobiegło ją rżenie konia. Zatrzymała się pod osłoną krzewów i spojrzała w dół. Dostrzegła kotlinę, wyglądającą jak płaski talerz, a w niej niewielki dom i poletko ze zbożem. Obsypane jaskrawo ubarwionymi jagodami krzewy rosły rzędem pod jedną ścianą domu, po drugiej pięła się kwitnąca winorośl. Część muru leżała zwalona na ziemi. Dym osmalił dach. Także i tutaj dotarła wojna, ale mieszkańcy tego domu może powrócili, by rozpocząć życie od nowa? Poniżej leżał nieruchomo jakiś mężczyzna. Obok niewzruszenie szczypał trawę kosmaty kuc. Przeniosła spojrzenie na dwóch mężczyzn, piechura i jeźdźca, którzy jeszcze ze sobą walczyli. Miecze zabłysły w słabych promieniach słońca i na jej oczach piechur zatoczył się i upadł. Napastnik i drugi jeździec, który nie brał udziału w walce, natarli na niego w ostatnim ataku, po czym zawrócili konie w odległości mniejszej niż sto metrów od kryjówki Eleeri. Widziała malujące się na ich twarzach okrucieństwo i żądzę krwi. Pokonany mężczyzna podniósł się z trudem. Krew ściekała mu po twarzy i spływała ze zwisającego bezwładnie ramienia. Odważny do ostatka, daremnie próbował podnieść znów miecz. Na Ka–diha, to prawdziwy wojownik, pomyślała. Nie zastanawiała się ani chwili. Jej plemię zawsze najwyżej ceniło odwagę. Podniosła suchy patyk i złamała go z głośnym trzaskiem, który odbił się echem wśród drzew. Napastnicy natychmiast się rozdzielili i zwrócili się w przeciwne strony, by stawić czoło niebezpieczeństwu. Doświadczeni w bojach, pomyślała dziewczyna. Jednakże byli uzbrojeni tylko w miecze. Nie zauważyła ani broni parnej, ani łuków. Uśmiechnęła się złowrogo, szeleszcząc gałęziami rosnących rzędem krzaków. Niech uwierzą, że ktoś obserwujący przestraszył się i ucieka. Zareagowali jak drapieżnik na uciekającą zdobycz. Pchnęli konie do przodu, zamierzając odciąć intruzowi drogę. Eleeri nie pobiegła jednak dalej. Po paru susach zawróciła i skręciła w bok. Jeźdźcy wpadli w gąszcz krzewów o kilka metrów od niej. Łuk dziewczyny raz i drugi zaśpiewał cicho pieśń śmierci i obaj mężczyźni z wrzaskiem runęli z koni. Pierwszy spadł i leżał nieruchomo, drugi zaś miotał się, próbując wstać, lecz mu się to nie udało. Otrzymał ciężką, choć nie śmiertelną ranę. Eleeri rzuciła się ku niemu z nożem w dłoni. Musiała wszakże cofnąć się w krzaki, gdy nagle pojawiła się poprzednia ofiara napastników. Ranny skoczył z krzykiem, zamachnął się mieczem i ocalały bandyta znieruchomiał. Mężczyzna rozejrzał się wokoło. Kiedy Eleeri ujrzała wyraźnie jego twarz, z trudem zdławiła okrzyk zaskoczenia. Był bardzo podobny do Wędrującego–w–Dal. Równie stary, pomarszczony, z takimi samymi szarymi oczami, a jego siwe włosy musiały niegdyś być czarne. Zmrużyła oczy, gdy zachwiał się i miecz wypadł mu z trzęsących się rąk. Osunął się na ziemię, zanim zdążyła wykonać jakikolwiek ruch. No, cóż, nic mu się nie stanie, jeśli poleży tych kilka minut. Trzeba schwytać konie, bo zbytnio się oddalą. Zrzuciła plecak i pobiegła, by przeciąć im drogę. Wskoczyła na najbliższego wierzchowca i pchnęła go w stronę pozostałych. Rozpromieniła się na widok zdobyczy: trzy konie i cały ekwipunek, juki, śpiwory, pękate podróżne sakwy, broń, może nawet prowiant. Skierowała się w stronę rannego wojownika. Zeskoczywszy szybko z siodła, przyjrzała się leżącemu mężczyźnie. Prawdopodobnie stracił przytomność z upływu krwi. Jego rany nie były niebezpieczne. Uniosła mu głowę i rozdarła koszulę, pod którą rysowały się potężne niegdyś muskuły. Howgh! Ten starzec był niegdyś wojownikiem. Nie, poprawiła się, przypomniawszy sobie scenę walki. Wciąż jest wojownikiem. Pomimo zaawansowanego wieku sprawił się lepiej, niż bandyci mogli się

spodziewać. Mimo ich liczebnej przewagi, zabił jednego, zanim go pokonali. Pokiwała głową. Ekwipunek i koń zabitego rozbójnika należy do zwycięzcy. Takie jest prawo wojny. Ona zdobyła dwa razy tyle i nie potrzeba jej więcej. Opuściła wzrok, zastanawiając się, jak przetransportować rannego do schronienia. Może na ciągniętych przez konia indiańskich noszach? Sporządziła je szybko z długich gałęzi i już wkrótce starzec znalazł się przed zburzoną po części zagrodą. Eleeri odwiązała nosze i wytężając wszystkie siły przeciągnęła je przez drzwi. Odpoczęła lalka minut, a potem szybko przeszukała sakwy bandytów. Wyjęła koc i owinęła nim starca. Koc był brudny i prawdopodobnie roił się od robactwa. Zapewni jednak rannemu odrobinę ciepła, które było ważniejsze od kilku pcheł i smrodu. Rany nieznajomego przestały krwawić; Przemyła je wodą zagrzaną nad niewielkim ogniem, który rozpaliła, posypała sproszkowanym antybiotykiem. Ż tego, co słyszała, członkowie prymitywnych społeczności najczęściej umierali od zakażenia. Poszukała prowiantu w jukach. Suszone mięso o wstrętnym smaku, spleśniały ser i zastała woda. Na Boga, gdyby osobiście nie zabiła zbójów, zrobiłby to ich własny prowiant. Oskrobała ser z pleśni i ugotowała bulion ze swoich zapasów. Później nakarmiła półprzytomnego podopiecznego. Osunął się na posłanie, gdy podała mu ostatnią łyżeczkę, i spał już mocno, gdy wstawała. Trzeba było zająć się zdobycznymi końmi. Następnie póki jeszcze jasno, zbadać otoczenie. Odprężyła się, chodząc wokół zwierząt, głaszcząc je i przemawiając do nich. Łzy napłynęły jej do oczu. Kiedyś zastanawiała się, co to znaczy zabić człowieka; teraz wiedziała. Czuła się… Przystanęła, by przeanalizować swoje odczucia. Nie zabiła, żeby przeżyć. Mogła była odejść i pozwolić starcowi umrzeć. Zamiast tego wybrała walkę. Nie czuła się winna — napastnicy byli mordercami, torturowali i dręczyli mężczyznę, który mógłby być ich dziadkiem. Czemu wiec płacze? Postąpiła słusznie, nie doświadczała zatem wyrzutów sumienia z powodu swego czynu. Uznała, że są to łzy ulgi. Od wielu tygodni żyła w wielkim napięciu i tak objawiła się ulga; teraz może się bezpiecznie odprężyć i znowu stać tylko młodą dziewczyną, która nie ukończyła jeszcze szesnastu lat. Pomyślała, że w obecnej sytuacji płacz nie jest oznaką słabości. Przynajmniej tak długo, póki nikt tego nie widzi, ani o tym nie wie. Wytarła oczy. Konie jako tako oporządzone, można wracać do rannego. Ten dom różnił się od innych widzianych w tym świecie. Przede wszystkim był zupełnie pusty. Nie znalazła w nim butwiejących gobelinów i odzieży w skrzyniach — ani ludzkich kości. Możliwe że mieszkańcy zdołali uciec przed napadem, zabudowania bowiem były oddalone od innych, jakby zagubione wśród wzgórz. Znalazła chyba miejsce, w którym przedtem sypiał nieznajomy starzec. Jedyny pokój na górze z nie tkniętym dachem wydawał się zamieszkany, i to od dłuższego czasu. Wyszła na dwór i przyjrzała się rosnącym pod ścianą krzewom. Znalezione naczynie napełniła jagodami. Spróbowała — kwaśne, lecz smaczne i soczyste. Zjadła całą garść jagód, odkładając resztę na później. Narzuciła jeszcze kilka koców na śpiącego przy ogniu starca. Dotknęła jego czoła. Nie miał gorączki. To dobrze. Dołożyła drew do ognia i na środku umieściła duże polano, by paliło się powoli. Otoczyła je mniejszymi gałęziami, żeby zajęły się później, gdy polano już się wypali. Następnie zabrała swój koc i wyślizgnęła się na zewnątrz. Postanowiła spać w stajni. Przed wrotami leżała sterta staną. Podłożywszy złożony we dwoje koc, zagrzebała się w sianie. Możliwe że w pobliżu byli jeszcze inni bandyci. Nie chciała, by koc krepował jej ruchy, gdyby się pojawili. Warstwa siana ukryje ją i ogrzeje, a koc ochroni przed zimnem bijącym od kamiennej podłogi. Spała lekkim snem, lecz nic nie zakłóciło jej odpoczynku. Obudziwszy się jak zwykle o świcie, wróciła cicho do domu. Jej podopieczny musiał wstawać w nocy przynajmniej raz, gdyż garnek, do którego nazbierała jagód, był pusty. Podniosła go i wyszła na dwór. Przechodziła obok obsypanych jagodami krzewów, rozkoszując się blaskiem słońca, zanim znów napełniła naczynie.

