uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 879 436
  • Obserwuję823
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 122 034

Andrew Gross - Ty Hauck 01 - Czarny przypływ

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.8 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

uzavrano
EBooki
A

Andrew Gross - Ty Hauck 01 - Czarny przypływ.pdf

uzavrano EBooki A Andrew Gross
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 441 stron)

CZARNY PRZYPŁYW ANDREW GROSS Z angielskiego przełożył RAFAŁ LISOWSKI

Tytuł oryginału: THE DARK TIDE Copyright © Andrew Gross 2008 All rights reserved Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2010 Polish translation copyright © Rafał Lisowski 2010 Redakcja: Jacek Ring Zdjęcie na okładce: Getty Images/Flash Press Media Projekt graficzny okładki i serii: Andrzej Kuryłowicz Skład: Laguna ISBN 978-83-7359-931-4 Dystrybucja Firma Księgarska Jacek Olesiejuk Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz. t./f. 022-535-0557, 022-721-3011/7007/7009 www.olesiejuk.pl Sprzedaż wysyłkowa - księgarnie internetowe www.empik.com www.meriin.pl www.ksiazki.wp.pl www.amazonka.pl WYDAWNICTWO ALBATROS ANDRZEJ KURYŁOWICZ Wiktorii Wiedeńskiej 7/24, 02-954 Warszawa 2010. Wydanie I Druk: B.M. Abedik S.A., Poznań

CZĘŚĆ PIERWSZA

ROZDZIAŁ PIERWSZY GODZINA 6.10 Kiedy promienie porannego słońca padały ukośnie przez okno sypialni, Charles Friedman zgubił pałeczkę. Nie miał tego snu już od lat. Jako tyczkowaty dwunastolatek biegł w trzecim odcinku sztafety podczas zawodów lekkoatle- tycznych na letnim obozie. Pojedynek między Szarymi a Nie- bieskimi pozostawał wyrównany. Niebo lśniło błękitem, a tłum falował — ostrzyżone najeża głowy, rumiane twarze, których Charles miał już nigdy więcej nie zobaczyć. Jego kolega z dru- żyny, Kyle Bregman, pokonywał poprzedni odcinek. Zbliżał się, wciąż nieznacznie prowadził. Wydymał policzki, dając z siebie wszystko. Wyciągnąć rękę... Charles spiął się, gotów wystartować, gdy tylko pałeczka do- tknie jego dłoni. Czuł, jak w oczekiwaniu drżą mu palce. Jest! Już! Wystartował. Nagle rozległ się przygniatający jęk widzów. Charles zatrzymał się i z przerażeniem spojrzał w dół. Pa- łeczka leżała na ziemi. Zespół Szarych poprawnie wykonał zmianę. Ich zawodnik minął go w pełnym biegu, by odnieść niespodziewane zwycięstwo. Kibice Szarych skakali z radości. W uszach Charlesa triumfalne okrzyki mieszały się z niezado- wolonym buczeniem. 7

Wtedy się obudził. Tak jak zawsze. Ciężko oddychał, a po- ściel była mokra od potu. Spojrzał na dłonie — puste. Zaczął oklepywać kołdrę, zupełnie jakby po trzydziestu latach pałecz- ka wciąż gdzieś tu leżała. Był jednak tylko Tobey, ich biały west highland terier. Usiadł mu okrakiem na klatce piersiowej i patrzył wyczekująco szeroko otwartymi ślepiami. Mężczyzna z westchnieniem opuścił głowę na poduszkę. Spojrzał na zegar: szósta dziesięć. Za dziesięć minut włączy się budzik. Żona Charlesa, Karen, leżała skulona tuż obok. Ma- ło spał. Od trzeciej do czwartej nie mógł zasnąć, więc nie chcąc obudzić Karen, oglądał z wyłączonym dźwiękiem mistrzostwa świata najsilniejszych kobiet na kanale ESPN2. Coś nie dawało mu spokoju. Może chodziło o znaczną sumę, którą w zeszły czwartek za- inwestował w akcje kanadyjskich piasków roponośnych i utrzymał przez weekend — bardzo ryzykowny ruch, biorąc pod uwagę, że cena ropy spadała. A może o to, że zajął pozycję dłu- gą na sześciomiesięcznych kontraktach na gaz ziemny i jedno- cześnie krótką na rocznych. W piątek indeks energetyczny wciąż spadał. Charles bał się wyjść z łóżka, bał się spojrzeć w ekran w obawie przed tym, co tam zobaczy. A może chodziło o Sashę? Charles od dziesięciu lat prowadził własny energetyczny fundusz hedgingowy na Manhattanie, lewarowany w stosunku osiem do jednego. Z zewnątrz — ze swymi rudawozłotymi wło- sami, okularami w rogowych oprawkach i spokojem mola książkowego — wyglądał raczej na planistę albo doradcę po- datkowego niż na człowieka, którego żołądek (a teraz również i sny!) dowodził, że żyje w piekle akcji najwyższego ryzyka. Charles, ubrany w bokserki, podniósł się na łóżku i usiadł, opierając łokcie na kolanach. Tobey zeskoczył na podłogę i za- czął gorączkowo drapać w drzwi. 8

