uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 879 898
  • Obserwuję823
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 122 273

Andreas Franz - Lodowata bliskosc

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

uzavrano
EBooki
A

Andreas Franz - Lodowata bliskosc.pdf

uzavrano EBooki A Andreas Franz
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 508 stron)

Franz Andreas Sören Henning i Lisa Santos 03 Lodowata bliskość W swojej strzeżonej jak twierdza posiadłości pod Kilonią zostaje zamordowany znany producent muzyczny oraz jego młodziutka kochanka. Okoliczności ich śmierci zdumiewają nawet tak doświadczonych śledczych jak Sören Henning i Lisa Santos. Szukają tropów, stosując swoje niekonwencjonalne, oscylujące na granicy prawa, metody śledztwa. Wpadają na trop nieuchwytnego zabójcy, który od ponad dwudziestu lat działa na zlecenie. Czyje? I tu kryje się największa, przerażająca tajemnica. Dodajmy jednak za autorem, że „jakiekolwiek podobieństwo postaci występujących w powieści do osób żyjących lub zmarłych jest czysto przypadkowe”.

Pozorne dobro nie zawsze jest dobre, pozorne zło nie zawsze jest złe. To człowiek przybiera wiele masek, które wszystko mogą ukryć. W człowieku mieszka i dobro, i zło.

Sobota, 7 marca 2009 Hans Schmidt wylądował punktualnie wczesnym popołudniem w Hamburgu. Odebrał z wypożyczalni wcześniej już zarezerwowane dla niego bmw i pojechał do Kilonii. Było zimno. Na pewno dużo chłodniej niż w Lizbonie, gdzie w ciągu ostatnich kilku dni temperatura utrzymywała się w granicach dwudziestu stopni, ponieważ tu sięgała zera. Tylko noce były w Portugalii zimne, ale i tak cieplejsze niż dni w północnych Niemczech. Nie było korków, więc dotarł w niecałą godzinę do swego domu, mieszczącego się w sympatycznej dzielnicy Düsternbrook. Istniały powody jego przyjazdu do Kilonii. Pierwszy i oficjalny związany był z ekspertyzą bardzo starych i najprawdopodobniej bardzo cennych rękopisów pochodzących z XI wieku oraz dwóch książek Niccoló Machiavellego: Il Principe i Discorsi. Obie zawierały odręczne adnotacje. Schmidt nie wnikał, jak klient wszedł w posiadanie tych książek, mimo że w dzisiejszych czasach zdobycie tak bezcennych druków w legalny sposób graniczyło z niemożliwością. Drugim i zarazem głównym powodem jego przybycia był zamiar popełnienia morderstwa. Schmidt przyjechał, aby zabić. Mało brakowało, a Maria, jego partnerka, przyjechałaby z nim, ale na szczęście była zajęta. Musiała dopilnować robotników, którzy w poniedziałek mieli zacząć budować

kominek w ich domu w Portugalii. Maria od dawna o nim marzyła, więc Schmidt się zgodził. W Lizbonie oczywiście rzadko było tak zimno, aby kominek był naprawdę niezbędny, ale Maria zawsze podkreślała, że pięknie by to wyglądało, gdyby... W końcu więc, kiedy kolejny raz wysłuchał jej argumentacji, zaproponował, żeby znalazła firmę, która się tym zajmie, i zleciła jej pracę. Naturalnie, nie musiał tego dwa razy powtarzać. Może to jednak dobrze, że tym razem Maria została w Lizbonie, ponieważ czekająca go misja wymagała pełnej koncentracji. Oczywiście Maria wcale by mu nie przeszkadzała, bo zawsze trzymała się jakby w tle i nie zadawała zbędnych pytań. Nigdy nie pytała, dokąd szedł i kiedy może się spodziewać jego powrotu. Nic z tych rzeczy. Nie była natrętna jak większość kobiet, które dotąd spotykał na swojej drodze. Była jak perła, której próżno szukać wśród tysięcy: piękna, bezpretensjonalna, pracowita, a do tego spełniała każde jego życzenie. Czasem nawet dziwnie się z tym czuł, gdyż zdawało mu się, że wnika w świat jego myśli. Nawet gdy było to niemożliwe. Odnosił wrażenie, że dostrzegała rzeczy, których by nie chciała widzieć. Zresztą nie chciałby ich oglądać żaden człowiek. Gdyby jednak rzeczywiście je dostrzegała, to albo zabiłaby jego, albo siebie, albo też odeszłaby bez słowa, ponieważ była kobietą dumną i nadzwyczaj dyskretną. Maria była jedną z dwojga osób, które Hans Schmidt uważał za pokrewne mu dusze, mimo że dotychczas żyli w dwóch zupełnie innych światach. Wtargnęła w jego życie niczym huragan i to tylko dlatego, że szukał gospodyni domowej. Pewnego razu stanęła przed nim wytworna, z pozoru niedostępna kobieta, która od pierwszej sekundy absolutnie go oczarowała. Miała półdługie, prawie czarne włosy, ciemną opaleniznę, wydatne czoło i wystające kości policzkowe, skórę bez cienia

