ROZDZIAŁ I
Ostatni dzień sierpnia od lat oznacza dla młodzieży jedno - koniec
długich, letnich wakacji, koniec lenistwa i błogiej beztroski. Oczywiście
nikt z tego powodu nie rozpacza, chociaż zawsze znajdzie się ktoś, kto
wyda ciężkie westchnienie na okolicę, pobrzmiewające niechęcią do tego,
który wymyślił szkoły. Ostatecznie nie w każdym drzemie na przykład
Skłodowska-Curie czy Einstein. I chyba dobrze, bo z uczonymi,
geniuszami nigdy tak do końca nic nie wiadomo. Zupełnie podobnie
zresztą jak z iluzjonistami - wyciąga taki z rękawa białego gołębia, a tu się
okazuje, że to czarny kogut... I nieszczęście gotowe. Wprawdzie nie żałuje
się czasu ani pieniędzy na zgłębianie tajemnic wiedzy, ale czasem żałuje
się jej wyników. Na co komu bomba atomowa?
Może zatem uczyć się... bardzo ostrożnie?
Dość duże miasto, gdzie się dzieje ta historia, jest raczej ładne niż
brzydkie; od północy zamknięte lasami, od zachodu kilkukilometrowej
długości jeziorem, a od południa i wschodu urodzajnymi polami.
Najpiękniejszy skrawek tej miejscowości to zakątek między jeziorem a
liściastym lasem. Z centrum prowadziła do niego ulica Mickiewicza, przy
której końcu mieściło się Liceum Ogólnokształcące noszące imię naszego
wieszcza.
Mimo że gmach liczył tylko dwa piętra, był olbrzymi - zbudowany z
ciemnoczerwonej cegły, w kształcie prostokątnej litery C, tyle że skrzydła
wysuwały się przed linię frontu. Jego mury oplecione bluszczem,
pamiętające niezły kawałek dziejów, przydawały szkole dostojeństwa.
Niejeden kandydat na licealistę, przekraczając po raz pierwszy próg tego
gmaszyska, zastanowił się nad sobą i wiedzą wyniesioną z podstawówki,
czy przypadkiem nie pomylił adresu z jakimś sławnym uniwersytetem.
W budynku było liceum, internat męsko-żeński oraz, w części
skrzydła południowego, od strony centrum miasta, mieszkania służbowe
nauczycieli. Przed frontonem zieleniły się trawniki, a z tyłu rozpościerał
się dziedziniec, ciągnący się aż do parku, którędy się schodziło na leżące
w dole jezioro.
Zmierzający właśnie do szkoły dziewczyny i chłopaki, trzecio- i
czwartoklasiści, pochodzili z dość odległych miejscowości, toteż w okresie
roku szkolnego mieszkali w internacie. Spora część internistów, jak
popularnie ich określano, miała zwyczaj zjawiać się na miejscu już w
przeddzień rozpoczęcia nauki.
Nie trzeba zgadywać, co było tematem ich rozmów - wymiana
wakacyjnych wrażeń, często ubarwiona kłamstwami, zwłaszcza gdy
wyobraźnia dopisywała, a inwencji nie brakowało.
Do mistrzów wszelkich improwizacji należał Filip Strzelec z IV B,
wysoki blondyn o lekko kręconych włosach, niebieskich oczach i
ujmującym uśmiechu. Był filarem międzyszkolnego koła teatralnego.
Chociaż doskonale znano jego możliwości gawędziarskie, nigdy nie
można było po nim poznać, czy mówi serio, czy żartuje. Akurat opowiadał
o swoim pobycie w Szkocji, żałując, że nie dane mu było zobaczyć Nessie.
- Ja już ciebie przejrzałam - stwierdziła Sylwia List, również z IV B,
długowłosa brunetka o piwnych oczach, jedna z najurodziwszych
dziewczyn liceum; sprawowała funkcję redaktora naczelnego szkolnego
miesięcznika. - Jeśli kłamiesz, to z klasą, a jeśli mówisz prawdę, nie jesteś
tak interesujący.
- Czyżby? - zapytał Filip. - Cóż, niedobrze, gdy dziewczyna przejrzy
chłopaka. Niedobrze dla dziewczyny.
- I tak cię lubimy z tym twoim panta rhei, bujaniem w obłokach i
cygaństwem - rzekła Teresa Lipska z IV G, też pasjonująca się teatrem.
- Czym dalej się w życiu zajedzie? - zastanowił się Filip. - Szarą
prawdą czy kwiecistym kłamstwem? Pomijając drobiazg, że prawda nie
zawsze bywa szara, a kłamstwo kwieciste.
- Zależy dokąd kto jedzie - powiedziała Sylwia.
- Wszyscy zmierzamy w jednym kierunku - stwierdził. - Prosto do
sławy, gdziekolwiek ona czeka i cokolwiek gotuje. To jedyny cel, który się
liczy. Jeżeli ktoś myśli inaczej, to znaczy, że oszukuje samego siebie.
Prawda wylezie prędzej czy później, ona tylko nieraz jest pisana
sympatycznym atramentem.
Jeszcze parę osób z tej grupy zajmowało się w liceum czymś więcej
niż jedynie edukacją - Andrzej Koczorowski z IVA i Wojtek Pelczarski z
III F byli członkami zespołu muzycznego, a Ewa Morska z IV E
pracowała z Sylwią w miesięczniku. Pozostali interesowali się wyłącznie
nauką, nauką i jeszcze raz nauką, a pod koniec semestrów zawężali swoje
zaciekawienie tylko do specjalistycznej wiedzy medycznej, poszukiwali
bowiem środka na delirium tremens, ale dotyczące jedynie części ciała, w
której początek biorą nogi.
- Zostawmy na chwilę rozgadanych licealistów. Nim dotrą na
miejsce, będziemy już znali trzy inne osoby, którym w tej opowieści
przypadną naprawdę znaczące role.
* * *
Dyrektor liceum nazywał się Stefan Burczyński. Był dobiegającym
pięćdziesiątki grubawym mężczyzną z orlim nosem i krzaczastymi
brwiami. Nosił przydomek Burczymucha.
Jedynie pod osądem uczniowskiej braci pozostaje ocena trafności
doboru pseudonimów swoim nauczycielom i wychowawcom, którzy
wręcz nie mają prawa bez nich istnieć, a jedno jest oczywiste - podobnie
jak z butami, muszą pasować.
Czteropokojowe mieszkanie dyrektora mieściło się na pierwszym
piętrze południowego skrzydła budynku. Dodatkowe drzwi w korytarzu
prowadziły do jego gabinetu, tak że nie musiał opuszczać gmachu, by
znaleźć się w pracy.
Mimo popołudniowej pory Burczyński siedział w gabinecie i
przeglądał różne papiery. Gdy zza otwartego okna doszły go podniesione
głosy i śmiech, podszedł do niego i wyjrzał. Na widok licealistów twarz
mu pojaśniała. Z lubością westchnął.
* * *
Piętro niżej przy oknie w swoim mieszkaniu stał kierownik internatu
Aleksander Wroński, szczupły mężczyzna o surowym wyrazie twarzy.
Liczył nieco ponad pięćdziesiąt pięć lat, szpakowate włosy miał
mocno przerzedzone, a pod prostym nosem krótko przystrzyżony wąsik.
Mówiono na niego Gapek.
Wroński także patrzył na idącą grupę. Żałośnie westchnął na myśl o
problemach związanych z kierowaniem internatem, zamieszkiwanym
przez osiemdziesiąt dziewczyn i trzydziestu pięciu chłopaków.