— Wypuść go. Karen poruszyła się, obróciła i naciągnęła kołdrę na głowę. — Jesteś pewna? — Charles spojrzał na Tobeya. Psiak spu- ścił uszy po sobie, merdał ogonem i niecierpliwie podskakiwał na tylnych łapach, zupełnie jakby mógł obrócić gałkę zębami. — Wiesz, co się stanie. — Daj spokój, Charlie, dzisiaj twoja kolej. Wypuść biedaka. — Wyryję ci to na nagrobku... Charles wstał i otworzył drzwi prowadzące na ćwierćhekta- rowe, ogrodzone płotem podwórko, o przecznicę od cieśniny w Old Greenwich. Tobey błyskawicznie wypadł na patio. Jego nos już zdążył wychwycić woń królika czy wiewiórki, które jeszcze nie podejrzewały, co je czeka. Pies natychmiast rozpoczął swój piskliwy skowyt. Karen przycisnęła poduszkę do głowy i zawarczała: — Wrrr... Tak zaczynał się każdy dzień. Charles wlókł się do kuchni, włączał CNN i nastawiał kawę, słuchając psiego szczekania dobiegającego zza okna. Potem szedł do gabinetu, żeby spraw- dzić w Internecie europejskie transakcje spot, a następnie wskakiwał pod prysznic. Tego ranka wieści nie były pocieszające: siedemdziesiąt dwa dolary dziesięć centów. Wciąż spadały. Charles wykonał w my- ślach szybkie obliczenia. Będzie zmuszony sprzedać następne trzy kontrakty. Kolejne kilka milionów z głowy. Dopiero minęła szósta rano, a on już znalazł się pod wodą. Na dworze Tobey kontynuował nieustający jazgot. Charles pod prysznicem obmyślał porządek dnia. Musiał odwrócić pozycje. Wyprzedać te kontrakty na piaski ropono- śne, a potem czekało go spotkanie z kredytodawcą. Czy nad- szedł czas, żeby się przyznać? Miał także przelać pieniądze na konto szkolne swojej córki, Sam. Jesienią pójdzie do ostatniej klasy liceum. I wtedy do niego dotarło. Cholera! Dziś rano powinien odstawić samochód do warsztatu. 9

Mercedes wymagał przeglądu po piętnastu tysiącach mil. W zeszłym tygodniu Karen w końcu wymogła na Charlesie, żeby umówił się z mechanikiem. To oznaczało, że będzie musiał po- jechać do pracy pociągiem. Czyli straci trochę czasu. Miał na- dzieję już o wpół do ósmej siedzieć za biurkiem i zająć się tymi pozycjami. W tej sytuacji po południu Karen będzie go musiała odebrać z dworca. Zwykle po ubraniu się Charles już się spieszył. O wpół do siódmej budził żonę, pukał do drzwi Aleksa i Samanthy, aby zbierali się do szkoły, a przy drzwiach przeglądał jeszcze „Wall Street Journal”. Tego ranka, z uwagi na samochód, miał chwilę, żeby wypić kawę. Mieszkali w przytulnym, odnowionym domu w stylu kolo- nialnym na eleganckiej ulicy w miasteczku Old Greenwich, przecznicę od cieśniny. Spłacili go w całości, a był wart chyba więcej, niż ojciec Charlesa, sprzedawca krawatów ze Scranton, zarobił przez całe życie. Co prawda Charles nie mógł się po- chwalić takim bogactwem jak niektórzy wysoko postawieni znajomi z superchałupami na North Street, ale dobrze mu się powodziło. Jako absolwent liceum z rocznika liczącego sied- miuset uczniów wywalczył miejsce na Uniwersytecie Pensyl- wanii. Później wyróżniał się w dziale energetycznym Morgan Stanley, a kiedy założył własną firmę, Harbor Capital, udało mu się zabrać ze sobą kilku prywatnych klientów. Friedmano- wie mieli domek narciarski w Vermoncie, opłacili studia dzieci i jeździli na wakacje do egzotycznych krajów. Więc gdzie, u diabła, popełnił błąd? Tobey drapał w drzwi balkonowe, usiłując wrócić do domu. No dobrze, już dobrze. Charles westchnął. W zeszłym tygodniu ich drugą westie, suczkę Sashę, przejechał samochód. Tutaj, na cichej ulicy, wprost przed domem. Znalazł ją właśnie Charles, zakrwawioną, nieruchomą. Wszystkim do dziś 10