Starzec przyglądał się jej uważnie, gdy weszła do środka. Powiedział coś powoli podnosząc na końcu głos, jakby pytał. Eleeri potrząsnęła przecząco głową i odparła: — Nie mówię w tym języku, ale nauczę się go, jeśli mi w tym pomożesz. — Czekała. Nieznajomy wyglądał na zaskoczonego. Znowu coś powiedział. Dziewczyna zorientowała się, ze słyszy inny niż poprzednio język, lecz i tego nie znała. Ponownie pokręciła głową. Trzecia próba i znów zaprzeczenie. Starzec leżał patrząc na nią z zakłopotaniem. Później poruszył rękami. Wskazał na garnek z jagodami, stuknął w niego, wymawiając powoli jakieś słowo. Eleeri powtórzyła je z uśmiechem. Poprawił jej wymowę i kontynuował lekcję. Po tygodniu opanowała podstawowe słownictwo w dwóch językach. Od tej chwili lekcje odbywały się codziennie, ale nie trwały długo. Dwukrotnie wyruszyła na polowanie, więc mięso wędziło się w dymie ogniska. Poznawała nowy kraj stopniowo, w miarę jak powiększał się jej zasób słów. Karsten niegdyś był bogaty i słabo zaludniony, ale panował w nim pokój. Później przybyli najeźdźcy, którzy przekonali władcę kraju, by zaatakował część swoich poddanych, skazując ich na zagładę. Ogłoszono to trzykrotną grą na rogu. Cynan powiedział, że już wtedy był stary. Jeden z sąsiadów zdołał go ostrzec. Cynan przyłączył się do swoich krewnych, którzy zabrali to, co mogli ze sobą unieść, i uciekli do Estcarpu. Tam ocaleli z rzezi rozproszyli się. Bolejąc nad pomordowanymi swojakami, stary wojownik przemknął przez Góry Graniczne i zaczął polować na zabójców. Zapłacili wysoką cenę. Jeszcze raz powrócił do Karstenu w poszukiwaniu innych zbiegów i wraz z nimi znów powędrował do Estcarpu, gdzie tymczasem rozgościli się jego pobratymcy. Nie czuł się jednak tam dobrze, gdyż nie była to jego ojczyzna. Postanowił wrócić na stałe do Karstenu, ale… Eleeri nie była pewna, czy dobrze go zrozumiała. Cynan stwierdził, że czarownice w jakiś sposób zmieniły góry, aby wciągnąć w pułapkę karsteńską armię. Zadrżała. W szkole uczono ją, że przesady są wrogiem człowieka. Lecz kiedy spoglądała na majaczące w oddali szczyty, miała wrażenie, że tym razem nie ma do czynienia z przesądem. Mijały tygodnie i miesiące, a ona nie opuszczała starca. Zbliżała się zima i trzeba było zacząć gromadzić zapasy żywności. Mieli już worek ziarna i siano na stryszku nad stajnią. Wędzone i suszone mięso wisiało w spiżarni, na półkach leżały jabłka, miejscowe owoce oraz jagody. Eleeri ulepiła ze znalezionej nad rzeką gliny talerze i wypaliła je w ognisku, podobnie jak garnki do gotowania i dzbany na wodę. Wyprane koce i wypchane sienniki zapewniały wygodę w nocy, a trzy zdobyczne konie spasły się tak, że aż lśniły. Uprząż błyszczała, zachowała też giętkość, gdyż Eleeri dbała o nią. Wszystkie trzy zwierzaki przychodziły do niej na wołanie i obwąchiwały ją przyjaźnie. Cynan zauważył, że zwierzęta zaufały dziewczynie od samego początku. Mogła nic nie wiedzieć o magii, ale miała w sobie jakąś moc. Była najlepszym jeźdźcem, jakiego znał. Konie były jej dziwnie posłuszne. Przemawiała do nich, a one wykonywały wszystkie polecenia, jakby rozumiały jej słowa. Pewnej nocy siedzieli razem przy ognisku. Po raz pierwszy spadł śnieg i z dala od ciepłego tchnienia ogniska powietrze było lodowate. — Eleeri, uważaj, do kogo się zwracasz w tej krainie. Karsteńczycy nadal pamiętają, co nam wyrządzili. — A co to ma wspólnego ze mną? — Dziewczyna uniosła brwi. — Chodzi o twój wygląd — odparł otwarcie starzec. — Może nie jesteś czarownicą i, jak mówisz, nie władasz mocą, wyglądasz jednak tak, jakbyś należała do tej samej rasy, co one. Masz szare oczy i czarne włosy. — Wyliczał na palcach. — Wystające kości policzkowe i raczej ostry niż okrągły podbródek. Jesteś smukła tak jak my. — Skinął głową i ciągnął: — Wiem, że nie pochodzisz z naszej krwi, ale ktoś, kto tylko słyszał o nas, uzna cię za Estcarpiankę. Bądź ostrożna. Karsteńczycy zrzucają na czarownice winę za to, co stało się z ich krajem. Eleeri prychnęła i powiedziała ironicznym tonem:

— Och, ale przecież to ich książę oszalał i wydał rozkaz urządzenia tej masakry. O ile wiem, czarownice tylko broniły swojego kraju i ludu. — Wiem o tym — westchnął jej przyjaciel. — Lecz po ruszeniu z posad gór, w tym kraju pozostało niewielu zdrowych na umyśle ludzi. Prawie wszyscy żołnierze zginęli podczas Wielkiego Poruszenia. A owdowiałe kobiety nie rozumują, tylko nienawidzą. Po śmierci większości naszych przywódców i zabójstwie księcia, ci, którzy przeżyli, często uciekali się do gwałtu, żeby zaspokoić swoje potrzeby. Ci zaś, którzy uciekli, wrócili, by się mścić. Karsten nie zdołał się jeszcze wyrwać z tego błędnego koła. — Opowiedz mi coś więcej o tej masakrze. Dlaczego władca postanowił wymordować swoich poddanych? — zapytała. — To długa historia — westchnął Cynan — ale opowiem ci pokrótce to, co wiem. Karsten zawsze był w pewien sposób podzielony. Mój lud, lud czarownic z Estcarpu, władał częścią tej krainy na długo przed przybyciem jej obecnych mieszkańców. My wszakże, żyjąc długo, rozmnażamy się powoli. — Czy to pierwsze jest powodem drugiego? — Nie. Chodzi o talent magiczny. Kobiety, które go mają, opuszczają dom i rodzinę jako małe dziewczynki. Czarownice uczą je posługiwać się mocą czarodziejską. — Moc i talent są więc tym samym? — Nie, moja droga, ale jedno rodzi drugie. Ty masz wrodzony dar. To jest talent magiczny, zdolność czarowania. Natomiast moc gromadzi się przez wieloletnią naukę i pracę nad sobą. Moc kryje się w wielu rzeczach i ci, którzy mają wrodzony dar, mogą z niej korzystać. Weźmy na przykład twój talent porozumiewania się z końmi. Gdybyś nigdy z niego nie korzystała, trwałby w tobie w uśpieniu do końca życia. Lecz rozwijał się i rósł za każdym razem, gdy się nim posłużyłaś. Stąd wiesz, czego możesz dokonać używając go. Eleeri zamyśliła się. To miało sens. Wróciła myślą do masakry pobratymców Cynana. Co podzieliło Karsteńczyków? — Nasz lud osiedlił się tutaj, w Karstenie. Stolica, Kars, stała się wielkim portem, do którego