* * *
Kolejne piętro niżej, już w suterenie, inny mężczyzna stał przy oknie
służbowego mieszkania, niestety zakratowanym jak w więzieniu. I on
spoglądał na licealistów. Ponieważ okno wychodziło na drogę wiodącą do
głównego wejścia w skrzydle południowym, został przez uczniów
dostrzeżony.
- Dzień dobry, panie woźny! - usłyszał gromkie pozdrowienie. Jan
Szczygieł ciężko pokiwał głową. Woźny, ślusarz, elektryk, hydraulik,
palacz co., szklarz, stolarz (na liście płac tak ładnie to nie wyglądało),
słowem, złota rączka, bez której gmach ten chybaby nie funkcjonował
należycie. Był parę lat starszy od Wrońskiego, tęgiej postury, z twarzą
pooraną bruzdami niczym uprawne pole. Mieszkał samotnie. Wprawdzie
woźny nie zaliczał się do personelu pedagogicznego, ale też nosił
przydomek, naturalnie stosowny do rangi, mianowicie - Odkurzacz.
Skupił wzrok na jednym licealiście.
- Strzelec... - mruknął z zacięciem.
Po chwili wesoła grupa znalazła się w budynku.
- Witaj, kuźnio drudytów! - zadudniło nagle w uszach woźnego.
- Jakich eradytów? - zdziwił się i uświadomił sobie, że gmach
gwałtownie nabrał życia.
ROZDZIAŁ II
- Sławek! - ryknął Filip.
- Filip! - ryknął Sławek.
Dopadli do siebie i zaczęli się ściskać. Jakkolwiek różnili się pod
wieloma względami, stanowili parę wspaniałych przyjaciół. Sławek Krzyk
z IV B - wysoki, dobrze zbudowany, o czarnych, kędzierzawych włosach -
nie należał do orłów w nauce, znacznie pewniej czuł się na boisku
sportowym. Był siatkarzem numer jeden reprezentacji liceum.
Cała grupa stała w obszernym holu na pierwszym piętrze i z
widocznym utęsknieniem wdychała atmosferę szkolnych murów, jakby
było w niej coś cudownie ożywczego.
- Słuchajcie - rzekł Sławek, gdy opadły pierwsze emocje - ekstra
wiadomość nie powinna długo czekać: mamy nową polonistkę!
Młodziutka, świeżutko upieczona, prosto z rusztu.
- Zdrowa? - rzucił Wojtek.
- Nie wiem, nie badałem, nie widziałem. Tylko słyszałem.
- Wojtek! - syknęła Sylwia. - Co oznacza twoje „zdrowa”?
- To, co twoje... czy nie jest chora. - Widząc jej ironiczne spojrzenie,
dorzucił: - Żebym tak nie trafił do budy, nic złego nie miałem na myśli!
- Rzeczywiście - roześmiała się Sylwia i skinąwszy na Teresę,
podniosła swoją torbę.
Rozeszli się.
* * *
Internat nie stanowił enklawy. Na pierwszym piętrze pomiędzy
skrzydłami mieściło się osiem czteroosobowych pokoi, w których
mieszkały najstarsze licealistki. Wzdłuż nich, od strony dziedzińca, biegł
szeroki jasny korytarz, kończący się po obu stronach obszernym holem. W
skrzydle północnym oprócz sal lekcyjnych była stołówka, a w skrzydle
południowym biblioteka i biura administracji. Reszta pomieszczeń
internatu żeńskiego zajmowała drugie piętro w skrzydle północnym oraz
kilka sal między skrzydłami. Z kolei internat męski w całości mieścił się
na drugim piętrze skrzydła południowego.
Wprawdzie życie internackie jest obwarowane murem zakazów i
nakazów - niewątpliwie bardziej obostrzonych niż w rodzinnym domu,
gdzie twardą rękę ojca amortyzuje miękka dłoń matki - ale ma pewien
specyficzny urok, którego w domowych pieleszach się nie znajdzie i do
którego się tęskni po długich, nawet najwspanialszych wakacjach. Tu
przyjaźń jakby pełniej smakuje, samodzielność jest wyższa w cenie, a do
obowiązku podchodzi się z zadziwiającą lekkością, wreszcie ryzykancki
krok pachnie tak jak powinien. Młody człowiek szybciej dojrzewa w takiej
zbiorowości, niż w przyjemnym ciepełku domowego ogniska.
- Co się stało Sylwii? - zastanawiał się Wojtek tarmosząc swoje
sterczące jak druty ciemne włosy. - Wrażliwa niczym zakonnica na
przepustce.
- Po prostu przypomniałeś jej, że ona także ma klasę - powiedział
Filip.
- O tak! - pisnął Adam Wesoły z III F.
- Nawet Crescentini zna się na rzeczy - zaśmiał się Sławek.
- Jaki Crescentini? - dopytywał się Adam, nadworny fotograf liceum
i miesięcznika. Był dość nieśmiałym chłopakiem w osobistych kontaktach
z dziewczynami. Inteligentny niewysoki szatyn, momentami dowcipny, ale
w rozmowie z dziewczyną, jeżeli mu się podobała, nie umiał się zdobyć na
stanowcze słowa. To, co wydobywało się z jego ust, miało barwę
śpiewnego sopranu. Wstydził się tego. Po pierwszych niepowodzeniach w
zdobywaniu dziewczęcych serc popadł w kompleks.
- Crescentini był włoskim śpiewakiem operowym z czasów
Napoleona - wyjaśnił Andrzej.
- Co ja mam z nim wspólnego? Przecież ja nie śpiewam, no nie? O
co ci chodzi, palancie? - Adam zwrócił się do wyższego o półtorej głowy
Sławka.
- Aha, zapomniałem, że nie śpiewasz.
- Jak to zapomniałeś?! Co tu miałeś zapomnieć!
- Człowieku, czy pamięć to sekretarka?
Centralną częścią internatu męskiego, nie ze względu na
usytuowanie, była umywalnia - istne targowisko próżności, bazar, giełda,
ring bokserski w razie potrzeby, wreszcie sala tronowa, gdzie najmłodsi
uczniowie stawali niekiedy do raportu przed wszechwładnym szefem
samorządu internackiego, czyli seniorem.
Seniorem internatu męskiego był Filip Strzelec.
* * *
Sylwia i Teresa już się aklimatyzowały w pokoju numer osiem,
pierwszym pomieszczeniu od strony holu w skrzydle południowym. Pokój
był urządzony skromnie - cztery metalowe łóżka, dwie duże dwudrzwiowe
szafy, stół, cztery krzesła i stolik przy oknie, który służył do przyrządzania
posiłków, a na ścianie dwa marne obrazy i kalendarz.
- Wojtek ma zboczoną wyobraźnię - powiedziała Sylwia i
przewróciła karty kalendarza na wrzesień. - Zdrowa!... Co my jesteśmy?
Klacze na wybiegu?
- Wszyscy tak nas widzą - rzekła Teresa zajęta rozpakowywaniem
bagażu. - Filip też.
- O nie, on jest inny.
- Kochasz Filipa? - Teresa spojrzała na nią dociekliwie.
By ukryć zakłopotanie, Sylwia stanęła przy otwartym oknie.
Zakochana w matematyce, patrzyła na świat uważnymi oczami i miała w
nim niemal wszystko poszufladkowane zgodnie ze zdrowym rozsądkiem.
Zazwyczaj wiedziała, do której szuflady zajrzeć w takiej czy innej
sytuacji. I musiało grać. Choćby nie grało.
- Już w kwietniu zaczęłaś na niego łakomie zerkać.
- A ty kochasz Andrzeja? - zapytała Sylwia.
- Wydaje mi się, że tak.