było smutno. A potem ten list. Dzień później przyniesiono go do biura w koszu kwiatów. Wciąż się przez niego pocił. No i powróciły sny. Przykro mi z powodu psiaka, Charles. Czy następne mogą być twoje dzieci? Do jasnej cholery, jakim cudem to mogło zajść tak daleko? Wstał i sprawdził godzinę na zegarze kuchenki: szósta czterdzieści pięć. Liczył, że przy odrobinie szczęścia zdążyłby do warsztatu na wpół do ósmej i na pociąg o siódmej pięćdzie- siąt jeden, a niecałą godzinę później siedziałby za biurkiem na rogu Czterdziestej Dziewiątej Ulicy i Trzeciej Alei. Tam wymy- śli, co robić. Wpuścił psa do domu. Zwierzak natychmiast go minął, ze skowytem popędził do salonu i pognał przez drzwi frontowe, które Charles przez roztargnienie zapomniał za- mknąć. Teraz Tobey budził całą okolicę. Z tym małym skubańcem było więcej roboty niż z dziećmi! — Karen, wychodzę! — zawołał Charles, łapiąc teczkę i wpy- chając pod pachę egzemplarz „Wall Street Journal”. — Buzi, buzi — odpowiedziała owinięta ręcznikiem Karen, która właśnie wyskoczyła spod prysznica. Dla Charlesa wciąż wyglądała seksownie — z mokrymi wło- sami barwy karmelu, lekko zmierzwionymi od kąpieli. Nie można było zaprzeczyć, że jest piękna. Dzięki wieloletnim tre- ningom jogi utrzymywała smukłą, kuszącą figurę, zachowała też gładką skórę i wciąż miała te orzechowe oczy, których spoj- rzenie błyskawicznie zniewalało. Przez chwilę żałował, że w łóżku nie obrócił się do niej, kiedy Tobey prysnął z kołdry, otwierając przed nimi tę niespodziewaną okazję. Tylko jednak krzyknął coś o samochodzie — że pojedzie do Nowego Jorku koleją dojazdową Metro-North. I może potem zadzwoni i poprosi, żeby po niego wpadła w drodze do domu, a wtedy odbiorą auto. 11

— Kocham cię! — Karen przekrzyczała wycie suszarki do włosów. — Ja ciebie też! — Po meczu Aleksa pójdziemy coś zjeść... Cholera, rzeczywiście, Alex miał mecz lacrosse, pierwszy w tym sezonie. Charles wrócił do kuchni i zostawił na blacie kart- kę do syna. Do naszego napastnika nr 1! Daj im popalić, mistrzu! POWODZENIA!!! Podpisał się inicjałami, po czym przekreślił je i napisał: „Ta- ta”. Przez sekundę przyglądał się kartce. Musiał z tym skoń- czyć. Nie wiedział, o co chodzi, ale nigdy nie pozwoli, żeby coś im się stało. Następnie ruszył do garażu. Przez dźwięk automatycznych wrót oraz szczekanie Tobeya przebił się głos żony, któremu wtórowało wycie suszarki: — Charlie, wpuść tego cholernego psa!

ROZDZIAŁ DRUGI O ósmej trzydzieści Karen była już na zajęciach jogi. Do tego czasu zdążyła wygonić Aleksa i Samanthę z łóżek, postawić na stole pudełka z tostami i płatkami, żeby mieli co zjeść na śniadanie, znaleźć bluzkę, która zdaniem Samanthy „totalnie zginęła, mamo” (była w szufladzie komody córki), a także rozstrzygnąć dwie kłótnie o to, kto kogo dziś zawozi oraz kto bardziej napaskudził w umywalce, z której oboje korzystali. Poza tym nakarmiła psa i sprawdziła, czy strój Aleksa do la- crosse jest wyprasowany. Kiedy sprzeczka o to, kto kogo ostat- ni dotknął — polegająca na klepaniu się nawzajem po plecach i wykręcaniu sobie palców — zaczęła się przeradzać w bójkę z wyzwiskami, wypchnęła dzieci za drzwi i pokierowała do acury Samanthy, obdarzając każde buziakiem i machając na poże- gnanie. Odebrała wiadomość od komitetu ochrony drzew na temat wiązu przeznaczonego do ścięcia oraz wysłała dwa e- maile do członków rady szkoły na temat zbliżającej się akcji zbierania funduszy. Początek... Karen westchnęła, skinięciem głowy witając kil- ka znajomych osób, po czym prędko dołączyła do reszty ludzi ćwiczących powitanie słońca w studiu Sportsplex w Stamford. 13