przybywali Sulkarczycy. To rasa żeglarzy. Zabierają zawsze ze sobą swoje kobiety i dzieci, no, z wyjątkiem niebezpiecznych podróży, kiedy wyprawiają się na badania nieznanych krain. Później do Karstenu przybyli obecni mieszkańcy. Zajęli większą część ziem, których my nie używaliśmy. Przez wiele pokoleń żyliśmy obok siebie w pokoju. — I co zmieniło ten stan rzeczy? — Nic nie pozostaje niezmienne na wieki — odrzekł wzdychając Cynan. — Myślę, że wśród tych osadników byli tacy, którzy zawsze zazdrościli nam zdolności magicznych. Później przybyli Kolderczycy, ci posłużyli się nie taką jak nasza mocą, żeby zwrócić księcia Karstenu przeciw nam. Nie mogli nas złamać; z powodu talentu magicznego nasz lud mógł przeciwstawić się ich woli. Żeby zawładnąć Karstenem i innymi krajami, musieli zniszczyć całą naszą rasę. Dlatego sprawili, że książę oszalał. Skazano nas na banicję. Wszyscy zwrócili się przeciwko nam i nikt nie miał odpowiadać za to, co zrobiono z nami. Eleeri zadrżała. Potrafiła sobie wyobrazić, przynajmniej w przybliżeniu, co mogło się wtedy dziać. Cynan, rozumiejąc przerażenie dziewczyny, dotknął jej ramienia. — To wszystko stało się dawno temu. Wynikły z tego różne rzeczy, niektóre dobre, równoważące zło — rzekł. Spojrzała na niego pytająco. — Jedni Karsteńczycy bali się nas i nas oskarżali, drudzy byli naszymi przyjaciółmi. Stanęli przy nas w dniach, kiedy ginęliśmy tylko dlatego, że byliśmy tacy, a nie inni. Ukrywali nas, ryzykowali życie i majątek, by zapewnić nam bezpieczeństwo i przemycić przez góry do Estcarpu. Wszyscy pamiętamy, że nie każde ręce wyciągały się chciwie po nasze dobra. To jeszcze nie wszystko. — Uśmiechnął się do niej łagodnie. — Nie ty pierwsza

przybyłaś do tej krainy przez bramę w czasie i przestrzeni. Na długo przed tobą pojawił się Simon Tregarth. Poślubił on kobietę obdarzoną talentem magicznym i wielką mocą. — A ja myślałam, że czarownice muszą zachować dziewictwo! — I robią to. Dlatego jest nas coraz mniej. Z tego też powodu wykluczyły ze swego grona małżonkę Simona. A przecież nie utraciła ona swojego daru. Może stało się tak dlatego, że jej mąż nie należał do naszej rasy. Eleeri odchyliła do tyłu głowę i wybuchnęła śmiechem. — Założę się, że nie były tym zachwycone! — Rzeczywiście. Simon więc pojął za żonę czarownice Jaelithe. Później nastąpiło coś wyjątkowego. Jaelithe urodziła jednocześnie troje dzieci, dwóch chłopców i dziewczynkę. Nie słyszałem o drugim takim zdarzeniu wśród naszego ludu. — Trojaczki! — Właśnie. Ale to długa historia. Wystarczy, że powiem, iż ich córka również miała talent magiczny. Czarownice wysłały tę dziewczynę do swojego Przybytku Mądrości, lecz jej bracia ją uratowali. Uciekli razem w góry. Za górami na wschodzie leży starożytna kraina Escore. Żyją tam teraz i walczą ze złem. — Jakim złem? — Czy mam ci opowiadać dzieje wszystkich krajów? — westchnął starzec. — Wiele pokoleń temu Escore było naszą ojczyzną. Dzieliliśmy ją z wieloma stworzeniami i z innymi rasami. Lecz pojawili się wśród nas adepci. Posiedli wielką moc, a wraz z nią przybyło zło. Jedni zwrócili się o pomoc do Ciemnych Mocy. Drudzy walczyli o ocalenie Escore i jego mieszkańców. Jeszcze inni odeszli z naszego świata przez bramy, które stworzyli. W końcu moi przodkowie uciekli z Escore. Byli jednak i tacy, którzy woleli tam pozostać. — Powrócił myślą do zasłyszanych w dzieciństwie i młodym wieku opowieści. — Żyła tam inna rasa. Podobna do nas, ale silniej związana z ziemią ojczystą. To oni tam pozostali. Przewodziła im Pani Zielonych Przestworzy, stare legendy nazywają ją również Dahaun i Morquant, nadają jej tez inne imiona. Była bardzo uzdolniona i władała wielką mocą. Teraz ona sama, a może jej krewna rządzi Doliną Zielonych Przestworzy, gdzie dobro walczy ze złem uwolnionym przez wielu adeptów w zamierzchłych czasach. — Powiedziałeś, że mieszkały tam inne stworzenia i rasy? Chciałeś powiedzieć, że jest ich więcej? Jakie one są? — Eleeri pochyliła się z zainteresowaniem. — Na przykład Wilkołaki. Nie są ludźmi, ale istotami spokrewnionymi z wilkami. Nie walczą mieczami, lecz zębami i pazurami, a przecież są groźnymi wojownikami, obdarzonymi inteligencją. — Jakie jeszcze? — Kepliany i Renthany. Renthany są zarazem piękne i inteligentne. W razie potrzeby służą za wierzchowce mieszkańcom Doliny Zielonych Przestworzy. Zawsze walczą dla Światła. — Westchnął. — Niewiele wiem o tych pierwszych, Keplianach. Pod wieloma względami są podobne do pięknych czarnych koni. Ponoć przychodzą do jeźdźca, który stracił wierzchowca, i udają oswojonego rumaka. Jeśli się jednak takiego Kepliana dosiądzie, zaniesie do miejsca, gdzie człowiek zostanie pożarty przez zło. Adepci służący Ciemności często używali ich jako wierzchowców. Mówi się, że choć są tak piękne, jedyny dobry Keplian to martwy Keplian. — A co się później działo w Karstenie? — dopytywała się dziewczyna. — Podczas wędrówki napotkałam wiele zniszczonych zamków i zagród. I stało się to niedawno. Powiedziałabym, że w tym roku. — Kiedy sprawy przybrały zły obrót i wydawało się, że przegramy, czarownice ruszyły z posad góry — powiedział powoli Cynan. — Posłużyły się mocą, żeby nadać im nowy kształt. Ówczesny książę Karstenu i cała jego armia posuwała się górskimi szlakami w stronę Estcarpu. Podejrzewam, że ocaleli tylko nieliczni. Później różni wielmoże próbowali zająć