Popatrzyły na siebie ciepło. Wkrótce drzwi otworzyły się i weszła
trzecia lokatorka „ósemki”, Monika Kemnitz z IV C, blondynka z
uroczymi dołeczkami w policzkach.
- Cześć, dziewczyny!
- Rany, Monia, aleś ty opalona!
* * *
Adam wychodził z toalety na parterze, gdy zobaczył przyjeżdżającą
Dorotę Poświat, koleżankę ze swojej klasy, szczupłą brunetkę z
warkoczem.
- Cześć, Adam!
- Dorota! Cześć!... Ale urosłaś!
- Co?! - Przystanęła, postawiła walizkę i odetchnęła.
- Urosłaś - powtórzył.
- To te buciki na obcasie, zauważ, kotku - wyjaśniła poirytowana.
- Eh, ta twoja oryginalność wobec nas jest zniewalająca. Czy
naprawdę nie stać cię na coś wzniosłego?
- Wzniosłego?
- Jakiś szałowy komplement, a nie furmański okrzyk.
- Hm...
- No dobra, nie gwałć mózgownicy, bo za gwałt można siedzieć.
Pomożesz mi? Strasznie ciężka.
- Jasne. - Adam podszedł do niej i ochoczo chwycił walizkę.
- Tak, ciężka. Skąd miałaś w sobie siłę konia?
- Siłę konia. Och, Adam... Od ciastek. Wiesz, że uwielbiam ciastka,
lecz konia nimi nie nakarmisz.
Ruszyli w stronę schodów. Dorota mieszkała na pierwszym piętrze
pod „trójką”. I ona zaliczała się do osób, które mają na uwadze nie tylko
swój wizerunek w lusterku, ale sprawują konkretną i pożyteczną funkcję -
prowadziła kawiarenkę.
- Słyszałaś coś o niejakim Crescentinim? - zapytał nagle Adam na
półpiętrze.
- Crescentinim?! O tym włoskim śpiewaku?
- Tak.
- Co miałabym słyszeć? Opera mnie nie interesuje, a już na pewno
nie kastraci.
- Kastraci?! - Adam zmarszczył czoło.
- Crescentini był kastratem... Wiesz, czego nie miał. Adam przełknął
ślinę.
- Dorota! - Z góry zbiegł Filip; wziął ją za rękę. - Ale rozkwitłaś
przez wakacje! Nie do wiary! Możesz mi wierzyć, jesteś cudowna,
najpiękniejsza róża nie ma przy tobie nic do gadania. Jak tego dokonałaś?
- Tajemnica - odparła uwodzicielsko.
- Na to wygląda. Później pogadamy - dodał i klepnąwszy Adama po
plecach, zbiegł.
- Słyszałeś, Adam? - rozrzewniła się Dorota. - Kłamał czy mówił
prawdę, nieważne, ale powiedział to, co chciałam usłyszeć, co zresztą
pragnie usłyszeć każda dziewczyna. A ty mi mówisz, że urosłam!... Co to
ja jestem? Drożdżówka?
Adam w milczeniu doniósł walizkę do drzwi pokoju numer trzy.
- Dzięki - powiedziała Dorota. - Buźka!
- Drobiazg - mruknął i skierował się do internatu. W chwili gdy
skręcał na klatkę schodową, oddzieloną od holu wahadłowymi drzwiami,
ujrzał idącą Sylwię; w tym momencie wydała się mu wyjątkowo
atrakcyjna w jakby prowokująco nie dopiętej błękitnej bluzce. Rzecz dla
Adama niezwykła - zdecydował w mgnieniu oka. Przystanął, chwycił ją za
rękę i wyrzucił z siebie śpiewnie: - Sylwia, jesteś cudowna, najpiękniejsza
róża nie ma przy tobie nic do gadania. Jak tego dokonałaś?
- Odbiło ci? - wykrztusiła kompletnie zaskoczona.
- Jak pragnę zdrowia!
- Lekarz przyjmuje jutro od dziesiątej. Przepraszam, wołają mnie. -
Wywróciła oczami i wyminęła go. Będąc przed drzwiami pokoju,
dorzuciła: - Nie chciałam cię urazić.
I tyle ją widział. Pies z kulawą nogą i podwiniętym pod siebie
ogonem nie wzbudziłby takiego żalu, jak teraz Adam.
Powlókł się do internatu, gdzie akurat pojawił się kolejny licealista,
Hipolit Zamorski z IV B, kościsty brunet o niezgrabnych ruchach, który
bezskutecznie próbował pobić rekord żółwia na setkę. O wojsku mógł
gadać do znudzenia, ale nigdy nie znajdował wdzięcznego słuchacza.
Jeżeli jednak nie ględził o obronności kraju, był tolerowany przez
kolegów, mimo że miał nieszczególną cechę, nie bardzo pasującą do
przyszłego wojskowego, mianowicie nie potrafił utrzymać języka za
zębami, miał go dłuższy niż korytarz.
- Czołem, chłopaki! - ryknął dziarsko Hipolit. Wyraz „cześć”
zapodział się w jego słowniku, kiedy pilnie szukał „o” z kreską w wyrazie
„kula”. Postawił torbę, wyprężył się i przybił prawą dłonią do skroni.
- Oto przyszła podpora naszej armii! - wrzasnął Sławek. - Zdjęcie, w
ramkę i na ścianę! Cały Hipek.
ROZDZIAŁ III
Można się już zorientować, że mur oddzielający męską część
internatu od żeńskiej był w owym liceum zbudowany ze słów honoru
tudzież pobożnych życzeń, zaprawiony gęsto dobrą wolą. I słusznie. Do
czego bowiem komu wielkie fortyfikacje z uzbrojonymi po zęby
strażnikami na blankach? Gdy ktoś się uprze, to i samemu diabłu piekło
sprzeda, i anioła namówi do pobożności. Zresztą im surowsze reguły, tym
większa pomysłowość, aby je przechytrzyć.
Filip energicznie nacisnął klamkę i wszedł do żeńskiej „ósemki”. W
pokoju zastał Sylwię. Jej twarz momentalnie pojaśniała. Filip wyciągnął
spod pachy książkę i podał ją dziewczynie.
- Buszujący w zbożu - zachwyciła się. - Dotrzymałeś słowa.
- Zawsze dotrzymuję słowa.
Sylwia potrząsnęła głową, sprawiając wrażenie, jakby nie to pragnęła
usłyszeć. Filip usiadł przy stole. Zapadła kłopotliwa cisza.
- Kamila się zjawiła, tak? - rzekł zerkając na stojące przy szafie dwie
eleganckie walizki z brązowej skóry oraz stereofoniczny radiomagnetofon
Philipsa.
- Niestety. Znowu będziemy się z nią męczyć. Mamy jej powyżej
czaszki. Gdyby była inna...
W tym momencie drzwi się otworzyły i weszła Teresa z imbrykiem
pełnym wody, a za nią czwarta lokatorka tego pokoju, Kamila Traczyńska,
z tej samej klasy co Sylwia i Filip.
- Cześć, Fil! - zawołała Kamila.
- Cześć, Kama! O, zmieniłaś uczesanie.
- Filip jak zwykle spostrzegawczy - powiedziała zadowolona i
przygładziła ostrzyżone na chłopca brązowe włosy. - Dobrze mi w tej
fryzurze, prawda? Wszyscy mi to mówią. Cieszę się, że i tobie się podoba.
- Stwierdzenie faktu nie jest jego akceptacją - odrzekł.
- Syla, gdzie włożyłaś kawę? - zapytała Teresa zaglądając do szafy.
- Powinna być na trzeciej półce.