Popołudnie będzie parszywe. Karen miała czterdzieści dwa lata i była ładna. Wiedziała, że wygląda co najmniej o pięć lat młodziej. Ze względu na bystre, brązowe oczy i ślady piegów, które wciąż zdobiły jej policzki, ludzie często porównywali ją do Seli Ward o jaśniejszych wło- sach. Gęste, jasnobrązowe włosy spięła z tyłu głowy i gdy zoba- czyła się w lustrze, uznała, że nie ma powodu wstydzić się swe- go wyglądu w treningowych trykotach, szczególnie jako matka, która w dawnym życiu była jedną z najskuteczniejszych osób zbierających fundusze dla baletu nowojorskiego. Tak właśnie poznała się z Charliem. Na kolacji na cześć dar- czyńców. Oczywiście on tam tylko reprezentował firmę, sam nie potrafił odróżnić przysiadu od obrotu. Zresztą do dziś nie potrafi — zawsze mu dokuczała. Był jednak nieśmiały i nieco autoironiczny, a w tych swoich szelkach i okularach w rogowej oprawce, z rudoblond czupryną, wyglądał raczej jak wykładow- ca nauk politycznych niż młody wilczek w dziale energetycz- nym Morgan Stanley. Charliemu najwyraźniej podobało się, że ona nie była stąd — w jej głosie jeszcze pobrzmiewał delikatny południowy zaśpiew. Zawsze z zachwytem nazywał go aksa- mitną rękawiczką na jej żelaznej pięści, ponieważ w życiu nie spotkał nikogo — i to naprawdę nikogo — kto potrafił załatwiać sprawy równie skutecznie jak ona. Cóż, dziś po zaśpiewie nie pozostał ślad, podobnie jak po idealnej smukłości bioder. Nie wspominając o poczuciu, że ma jakąkolwiek kontrolę nad własnym życiem. Tę straciła po narodzinach dzieci. Karen skoncentrowała się na oddechu, pochylając się w przód i przyjmując pozycję pałki. Sprawiało jej to trudność, więc skupiła się na wyciągnięciu ramion i wyprostowaniu krę- gosłupa. — Proste plecy — odezwała się monotonnym głosem Cheryl, instruktorka. — Donna, ramiona przy uszach. Karen, postawa. Wykorzystaj kość udową. 14

— Kość udowa to mi zaraz odpadnie — jęknęła Karen, chwiejąc się. Kilka osób wybuchło śmiechem. Karen wyprostowała się i odzyskała właściwą pozę. — Pięknie. — Cheryl klasnęła w dłonie. — Dobra robota. Karen wychowała się w Atlancie. Jej ojciec był właścicielem małej sieci sklepów z farbami i artykułami renowacyjnymi. Studiowała sztukę na Uniwersytecie Emory'ego. Gdy miała dwadzieścia trzy lata, wraz z przyjaciółką pojechały do Nowego Jorku. Tam znalazła swoją pierwszą pracę w dziale reklamy domu aukcyjnego Sotheby's i od tej pory wszystko poszło jak po maśle. Po ślubie z Charliem nie było łatwo. Rezygnacja z kariery, przeprowadzka tu, na prowincję, założenie rodziny. W tamtych czasach Charlie wciąż pracował albo wyjeżdżał, a na- wet gdy był w domu, odnosiło się wrażenie, że telefon ma na stałe przyklejony do ucha. Na początku sytuacja wyglądała dość niepewnie. Charlie wykonał kilka błędnych posunięć, gdy założył i prawie splajto- wał. Na szczęście do akcji wkroczył jego mentor z Morgan Stanley i poratował go finansowo. Od tamtej pory układało się całkiem dobrze. Nie prowadzili co prawda wystawnego życia — tak jak niektórzy znajomi, którzy mieszkali na kompletnym odludziu w zamkach w stylu normandzkim, mieli domy w Palm Beach, a ich dzieci nigdy nie latały komercyjnymi liniami. Ale kto by tego chciał? Friedmanowie mieli domek w Vermoncie oraz lekką łódź w jachtklubie w Greenwich. Karen wciąż cho- dziła do spożywczego i zbierała psie kupy z podjazdu. Zabiegała o prezenty na aukcje na rzecz centrum dla młodzieży i dbała o domowe rachunki. Rumieniec na policzkach świadczył o tym, że jest szczęśliwa. Kochała swą rodzinę bardziej niż cokolwiek na świecie. A jednak — westchnęła, przechodząc w pozycję krzesła — czuła się jak w raju ze świadomością, że co najmniej przez go- dzinę dzieci, pies i sterta rachunków na biurku są o milion ki- lometrów stąd. 15