książęcy tron. Za każdym razem musieli walczyć ze swymi przeciwnikami. Przez trzydzieści lat mieszkańcy tej krainy łupili swoich ziomków i sami byli przez nich łupieni. Tu i ówdzie niektórym panom udawało się wywalczyć spokój w swych dobrach, uratowali rodziny, zgromadzili wojowników. Ale tylko nielicznym. Słyszałem, że nawet w Karsie panuje bezprawie. — Jak ludzie mogą tak żyć? — zapytała oszołomiona Eleeri. — To się musi skończyć ogólną zagładą! — W wielu częściach kraju tak właśnie się stało. Ilu łudzi spotkałaś wędrując przez tę krainę? — Nikogo. — Sama widzisz. Na pomocy i na wschodzie kraj jest bezludny. Tylko na zachodzie i południu, na wybrzeżu, dokąd jeszcze przybywają kupcy, można znaleźć żywych Karsteń— czyków. — Kupcy? — Od czasu do czasu sulkarskie statki przypływają do ocalałych portów. Sulkarczycy przybywają uzbrojeni i przez cały czas zachowują czujność. Dziewczyna skinęła głową, przypomniawszy sobie wszystko, co jej opowiedział o tej rasie żeglarzy. — A co z Sokolnikami, o których wspomniałeś? Czy można jeszcze tu spotkać jakiegoś? — Tego nie wiem — westchnął Cynan. — Opuścili oni Góry Graniczne przed Wielkim Poruszeniem. Rozproszyli się, przyjęli służbę u obcych. Myślę jednak, że przetrwają jako lud; to dumni, silni wojownicy. — Spojrzał jej w oczy. — Nie zawracaj sobie głowy pozostałymi. Co zamierzasz zrobić? Wiem, że zostaniesz tutaj tylko przez tę zimę. Nawet teraz wyczuwam twój niepokój. Mogłabyś przejść przez góry do Estcarpu. Opowiedziałbym ci o miejscach, gdzie dobrze by cię przyjęto, jeśli wystąpisz w moim imieniu. — Czy w górach jeszcze istnieją jakieś drogi? — Zamrugała, a potem prychnęła z pogardy nad własną głupotą. — Oczywiście, że muszą być. Inaczej nie mógłbyś tutaj powrócić. Jak wygląda tu ukształtowanie terenu? Cynan wyjął nadpalony patyk z ogniska i naszkicował na podłodze mapę. — Rozumiem — powiedziała w końcu. — Jeśli wrócę skrajem gór na zachód i przejdę przez nie kierując się na pomoc, znajdę się w Estcarpie. — Smukłym palcem dotknęła pustego miejsca. — Co się tutaj znajduje? Starzec milczał długo. Kiedy w końcu odpowiedział na jej pytanie, poczuła, że z całego serca pragnie poznać nie zaznaczoną na mapie nieznaną krainę. W tonie jego głosu i w samej nazwie Escore było coś, co ją nieodparcie pociągało. Takie samo uczucie przyprowadziło ją do tej odizolowanej od reszty świata doliny. W milczeniu przyjrzała się mapie. — Nasza rzeka… — odezwała się w końcu — gdybym poszła jej brzegiem, czy dotarłabym do Escore? — Tak myślę, ale nie jestem tego pewny. Eleeri wstała i podeszła do ognia. Rozmyślała nad słowami Cynana dorzucając drew, by palenisko nie zgasło w nocy. Coś ciągnęło ją do Escore, czuła, że będzie to słuszna decyzja. Położyła się, pozwalając odprężyć się swemu ciału. Starzec obserwował jej twarz. Już zasypiała, kiedy przerwał milczenie: — Już postanowiłaś, prawda? — Tak. Na wiosnę wyruszę do Escore. Czy pojedziesz ze mną? — Nie. Urodziłem się tutaj, w tym domu. Wróciłem, by tutaj umrzeć. Jeśli jednak tam, dokąd się udasz, spotkasz kogoś, kto mnie znał, powiedz mu, że nadal żyję. — Powiem. — Pogrążyła się we śnie. Wybrała cel podróży. Escore… pojedzie do Escore.

ROZDZIAŁ TRZECI Ta zima była dla Eleeri czasem przyjaźni i zbierania doświadczeń. Cynan nauczył ją wszystkich języków, które poznał w swym długim życiu. Tę wiedzę uzupełnił ostrzeżeniami, pogłoskami i wierzeniami o miejscach Dawnego Ludu, ich naturze i początkach. Jego matka miała niewielki talent magiczny, toteż rosnące umiejętności Eleeri nie zmartwiły go tak, jak mogłyby kogoś, kto nigdy nie miał z tym do czynienia. Sama dziewczyna prawie nie zauważała, że jej dar rozwija się i pogłębia w miarę, jak się nim posługuje. Zawsze umiała porozumiewać się z końmi; było to częścią jej istoty. Lecz w czystym powietrzu nowego świata wszystko się zmieniło. Przedtem umiała poskromić najbardziej rozhukaną klacz, uspokoić najdzikszego ogiera. Źrebaki szukały u niej pociechy. Od czasu, gdy ukończyła sześć lub siedem lat, Wedrujący–w–Dal używał jej do rozpoczęcia tresury powierzonych mu po to koni. Ułożone przez jego prawnuczkę zwierzęta były spokojniejsze, inteligentniejsze i bardziej wrażliwe niż inne. Eleeri kochała tę pracę i zarazem nienawidziła jej: każdy jej czworonożny przyjaciel opuszczał ją po pewnym czasie. Zdawała sobie sprawę, że właściciele będą te zwierzęta traktować jak tanie maszyny. Kochała konie, lubiła dotykać ich twardych muskułów przesuwających się pod dłońmi, gdy je czyściła. Kochała ich szorstkie grzywy, zapach potu i końską mowę. Najbardziej wszakże umiłowała poczucie więzi, zaufanie i przywiązanie, jakim ją darzyły konie. Tej zimy nie uznała za dziwne, że jej kontakt z trzema zdobycznymi kucami stał się głębszy niż kiedykolwiek. Dawniej rzadko mogła obcować z końmi dłużej niż kilka tygodni potrzebnych do wytłumaczenia zwierzętom nowych obowiązków. Z tą trójką spędziła wiele miesięcy. To oczywiste, że porozumiewała się z nimi coraz lepiej. Tylko Cynan, który to obserwował, wiedział, że było w tym coś więcej. Czasami wydawało się, że umysły dziewczyny i zwierzęcia łączyły się w jedną całość. Pewnej nocy celowo poruszył ten temat. — Eleeri, moc często przychodzi wtedy, kiedy zechce, a nie wówczas, kiedy ty tego pragniesz. — Podniosła na niego spojrzenie, ale nic nie odpowiedziała. — Mówisz, że w twoim kraju nikt nie ma wielkiej mocy, tylko niewielkie zdolności, które zmniejszają się z każdym pokoleniem. — Skinęła twierdząco głową. — Więc przemyśl to, co ci teraz powiem. Tutaj jest inaczej. Możliwe że twój wrodzony dar się rozwija. Nie wierzę, że jest tak niewielki, jak uważasz, a wiem, że zdolności magiczne mogą się stać niebezpieczne, jeśli się nie umie właściwie nimi posługiwać. Jeżeli spotkasz kogoś, kto będzie mógł cię tego nauczyć, nie przegap takiej okazji. — Posłuchaj, nie sądzę, że mam tak wielką moc, jak uważasz, ale — uśmiechnęła się przyjaźnie do starca — obiecuję, ze jeśli spotkam chętnego nauczyciela, nauczę się wszystkiego, co będzie mógł mi przekazać. I — podniosła dłoń, zanim zdążył coś powiedzieć — przed rozpoczęciem nauki upewnię się, że służy Światłu, dobrze? — Dobrze. Cynan znów zajął się cerowaniem koszuli, a Eleeri szyciem spodni z jeleniej skóry. Z jesiennych łowów nigdy nie wracała z pustymi rękami. Podczas spokojnych zimowych dni i wieczorów wyprawiła wszystkie skóry. Nie zmarnowała ani jednego futra. Zamierzała pozostawić Cynanowi całe ubranie z jeleniej skóry i futrzaną opończę. Wiedziała, że przez cały czas bolą go z zimna stare kości. Planowała też uszyć dla niego parę specjalnych, sięgających kolan mokasynów. Podeszwa będzie miała trzy warstwy. Wnętrze butów podszyje futrem. Będzie mu ciepło i sucho w nogi następnej zimy, kiedy wyjdzie na śnieg, by oporządzić zwierzęta. Zerknęła na niego spod oka. Niełatwo będzie opuścić starego przyjaciela. Zdawała sobie jednak sprawę, iż wpadłby w gniew, gdyby została. Domyśliłby się, że przyczyną jest jej obawa o niego i śmiertelnie by go tym uraziła. Rozumiała dumę wojownika. Nie zrani go