porów i oczy, jakich nigdy dotąd nie widział u żadnej kobiety. Ich głęboki błękit niemal nienaturalnie kontrastował ze smagłym odcieniem twarzy, a delikatne niczym z porcelany dłonie i wspaniała figura bez wątpienia rozpaliłyby ogień w każdym mężczyźnie. Lecz najpiękniejsza w niej była twarz. Kształtne, niezbyt pełne usta pasowały idealnie do tej doskonałej twarzy. Gdy tylko ją zobaczył, od razu zapałał do niej uczuciem, mimo że nie zamierzał się zakochiwać. W chwili gdy przed nim stanęła, wiedział, że jeśli odwzajemni jego miłość, już nigdy w życiu nie spojrzy na inną kobietę. W przeszłości nie szukał miłości, nigdy nawet nie szukał kobiety, tylko wykorzystywał nadarzające mu się okazje. Niemniej nie spotkał dotąd takiej, z którą chciałby spędzić resztę życia. Zapewne wynikało to z jego postanowienia, a może chodziło o to, że nigdy nie szukał życiowej partnerki. Jego motto brzmiało: „Nigdy nie próbuj czegokolwiek wymuszać. Pozwól, aby wszystko potoczyło się samo". Motto to jednak odnosiło się wyłącznie do prywatnej sfery jego życia, a nigdy zawodowej. Maria była dwunastą osobą ubiegającą się o pracę gosposi i okazała się strzałem w dziesiątkę, wartym więcej niż szóstka w lotto. Schmidt nie przypominał sobie żadnego innego przeżycia, które byłoby choć trochę podobne do ich pierwszego spotkania. Poza jedną rzeczą, ale to było zupełnie co innego, tak różnego jak słońce i księżyc. To coś przyprawiało go o dreszczyk, podniecało i rozbudzało zmysły, a było to jego pierwsze morderstwo. Zamordował na zlecenie zżartej przez zazdrość kobiety, której przykro było, że jej mąż zabawia się z młodymi dziewczętami. Kobieta ta miała około trzydziestu pięciu lat, ale dla swojego męża była już za stara, mimo że on sam miał czterdzieści dziewięć. Był rekinem w branży nieruchomości we Frankfurcie, człowiekiem bardzo

zamożnym, który w głębi ducha nadal pozostał małym chłopcem. Włóczył się od łóżka do łóżka, ale nie mógł trafić do własnego. Jednocześnie trzymał swoją żonę i dwoje dzieci w złotej klatce. Kobieta ani nie mogła uwolnić się z klatki, ani od władzy męża, dlatego też znienawidziła go tak mocno, jak tylko potrafią kobiety. Schmidt dużo później dowiedział się, co tak naprawdę było prawdziwym powodem zlecenia, jakie od niej otrzymał. To pierwsze zlecenie Hans Schmidt dostał, gdy miał dwadzieścia dwa lata, lecz doświadczenie życiowe czterdziestopięciolatka. Mieszkał w Kilonii i zamierzał możliwie jak najszybciej spakować manatki i przenieść się gdzieś, gdzie znalazłby dobrze płatną pracę i zacząłby robić karierę. Jako student żył z dnia na dzień, a poszukując pracy, umieszczał ogłoszenia w gazetach regionalnych i krajowych. Pisał w nich między innymi, że chętnie podejmie się pracy ogrodnika. Na jedno z nich pewnego dnia odpowiedziała kobieta. Szukała ogrodnika i proponowała pracę wraz z mieszkaniem. Pomyślał, że to świetna okazja, by wyrwać się z rodzinnego miasta. Do ich pierwszego spotkania doszło w Kilonii, gdyż podobno miała coś do załatwienia w okolicy. Dla Schmidta było jednak jasne, że przyjechała tu specjalnie z jego powodu i nigdy nie zapomniał tego spotkania, które gruntownie zmieniło jego życie. Spotkali się w kafejce w Düsternbrook, dokąd, jak się później okazało, miał się w przyszłości przeprowadzić. Tę elegancką dzielnicę praktycznie zamieszkiwali tylko bogacze. Podczas tego spotkania zauważył, że ta niezwykle piękna kobieta dyskretnie, ale ustawicznie mu się przygląda i ocenia go, mimo że od początku rozmawiali wyłącznie o pracy ogrodnika. Praca łączyła się z koniecznością zamieszkania w Hofheim, małym miasteczku na peryferiach Frankfurtu. Sarah Schumann, gdyż tak mu się przedstawiła, emanowała seksem, nawet gdy zapalała papierosa lub

zakładała nogę na nogę. Już choćby z tego powodu warto było się z nią spotkać. Uzgodnili, że Schmidt zamieszka w Hofheim, a koszty utrzymania pokryje ona, on z kolei dostanie za swoją pracę przyzwoitą zapłatę. Poza tym mógłby kontynuować studia we Frankfurcie. Odrobina zorganizowania i wszystko udałoby się zgrać. To brzmiało dla jego uszu jak muzyka. Jego dotąd mgliste plany nagle nabrały wyrazistości. W końcu tego samego wieczoru zaprosiła go do swojego domu w Kilonii, aby, jak się wyraziła, doprecyzować szczegóły. Ten wieczór upłynął jednak zupełnie inaczej, niż się tego spodziewał. Nie przypuszczał wtedy, że ogłoszenie skieruje jego życie na drogę, której nawet w najśmielszych snach nie ośmieliłby się obrać. Sarah Schumann zapytała go, zupełnie jakby przy okazji, czy chciałby zarobić mniej pieniędzy w długim czasie, czy też dużo i szybko. Nie wiedział, co się za tym pytaniem kryło. Odpowiedział jednak, że najchętniej zarobiłby dużo w krótkim czasie. W jednej chwili stanęła przed nim nago. Spędzili razem noc. To było niesamowite przeżycie. Spał z kobietą starszą o dwanaście czy trzynaście lat. Miała nie tylko ciało, o jakim można pomarzyć, ale też intelekt, charyzmę i czar, którym nie sposób się było oprzeć. Zaraz po seksie zapaliła w milczeniu papierosa i wypiła lampkę czerwonego wina. Przyglądała mu się przez chwilę, jakby starała się przeniknąć jego myśli. Po chwili wyjawiła mu, czego tak naprawdę od niego chce. Opowiedziała o swoim mężu, który ustawicznie ją zdradzał z młodszymi kobietami, czasami nawet nieletnimi. Wyznała, że teraz ma romans z piętnastolatką, a ona już dłużej z tym skurwysynem i pedofilem nie wytrzyma. Przede wszystkim jednak obawiała się, że on mógłby również wykorzystać ich dwie dorastające córki, które miały dziesięć i dwanaście lat.