Uwagę Karen przyciągnął widok za szklaną przegrodą. Wo- kół biurka w recepcji zbierali się ludzie, wpatrzeni w podwie- szony pod sufitem telewizor. — Pomyślcie o pięknym miejscu... — poinstruowała Cheryl. — Zróbcie wdech. Niech wasz oddech was tam zabierze... Karen podryfowała ku miejscu, na którym zawsze się kon- centrowała. Do odległej zatoczki niedaleko Tortoli, na Kara- ibach. Ona, Charlie i dzieciaki natrafili na nią, żeglując w pobli- żu. Weszli po kolana do turkusowej wody i spędzili tam cał- kiem sami cały dzień. To był świat bez telefonów komórkowych i kanału Comedy Central. Karen nigdy nie widziała męża bar- dziej odprężonego. Później ciągle powtarzał, że kiedy dzieci dorosną i opuszczą dom, a on nad wszystkim zapanuje, pojadą tam. Jasne. Karen zawsze uśmiechała się w duchu. Charlie ob- racał się w swoim świecie. Kochał arbitraż, uwielbiał to ryzyko. Zatoczka mogła poczekać, nawet całe życie, jeśli to konieczne. Karen była szczęśliwa. Dostrzegła swoją twarz w lustrze. Uśmiechnęła się do własnego odbicia. Nagle zorientowała się, że tłum przy recepcji wciąż rośnie. Kilka osób zeszło z bieżni, koncentrując się na podwieszonych ekranach. Podeszli nawet trenerzy i również oglądali przekaz. Coś się stało! Cheryl klaskaniem próbowała przywołać grupę do porząd- ku. — Ludzie, skupcie się! Jednak bez skutku. Uczestnicy zajęć jeden po drugim przerywali ćwiczenia i pa- trzyli w telewizor. Przybiegła pracownica klubu, otwierając drzwi na oścież. — Coś się stało! — powiedziała z twarzą bladą z niepokoju. — Pożar w Nowym Jorku na stacji Grand Central! Wybuchła jakaś bomba.

ROZDZIAŁ TRZECI Karen wybiegła przez szklane drzwi i wcisnęła się przed te- lewizor. Wszyscy tak zrobili. Reporter nadawał z ulicy na Manhattanie, sprzed stacji ko- lejowej. Pewnym głosem potwierdzał, że w środku doszło do jakiejś eksplozji. — Możliwe, że do kilku... Na ekranie pojawiły się zdjęcia lotnicze z helikoptera. Z wnętrza wzbijał się w niebo kłąb czarnego dymu. — O Jezu — wymamrotała Karen, z przerażeniem oglądając tę scenę. — Boże, co się stało...? — Coś na torach — powiedziała stojąca tuż obok kobieta w trykocie. — Myślą, że wybuchła jakaś bomba, może w którymś z pociągów. — Mój syn dziś rano jechał pociągiem — wysapała inna, za- krywając usta dłonią. Kolejna, z ręcznikiem na szyi, z trudem powstrzymywała łzy. — Mój mąż też. Nim Karen zdążyła w ogóle pomyśleć, napłynęły kolejne ra- porty. Na torach doszło do eksplozji — kilku eksplozji — w chwili gdy pociąg kolei dojazdowej Metro-North wjeżdżał na 17

stację. Reporter donosił, że teraz szaleje tam pożar. Dym wydo- stawał się na ulicę. W środku wciąż pozostawały uwięzione dziesiątki osób. Może setki. — Kto to zrobił? — mruczeli ludzie dokoła. — Podobno terroryści. — Jeden z trenerów pokręcił głową. — Nie wiedzą... Wszyscy już raz przeżyli podobny koszmarny moment. Ka- ren i Charlie znali ludzi, którzy jedenastego września nie wydo- stali się z wieżowców. W pierwszej chwili Karen patrzyła na to z pełnym współczuciem kogoś, kto z boku obserwuje rozgrywa- jącą się tragedię. Chodziło o bezimiennych ludzi bez twarzy, których zapewne widziała setki razy — siedzieli naprzeciw niej w pociągu, czytali w gazecie wiadomości sportowe, biegli ulicą do taksówki. W klubie wszyscy stali ze wzrokiem wbitym w ekran. Wielu chwyciło się za ręce. Wtedy dotarło do Karen. Nie błyskawicznie — pierwsze nadeszło uczucie pustki w piersi. Nasilało się, a towarzyszył mu nadciągający lęk. Rano Charlie coś do niej krzyknął — o tym, że pojedzie po- ciągiem. Przekrzykiwał wycie suszarki. Że musi odstawić samochód na przegląd i chce, żeby po po- łudniu odebrała go z dworca. O Boże... Poczuła ucisk w klatce piersiowej. Wzrok pomknął w stronę zegara. Gorączkowo starała się zrekonstruować jakąś chrono- logię. O której wyszedł Charlie, która teraz była...? Karen za- czynała się bać. Jej serce waliło jak metronom ustawiony na szybkie tempo. Podano nowe wiadomości. Karen się spięła. — Wygląda na to, że chodzi o bombę — oznajmił reporter. — Znajdowała się w pociągu Metro-North, który wjeżdżał na sta- cję Grand Central. Właśnie potwierdzono, że był to pociąg ze Stamford. W klubie rozległ się stłumiony okrzyk wielu gardeł. 18