uważając za słabszego niż jest w rzeczywistości. Wrócił do miejsca swego urodzenia, by tu umrzeć. Oboje o tym wiedzieli. Na cmentarzyku powyżej obejścia spoczywała jego żona i dzieci, rodzice i rodzeństwo. Od tak dawna była tu siedziba jego rodu, że jej początki ginęły w mroku dziejów. Wróciła myślą do słów Cynana. Nie była pewna, ale może rzeczywiście jej talent się rozwija? Tylko dlaczego w ogóle miałaby mieć jakiś wielki dar? Prawda, że wśród przodków Wędrującego–w–Dal byli potężni szamani i szamanki. Zbyt wiele razy musiała z trudem powstrzymywać słowa oburzenia, kiedy w szkole o ich umiejętnościach mówiono jako o tubylczych przesadach. Nagle coś jakby drgnęło w jej pamięci i wypłynęło mgliste przypomnienie, jak dziadek żartował z babki. Tak… Skupiła się i wspomnienie stało się trochę wyraźniejsze. Siedzieli przy stole: matka, Rozmawiająca–z–Wiatrem, ojciec i jego rodzice. Działo się to podczas jednej z Rzadkich wizyt dziadków w domu Eleeri. Dziadek opowiadał o kornwalijskich przesadach. „… w wielu przypadkach jest to metoda kontroli. — Więc nie sądzisz, żeby było w tym coś jeszcze? — To powiedziała matka. — Nie chcę burzyć twoich wierzeń, moja droga, ale nie, nie sądzę. Uważam, że zazwyczaj był to sposób kontrolowania dużych grup ludzkich, przekonywania do stosownych działań. Na przykład w Nowej Zelandii kładzie się tabu na mięczaki, żeby umożliwić zwiększenie ich populacji po złym sezonie łowieckim. Tubylcy wierzą, iż spadnie na nich klątwa, jeśli tkną je, zanim tabu zostanie zdjęte. W ten sposób starszyzna kontroluje zarówno plemię, jak i zasoby żywności — Zachichotał nagle. — Gdybym wierzył we wszystkie stare opowieści, nigdy bym nie poślubił twojej teściowej. — Tylko nie powtarzaj znów tej starej gadki, tato —jęknął ojciec. Ale słowa teścia zainteresowały Rozmawiającą–z–Wiatrem. — Czy kryje się za tym jakaś opowieść? — zapytała. John Polworth pochylił się nad stołem, trzymając w ręku kubek z kawą. — Tak, to tylko opowieść, która jednak ukazuje siłę przesądów. Twoja matka, zanim się z nią ożeniłem, nazywała się Ree. Starzy ludzie mówili, że to niezwykła rodzina. Ponoć dawno temu kobiety z tego rodu były kapłankami innej wiary i poślubienie ich miało przynosić nieszczęście. Prababką Jane była lessie Ree. Mówiono, że potrafiła przywoływać burze i uspokajać je. To kupa bzdur, ale moi rodzice nie chcieli, żebym ożenił się z Jane. Rozmawiająca–z–Wiatrem nachyliła się ku niemu. — A mimo to pojąłeś ją za żonę. — Istotnie, moja droga. Nie chcę mieć do czynienia z podobnymi bzdurami i tak im powiedziałem. Oświadczyłem, że pragnę tylko Jane Ree i że to moje ostatnie słowo. — Wypił łyk i głośno stuknął kubkiem w stół. — I na pewno było to ostatnie słowo Johna — dodała z uśmiechem jego małżonka. — Jednakże jego rodzice nigdy mnie do końca nie zaakceptowali. John powiedział im wreszcie, że wyjeżdżamy. Zaoferowano mu dobrą pracę za oceanem. Dodał też, że może tamtejsi ludzie mniej się będą przejmowali przesądami, a bardziej tym, że on mnie kocha, a ja jestem dla niego dobrą żoną. Dlatego tu przybyliśmy i nigdy tego nie żałowaliśmy”. Eleeri przypominała sobie ciepło i miłość, jaka ją wtedy otaczała. W późniejszych latach słyszała też o innych przyczynach, które skłoniły Polworthów do pośpiesznego wyjazdu z Konwalii. Zbliżała się wojna, a John Polworth nie miał czasu na wojowanie. Nie planował śmierci w walkach z dala od swojego kraju, w sprawie, w którą tak do końca nie wierzył. Dlatego szybko poślubił Jane i przyjął obiecaną posadę w Ameryce. Kiedy Stany Zjednoczone przystąpiły do wojny, pracował już w zawodzie, który zwalniał go od poboru do wojska. Jane mogłaby wzgardzić nim jako tchórzem. Wiedziała jednak, iż nie był jedynym, który tak postąpił. Nie sprawdziłby się jako żołnierz i dobrze o tym wiedział.

Eleeri nie wiedziała, czy kiedykolwiek żałował tej decyzji. Bez wątpienia kochał swoją żonę. Sprawiał wrażenie zachwyconego pracą i nowym otoczeniem. Czy jednak nigdy nie zapragnął wrócić do swojej skalistej, otoczonej morzem ojczyzny? Wzruszyła ramionami. Może myślał o tym w ostatnich sekundach życia, kiedy zrozumiał, że zginie wraz z Jane. Wydało się jej dziwne, że zarówno jej rodzice, jak i dziadkowie zginęli w wypadkach. Stało się to w rok po pamiętnej nocnej rozmowie. Urlop, katastrofa samolotu — i nazwisko jej dziadków wśród zabitych. Jej rodzice zginęli w wypadku samochodowym w rok później, miała wtedy dziewięć lat. Przez całe sześć miesięcy mieszkała — wyszydzana, wzgardzana i poniżana — z Taylorami, swoją ciotką i jej mężem. W końcu zdołała przeszmuglować list do Wędrującego–w–Dal. Jednak zanim zdążył przybyć, wuj przyłapał ją, kiedy chciała wypuścić na wolność konia, którego tresował. Zmęczenie, ból i cierpienie zwierzęcia były tak wielkie, że musiała to zrobić. Taylor był porywczym i brutalnym człowiekiem, ona zaś pogardzaną Indianką. Zbił ją bezlitośnie, znacznie mocniej niż zamierzał, ale w końcu właśnie to ją uratowało. Tego popołudnia Wędrujący–w–Dal przybył na ranczo. Jej krewni popełnili błąd nie pozwalając mu wejść. W czasie, gdy toczyła się walka o prawa Indian i rosła ich świadomość etniczna, było to większą głupotą niż przypuszczali. Jej pradziadek udał się do pewnego mężczyzny, którego dobrze znał. Ten porozmawiał jeszcze z kimś i Wędrujący–w–Dal nie wrócił na ranczo sam. Wyprowadzona z domu Eleeri zemdlała otoczona dorosłymi. Przyczyną był ból, ale i niejasna świadomość, iż omdlenie może być jakąś drogą ucieczki. Dalej sprawy potoczyły się szybko. Zbadano jej sprawę, przesłuchano i założono akta. Wędrujący–w–Dal przyjął ją do siebie, a jego przyjaciele poręczyli za to, iż będzie o nią