W końcu wyrzuciła z siebie całą prawdę w sposób całkowicie pozbawiony emocji. Położyła zdjęcie męża na stole i oznajmiła, że szuka kogoś, kto ją od niego uwolni. I to na zawsze. Zapytała, czy on byłby gotów to zrobić. Oczywiście dobrze by zapłaciła. Mówiła to spokojnie i chłodno, tylko w jej oczach pojawiła się mała iskierka. Widział jednak, że mu się bacznie przygląda i analizuje jego reakcję. Okazał zmieszanie i strach - chociaż nie była to do końca prawda, gdyż uczucia te rzeczywiście pojawiły się, gdy tylko wyjawiła mu swe zamiary, ale po kilku sekundach zniknęły - po czym odparł, że nigdy dotąd czegoś takiego nie zrobił. Sarah Schumann odpowiedziała spokojnie, że przecież zawsze musi być ten pierwszy raz. Pierwsze kroki, pierwszy upadek, pierwszy dzień w szkole, pierwsza wielka miłość... Ona wyobraża sobie, że przypomina to pójście pierwszy raz do łóżka z kobietą. Człowiek się boi, ale jednocześnie czuje mrowienie, które ogarnia całe ciało i które trudno opisać. Pragnie się tego, a jednocześnie jest się skrępowanym. W końcu jednak człowiek i tak się decyduje, gdyż pragnienie, aby odkryć nieznane, zwycięża. Według niej dokładnie tak, lub przynajmniej podobnie, jest z pierwszym morderstwem. Brzmiało to przekonująco. Musiała sobie nieraz wyobrażać, jak strzela do niewiernego małżonka, on osuwa się na podłogę, a jego oczy patrzą na nią błagalnie, podczas gdy ona stoi nad nim w rozkroku i uśmiecha się zimno, i wtedy on wydaje z siebie ostatnie tchnienie. - Nienawidzę go do szpiku kości za to, co zrobił mnie i naszym dzieciom. Mogłabym jeszcze więcej o nim powiedzieć, ale trwałoby to za długo i nic nowego by nie wniosło. Może kiedyś opowiem ci całą tę historię. Na pytanie Schmidta, czemu sama tego nie zrobi, odparła z jedynym w swoim rodzaju uśmiechem, że przecież podejrzenie od razu padłoby na nią. Potrzebuje zatem

kogoś, kto się rozezna w sytuacji, przybędzie i odejdzie, bezszelestnie i bez śladów, jak widmo. Już po kilku sekundach spędzonych z nim w kafejce wyczuła, że będzie właściwym człowiekiem do wykonania tego zadania, a to dlatego, że w niczym innym nie była lepsza niż w odkrywaniu ludzkiej natury, i to już na pierwszy rzut oka. Nigdy jeszcze nie zawiodła się na swojej intuicji. Wyjątkiem oczywiście był jej mąż - aktor najwyższej klasy. Schmidtowi schlebiały te słowa. Na początku ani się nie zgodził, ani nie odrzucił propozycji, zadawał sobie jednak pytanie, jak miałby tego dokonać. Jak zabić człowieka, którego widział tylko raz, i to na zdjęciu, i o którym nic nie wiedział poza tym, co powiedziała mu Sarah Schumann. Nie miał jednocześnie żadnej gwarancji, że mówiła prawdę. Dziwnym trafem na myśl o zabiciu człowieka nie odczuwał strachu. Może dlatego, że jeszcze nigdy się nie bał. Od młodych lat mógł liczyć tylko na siebie, więc musiał stać się twardy. Czy miał skrupuły? Możliwe. Wyrzuty sumienia? Prawdopodobnie. Nie pamięta, co wtedy odczuwał, bo wszystko było takie surrealistyczne. O decyzji zaważyło sto tysięcy marek, jakie zaproponowała mu Sarah Schumann, jeżeli byłby gotowy sprzątnąć jej męża, czyli, jak się wyraziła, zlikwidować go i tym samym raz na zawsze usunąć z jej życia. Następne sto tysięcy otrzymałby po wykonaniu zlecenia, pod warunkiem że nie pozostawi śladu, który wskazywałby na niego, a tym samym również na nią. Nie zastanawiał się długo. Jej propozycja oznaczała dla niego bogactwo, będzie mógł studiować i nie wykonywać mało lukratywnych, doraźnych prac. Omówili dokładnie cały przebieg zdarzeń: skontaktuje się z nim w ciągu kilku najbliższych dni, a wtedy on niezwłocznie przyjedzie do Frankfurtu i zamieszka w pięciogwiazdkowym hotelu. W skrytce na Dworcu Głównym będzie na niego czekała

broń, a kluczyk do skrytki dostarczy mu kurier wprost do hotelu. Pomyślała o wszystkim. Ona w tym czasie udałaby się do koleżanki za granicę i wróciłaby dopiero wtedy, gdy policja albo ktoś z rodziny powiadomiliby ją o śmierci męża. Po wykonaniu zlecenia resztę pieniędzy miałby odebrać w ciągu kilku dni, również ze skrytki dworcowej. Kluczyk do niej ponownie odebrałby w hotelu. Dwieście tysięcy marek było dla Hansa Schmidta ogromną sumą, bo jako student germanistyki i romanistyki z wielkim trudem wiązał koniec z końcem. Dwieście tysięcy marek za zamordowanie niewiernego męża - widział kiedyś coś takiego w kinie, ale nigdy, aż do wieczoru 12 października 1984 roku, nie przypuszczałby, że pewnego dnia sam wykona takie zlecenie. Był wtedy jeszcze odrobinę naiwny, dlatego zapytał Sarah, kiedy miałby się zgłosić do pracy jako ogrodnik. - Czy naprawdę myślisz, że z powodu ogrodnika jechałabym tak daleko? - odparła rozbawiona. - W mojej okolicy nad Renem jest mnóstwo ogrodników, ale ja potrzebuję kogoś z innego regionu. Przyjechałam tu wyłącznie z jednego powodu, który już ci wyjawiłam. Twoje ogłoszenie trafiło do mnie i od razu wiedziałam, że będziesz się do tego nadawał. Jak na razie utwierdziłeś mnie w tym przekonaniu. Czy się pomyliłam? - Nie. Oczywiście, że nie. Jestem tym, kogo szukasz -odrzekł. - A więc dobrze. Zobaczysz, że nie pożałujesz. Sarah Schumann zadzwoniła trzy dni później z wiadomością, że nadszedł już czas. Pojechał więc do Frankfurtu i zameldował się w pięciogwiazdkowym hotelu, gdzie czekała już na niego koperta z dwoma tysiącami marek. Hans Schmidt spędził dwa dni w opłaconym z góry