- Zostawcie - powiedziała stanowczo Kamila i przyklękła przy
walizce. - Takiej kawy nie piłyście. O, proszę, już zmielona... - Zastygła
widząc w ręku Teresy identyczną paczkę. - A to się zdarzyło!
Teresa i Sylwia wymieniły spojrzenia.
- Napijesz się naszej kawy, Kama? - zapytała słodko Teresa.
- Jasne - odparła sucho i zwróciła się do Filipa: - Co słychać w
wielkim świecie?
- Mój wielki świat na razie ogranicza się do globusa.
- Może akurat gdzieś byłeś. Zapytałam z uprzejmości.
- Wobec tego uprzejmość za uprzejmość. Gdzie ty byłaś w wakacje?
- W Anglii!
- Niemożliwe! - Filip wychylił się w jej stronę.
- Co tu niemożliwego?
- Przypuszczałem, że byłaś w USA.
- Do Stanów wybieram się w przyszłym roku - wyjaśniła skwapliwie.
- Rodzice już mi to obiecali w nagrodę za maturę.
- Hazardziści! - rzuciła Teresa. Kamila zacisnęła zęby.
- Długo... bawiłaś w Anglii? - zapytał Filip.
- Pięć tygodni.
- Spodziewam się, że angielski opanowałaś do perfekcji.
- Martwisz się o mnie?
- Bez przesady. Mam dość własnych zmartwień i ani mi się śni
dokładać twoich. Martw się sama. A teraz cię pocieszę. Ty byłaś w Anglii,
a ja w Szkocji. Siedem tygodni.
- Trujesz! - rzekła Kamila.
- Truję? Czy wyłącznie ty posiadasz patent na wojaże?
- Nie, ale... Gdzie dokładnie byłeś w tej Szkocji?
- Pod Bydgoszczą.
- Gdzie?! - Kamila znieruchomiała.
- Niedaleko Bydgoszczy leży wioska, Szkocja się nazywa.
- Czułam, że zalewasz! - Kamila z trudem opanowała śmiech. -
Tobie nie można we wszystkim wierzyć.
- Prawda, że zgadłem?
- Zgadłeś?
- Że cię pocieszę.
- Nie rozumiem - zdziwiła się Kamila.
- Rozumiem.
- Co rozumiesz?
- Że ty nie rozumiesz.
- Że ja nie rozumiem? - Kamila zachmurzyła twarz. - Aha...
rozumiem - dodała cierpko.
- Nie rozumiem.
- Czego nie rozumiesz?
- Że ty rozumiesz.
Kamila zacisnęła zęby i po sekundzie wybuchnęła:
- Czego się mnie czepiasz, do cholery!
- W porządku, remis - rzucił ugodowo.
* * *
Adam leżał w sypialni na łóżku i gawronił się w sufit. Zza ściany,
gdzie się mieściła umywalnia, dochodziły go rozmowy, lecz puszczał je
mimo uszu. Rozmyślał o Sylwii, o otrzymanym kopniaku. Komuś innemu
by tak nie powiedziała. Tylko jego, Adama, traktowała jak smarkacza. W
TYCH sprawach. Przez ten przeklęty głosik.
Odchrząknął. Nawet tego porządnie nie potrafił. Taki Filip jak
odchrząknął, to tynk ze ścian odpadał. Naraz wszedł Sławek.
- Czemu tak leżysz? Gębę masz jak niewypał, w każdej chwili
możesz wybuchnąć.
- Chociaż w czymś jestem mocny.
- Czym się gryziesz? - Sławek usiadł na łóżku obok i przesunął mu
otwartą ręką po szyi.
- Słuchaj, skubańcu - pisnął Adam. - O co ci chodziło z tym
Crescentinim? To był kastrat. Ośmieszyłeś mnie przed innymi.
Sławek przybrał pokutniczą minę.
- Jak mogłem cię ośmieszyć, skoro wszyscy wiemy, że wszystko
masz, tylko jeszcze małe. Na żartach się nie znasz?
- Za to ty się na nich znasz jak analfabeta na literach. Mógłbyś sobie
darować takie przystawki.
- W porządku. Adaś, Sylwia?
- Sylwia?
- Słyszałem twój start do niej. Elegancki jak z powieści. Ale nie łam
się. Nawet ja nie mam u niej szans.
- Ty chodzisz z Moniką - rzekł Adam z żalem.
- Pomijając to. Tylko jeden chłopak z tej budy mógłby mieć Sylwię.
- A on się do niej nie bierze.
- Któż potrafi zrozumieć Filipa? Artystyczna dusza pęta się innymi
drogami, nieosiągalnymi dla przeciętnego śmiertelnika.
* * *
Kamila zagryzała wargi i zerkała na wesołe koleżanki. Koleżanki,
nie przyjaciółki. Dotąd nie przekroczyła w internacie, gdzie mieszkała
dopiero od roku, progu między koleżeństwem a przyjaźnią, zwłaszcza w
„ósemce”. Wiedziała, że nie jest darzona sympatią, że uśmiechy pod jej
adresem to pozory pozorów.
- Z Anglii przywiozłaś ten sprzęt? - głos Filipa wyrwał ją z zadumy.
- Philipsa? Tak. Kupiłam go przy jakiejś okazji na Regent Street w
Londynie.
- Pewnie wyskoczyłaś do pubu na piwo, a wróciłaś z radiem -
zauważyła Monika.
- Och! - żachnęła się Kamila. - Co to za książka na twoim łóżku? -
zwróciła się do Sylwii. - Mogę zobaczyć?
- Jasne. - Podała jej.
- Salinger - przeczytała Kamila. - Buszujący w zbożu.
- Czytałaś? - zapytała Teresa.
- Nie czytuję wsiowych rzeczy. Odkąd zmarnowałam tyle czasu nad
Chłopami Reymonta, nabrałam obrzydzenia do wszystkiego, co kwiczy,
beczy, muczy i rośnie.
- Do zawartości szklarni swoich rodziców też nabrałaś podobnego
stosunku? - zapytał Filip.
Kamila zmieszała się i zaczęła popijać kawę.
- Dobrze by jednak było - odezwała się Sylwia - abyś przed
wyjazdem do Ameryki przeczytała tę książkę.
- Naprawdę? - Kamila wykrzywiła twarz, jakby siedziała na fotelu u
stomatologa. - Spróbuję. Chyba jeszcze nie wyrosłam z Kubusia Puchatka
- dodała z uległością wypełnioną nieśmiałą nadzieją na polepszenie
zażyłości.
- To nic złego - rzekł pojednawczo Filip - jeśli jednocześnie byś się
zachwycała Kubusiem Fatalistą...
Do pokoju weszła Dorota.
- Dowiedziałam się paru rzeczy o nowej polonistce - oznajmiła. -
Nazywa się Karolina Szatyńska, pochodzi z Poznania, jest wysoka,
szczupła, piekielnie zgrabna, bardzo ładna, ma długie do ramion
jasnoblond włosy...
- Jasny gwint! - parsknął Filip. - Czegoś takiego jedynie dziewczyna
mogła się dowiedzieć. A centymetry na wypukłościach?
- Nie podawali.
- Widziałaś ją? - dociekał Filip.
- Nie.
- No właśnie - zasępił się. - Już czwarty czy piąty raz słyszę o nowej
polonistce, a gdy zapytać, to nikt jej nie widział. Jeszcze trochę i będziemy
mieli Tartufa w spódnicy.
- Akt III, scena 2 - rzuciła rozbawiona Teresa.
- Jaki widzicie związek między Tartufem a tą polonistką? - zdziwiła
się Kamila.