dbał. Mogłaby nawet uwierzyć, że odtąd już nic jej nie zagrozi, że znajdzie się poza zasięgiem człowieka przenikniętego nienawiścią do jej rasy, gdyby nie widok Taylora. Patrzył na nią oczami pełnymi nienawiści. Jego długie, badawcze spojrzenie powiedziało Eleeri, iż pewnego dnia wuj odpłaci za to poniżenie. Zrozumiała, że po śmierci pradziadka nigdzie nie znajdzie schronienia. Taylorowie znów ją zabiorą, a pomocy w tym udzielą pracownicy opieki socjalnej, przekonani, że jest to dla niej najlepsze wyjście. Przypuszczała, że lata, które upłynęły od tamtej pory, tylko wysublimowały nienawiść wuja. Że przez ten czas zdołał zbudować klatkę z kłamstw i uwięzi ją w niej, może na zawsze. Lecz ona dokonała wyboru i w rezultacie uzyskała wolność, o jakiej nie siniała nawet marzyć. Może czuwa nad nią Ka–dih, bóg wojny plemienia Komanczów? Pochyliła się znów nad szyciem. Możliwe że połączenie obu niezwykłych rodzin wzmocniło jej talent. Wiedziała, że wielu jej indiańskich współplemieńców miało dar porozumiewania się z końmi, lecz własny wydawał się obecnie znacznie silniejszy niż zazwyczaj. Wzruszyła ramionami. Miała go i co z tego. Przestało ją ciekawić, jak doszło do tego. Z drugiej strony ogniska Cynan obserwował ją nie zauważony. Czerwony blask ognia połyskiwał na wystających kościach policzkowych i orlim nosie dziewczyny. Szare zwykle oczy sczerniały w cieniu, a czarne włosy stopiły się z nocnym mrokiem. Wydawała się szczupła, tak jak drobnokostni członkowie jego rasy. Widział jednak siłę pod tym wprowadzającym w błąd wyglądem. To dziewczyna–wojownik. Spędził dużo czasu ucząc ją walki na miecze, ale nawet on nie mógł jej nauczyć niczego więcej ponad jej własne umiejętności w posługiwaniu się łukiem i nożem. Obserwatorowi jej ruchy wydawały się powolne, ale był to tylko pozór, płynność jej poruszeń wprowadzała w błąd. W rzeczywistości była szybka, opanowana i miała nadzwyczajny refleks. Z rzadkich wzmianek Eleeri wywnioskował, iż pradziadek trenował ją prawie przez połowę krótkiego życia. Można by pomyśleć, że wiedział, dokąd się uda i jakiego dokona wyboru. Cynan uśmiechnął się pod nosem. Wędrujący–w–Dal uczył prawnuczkę w taki sam sposób, jak uczono jego samego w odległej młodości. Trenując ją, podświadomie wracał do dni, kiedy życie było łatwiejsze dla

jego ludu. Zapewnił jej przez to odpowiednie wychowanie dla świata, w którym teraz się znalazła. Możliwe, że jednak bogowie maczali w tym palce. Spojrzał przyjaźnie na Eleeri. Była dobrym dzieckiem, dobrym i szczodrym. Musi ją przekonać, żeby odeszła, gdy tylko stopnieją śniegi. Jeżeli pozostanie zbyt długo, odkryje jego tajemnicę. Tylko dzięki jej pomocy przetrwał tę zimę. Jeśli Eleeri domyśli się tego, prawdopodobnie zechce pozostać. Wolałby, aby go opuściła z wiarą, że stary Cynan ma się dobrze. I tak było w istocie — w głębi duszy czuł, że przetrwa wiosnę, lato i jesień, nie przetrzyma jednak następnej zimy. Odejdzie wraz z pierwszymi śniegami. Uśmiechnął się: najwyższy czas. Nie chciał, by dziewczyna była przy tym obecna i opłakiwała jego śmierć. Widział, jak głęboko przeżyła utratę ostatniego krewniaka. Niech odjedzie myśląc, iż zostawia go dobrze przygotowanego na mrozy. Pod koniec jesieni pójdzie na groby swoich bliskich. Położy się tam i umrze, żeby połączyć się z ich duszami. Nie chciał, by Eleeri cierpiała, gdy to się już stanie. Nie można też dopuścić, aby spędziła samotnie następną zimę w opuszczonej zagrodzie. Odsunął od siebie te myśli. Konie, tak, nie potrzebował ich. Dziewczyna musi zabrać całą trójkę. Pragnął również wręczyć jej pożegnamy dar. Wstał cicho i wielkimi krokami wszedł na starożytne kamienne schody. Przed powrotem do rodzinnego gniazda oddał swoim krewnym w Estcarpie prawie wszystko, co miał cennego. Pozostała mu jeszcze tylko jedna rzecz. Nacisnął jeden z kamieni w ścianie. W skrytce stała maleńka szkatułka z połyskliwego złoconego drzewa. Otworzył ją niezdarnie. Wieczko uniosło się, wypuszczając słodki zapach i miękki błysk światła. Zachichotał cicho. Właśnie to zatrzymał dla siebie. Nic nie ważyło. Eleeri i tak będzie miała dostatecznie ciężki ekwipunek. Na pewno spodoba się jej jego podarunek; należał się jej. Tamknął skrytkę i wrócił do szycia. Będzie gotów, gdy nadejdzie czas. Tymczasem dobrze by było nauczyć dziewczynę również pisać w przynajmniej jednym języku tego nowego dla niej świata. Wstał, chcąc przynieść potrzebne rzeczy. — Co robisz? — zapytała Eleeri. — Przez cały wieczór nie usiedziałeś spokojnie nawet chwili. Cynan spojrzał na nią w milczeniu. — Znam coś, co może ci się przydać w przyszłości. Mogę cię tego nauczyć teraz, kiedy zima więzi nas w tej zagrodzie: czytania w języku Estcarpu i mowy znaków. Eleeri wyprostowała się gwałtownie, jej oczy zabłysły czujnie. — Twój lud ma język znaków? — Widzę, że i twój ją posiada — uśmiechnął się Cynan. — Nasz rozwinął się dopiero wtedy, kiedy musieliśmy walczyć. Och, myśliwi zawsze posługiwali się własnymi znakami. Lecz okazał się bardziej niezastąpiony dla żołnierzy i zwiadowców. Uczysz się szybko i dobrze. Jeśli twój lud również miał taki język, myślę, że bez trudu opanujesz i nasz. — Zatem dobrze, spróbuję się nauczyć czytania i pisania. Mój pradziadek mawiał, że zawsze trzeba się uczyć, jeśli ktoś chce się podzielić z nami swoją wiedzą, i że wiedza nigdy się nie marnuje. — Był bardzo mądrym człowiekiem — zauważył Cynan. — Chodź, usiądź obok mnie. Pokażę ci te znaki. Mam wprawdzie tylko jedną książkę, ale wystarczy, byś nauczyła się czytać. Czas mijał i wreszcie rozpoczęły się wiosenne roztopy. Po wielu miesiącach nauki Eleeri potrafiła porozumiewać się prostym językiem myśliwych i żołnierzy jak każdy, kto należał do rasy Cynana. Umiała również czytać, chociaż zająkiwała się, gdy napotkała nieznane słowa. Teraz czuła się już gotowa do drogi. Uszyła mocną odzież ze skór upolowanych jesienią zwierząt. Naprawiła i natłuściła siodła i uprząż. Zamierzała po kolei objeżdżać każdego konia, gdyż odwykły od długich podróży i codziennego ruchu.