luksusowym apartamencie w samym sercu Frankfurtu. Czekał, by Sarah telefonicznie potwierdziła informację, że jej mąż spędzi najbliższy dzień w swojej chacie myśliwskiej w górach Taunus. Miał tam rzekomo odpocząć po minionych stresujących tygodniach. Jeszcze tego samego dnia kurier dostarczył mu kopertę, w której znajdowała się kartka z zaznaczonym położeniem chaty myśliwskiej oraz klucz do skrytki dworcowej. Znalazł w niej torbę sportową, a w niej pistolet dużego kalibru z tłumikiem oraz obiecane sto tysięcy marek. Wynajętym przez siebie samochodem pojechał na parking, który znajdował się około pięciuset metrów od chaty Schumanna. Dokładnie tak jak opisała mu Sarah, obok chaty stał duży range rover. Schmidt przeszedł przez uchyloną furtkę, rozglądając się wokół, czy nikt go nie obserwuje. Nikogo nie dostrzegł. Zapukał więc do drzwi i po dłuższej chwili otworzył mu wysoki, silny mężczyzna w podkoszulku i szortach - był to niewątpliwie mąż Sarah. Hans Schmidt powiedział, że zabłądził i nie wie, jak się stąd wydostać. Mrukowaty facet chciał się pozbyć go jak najprędzej, więc wskazał ręką na zachód i wymamrotał coś niezrozumiale. Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie. Schumann nawet się nie zorientował, jak przystawiono mu broń do piersi i wepchnięto go do chaty. Schmidt przyłożył palec do ust na znak, żeby nawet nie śmiał pisnąć. Okazało się, że w środku oprócz Schumanna jest też naga dziewczyna. Siedziała na łóżku i patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami. Była bardzo ładna i młoda. Miała ze trzynaście, czternaście lat, a może już piętnaście, słowiańskich rysy twarzy, blond włosy i niebieskie oczy oraz figurę, która dopiero za rok lub dwa miała osiągnąć dojrzałość. Sarah Schumann nie wspominała mu ani słowa, że oprócz jej męża w chacie będzie ktoś jeszcze. Możliwe, że o tym nie wiedziała. Pomyślał,

że porozmawia z nią na ten temat później. Teraz pewne było tylko jedno: dziewczyna nie może przeżyć. W przeciwnym razie mogłaby go zidentyfikować. Butelka szampana i dwa kieliszki stały na stoliku, a w tle słychać było cichą muzykę. Hans Schmidt przypominał sobie wszystko, jakby wydarzyło się to wczoraj. Na twarzy Schumanna pojawił się strach, bredził coś, lecz Schmidta to wcale nie interesowało. Zamknął drzwi nogą, zmarszczył czoło i nacisnął spust dwa razy. Pierwszy strzał trafił mężczyznę w klatkę piersiową, a drugi w głowę - tak na filmach mafia przeprowadzała egzekucję. Dziewczyna przycisnęła poduszkę do ust, nie wydając żadnego dźwięku. Patrzyła tylko szeroko otwartymi z przerażenia oczyma. Trwało to jednak tylko kilka sekund, aż w końcu jej oczy również zamknęły się na zawsze. Potwierdziły się informacje Sarah. Starzejący się mężczyzna najchętniej robił to z młodymi dziewczynami. Miał pieniądze i mógł sobie na wszystko pozwolić. Mimo to Schmidt nie spodziewał się tu spotkać jeszcze jednej osoby. Tobyło łatwe zadanie. Spojrzał na zwłoki, jakby patrzył na kukły. Opuścił chatę myśliwską i spokojnym krokiem oddalił się do samochodu. Po drodze nikogo nie spotkał. Podczas jazdy do Frankfurtu zastanawiał się, czy pozbyć się broni. Koniec końców postanowił ją jednak zatrzymać - jako pamiątkę po swoim pierwszym razie. Nadal ma ten pistolet, używał go wielokrotnie, ostatnio z pół roku temu. Później w hotelu całe to zdarzenie stanęło mu jeszcze raz przed oczami. Myślał przy tym o dziewczynie, której życie się zakończyło, zanim tak naprawdę się zaczęło. Przez chwilę miał nawet wyrzuty sumienia, chociaż był przekonany, że i tak nie pożyłaby długo. Przeczytał kiedyś,

że zmuszane do prostytucji kobiety, przede wszystkim te młode, nie przeżywają pierwszych trzech lat. Część z nich umiera z powodu przedawkowania heroiny, mieszania alkoholu z narkotykami, a część jest po prostu zabijana. Po tym wszystkim postanowił sobie, że już nigdy nie zabije dziecka ani nastolatka i po dziś dzień się tego trzymał. Przez wiele tygodni w gazetach pojawiały się artykuły o zamordowaniu magnata branży nieruchomości Manfreda Schumanna i młodej kobiety, której imienia nigdy nie udało się ustalić. Śledczy przypuszczali, że pochodziła z Europy Wschodniej. Możliwe, że została zwabiona na Zachód fałszywymi obietnicami, tak jak wiele innych kobiet i dziewcząt, które mimo żelaznej kurtyny tłumnie przyjeżdżały do domniemanego raju, jakim były Niemcy. Podawano, że zabita dziewczyna miała około osiemnastu, dziewiętnastu lat, co oczywiście stanowiło kłamstwo. Schmidt doskonale widział, że była nieletnia. Im dłużej trwało śledztwo, tym ślady wiodły dalej na Wschód. Wyszło na jaw, że Schumann prowadził podejrzane interesy z Polską, Czechosłowacją, Związkiem Radzieckim i należącymi wówczas do niego krajami bałtyckimi. Jak się okazało, miał również powiązania z handlarzami ludźmi. W ciągu zaledwie kilku tygodni dobre imię Schumanna zostało zbrukane, lecz zaraz po tym usunięto z akt sprawy dane dziewczyny, zupełnie jakby jej tam wcale nie było. Dwadzieścia lat później, w uznaniu zasług dla miasta, nazwano imieniem Schumanna wieżowiec oraz jedną z mniejszych ulic we Frankfurcie. Sprawcy tego morderstwa nie wykryto. Przypuszczano, że Schumann został zabity przez któregoś z rywali z branży, ale nigdy nie potwierdzono tego dowodami. Zaraz po zabójstwie podejrzenie padło oczywiście na żonę Schumanna, ale ta przedstawiła niepodważalne alibi