- Pogłówkuj, Kama - powiedziała Dorota. - Jak ci szczęście dopisze,
może zgadniesz.
Kamila spojrzała na nią wrogo.
* * *
Aleksander Wroński wybrał się na obchód swojego
rozparcelowanego gospodarstwa tętniącego życiem ponad setki
wychowanków.
Dzisiejszego dnia internat pozostawał tylko pod jego okiem -
codzienne dyżury nauczycieli zaczynały się od jutra, pełnione od siódmej
rano do dziesiątej wieczorem. W porze nocnej do zwyczaju należały
dorywcze kontrole zarówno Wrońskiego, jak i dyrektora. A nawet
woźnego.
Na parterze spotkał Szczygła, który zakomunikował mu parę spraw,
po czym skierował się do szerokich schodów w skrzydle północnym
(licealiści nazywali je galerią - od dołu aż po drugie piętro ściany były
zapełnione obrazami; oleje, gwasze, akwarele i sztychy, taki mały
zwierzyniec malarstwa).
Po półgodzinie zapukał i wszedł do pokoju numer osiem.
- W małżeństwie wcale nie kuchnia jest najważniejsza, lecz sypialnia
- usłyszał akurat Sylwię.
- Dobry wieczór - rzekł, a po chóralnej odpowiedzi zapytał wesoło: -
Dlaczego tak sądzisz, Sylwio? Czy wiesz już coś na temat małżeństwa
jako takiego?
- Wyłącznie z powieści - odrzekła. - A pan psor jak uważa? Kuchnia
czy sypialnia?
Wroński, szczerze się roześmiał.
- Nie palimy się do małżeństwa - odezwała się Teresa.
- Jasne - potwierdziła Sylwia. - Małżeństwo to równanie z wieloma
niewiadomymi. Któż lubi takie równania?
- Ty niewątpliwie lubisz - powiedział kierownik.
- W tym przypadku będę ostrożna.
- Ładnie. Jak minęły wam wakacje?
- Ja byłam w Anglii! - wypaliła Kamila.
- Ty byłaś w Anglii... - powtórzył.
- Yes! - Yes... Toteż widać, bo nic się nie opaliłaś. A Monika, gdzie
tak ładnie się opaliła?
- Przy żniwach. Ciężko pracowałam.
- Zapewne. - Gdy parę minut później wychodził, powiedział: - Tak
naprawdę, moje drogie, w małżeństwie najważniejszy jest pokój
dziecinny. Dobranoc.
Poszedł do internatu męskiego. Już na klatce schodowej usłyszał
dobiegający stamtąd harmider.
- Panie psorze, podobno mamy nową polonistkę - rzekł Sławek,
kiedy Wroński opanował chaos i wymienił z chłopakami zdawkowe
uwagi.
- Tak. Martwisz się?
- Przeciwnie. Słyszałem, że jest superseksy.
- Superseksy... - westchnął Wroński.
- Które klasy będzie uczyła? - zapytał Andrzej.
- A do D.
- Fil! - rzucił Sławek. - Załapiemy się!
- Szatany - wzdychał kierownik.
- Podobno jest niezamężna - dociekał Sławek.
- Skąd wiesz?
- Dobre wieści szybko się rozchodzą.
- Dobre wieści - mruknął Wroński.
- Skoro jest taka ładna - odezwał się Adam - to jakim cudem nie
wyszła dotąd za mąż? Pewnie ma jakiś ukryty feler.
Wszyscy zaryczeli.
- Gdyby miała ukryty feler - pouczył go rzeczowo Wojtek - to byłaby
rozwiedziona.
- Panowie, do licha, czy już nie macie innych tematów? - Wroński
wydawał się zdegustowany.
- Pan psor ją widział? - atakował Sławek.
- Oczywiście. Mieszka obok mnie.
- I co?
- Co, i co?
- No, wie pan psor. - Sławek wykonał zagadkowy gest ręką. Wroński
przybrał marsowe oblicze, co zdarzało mu się równie często jak własne
imieniny.
- Ja wiem, lecz nie wiem, czy ty wiesz, że za kilka miesięcy czeka
cię matura.
- Jeśli dziewczyna warta grzechu, maturę można przełożyć - odrzekł
Sławek. - Czy będzie miała dyżury?
- Tak.
- Pięknie. - Sławek zwrócił się do Adama: - Nie zapomnij jutro
trzasnąć jej kilka zdjęć, a zaraz potem je wywołasz.
- Chyba cię pokręciło! - pisnął Adam. - Sam się trzaśnij!
- I o co tyle emocji? - uspokajał ich Wroński. - Wypalicie się
przedwcześnie. I na próżno.
- Nigdy nic nie wiadomo - rzekł Wacek Ryś z III A, lekko rudawy,
dobrze zbudowany chłopak; niewiele ustępował Sławkowi w siatkówce.
- W rzeczy samej - odezwał się Filip. - Bo my wciąż nie bardzo
wiemy, jak to właściwie jest: czy rozsądek trzyma za gębę emocje, czy
emocje trzymają za gębę rozsądek.
- Och, wy łotry. - Wroński podrapał się za uchem. - Dla was
powinno jedno być najważniejsze: uczciwie się uczyć.
- Tylko głupcy bywają uczciwi - rzekł ostrzyżony najeża Heniek z IV
A, trębacz szkolnej kapeli. - Człowiek rozumny jedynie stwarza pozory
uczciwości, gdyż wie, o co rzeczywiście toczy się gra w tym zakłamanym
świecie.
- Filozofia licealnego umysłu - skwitował pobłażliwie kierownik. -
Dość żartów. Filip, pozwól ze mną - dodał kierując się na korytarz.
- Wszystko w porządku?
- Tak. Nawet wywieszki z nazwiskami są już na szafach. Wroński
omiótł wzrokiem długi korytarz w kształcie litery L, gdzie przy ścianach
stały dwudrzwiowe szafy, po czym zajrzał do sali pierwszoklasistów i
wdał się z nimi w pogawędkę.
ROZDZIAŁ IV
Aula mieściła się w skrzydle północnym na drugim piętrze, w
sąsiedztwie pomieszczeń internatu żeńskiego, i była wypełniona do
ostatniego miejsca. W pierwszym rzędzie siedzieli nauczyciele. Na
podium stał dyrektor Stefan Burczyński i wygłaszał przemówienie
inauguracyjne.
Filip i Sławek zaszyli się w głębi; sprawiali wrażenie znudzonych
gadaniem dyrektora. Wreszcie rozległy się oklaski.
- Teraz - podjął dyrektor - chciałbym przedstawić panią magister
Karolinę Szatyńską. Pani magister będzie uczyła języka polskiego w
klasach A, B, C i D.
- Nareszcie coś dla nas - ożywił się Sławek. - Fil, siedzi obok
Pudernicy.
Wszyscy skierowali wzrok na powstającą nauczycielkę, która
odwróciła się i ukłoniła.
- Rany - jęknął przeciągle Sławek - ale panienka! Chryste!
Niemożliwe, by mnie czegoś nauczyła. Przecież przy niej nie będzie
mowy o nauce! Co o niej myślisz, Fil?
Siedząca przed Sławkiem Teresa zaniosła się śmiechem.
- Co tu myśleć? - odparł Filip. - Trzeba działać.
- Święte słowa.
- Sławek, jesteś bezczelny! - syknęła Monika zerkając na niego z
zacięciem. - Tak od razu cię wzięła?
Sławek położył uszy po sobie.
- Piękne kobiety nie powinny być nauczycielkami w szkołach
średnich - szepnął Andrzej do Filipa.
- A piękni mężczyźni? - rzuciła Sylwia do tyłu.
- To już wasz problem - odparł Filip.