Większość trenujących pochodziła właśnie z tych okolic. Każdy znał osoby — krewnych, znajomych — regularnie jeżdżą- ce tą linią. Pobladłe twarze, na których malował się szok. Lu- dzie odwracali się do siebie, nie wiedząc nawet, obok kogo sto- ją, wzajemnie szukając pocieszenia w swoich spojrzeniach. — To straszne, prawda? — Kobieta obok Karen kręciła gło- wą. Karen ledwie potrafiła odpowiedzieć. Nagle przeszedł ją dreszcz. Pociąg ze Stamford jechał przez Greenwich. Potrafiła tylko podnieść wzrok na zegar: ósma pięćdziesiąt cztery. Tak mocno ściskało ją w klatce piersiowej, że prawie się dusiła. Kobieta patrzyła na nią. — Skarbie, wszystko w porządku? — Nie wiem... — Oczy Karen były pełne przerażenia. — W tym pociągu mógł być mój mąż.

ROZDZIAŁ CZWARTY GODZINA 8.45 Ty Hauck był w drodze do pracy. Zredukował prędkość do ośmiu kilometrów i skierował swój siedmiometrowy rybacki skif Merrily do portu w Greenwich. Od czasu do czasu, kiedy pogoda była ładna, Hauck udawał się do pracy łodzią. Tego właśnie rześkiego, jasnego kwietnio- wego ranka spojrzał z pokładu i w myślach oznajmił: Czas letni uznaję za rozpoczęty! Dwudziestopięciominutowy rejs cieśniną Long Island z okolic Cove Island w Stamford, gdzie mieszkał, na pewno nie trwał dłużej niż powolna, mozolna podróż w po- rannym ruchu na autostradzie 1-95. A rześki wiatr we włosach budził go dużo szybciej niż jakakolwiek latte grande ze Starbucksa. Mężczyzna włączył przenośny odtwarzacz CD. Fle- etwood Mac. Popłynęły słowa starego przeboju: Rhiannon rings like a bell through the night? And wouldn't you love to love her. To dlatego przeprowadził się tutaj cztery lata temu. Po wy- padku, po rozpadzie małżeństwa. Niektórzy mówili, że to ucieczka. Że się ukrywa. I może faktycznie tak było, ale tylko w pewnym sensie. No i co z tego, do cholery? W Greenwich kierował policyjnym wydziałem do spraw przestępstw z użyciem przemocy. Ludzie na nim polegali. Czy 20

to jest ucieczka? Czasem przed pracą wypływał na godzinkę, żeby cieszyć się spokojem różowego wschodu słońca i łowić tasergale i skalniki prążkowane. A to? Tutaj się wychował. W zamieszkiwanym przez klasę średnią Byram, niedaleko Port Chester przy granicy ze stanem Nowy Jork, zaledwie kilka kilometrów, a zarazem całe życie od ogromnych posiadłości wyrosłych przy drogach na prowincję, od bram, przez które przejeżdżał, żeby sprawdzić jakiegoś bo- gatego dzieciaka, który dachował swoim hummerem za sześć- dziesiąt tysięcy dolarów. Teraz wszystko się zmieniło. Prowincjonalne rodziny, w młodości Haucka zamieszkujące te okolice od pokoleń, ustąpiły miejsca trzydziestoparolatkom, którzy zbili fortunę na fundu- szach hedgingowych. Wyburzali stare domy i zamiast nich sta- wiali gigantyczne zamki za żelaznymi bramami, z prywatnymi kinami oraz basenami wielkości jezior. Zjeżdżali się tu wszyscy zamożni. Obecnie rosyjscy magnaci — kto wie, skąd oni brali te fortuny? — wykupywali tereny jeździeckie w Conyers Farm i budowali lądowiska dla helikopterów. Miliarderzy rujnują milionerów. Hauck pokręcił głową. Dwadzieścia lat temu grał jako running back w drużynie futbolowej liceum Greenwich High. Potem, w Colby College, grał w trzeciej dywizji. Nie była to, co prawda, uniwersytecka Wielka Dziesiątka, ale dzięki dobremu dyplomowi szybko trafił do programu szkoleniowego dla detektywów nowojorskiej po- licji, co dla jego ojca, przez całe życie pracownika urzędu wod- nego miasta Greenwich, było wielkim powodem do dumy. Hauck rozwiązał kilka głośnych spraw i awansował. Później pracował w policyjnym biurze informacji i wtedy runęły wieże World Trade Center. A teraz wrócił. Wpływał do portu przy wtórze pykającego silnika, zostawia- jąc po lewej ręce wypielęgnowane trawniki Belle Haven. Po drodze minęło go kilka małych łodzi, które opuszczały przy- stań. 21