i otwarcie wyznała, że jej małżeństwo nie było idealne. Kochała swojego męża, ale też wiedziała o jego licznych romansach. Nie były one również tajemnicą dla innych ludzi ź ich środowiska. Policja szybko przestała ją podejrzewać. Trzy dni po wykonaniu zlecenia Hans Schmidt otrzymał resztę należnej zapłaty i zaraz po niej nowe zlecenie od kobiety, która, jak później doniosły gazety, straciła męża w tragiczny i bezsensowny sposób. Hans Schmidt miał dwadzieścia dwa lata, gdy pierwszy raz zabił, i do tamtej pory nawet w najśmielszych snach nie przyszło mu do głowy, że mógłby kiedykolwiek zadać innemu człowiekowi fizyczny ból, a tym bardziej dopuścić się zabójstwa. Zabił dwoje ludzi i nie odczuwał nic, a przynajmniej niewiele. Nie czuł żalu ani nawet wy- rzutów sumienia, które podobno niekiedy dręczą morderców. Nie miał koszmarów, nie oblewał się potem ani nie pragnął pójść do spowiedzi. Zamiast tego przepełniała go duma, że dokonał czegoś niezwykłego. Tobyło tak niewiarygodnie łatwe, że przez chwilę, gdy siedział w samochodzie, ogarnęła go radość, jakiej nigdy wcześniej nie zaznał. A zawdzięczał to wszystko Sarah Schumann, która odpowiedziała na ogłoszenie. Zmieniła całkiem jego życie i wskazała mu drogę. Gdyby nie ona, prawdopodobnie, tak jak wielu innych ludzi, jego życie byłoby nudne i monotonne. Ukończyłby studia, znalazłby lepiej lub gorzej płatną pracę, poznałby jakąś kobietę i ożeniłby się, mieliby dzieci i wieczorami siedzieliby przytuleni, wpatrując się w ekran telewizora. Raz, dwa lub na początku może nawet trzy razy w tygodniu kochaliby się i pozwoliliby, aby rutyna zagościła w ich życiu na dobre. To wszystko ciągnęłoby się aż do samego końca, który

nadszedłby po czterdziestu, pięćdziesięciu lub sześćdziesięciu latach. Od owego październikowego wieczoru 1984 roku Hans Schmidt prowadził życie pozbawione trosk. Był w świetnej formie psychicznej i fizycznej, miał pieniądze i nie musiał się niczym martwić. Począwszy od pierwszego razu, i tak było przez następne lata, zawsze chodziło o zabicie osób, które miały powiązania ze światem przestępczym. W swojej karierze dostał tylko jedno zlecenie, które dotknęło go osobiście. Chodziło o zabicie kobiety, z którą łączyła go nie tylko wieloletnia, głęboka przyjaźń, ale także luźny związek natury seksualnej. Serce mu omal nie pękło, ale nie pozostawiono mu wyboru. Gdyby odrzucił to zlecenie, najprawdopodobniej nie dostałby już żadnego więcej. Nikt nie wiedział o jego romansie z Juliannę Cummings, żoną kandydata na prezydenta Stanów Zjednoczonych, który już na długo przed wyborami traktowany był jak zbawiciel. W istocie jego demokratyczni konkurenci nie mieli z nim szans. Działalność Petera Cummingsa była imponująca. Urodził się w Portland w Oregonie, był wiernym członkiem wspólnoty religijnej, do której należeli również jego rodzice i dziadkowie. W wieku lat dwudziestu ośmiu został najmłodszym w dziejach gubernatorem, a w wieku czterdziestu pięciu najbardziej obiecującym kandydatem na prezydenta. Był charyzmatycznym mężczyzną o niewątpliwym talencie oratorskim; na każdy argument znajdował kontrargument, chociażby cytat z Biblii. Jednak nikt, oprócz jego zaufanych współpracowników, nie dostrzegał, że Cummings był zepsuty do szpiku kości.

Hans Schmidt poleciał do Nowego Jorku, by się tam spotkać z Juliannę Cummings, która znała go jako Pierre'a Douxa. Pamiętał jeszcze, w co ubrana była tego ostatniego wieczoru, kiedy to otworzyła mu drzwi swego domu w Greeawich Village i powitała go pocałunkiem. Miała na sobie białą, prześwitującą, obcisłą sukienkę do kolan, która niewiele pozostawiała wyobraźni. Nie wyglądała na czterdziestopięciolatkę. Dzięki ostrej dyscyplinie jej ciało nie ustępowało niczym ciału dwudziestopięcioletniej dziewczyny. Tylko delikatne zmarszczki wokół oczu mogłyby zdradzić bacznemu obserwatorowi, że jednak jest trochę starsza, ma może około trzydziestu pięciu, czterdziestu lat. Lecz nikt, patrząc na nią, nie dałby jej czterdziestu pięciu. Zwykle ubierała się w innym stylu, zwłaszcza gdy występowała u boku swego męża, co teraz, przed wyborami, zdarzało się często. Choć go nie znosiła, nie wiedziała, jak zakończyć małżeństwo. On również jej nienawidził, lecz gdy pokazywali się razem publicznie, wyglądali jak szczęśliwe małżeństwo z dwudziestoletnim stażem i trójką dobrze wychowanych dzieci. Ciemna strona charakteru Petera Cummingsa jak dotąd nie wyszła na jaw. Spośród wszystkich polityków, jakich znał Schmidt, a znał ich sporo, Cummings był najbardziej przebiegłym łajdakiem. Pozbywał się wszystkich, którzy nie byli mu bezgranicznie oddani. Robiąc karierę polityczną, usunął ze swojej drogi minimum dziesięć osób. Według raportów czworo popełniło samobójstwo, czworo zginęło w wypadkach, a dwoje zabrała choroba. Całą prawdę znało tylko kilkoro wtajemniczonych ludzi. Kto nie był z Cummingsem, ten automatycznie był przeciwko niemu, a tego on nie znosił. Schmidt spotkał go kilka razy osobiście i za każdym razem, gdy patrzył w jego zimne, niebieskie oczy, pragnął, aby ktoś w końcu dał mu zlecenie na zlikwidowanie