Woda spływała strumykami po ścianach zagrody, kapała z dachu gromadząc się w gęste błoto w drzwiach. Eleeri westchnęła ciężko. Nienawidziła tej pory, ale wszystko przeminie, gdy zrobi się cieplej. Ku jej zaskoczeniu, Cynan również zamierzał opuścić zagrodę, kiedy tylko obeschnie ziemia. — Błoto zniknęło i kości już mnie nie bolą tak bardzo jak w zimie. — Uśmiechnął się do niej. — Oprócz tego jest coś, co chciałbym ci pokazać. — Nie chciał nic więcej powiedzieć. Zagłębił się między wzgórza, a jej krzepki kuc posłusznie szedł tropem wierzchowca Cynana. Skręciwszy w bok, znaleźli się na skrawku wyjątkowo równego terenu. Zajmowało go… — Czy to miejsce Dawnego Ludu, p którym mi opowiadałeś? — Właśnie, moje dziecko. — Z trudem zsiadł z konia. — Siądź tu na trawie i posłuchaj. — Zaczekał, aż Eleeri usiądzie wygodnie. — Mój lud czci Gunnorę. Panią owoców, zbóż i płodności. Panią miłości i śmiechu. W jej imieniu świętujemy przemianę dziewczynki w kobietę. Kawałki bursztynu, które mi pokazałaś, są bardzo cenne. Zawierają w sobie ziarno. Mogłabyś je sprzedać jako amulety z jej symbolem. Myślę jednak, że nie otrzymałaś ich przez przypadek. Pilnuj ich dobrze. Nie pokazuj obcym. I jeśli potrafisz, módl się do Gunnory w razie potrzeby. Eleeri rozważyła jego słowa. Wyglądało na to, że ta Gunnora była tym samym co Zbożowa Niewiasta, bogini wielu indiańskich plemion. W modlitwie do Zbożowej Niewiasty pod innym imieniem nie będzie więc nic niewłaściwego. — Dobrze, będę się modliła i będę dbała o bursztyny. Co jeszcze? — W Escore i podczas podróży będzie ci grozić wiele niebezpieczeństw. Nie tylko ze strony ludzi i zwierząt, lecz także sług złych mocy. Mogą oni zagrozić zarówno twemu ciału, jak i duszy. Chciałbym poprosić tych, którzy zbudowali to miejsce, żeby przyznali ci strażników. Dziewczyna aż zamrugała oczami z zaskoczenia. Zamierzał prosić o widmowe psy, a może o magiczne miecze? Cynan dostrzegł jej zmieszanie i wyjaśnił: — Widziałaś, jak kładłem przy drzwiach kamyki, które noszę ze sobą. Są one, na swój sposób, strażnikami. Kiedy leżą w jakimkolwiek wejściu, nie może go przekroczyć nic, co służy Ciemności. Źli ludzie to co innego. — Czy tutaj jest świątynia tej Gunnory? — Odkąd tu zamieszkaliśmy, moja rodzina zawsze się do niej modliła. — Cynan wzruszył ramionami. — Dawny Lud zbudował to miejsce, nie wiemy jednak, czy dla niej. Eleeri rozejrzała się po niezwykłym otoczeniu. Miejsce kultu było proste, skromne. Gwiazda ułożona z wielobarwnych marmurowych płyt. Przy każdym ramieniu gwiazdy stała wysoka biała kolumna. Wszystko tchnęło spokojem, dodawało otuchy niczym bezpieczny port. Przyciągało ją, tak że bez wahania wstała i podeszła na skraj bruku. — Co mam zrobić? — Pomyśl o tym, że potrzebujesz ochrony przed złem. Potem, jeśli zdołasz, stań w środku gwiazdy. Posłuchała. Początkowo nie było to łatwe. Wprawdzie Cynan opowiedział jej o stworzeniach walczących za Światłem, ale żadnego z nich nie widziała na oczy. Z trudem jej przyszło stworzyć w myśli ich obraz. Im dłużej próbowała, tym łatwiej jej szło. Widząc je wyraźnie oczami wyobraźni, stanęła na gwieździe. Mgła podniosła się między białymi kolumnami jak ściany i zasłoniła ją przed wzrokiem Cynana. Starzec odprężył się. To, co tutaj mieszkało, zaakceptowało Eleeri jako córkę Światła. Może wprawdzie odmówić jej prośbie, ale nic jej nie grozi. Oddzielona mgłą od reszty świata dziewczyna weszła na środek gwiazdy. Potem pochyliła głowę na powitanie. Otoczyło ją ciepło. Więc jednak coś tu było. Poprosiła o pomoc. W odpowiedzi padło pytanie bez słów. Jak wysoko ocenia tę łaskę? Eleeri wydało się, że za

chwilę głowa jej pęknie od nadmiaru napływającej informacji o sługach zła. Zobaczyła oszalałe Wilkołaki, zabijające i rozszarpujące wszystkich, którzy stanęli im na drodze. Zobaczyła dziwnie wyglądające małe istoty o długiej szorstkiej, podobnej do korzeni sierści, kopiące duszące podziemne pułapki na nieostrożnych wędrowców. Rozlewiska zła ukazały się jej jako plamy zgnilizny na ziemi. Ujrzała, jak ludzie bez swoich strażników zostali przez nie wchłonięci ciałem i duszą. Wzdrygnęła się. Czego chcesz?—pomyślała. Rósł w niej strach, w miarę jak zalewały ją obrazy. — Gębie! Zabij Cynana, a ja dam ci władzę nad wszystkim i wszystko, czego zapragniesz — usłyszała w odpowiedzi. — Nie! — Eleeri cofnęła się z gniewem. — Miałaś należeć do Światła. — On umiera. — Jego życie należy do niego. Odniosła wrażenie, że obejmują ją silne, kochające ramiona. — Dobrze powiedziane, moje dziecko. Otrzymasz strażników, o których prosisz. Przed Eleeri pojawiła się postać bardzo wysokiej kobiety o migotliwych włosach. Złotą ruchliwą falą, spływały po prostych plecach nieznajomej, pieściły jej zieloną suknię, unosiły się wokół głowy lśniącymi pasmami. Dziewczyna uklękła bezwiednie. Silne ręce pochwyciły jej ramiona i podniosły Eleeri z klęczek. Później kobieta złożyła w jej dłonie cztery gładkie kamyczki. — Cynan pokaże ci, jak się nimi posługiwać. Niech los ci sprzyja, Eleeri, dziewczyno z innego świata. — Postać zaczęła już niknąć, gdy Eleeri pośpiesznie i niezdarnie otworzyła wiszący na szyi woreczek. — Zaczekaj, och, proszę, zaczekaj! Nieznajoma znów stała się bardziej widoczna. — O co chodzi, dziecko? — Podarunek za podarunek. — Purpurowe i niebieskie ognie zabłysły w dłoniach dziewczyny. Wyciągnęła przed siebie drogie kamienie pozostawione jej przez Wędrującego– w–Dal. Wyczuła, że powinna je ofiarować złotowłosej niewieście. Ta nachyliła się ku niej. Zielone i złote barwy pogłębiły się, gdy wzięła w ręce jaskrawo ubarwione kamyki. Mgła zawirowała, dodając blasku postaci nieznajomej, która po chwili ponownie przygasła. — Tak, to istotnie podarunek za podarunek, moje dziecko. Ty, która nosisz moich strażników, nosisz także moje symbole. Użyj ich w najgroźniejszej dla siebie chwili. Przywołaj mnie. Nie zapomnę cię. Oby Światło pobłogosławiło twoją ścieżkę. Odeszła i Eleeri poczuła się jak osierocona. Powoli, tuląc swoje cztery kamyki, wyszła z kamiennej gwiazdy. Cynan czekał. Nic nie powiedział na widok kamieni–strażników ani dziwnego wyrazu malującego się na twarzy dziewczyny. W milczeniu poprowadził ją do cierpliwie czekających kucyków. Tamtej nocy nauczył Eleeri, jak ma chronić się z pomocą kamyków Gunnory. Zainteresowała go szybkość, z jaką się uczyła magii. Niegdyś mówiło się dużo o takich przypadkach. Czy ci, którzy przybyli przez bramy, otrzymali w drodze talent magiczny? A może bramy przyciągały wyłącznie tych, którzy się z tym urodzili? Mówiono, że w swoim świecie Simon Tregarth miał tylko niewielki dar, który rozwinął się i umocnił dopiero w jego nowej ojczyźnie. Czy to możliwe, że za bramami moc była przytłumiona i rozkwitała po ich przebyciu? Miał się nad czym zastanawiać przez wiele długich nocy. Eleeri wystarczył tydzień na naukę wszystkiego, co Cynan mógł jej przekazać o czterech magicznych kamykach. Wtedy i ona zaczęła się zastanawiać nad swoją mocą. Zawsze umiała porozumiewać się z końmi, od najwcześniejszych lat. Lecz od przybycia do Karstenu miała wrażenie, iż jej talent rozwija się i obejmuje coraz nowe dziedziny. Cynan podzielił się z nią swoimi przemyśleniami, więc miała podstawy podejrzewać, że wielu mieszkańców jej świata miało ukryte zdolności magiczne. Tak naprawdę, to wcale nie pragnęła władać mocą. Z tego, co wyjawił jej starzec, ktoś taki stawał się łatwym celem dla sług zła. A jednak otrzymane od