* * *
Obiady w internacie w dni powszednie podawano o trzeciej, a w dni
wolne o pierwszej. Ze stołówki korzystali też nauczyciele, zwłaszcza
mieszkający w szkolnym gmachu.
Filip i Sławek wychodzili z internatu, gdy z dołu dobiegły ich dwa
głosy. Jeden dobrze znali, należał do nauczyciela fizyki, Zenona Korzenia,
a drugi, kobiecy, stanowił dla nich zagadkę.
- To ona - szepnął Sławek. - Ta nowa!
Przyjaciele zatrzymali się na półpiętrze, przyglądając się
nauczycielskiej parze, która zniknęła za drzwiami wahadłowymi i
skierowała się do stołówki. Poszli jej śladem.
- Ale ma nogi - westchnął tęsknie Sławek i przegarnął włosy. -
Wspaniałe. I ta figura, widzisz?... Czy ten kapeć będzie się do niej
przystawiał? Popatrz, jak jej bajeruje. Pewnie dziesięć lat mu ubyło, bo
przestał się garbić... Co mu wystaje zza kołnierzyka marynarki?... Ach,
wieszaczek, urwany. Już myślałem, że to kij, który sobie wstawił w
kręgosłup.
Filip milczał.
- Wiesz - ciągnął Sławek - że Adam nie chce dziś wywołać filmu z
porannej imprezy? Zawziął się jak rasowy kozioł w swojej flagowej cesze,
jeszcze wała mi pokazał.
Filip milczał.
- Widok tej ślicznotki nagle mnie oświecił, że jestem bardziej
dojrzały aniżeli wyglądam - gadał niestrudzenie Sławek. - Mam zamiar ją
poderwać. Co ty na to?
Filip ciągle milczał. Weszli do stołówki i usiedli na swoich stałych
miejscach. Nie było tu zwyczaju, że każdy indywidualnie podchodzi do
okienka. Poszczególne rzędy miały swoich dyżurnych, którzy je
obsługiwali, dyżurni zmieniali się co tydzień.
Tak się złożyło, że Filip siedział twarzą do polonistki. Ponieważ
stoliki nauczycieli stały na podwyższeniu, doskonale ją widział.
Wyzwanie losu?
Takiej miłości każdy młodzian czeka, tak być kochana chce każda
dziewczyna; czemuż w najświętszym z popędów człowieka tkwi tak
straszliwego cierpienia przyczyna?
Bo dlaczego ni z tego, ni z owego przypomniały mu się te płonące
ogniem linijki? Tutaj, przy pierwszym obiedzie.
Wydawało mu się, że właśnie rodzi się w nim jego uwielbiany
bohater, Werter. A także wydawało mu się, że ma na sobie nie zieloną
koszulę w kratę i dżinsy, lecz żółtą kamizelkę i niebieski frak. Ale nie
chciałby skończyć tak jak Werter. Cokolwiek się wydarzy.
Cokolwiek się wydarzy?... Nawet nie był zatrwożony bezczelnością
swoich marzeń, tak gwałtownie i dalece zabrnął w przyszłość, widząc
siebie na ścieżce dochodzącej do drogi, którą kroczy ta urocza istota o
powabnym głosie.
Jej imię również mu się podobało. Chociaż nie zamienił z nią słowa -
urzekła go. Wręcz doznał szoku. Że jest starsza o parę lat? Że jest
nauczycielką? Że będzie go uczyć?... Wzruszał na to ramionami.
Cokolwiek się wydarzy. Wiedział już jedno - któregoś dnia stanie na jej
drodze, a ona chcąc nie chcąc będzie musiała się zatrzymać. Reszta w ręku
losu.
- Wyjątkowo ponętna - rozmarzył się Sławek spozierając na
polonistkę.
- I ma ładny uśmiech - zauważył Andrzej.
- Zmysłowy - dorzucił Wojtek. - O, spójrzcie, jak słucha Gapka!
Diabła tam!... Ona nie na nasze apetyty.
- Na nasze, na nasze - pospieszył Sławek z buńczucznym
zapewnieniem. - Startuję do niej! Miesiąc, najwyżej dwa - i zacznie jeść
ANDRZEJ KLAWITTER Licealiści
ROZDZIAŁ I Ostatni dzień sierpnia od lat oznacza dla młodzieży jedno - koniec długich, letnich wakacji, koniec lenistwa i błogiej beztroski. Oczywiście nikt z tego powodu nie rozpacza, chociaż zawsze znajdzie się ktoś, kto wyda ciężkie westchnienie na okolicę, pobrzmiewające niechęcią do tego, który wymyślił szkoły. Ostatecznie nie w każdym drzemie na przykład Skłodowska-Curie czy Einstein. I chyba dobrze, bo z uczonymi, geniuszami nigdy tak do końca nic nie wiadomo. Zupełnie podobnie zresztą jak z iluzjonistami - wyciąga taki z rękawa białego gołębia, a tu się okazuje, że to czarny kogut... I nieszczęście gotowe. Wprawdzie nie żałuje się czasu ani pieniędzy na zgłębianie tajemnic wiedzy, ale czasem żałuje się jej wyników. Na co komu bomba atomowa? Może zatem uczyć się... bardzo ostrożnie? Dość duże miasto, gdzie się dzieje ta historia, jest raczej ładne niż brzydkie; od północy zamknięte lasami, od zachodu kilkukilometrowej długości jeziorem, a od południa i wschodu urodzajnymi polami. Najpiękniejszy skrawek tej miejscowości to zakątek między jeziorem a liściastym lasem. Z centrum prowadziła do niego ulica Mickiewicza, przy której końcu mieściło się Liceum Ogólnokształcące noszące imię naszego wieszcza. Mimo że gmach liczył tylko dwa piętra, był olbrzymi - zbudowany z ciemnoczerwonej cegły, w kształcie prostokątnej litery C, tyle że skrzydła wysuwały się przed linię frontu. Jego mury oplecione bluszczem, pamiętające niezły kawałek dziejów, przydawały szkole dostojeństwa. Niejeden kandydat na licealistę, przekraczając po raz pierwszy próg tego gmaszyska, zastanowił się nad sobą i wiedzą wyniesioną z podstawówki,
czy przypadkiem nie pomylił adresu z jakimś sławnym uniwersytetem. W budynku było liceum, internat męsko-żeński oraz, w części skrzydła południowego, od strony centrum miasta, mieszkania służbowe nauczycieli. Przed frontonem zieleniły się trawniki, a z tyłu rozpościerał się dziedziniec, ciągnący się aż do parku, którędy się schodziło na leżące w dole jezioro. Zmierzający właśnie do szkoły dziewczyny i chłopaki, trzecio- i czwartoklasiści, pochodzili z dość odległych miejscowości, toteż w okresie roku szkolnego mieszkali w internacie. Spora część internistów, jak popularnie ich określano, miała zwyczaj zjawiać się na miejscu już w przeddzień rozpoczęcia nauki. Nie trzeba zgadywać, co było tematem ich rozmów - wymiana wakacyjnych wrażeń, często ubarwiona kłamstwami, zwłaszcza gdy wyobraźnia dopisywała, a inwencji nie brakowało. Do mistrzów wszelkich improwizacji należał Filip Strzelec z IV B, wysoki blondyn o lekko kręconych włosach, niebieskich oczach i ujmującym uśmiechu. Był filarem międzyszkolnego koła teatralnego. Chociaż doskonale znano jego możliwości gawędziarskie, nigdy nie można było po nim poznać, czy mówi serio, czy żartuje. Akurat opowiadał o swoim pobycie w Szkocji, żałując, że nie dane mu było zobaczyć Nessie. - Ja już ciebie przejrzałam - stwierdziła Sylwia List, również z IV B, długowłosa brunetka o piwnych oczach, jedna z najurodziwszych dziewczyn liceum; sprawowała funkcję redaktora naczelnego szkolnego miesięcznika. - Jeśli kłamiesz, to z klasą, a jeśli mówisz prawdę, nie jesteś tak interesujący. - Czyżby? - zapytał Filip. - Cóż, niedobrze, gdy dziewczyna przejrzy