tego człowieka. Niestety, stało się inaczej. Zlecenie, jakie otrzymał, nie było na Petera Cummingsa, lecz na jego żonę Juliannę. Dlaczego akurat na nią, tego nie wiedział, ale początkowo przypuszczał, że stoi za tym sam Peter Cummings. Jego poparcie na pewno by wzrosło, gdyby rok przed wyborami mógł odgrywać rolę zrozpaczonego wdowca, wskutek czego zyskałby współczucie milionów Amerykanów. Z drugiej jednak strony Schmidt uważał, że Cummingsowi można zarzucić wszystko, ale takiej perfidii chyba już nie. Po dłuższym czasie Schmidt dowiedział się, że zlecenie pochodziło od kogoś, kto miał jeszcze wyższą pozycję i większą władzę niż prezydent Stanów Zjednoczonych. Był to ktoś, kto pociągał za odpowiednie sznurki w polityce i gospodarce. Po nawiązaniu kontaktu Schmidt miał wykonać zlecenie w ciągu dwóch tygodni. Jednakże zastrzegł, że sam wybierze dokładny czas i miejsce. Dodatkowo zażądał, aby w ciągu tych dwóch tygodni Juliannę Cummings nie była przez nikogo chroniona, ponieważ on sam jej będzie pilnował. W razie gdyby zauważył, że nie zastosowano się do jego zaleceń, od razu zrezygnuje z zadania. Wynikało to stąd, że po pierwsze chciał zachować anonimowość, a po drugie doskonale zdawał sobie sprawę, że w przyszłości agencja będzie jeszcze go potrzebo- wała. Sam dokładnie poinformuje, gdzie będzie można znaleźć ciało zamordowanej. Czekał tylko na e-mail z potwierdzeniem, że Juliannę Cummings nie będzie przez nikogo obserwowana. To był pierwszy i ostatni raz, kiedy omal tego wszystkiego nie rzucił, ale czuł, że złamałby wtedy własny kodeks honorowy, w którym zobowiązał się nie odrzucać zleceń. Zlecenie wykonał oraz wyjaśnił, gdzie znajduje się ciało Juliannę, a w czasie lotu powrotnego do Lizbony dowiedział się, co się za tym wszystkim kryło. Miejsce zbrodni

zaraz po odnalezieniu ciała zostało tak spreparowane, że podejrzenie od razu padło na męża Juliannę, który nie miał żadnego alibi. W zaistniałej sytuacji nie mógł zostać prezydentem Stanów Zjednoczonych, chociaż z powodu braku dowodów został oczyszczony z zarzutów. Ciążyło jednak na nim piętno zabójcy żony i na nic zdały się jego zapewnienia, że nie miał ze zbrodnią nic wspólnego. Później zaszył się gdzieś na Karaibach. Po krótkim czasie otrząsnął się z szoku i w wybranym przez siebie miejscu zaczął korzystać z życia i swego znacznego majątku. Cel osiągnięto. Peter Cummings zniknął ze świata polityki. Niestety, jego żona, a zarazem przyjaciółka Schmidta zapłaciła za to życiem. Juliannę Cummings była już historią, natomiast kobieta, która zwerbowała go przed blisko dwudziestu pięciu laty, wciąż żyła. Sarah Schumann nadal była jedyną osobą, która widziała jego prawdziwą twarz, chociaż nieustannie się zmieniał. Kilkoma ruchami potrafił tak odmienić swój wygląd, że nikt, nawet jego bliscy znajomi - bo prawdziwych przyjaciół nie miał w ogóle - nie byli w stanie go rozpoznać. Przywdziewał bowiem wiele masek. Czasami stawał się starszym człowiekiem, nosił grube okulary i długie wąsy, innym razem zapuszczał brodę lub golił głowę na łyso. Niekiedy przebierał się za kobietę. Potrafił nawet sprawić, żeby jego ręce lub szyja sprawiały wrażenie starszych lub młodszych - był sztukmistrzem, jeżeli chodzi o zmianę wyglądu. Do każdego z tych przebrań miał oddzielne komplety dokumentów. W sumie dwadzieścia jeden paszportów zwykłych oraz trzy dyplomatyczne, dwadzieścia jeden praw jazdy i tyle samo dowodów osobistych. Hans Schmidt był jednym z najbardziej poszukiwanych ludzi na ziemi, ale też cieszy! się wyjątkową swobodą.