Gunnory kamyki zastąpiły w woreczku, który nosiła na szyi, drogie kamienie Wędrującego– w–Dal. Przypuszczała, że staną się bronią, gdy znów wyruszy w drogę. Tanim jednak to nastąpi, jest coś do zrobienia. W istocie, wiele rzeczy. Musi zapolować na roczne jelenie, wybierając co mniejsze i słabsze, i zostawić Cynanowi mięso. Starzec ukrywał bowiem rosnącą słabość. Mówił, że powinna odjechać, gdy tylko śniegi stopnieją w górach, a drogi obeschną. Wiedziała, dlaczego to mówi, ale to była jego sprawa, to on dokonał wyboru. Jeśli nie będzie obecna przy jego śmierci, zapamięta go na zawsze takim, jakim był dla niej: serdecznym przyjacielem i nauczycielem. Polowania się udały i Eleeri przygotowała zapasy. Któregoś dnia postanowiła nazajutrz pojechać do grobów bliskich Cynana. Skosi trawę na mogiłach i położy na nich kwiaty. Podczas polowania znalazła krzewy o jaskrawych, słodko pachnących kwiatach i ostrożnie wykopała jeden. Nazbierała przy grobach kamieni, by ułożyć je w miejscu, gdzie Cynan zapewne chciałby spocząć na wieki. Posadziła rozkwitły krzak w kopczyku ziemi i rozkładających się liści, obok mogiły jego żony. Jeśli zechce tutaj umrzeć, będzie miał piękny nagrobek, a nikt nie postawi mu innego. Miesiąc później pojechali nad morze. Nazbierali tam tyle soli, ile zdołali zeskrobać z nadmorskich skał. Napełnili nią zagłębienia w skałach poza zasięgiem fal. Po tygodniu resztka zawartej w niej wody wyparowała pozostawiając jeszcze więcej bezcennych kryształów. Wraz z nadejściem cieplejszych dni Cynan poczuł się lepiej. Jego mięśnie pracowały wprawdzie płynniej, lecz nie opuszczało go przeczucie własnej śmierci. Odtąd każda pora roku będzie dla niego ostatnią. Często jednak zapominał o tym polując z Eleeri czy ścigając się na plaży, a konie przy tym ciężko cwałowały po piasku. Wiosna ustępowała miejsca latu. Spiżarnia Cynana była pełna suszonego i wędzonego mięsa, worki pęczniały od owoców i orzechów, i dzikich warzyw zebranych na wzgórzach. W końcu powiedział: — Górskie szlaki są suche. Musisz odjechać. — Dobrze, w przyszłym tygodniu — przytaknęła Eleeri. — Nie, teraz. — Cynan pokręcił głową i powiedział stanowczym tonem: — To samo powiedziałaś przed tygodniem i dwa tygodnie temu. Spędzisz ze mną jutrzejszy dzień, a pojutrze przygotujesz się do drogi. Odjedź trzeciego dnia. Już czas. — Dotknął jej dłoni. — Dziecko, dziecko, wszystko ma swój czas. Teraz dla ciebie nadeszła pora rozstania. Dla mnie również, ale nie będziemy o tym mówić. — Zmierzył ją surowym spojrzeniem i skinął głową widząc, że się z nim zgadza. To dobrze. Wstał i ziewnął. — Idę spać, i ty także śpij, dziecko. Rano ci udowodnię, że jeszcze mogę cię tak zmęczyć, że będziesz się przewracać z wyczerpania. Zachichotała kpiąco i skierowała się do swojego posłania. — Chciałabym to zobaczyć. Spędzili razem cały następny dzień. Rozmawiali przechadzając się po górnych pokojach domu. Opowiadał jej, jak kiedyś tu było. Zbierali jagody, słodkie, ciepłe od słońca, śmiejąc się jak dzieci. Brodzili w wodzie przy brzegu rzeki, łowiąc małe rybki. Zjedli wspaniałą kolację z ryb doprawionych tylko solą morską i zebranymi na wzgórzach warzywami. Na drugi dzień przygotowali konie do drogi. Eleeri chciała pozostawić Cynanowi najsilniejszego i najspokojniejszego kuca, ale starzec odmówił. — Nie potrzebuje konia. Nigdy ich nie potrzebowałem przed twoim przybyciem i teraz też ich nie potrzebuję. Możesz je zabrać. Sprzedaj dwa lub przehandluj jednego za prowiant, nie obchodzi mnie to. Na nic mi się nie zdadzą. — Nie podał prawdziwego powodu odmowy, lecz oboje i tak znali go dobrze. Eleeri nie nalegała dłużej. Spokojnie napełniła plecak. Przywiązała wysoko strzemiona przy siodłach koni, które przeznaczyła pod juki. Wybrała cisawego, krzepkiego kuca o czarnej grzywie i ogonie, i nakrapianych czernią nogach. Był to

dobry wierzchowiec do podróży w górzystym terenie, mądry, pewnie stąpający, o maści stapiającej się z otoczeniem. Przyjrzała się pozostałym. Oba wyglądały bardziej efektownie, jeden był kasztanem, drugi zaś siwkiem. Też miały wyczyszczoną do połysku uprząż i w razie czego powinna dostać za nie dobrą cenę. Wreszcie nie pozostało jej już nic do zrobienia, wróciła więc do domu. Cynan znalazł gdzieś wielki obrus. Rozesłał go na ogromnym starym stole. Zdołał jakoś przysunąć stół do kominka, ozdobił go zielonymi gałązkami 1 jagodami, i zapalił świece. Stojąc w drzwiach Cynan złożył ceremonialny ukłon. — Witaj w moim domu, Eleeri z Domu Wędrującego–w–Dal. Ucztuj ze mną, zanim znów wyruszysz w drogę. — Wziął ją pod rękę i podprowadził do ozdobnego krzesła. Jadła z apetytem, śmiejąc się z jego żartów i skrzętnie notując wszystko w pamięci. Kiedy skończyli posiłek, Cynan wstał. — Dawno temu chciałem córce mojego Domu ofiarować pewną rzecz. Sporządzono ją na moje zamówienie. Miała jak ty dar porozumiewania się ze zwierzętami i zamierzałem dać jej to na imieniny. Nastąpiło jednak Wielkie Poruszenie i wyjechała na wojnę. — W jego oczach pojawił się błysk bólu. — Nigdy nie wróciła i nikt nie przywiózł mi jej ciała. Spoczywa gdzieś wśród tych wzgórz, nadal pełniąc straż i wypatrując wrogów. Chciałbym ci to ofiarować, jeśli uznasz, że nie przyniesie ci pecha. — Podniósł wielki liść, wyjął spod spodu małą błyszczącą szkatułkę i podał Eleeri. — Jaka ona piękna! —jęknęła. — Podarowałem ci nie szkatułkę, dziewczyno, ale to, co jest w środku. Otwórz i zobacz sama. Ostrożnie otworzyła rzeźbione wieczko. W jej oczach malował się zachwyt, kiedy owinęła wokół palców sznurek i wyjęła wisior. Wykuto go w jakimś czarnym kamieniu, jasne szafirowe oczy osadzono w maleńkiej, dziarsko uniesionej główce. Srebrną pętlę przymocowano do bujnej grzywy, a następnie przeciągnięto przez nią ozdobny sznurek, który Eleeri ściskała teraz w palcach. Wisior przedstawiał konia, ale niezwyczajnego: miał w sobie coś, co zdradzało wysoką inteligencję. Oczy zdawały się żyć własnym życiem i spoglądać śmiało na dziewczynę. — Cynanie, to cudowne. Skąd pochodzi? — Z tych wzgórz. Powiedziałem, że kazałem go sporządzić, ale to niecała prawda. Poleciłem przymocować pętlę i spleść sznurek oraz wyrzeźbić szkatułkę. Wisior znalazłem. W pobliżu było miejsce Dawnego Ludu, o godzinę drogi stąd. Od czasu Wielkiego Poruszenia nie ma tego miejsca. Po śmierci mojej żony chodziłem tam często w poszukiwaniu spokoju i pociechy. Pewnego dnia znalazłem tam wisior. Wyglądało to na dar pierwszych mieszkańców tej ziemi. Podziękowałem im. Powiedziałem, że ta, która będzie go nosić, włada mocą i będzie go szanowała. — Uśmiechnął się. — Przysięgam, iż zrobił się wtedy ciepły. Wziąłem to za znak, że rzeczywiście mam prawo wziąć ten niezwykły podarunek. A teraz daję go tobie. — To najlepszy prezent, jaki kiedykolwiek otrzymałam. — Ścisnęła mocno konika. — Nigdy się z nim nie rozstanę, Cynanie, i patrząc na niego, zawsze będę ciebie wspominała. — Zawiesiła sznurek na szyi i przesunęła figurkę konika tak, by spoczęła na jej piersi. — A teraz… ja także mam coś dla ciebie: Odeszła i wróciła ściskając w ramionach pakunek. — Masz tutaj kurtkę i spodnie z jeleniej skóry oraz futrzaną opończę. Wiesz, jak dokucza ci zimno. Spójrz, uszyłam ci też mokasyny, będzie ci ciepło w nogi. Wewnątrz jest futro i mają potrójną podeszwę. — Zachichotała. — Włóż je. Chcę się upewnić, że zrobiłam je we właściwym rozmiarze.