chłopaka. Niedobrze dla dziewczyny. - I tak cię lubimy z tym twoim panta rhei, bujaniem w obłokach i cygaństwem - rzekła Teresa Lipska z IV G, też pasjonująca się teatrem. - Czym dalej się w życiu zajedzie? - zastanowił się Filip. - Szarą prawdą czy kwiecistym kłamstwem? Pomijając drobiazg, że prawda nie zawsze bywa szara, a kłamstwo kwieciste. - Zależy dokąd kto jedzie - powiedziała Sylwia. - Wszyscy zmierzamy w jednym kierunku - stwierdził. - Prosto do sławy, gdziekolwiek ona czeka i cokolwiek gotuje. To jedyny cel, który się liczy. Jeżeli ktoś myśli inaczej, to znaczy, że oszukuje samego siebie. Prawda wylezie prędzej czy później, ona tylko nieraz jest pisana sympatycznym atramentem. Jeszcze parę osób z tej grupy zajmowało się w liceum czymś więcej niż jedynie edukacją - Andrzej Koczorowski z IVA i Wojtek Pelczarski z III F byli członkami zespołu muzycznego, a Ewa Morska z IV E pracowała z Sylwią w miesięczniku. Pozostali interesowali się wyłącznie nauką, nauką i jeszcze raz nauką, a pod koniec semestrów zawężali swoje zaciekawienie tylko do specjalistycznej wiedzy medycznej, poszukiwali bowiem środka na delirium tremens, ale dotyczące jedynie części ciała, w której początek biorą nogi. - Zostawmy na chwilę rozgadanych licealistów. Nim dotrą na miejsce, będziemy już znali trzy inne osoby, którym w tej opowieści przypadną naprawdę znaczące role. * * * Dyrektor liceum nazywał się Stefan Burczyński. Był dobiegającym pięćdziesiątki grubawym mężczyzną z orlim nosem i krzaczastymi
brwiami. Nosił przydomek Burczymucha. Jedynie pod osądem uczniowskiej braci pozostaje ocena trafności doboru pseudonimów swoim nauczycielom i wychowawcom, którzy wręcz nie mają prawa bez nich istnieć, a jedno jest oczywiste - podobnie jak z butami, muszą pasować. Czteropokojowe mieszkanie dyrektora mieściło się na pierwszym piętrze południowego skrzydła budynku. Dodatkowe drzwi w korytarzu prowadziły do jego gabinetu, tak że nie musiał opuszczać gmachu, by znaleźć się w pracy. Mimo popołudniowej pory Burczyński siedział w gabinecie i przeglądał różne papiery. Gdy zza otwartego okna doszły go podniesione głosy i śmiech, podszedł do niego i wyjrzał. Na widok licealistów twarz mu pojaśniała. Z lubością westchnął. * * * Piętro niżej przy oknie w swoim mieszkaniu stał kierownik internatu Aleksander Wroński, szczupły mężczyzna o surowym wyrazie twarzy. Liczył nieco ponad pięćdziesiąt pięć lat, szpakowate włosy miał mocno przerzedzone, a pod prostym nosem krótko przystrzyżony wąsik. Mówiono na niego Gapek. Wroński także patrzył na idącą grupę. Żałośnie westchnął na myśl o problemach związanych z kierowaniem internatem, zamieszkiwanym przez osiemdziesiąt dziewczyn i trzydziestu pięciu chłopaków. * * * Kolejne piętro niżej, już w suterenie, inny mężczyzna stał przy oknie służbowego mieszkania, niestety zakratowanym jak w więzieniu. I on spoglądał na licealistów. Ponieważ okno wychodziło na drogę wiodącą do
głównego wejścia w skrzydle południowym, został przez uczniów dostrzeżony. - Dzień dobry, panie woźny! - usłyszał gromkie pozdrowienie. Jan Szczygieł ciężko pokiwał głową. Woźny, ślusarz, elektryk, hydraulik, palacz co., szklarz, stolarz (na liście płac tak ładnie to nie wyglądało), słowem, złota rączka, bez której gmach ten chybaby nie funkcjonował należycie. Był parę lat starszy od Wrońskiego, tęgiej postury, z twarzą pooraną bruzdami niczym uprawne pole. Mieszkał samotnie. Wprawdzie woźny nie zaliczał się do personelu pedagogicznego, ale też nosił przydomek, naturalnie stosowny do rangi, mianowicie - Odkurzacz. Skupił wzrok na jednym licealiście. - Strzelec... - mruknął z zacięciem. Po chwili wesoła grupa znalazła się w budynku. - Witaj, kuźnio drudytów! - zadudniło nagle w uszach woźnego. - Jakich eradytów? - zdziwił się i uświadomił sobie, że gmach gwałtownie nabrał życia. ROZDZIAŁ II - Sławek! - ryknął Filip. - Filip! - ryknął Sławek. Dopadli do siebie i zaczęli się ściskać. Jakkolwiek różnili się pod wieloma względami, stanowili parę wspaniałych przyjaciół. Sławek Krzyk z IV B - wysoki, dobrze zbudowany, o czarnych, kędzierzawych włosach - nie należał do orłów w nauce, znacznie pewniej czuł się na boisku sportowym. Był siatkarzem numer jeden reprezentacji liceum. Cała grupa stała w obszernym holu na pierwszym piętrze i z widocznym utęsknieniem wdychała atmosferę szkolnych murów, jakby
było w niej coś cudownie ożywczego. - Słuchajcie - rzekł Sławek, gdy opadły pierwsze emocje - ekstra wiadomość nie powinna długo czekać: mamy nową polonistkę! Młodziutka, świeżutko upieczona, prosto z rusztu. - Zdrowa? - rzucił Wojtek. - Nie wiem, nie badałem, nie widziałem. Tylko słyszałem. - Wojtek! - syknęła Sylwia. - Co oznacza twoje „zdrowa”? - To, co twoje... czy nie jest chora. - Widząc jej ironiczne spojrzenie, dorzucił: - Żebym tak nie trafił do budy, nic złego nie miałem na myśli! - Rzeczywiście - roześmiała się Sylwia i skinąwszy na Teresę, podniosła swoją torbę. Rozeszli się. * * * Internat nie stanowił enklawy. Na pierwszym piętrze pomiędzy skrzydłami mieściło się osiem czteroosobowych pokoi, w których mieszkały najstarsze licealistki. Wzdłuż nich, od strony dziedzińca, biegł szeroki jasny korytarz, kończący się po obu stronach obszernym holem. W skrzydle północnym oprócz sal lekcyjnych była stołówka, a w skrzydle południowym biblioteka i biura administracji. Reszta pomieszczeń internatu żeńskiego zajmowała drugie piętro w skrzydle północnym oraz kilka sal między skrzydłami. Z kolei internat męski w całości mieścił się na drugim piętrze skrzydła południowego. Wprawdzie życie internackie jest obwarowane murem zakazów i nakazów - niewątpliwie bardziej obostrzonych niż w rodzinnym domu, gdzie twardą rękę ojca amortyzuje miękka dłoń matki - ale ma pewien specyficzny urok, którego w domowych pieleszach się nie znajdzie i do
którego się tęskni po długich, nawet najwspanialszych wakacjach. Tu przyjaźń jakby pełniej smakuje, samodzielność jest wyższa w cenie, a do obowiązku podchodzi się z zadziwiającą lekkością, wreszcie ryzykancki krok pachnie tak jak powinien. Młody człowiek szybciej dojrzewa w takiej zbiorowości, niż w przyjemnym ciepełku domowego ogniska. - Co się stało Sylwii? - zastanawiał się Wojtek tarmosząc swoje sterczące jak druty ciemne włosy. - Wrażliwa niczym zakonnica na przepustce. - Po prostu przypomniałeś jej, że ona także ma klasę - powiedział Filip. - O tak! - pisnął Adam Wesoły z III F. - Nawet Crescentini zna się na rzeczy - zaśmiał się Sławek. - Jaki Crescentini? - dopytywał się Adam, nadworny fotograf liceum i miesięcznika. Był dość nieśmiałym chłopakiem w osobistych kontaktach z dziewczynami. Inteligentny niewysoki szatyn, momentami dowcipny, ale w rozmowie z dziewczyną, jeżeli mu się podobała, nie umiał się zdobyć na stanowcze słowa. To, co wydobywało się z jego ust, miało barwę śpiewnego sopranu. Wstydził się tego. Po pierwszych niepowodzeniach w zdobywaniu dziewczęcych serc popadł w kompleks. - Crescentini był włoskim śpiewakiem operowym z czasów Napoleona - wyjaśnił Andrzej. - Co ja mam z nim wspólnego? Przecież ja nie śpiewam, no nie? O co ci chodzi, palancie? - Adam zwrócił się do wyższego o półtorej głowy Sławka. - Aha, zapomniałem, że nie śpiewasz. - Jak to zapomniałeś?! Co tu miałeś zapomnieć!