Sarah Schumann w dowód wdzięczności i uznania zapoznała go z wieloma ludźmi, którzy mieli dla niego zlecenia. Czasem też chodziło o usunięcie zwłok. Zadanie takie właściwie należy do jakiegoś „czyściciela", ale za odpowiednią zapłatą Schmidt pozbywał się również ciał ofiar. Usługa taka kosztowała wprawdzie dwa razy więcej niż samo zabójstwo, ale jeśli ktoś zlecał Hansowi Schmidtowi robotę, na ogół nie liczył się z pieniędzmi. Hansa Schmidta i Sarah Schumann łączyła tajemnica i pewność, że mogą wzajemnie liczyć na swoje milczenie. Gdyby on wpadł w kłopoty, to ona też, bo wiedzieli o sobie za dużo. Oczywiście ludziom w jej środowisku jego nazwisko nic nie mówiło. Nie orientowali się, ile ma lat ani skąd pochodzi, ale zdawali sobie sprawę, że był tym człowiekiem, któremu w pilnej potrzebie można zaufać. Aż po dziś dzień łączyła go z Sarah głęboka przyjaźń, chociaż widywali się raczej rzadko i nieregularnie. Zawsze jednak kontaktowali się telefonicznie bądź mailowo. Sarah Schumann była dla Schmidta wyjątkową kobietą, która zasłużyła sobie na jego uznanie. Schmidt ukończył studia, za które bez trudu zapłacił, gdyż po każdym zleceniu na jego koncie pojawiała się sześciocyfrowa suma. Początkowo płacono mu w dolarach, później za zlikwidowanie przedsiębiorcy, bankiera czy też przedstawiciela rady nadzorczej inkasował powyżej trzystu tysięcy euro, za osobę publiczną od pięciuset tysięcy do miliona, a za zabicie Juliannę Cummings otrzymał półtora miliona. Wtedy opanował również dziewięć języków obcych oraz stał się miłośnikiem i znawcą sztuki, szczególnie muzyki, malarstwa i literatury. Krył się bowiem w nim prawdziwy intelektualista, uwielbiający piękne rzeczy. Można by rzec, że sztuka odcisnęła piętno na jego życiu, zwłaszcza biorąc pod uwagę to, że morderstwo też było

dla niego sztuką, którą wyniósł na szczyty. Na ogół, gdy wykonywał zlecenie, policja i lekarze sądowi uznawali, że ofiara popełniła samobójstwo lub uległa nieszczęśliwemu wypadkowi. Tylko czasami Hans Schmidt świadomie pozostawiał ślady, aby morderstwo wyglądało jak egzekucja. Hans Schmidt przede wszystkim był biznesmenem i to między innymi w interesach przyjechał do Kilonii. Interesy jego wiązały się z zadawaniem śmierci, a realizacja i termin wykonania zlecenia były przez niego ściśle określone. Jego ofiary oczywiście nie miały o tym pojęcia. Nie zdawały sobie nawet sprawy z tego, jak bardzo zyskiwał na wartości każdy kolejny dzień ich życia tylko dlatego, że był już jednym z ostatnich. Od początku lat dziewięćdziesiątych obracał się wśród ludzi, którzy nie mieli pojęcia, z jak niebezpiecznym człowiekiem mają do czynienia. W rzeczywistości jednak nie należało się go obawiać, gdyż zabijał tylko na zlecenie, a nigdy z pobudek osobistych, bo na przykład kogoś nie lubił bądź też miał z kimś rachunki do wyrównania. Jak każdy przeciętny człowiek, Hans Schmidt z jednymi dogadywał się lepiej, z innymi gorzej. Nigdy jednak z osobistych powodów nie zabił kobiety ani mężczyzny. Nigdy też niskie pobudki, takie jak zawiść, zazdrość czy też chciwość, nie popchnęły go do zabójstwa. Oddzielał sprawy prywatne od interesów. Tylko dwa razy zdarzyło się, że termin wykonania zlecenia przypadł na okres, kiedy to zajmował się swoimi interesami. Zdecydował się wtedy przesunąć zlecenie o dwa lub trzy dni. Nigdy jednak nie zabił żadnego ze swych partnerów biznesowych, gdyż w żadnym wypadku nie mógł dopuścić, aby policja wpadła na jego ślad. Hans Schmidt był właścicielem trzech znakomitych restauracji, w Nicei, Cannes i Saint-Tropez. Wszystkie

były wymienione zarówno w przewodniku Michelina, jak i Gault Millau. Schmidt miał wysokie wymagania zarówno w stosunku do siebie, jak i do innych, dlatego też tylko to, co najlepsze, było dla niego wystarczająco dobre. W swoich restauracjach bywał jedynie przy specjalnych okazjach, gdy na przykład przyjeżdżali wyjątkowi goście lub ktoś z jego znajomych. Czuł się wtedy zobowiązany, aby osobiście się nimi zająć. Najczęściej jednak wolał przebywać w Lizbonie, z dala od ludzi, jeśli nie liczyć Marii, co też respektowała większość jego znajomych. Choć kobiety odgrywały w jego życiu ważną rolę, to tylko Marię naprawdę pokochał i zrobiłby wszystko, aby z nim została. Maria była prawdziwą Portugalką. Miała głęboko zakorzenioną, dziedziczoną z pokolenia na pokolenie dumę, która nie sprawiała jednak, że w jakikolwiek sposób się wywyższała, ale ta duma dawała jej niesamowitą pewność siebie, choć nigdy kosztem innych. Minęły już trzy lata, a ściśle rzecz biorąc, trzy lata, dwa miesiące i siedem dni, odkąd się do niego wprowadziła. Dbała o dom i zajmowała się wszystkimi sprawami z nim związanymi. To ona znajdowała robotników, prowadziła pertraktacje i zapewniała mu w ten sposób poczucie bezpieczeństwa. Była fantastyczną kochanką, która bez zbędnego ociągania się przechodziła do rzeczy, bo od początku wyczuwała, że on tego właśnie chce. Rozumieli się bez słów i czasem zachowywali jak stare małżeństwo. Monotonia jednak do ich związku nie miała dostępu. Gdy zdarzało się, że wyjeżdżał rano, ona długo go obejmowała i łasiła się jak kotka. Mógł wtedy wdychać woń jej ciemnobrązowych, prawie czarnych włosów. Był to niezwykły zapach dużej, silnej kobiety, mimo że Maria taka nie była. Należała do drobnych i delikatnych, ale niezwykle upartych istot. W styczniu skończyła dwadzieścia siedem