Ich właściciele robili to samo co on — podróżowali do pracy na Long Island, po drugiej stronie cieśniny, pół godziny stąd. Hauck pomachał. Podobało mu się tu teraz, chociaż po drodze wiele bolesnych wydarzeń odcisnęło na nim silne piętno. Odkąd rozstał się z Beth, czuł się samotny. Próbował spoty- kać się z kobietami: z niebrzydką sekretarką prezesa General Reinsurance, z babką od marketingu, która przez jakiś czas pracowała w Altrii. Nawet z paroma babkami z policji. Ale nie znalazł nikogo, z kim znów mógłby dzielić życie. A Beth owszem. Co jakiś czas widywał się z paroma starymi kumplami z miasta. Kilku dorobiło się na budowie domów, ktoś inny został jedynie hydraulikiem, pośrednikiem kredytów hipotecznych albo prowadził firmę projektującą tereny zielone. „Leg” — tak go wciąż nazywali. Skrót od „Legenda”. Weterani, którzy pa- miętali, jak przebił się przez dwóch obrońców i wpadł do strefy końcowej w meczu przeciwko Stamford West, kiedy zdobywali koronę mistrzów hrabstwa Lower Fairfield, wciąż uważali, że to najlepsze spotkanie, jakie tu widzieli od czasów Steve'a Yo- unga, i stawiali Hauckowi piwo. Przede wszystkim jednak czuł się po prostu wolny. Nie do- tarła tu za nim przeszłość. Starał się każdego dnia zrobić coś dobrego, dawać ludziom trochę luzu. Być fair. No i miał Jessi- cę, która skończyła już dziesięć lat. Odwiedzała go w weekendy, wędkowali, kopali piłkę na plaży Tod's Point i robili tam sobie obiady na świeżym powietrzu. W niedzielne popołudnia swoim ośmioletnim fordem bronco odwoził ją tam, gdzie teraz miesz- kała, na Brooklyn. Zimą w piątkowe wieczory grywał w hokeja w lokalnej lidze czterdziestolatków. Ogólnie każdego dnia próbował odrobinę cofnąć czas, żeby w końcu wrócić do okresu, zanim wszystko runęło. Do chwili przed wypadkiem. Zanim rozsypało się małżeństwo. Zanim się poddał. 22

Po co tam wracać, Ty? Choćby nie wiadomo jak człowiek się starał, nigdy nie da się całkiem wrócić. Życie na to nie pozwala. Hauck dostrzegł marinę w jachtklubie Indian Harbor, gdzie kierownik nabrzeża, Hank Gordon, stary kumpel, zawsze po- zwalał mu cumować w ciągu dnia. Podniósł radio. — Gordo, wpływam... Jednak kierownik mariny czekał na niego na pomoście. — Co ty tu, do cholery, robisz, Ty? — Czas letni, chłopie! — odkrzyknął Hauck. Wrzucił wsteczny bieg i tyłem podprowadził Merrily do na- brzeża. Gordo rzucił mu cumę i przyciągnął łódź. Hauck zgasił silnik. Gdy uderzyła o boję, wyszedł na rufę i przeskoczył na pomost. — Na wodzie jest dziś jak we śnie. — Jak w złym śnie — rzekł Hank. — Ja się już zajmę resztą. Ty lepiej rusz tyłek na ten pagórek. W twarzy kierownika nabrzeża było coś, czego Hauck nie potrafił odczytać. Zerknął na zegarek: ósma pięćdziesiąt dwie. Zwykle wraz z Gordo chrzanili przez parę minut o Rangersach albo o tym, co poprzedniej nocy trafiło do policyjnego rejestru. W tym momencie komórka Haucka zaczęła pikać. Biuro. Dwa trzy siedem. Dwa trzy siedem to kod na wypadek sytuacji wyjątkowych. — Miałeś wyłączone radio, prawda? — spytał Gordo, zawią- zując linę. Hauck tępo kiwnął głową. — Więc nie słyszałeś, co tam się stało, prawda, poruczniku?

ROZDZIAŁ PIĄTY Na początku Karen nie spanikowała. To nie w jej stylu. Po- wtarzała sobie w kółko, że ma zachować spokój. Charlie mógł być wszędzie. Wszędzie! Nawet nie wiesz, czy na pewno jechał tym pociągiem, myśla- ła. Tak jak wtedy, gdy Samantha miała cztery, może pięć lat. Już sądzili, że zginęła im podczas zakupów w domu towaro- wym Bloomingdale's. Po gorączkowych, dramatycznych poszu- kiwaniach, odtworzeniu całej drogi po sklepie, wezwaniu kie- rownika i powolnym pogodzeniu się z faktem, że faktycznie stało się coś strasznego — że to nie był fałszywy alarm! — ujrze- li, jak mała Sammy macha do tatusia i mamusi, siedząc na stercie orientalnych dywanów i przeglądając ulubioną książkę, tak niewinna, jakby grała w szkolnym przedstawieniu. Karen uspokajała się, że i teraz może tak być. Zachowaj spo- kój. Do jasnej cholery, Karen, po prostu zachowaj spokój! Wbiegła z powrotem do studia jogi, złapała torebkę i zaczęła w niej grzebać w poszukiwaniu telefonu. Z łomotem serca wci- snęła przycisk szybkiego wybierania odpowiadający numerowi Charliego. No dalej, dalej... Palce ledwie jej słuchały. Czekając na połączenie, usiłowała przypomnieć sobie poranny 24