lat; była prawie dwadzieścia lat młodsza od Schmidta. Różnica wieku jednak nie stanowiła problemu. Poza tym Maria zawsze z uśmiechem powtarzała, że on nie wygląda na swój wiek. Pochodziła z licznej rodziny, w której ojciec, rezolutna matka, siostra i dwaj Bracia dbali o to, aby dobrze się jej wiodło. Życzliwie przyjęli Schmidta, i to nie dlatego, że był zamożny, kulturalny i cieszył się dobrą opinią, lecz dlatego, że zdaniem ojca Marii mógłby uchodzić za rodowitego Portugalczyka. Hans Schmidt urodził się w Niemczech, ale od lat za swoją ojczyznę uważał Portugalię. Kochał styl życia jej mieszkańców i czuł z nimi duchową więź, chociaż był tylko półkrwi Portugalczykiem - jego matka pochodziła z Lagos w regionie Algarve. Dość wcześnie przyjechała za pracą do Niemiec i tu szybko znalazła męża i urodziła syna. Gdy miał dziewięć lat, oboje rodzice zginęli w pożarze domu, dlatego pamiętał ich jak przez mgłę. On sam w ostatniej chwili został wtedy uratowany przez strażaka, po czym do siedemnastego roku życia wychowywał się w sierocińcu poza granicami Kilonii. Tam, w Kilonii, znajdował się grób jego rodziców i mimo że zatrudnił profesjonalną firmę, by się nim zajmowała, co trzy miesiące przyjeżdżał i sprawdzał, czy jest zadbany. Tym razem również tam pojechał. Co jakiś czas pojawiał się w Kilonii, aby pokazać, że nadal żyje i nigdy nie zdradzi swojego miasta, bo tu się urodził i wychowywał. Jednak za swoją ojczyznę uważał Lizbonę i to tam po śmierci chciał być pochowany. Zanim będzie za późno, pragnął również przenieść grób swoich rodziców na cmentarz w Lizbonie, skąd rozciągał się widok na ujście Tagu do Atlantyku. Tym razem nie wiedział, ile czasu spędzi w Kilonii. Początkowo planował dziesięć do czternastu dni, ale mogło

się to przeciągnąć, gdyż na jego liście były jeszcze trzy osoby. Jego pobyt tu był zaplanowany w najdrobniejszych szczegółach, ale w tej branży mogły się zdarzać odstępstwa, gdyż przede wszystkim liczyło się wyczucie chwili; z każdą sekundą zbliżał się do wielkiego finału, na który tym razem przygotował coś specjalnego. Mogło to wstrząsnąć krajem, biorąc oczywiście pod uwagę, że wszystkie informacje dotrą do opinii publicznej. Zaskoczy nawet swoich zleceniodawców, którzy nie mieli pojęcia, że jest w mieście. Po raz pierwszy miał zamiar złamać swoją zasadę i zabić z powodów osobistych. Wraz z przybyciem Schmidta do Kilonii rozjaśniło się, a marcowe słońce zaczęło przygotowania, aby przegonić zimę. Gdyby jednak wierzyć prognozom pogody, miało to być tylko chwilowe rozpogodzenie przed ponownym powrotem mrozów. Schmidt odstawił samochód do garażu, wyjął z kieszeni kurtki klucz i otworzył drzwi. W środku było duszno, więc uchylił kilka okien na parterze i podkręcił ogrzewanie, ponieważ poczuł zimno. Potem poszedł na górę i rozejrzał się. Wszystko wyglądało tak jak dwa miesiące temu. Położył aktówkę na biurku w gabinecie, który również trochę przewietrzył, po czym rozwiązał buty i rozebrał się. W samej bieliźnie pozamykał okna na dole i przez zasłony spojrzał na ogród, który otaczały blisko dwumetrowe buki. Całość była nadzorowana przez nowoczesny system ochrony, dzięki któremu każdy nieproszony gość zostałby odstraszony lub wpadłby w ręce policji. Znał wszystkich swoich najbliższych i większość dalej mieszkających sąsiadów. Często był przez nich zapraszany i sam również przynajmniej raz w roku organizował przyjęcie. Z reguły działo się to na zakończenie lata lub w czasie adwentu. Zapraszał wtedy wszystkich ważnych

sąsiadów. Dzisiejszego wieczoru także wybierał się na przyjęcie, na którym zbierze się nie tylko cała śmietanka Kilonii, lecz również całych Niemiec. Nikt przecież nie odrzuciłby zaproszenia najbardziej wpływowego polityka i przedsiębiorcy, a w dodatku hrabiego. Schmidt chciał pójść tam nie tylko pe. to, żeby zobaczyć innych i żeby inni go zauważyli, lecz przede wszystkim po to, by załatwić interesy. Z gospodarzem domu łączyła go swego rodzaju zażyłość. Wykonał nawet dwa zlecenia dla hrabiego, który rzecz jasna nie wiedział, kto tak naprawdę zajął się ich realizacją. Tacy ludzie nie chcieli przecież brudzić sobie rąk. Przyzwyczajeni byli do tego, że brudną robotę wykonywał za nich ktoś inny, podczas gdy oni otrzymywali wyróżnienia, występowali w talk-show, prowadzili przedsiębiorstwa i fabryki, odgrywali ważną rolę w polityce lub byli cenionymi artystami. Pod jednym wszakże względem nie różnili się od siebie niczym. Byli „czyści", a ich brudne tajemnice znali inni, w tym Hans Schmidt. Schmidt uśmiechnął się do swego odbicia w lustrze. Przetarł twarz dłonią i poszedł do swojej dobrze wyposażonej siłowni, która mieściła się na końcu korytarza. Od ponad dwudziestu lat starał się codziennie wykonywać sto dwadzieścia pompek, z czego część na jednej ręce, sto dwadzieścia przysiadów i dwunastominutowe ćwiczenie tai-chi. Poza tym gdy tylko miał czas, każdego dnia pokonywał biegiem dziesięciokilometrową trasę. Był dość niski, miał zaledwie metr siedemdziesiąt cztery centymetry wzrostu, ale za to mógł się pochwalić szczupłą i wysportowaną sylwetką. Uważał, że obok bystrości umysłu ciało jest jego kapitałem. Żył według ścisłych zasad. Jadł umiarkowanie i zdrowo, tylko czasem pozwalał sobie na lampkę czerwonego