plan dnia męża. Wyszedł z domu około siódmej. Karen kończy- ła wtedy suszyć włosy. Dojazd do miasta zająłby mu dziesięć minut, następne dziesięć w warsztacie na zostawienie samo- chodu i omówienie koniecznych zabiegów. To by była która, siódma dwadzieścia? Na stację dotarłby mniej więcej w kolejne dziesięć minut. W wiadomościach mówili, że wybuch nastąpił o ósmej czterdzieści jeden. Mógł zdążyć na wcześniejszy pociąg. Na sekundę Karen trochę się uspokoiła. Wszystko było możli- we... Charlie to najbardziej zaradny człowiek, jakiego znała. Wreszcie zabrzmiał sygnał. Spostrzegła, że trzęsą jej się rę- ce. No dalej, Charlie, odbierz... Ku jej rozpaczy włączyła się poczta głosowa: — Mówi Charlie Friedman... — Charlie, to ja — prawie krzyknęła Karen. — Bardzo się o ciebie martwię. Wiem, że jechałeś pociągiem. Musisz do mnie zadzwonić, jak tylko odsłuchasz wiadomość. Charlie, skarbie, nieważne, co teraz robisz, po prostu zadzwoń... Zakończyła rozmowę z poczuciem kompletnej bezradności. Wtedy się zorientowała: miała wiadomość w poczcie głoso- wej! Krew uderzyła jej do głowy. Gorączkowo otworzyła „nie- odebrane połączenia”. To numer Charliego! Dzięki Bogu! Z radości serce niemal podskoczyło jej do gardła. Karen z niepokojem wprowadziła kod i przyłożyła telefon do ucha. Usłyszała znajomy głos, był spokojny. — Posłuchaj, skarbie. Pomyślałem, że skoro będę na Grand Central, to w drodze powrotnej wskoczę do Ottomanelli's po te marynowane steki, które tak lubisz, i zamiast iść do knajpy, zrobimy grilla... Co ty na to? Daj znać. Będę w biurze o dzie- wiątej. Mam trochę opóźnienia. Młyn w serwisie. Pa. Karen spojrzała na ekran telefonu: ósma trzydzieści cztery. Kiedy zadzwonił, wjeżdżał na Grand Central. Był jeszcze w po- ciągu. Znów zaczynała się pocić. Jeszcze raz spojrzała w stronę 25

recepcji na telewizor i chmurę dymu gęstniejącą nad dworcem, na chaos i zamieszanie. Nagle w głębi duszy już wiedziała. Nie mogła dłużej zaprze- czać. Jej mąż był w tym pociągu. Dłużej nie potrafiła nad sobą zapanować. Wybrała numer do jego biura. Szybciej, szybciej, powtarzała przez kilka koszmar- nie długich sekund przed nawiązaniem połączenia. W końcu odebrała Heather, asystentka Charliego. — Słucham, biuro Charlesa Friedmana. — Heather, tu mówi Karen. — Usiłowała nad sobą zapano- wać. — Jest szansa, że mój mąż już przyszedł? — Jeszcze nie, proszę pani. Wcześniej wysłał mi e-maila ze swojego blackberry. Miał zabrać samochód do warsztatu czy coś takiego. Na pewno wkrótce się ze mną skontaktuje. — Wiem, że zabrał samochód do warsztatu! Dlatego się martwię. Widziałaś wiadomości? Mówił, że pojedzie pocią- giem. — O mój Boże! — wysapała asystentka, do której wreszcie to dotarło. Oczywiście, że widziała wiadomości. Wszyscy widzieli. Oglądało je teraz całe biuro. — Spróbuję się do niego dodzwonić. W okolicach dworca na pewno jest zamęt. Może już tu jedzie, a telefony nie działają. A może pojechał późniejszym pociągiem... — Heather, on do mnie dzwonił! O ósmej trzydzieści cztery. Mówił, że zaraz wjeżdża na Grand Central. — Jej głos drżał. — O ósmej trzydzieści cztery! Jechał tym pociągiem. Inaczej już by zadzwonił. On chyba naprawdę tam był... Heather błagała ją, żeby zachowała spokój. Obiecała, że wy- śle do Charlesa e-mail, mówiła, że na pewno wkrótce się ode- zwie. Karen przytakiwała, ale gdy się rozłączyła, nie mogła opanować łomotu serca i dudnienia krwi. Nie miała pojęcia, co teraz robić. Przycisnęła telefon do serca, po czym jeszcze raz wybrała numer męża. 26