- Człowieku, czy pamięć to sekretarka? Centralną częścią internatu męskiego, nie ze względu na usytuowanie, była umywalnia - istne targowisko próżności, bazar, giełda, ring bokserski w razie potrzeby, wreszcie sala tronowa, gdzie najmłodsi uczniowie stawali niekiedy do raportu przed wszechwładnym szefem samorządu internackiego, czyli seniorem. Seniorem internatu męskiego był Filip Strzelec. * * * Sylwia i Teresa już się aklimatyzowały w pokoju numer osiem, pierwszym pomieszczeniu od strony holu w skrzydle południowym. Pokój był urządzony skromnie - cztery metalowe łóżka, dwie duże dwudrzwiowe szafy, stół, cztery krzesła i stolik przy oknie, który służył do przyrządzania posiłków, a na ścianie dwa marne obrazy i kalendarz. - Wojtek ma zboczoną wyobraźnię - powiedziała Sylwia i przewróciła karty kalendarza na wrzesień. - Zdrowa!... Co my jesteśmy? Klacze na wybiegu? - Wszyscy tak nas widzą - rzekła Teresa zajęta rozpakowywaniem bagażu. - Filip też. - O nie, on jest inny. - Kochasz Filipa? - Teresa spojrzała na nią dociekliwie. By ukryć zakłopotanie, Sylwia stanęła przy otwartym oknie. Zakochana w matematyce, patrzyła na świat uważnymi oczami i miała w nim niemal wszystko poszufladkowane zgodnie ze zdrowym rozsądkiem. Zazwyczaj wiedziała, do której szuflady zajrzeć w takiej czy innej sytuacji. I musiało grać. Choćby nie grało. - Już w kwietniu zaczęłaś na niego łakomie zerkać.
- A ty kochasz Andrzeja? - zapytała Sylwia. - Wydaje mi się, że tak. Popatrzyły na siebie ciepło. Wkrótce drzwi otworzyły się i weszła trzecia lokatorka „ósemki”, Monika Kemnitz z IV C, blondynka z uroczymi dołeczkami w policzkach. - Cześć, dziewczyny! - Rany, Monia, aleś ty opalona! * * * Adam wychodził z toalety na parterze, gdy zobaczył przyjeżdżającą Dorotę Poświat, koleżankę ze swojej klasy, szczupłą brunetkę z warkoczem. - Cześć, Adam! - Dorota! Cześć!... Ale urosłaś! - Co?! - Przystanęła, postawiła walizkę i odetchnęła. - Urosłaś - powtórzył. - To te buciki na obcasie, zauważ, kotku - wyjaśniła poirytowana. - Eh, ta twoja oryginalność wobec nas jest zniewalająca. Czy naprawdę nie stać cię na coś wzniosłego? - Wzniosłego? - Jakiś szałowy komplement, a nie furmański okrzyk. - Hm... - No dobra, nie gwałć mózgownicy, bo za gwałt można siedzieć. Pomożesz mi? Strasznie ciężka. - Jasne. - Adam podszedł do niej i ochoczo chwycił walizkę. - Tak, ciężka. Skąd miałaś w sobie siłę konia? - Siłę konia. Och, Adam... Od ciastek. Wiesz, że uwielbiam ciastka,
lecz konia nimi nie nakarmisz. Ruszyli w stronę schodów. Dorota mieszkała na pierwszym piętrze pod „trójką”. I ona zaliczała się do osób, które mają na uwadze nie tylko swój wizerunek w lusterku, ale sprawują konkretną i pożyteczną funkcję - prowadziła kawiarenkę. - Słyszałaś coś o niejakim Crescentinim? - zapytał nagle Adam na półpiętrze. - Crescentinim?! O tym włoskim śpiewaku? - Tak. - Co miałabym słyszeć? Opera mnie nie interesuje, a już na pewno nie kastraci. - Kastraci?! - Adam zmarszczył czoło. - Crescentini był kastratem... Wiesz, czego nie miał. Adam przełknął ślinę. - Dorota! - Z góry zbiegł Filip; wziął ją za rękę. - Ale rozkwitłaś przez wakacje! Nie do wiary! Możesz mi wierzyć, jesteś cudowna, najpiękniejsza róża nie ma przy tobie nic do gadania. Jak tego dokonałaś? - Tajemnica - odparła uwodzicielsko. - Na to wygląda. Później pogadamy - dodał i klepnąwszy Adama po plecach, zbiegł. - Słyszałeś, Adam? - rozrzewniła się Dorota. - Kłamał czy mówił prawdę, nieważne, ale powiedział to, co chciałam usłyszeć, co zresztą pragnie usłyszeć każda dziewczyna. A ty mi mówisz, że urosłam!... Co to ja jestem? Drożdżówka? Adam w milczeniu doniósł walizkę do drzwi pokoju numer trzy. - Dzięki - powiedziała Dorota. - Buźka!
- Drobiazg - mruknął i skierował się do internatu. W chwili gdy skręcał na klatkę schodową, oddzieloną od holu wahadłowymi drzwiami, ujrzał idącą Sylwię; w tym momencie wydała się mu wyjątkowo atrakcyjna w jakby prowokująco nie dopiętej błękitnej bluzce. Rzecz dla Adama niezwykła - zdecydował w mgnieniu oka. Przystanął, chwycił ją za rękę i wyrzucił z siebie śpiewnie: - Sylwia, jesteś cudowna, najpiękniejsza róża nie ma przy tobie nic do gadania. Jak tego dokonałaś? - Odbiło ci? - wykrztusiła kompletnie zaskoczona. - Jak pragnę zdrowia! - Lekarz przyjmuje jutro od dziesiątej. Przepraszam, wołają mnie. - Wywróciła oczami i wyminęła go. Będąc przed drzwiami pokoju, dorzuciła: - Nie chciałam cię urazić. I tyle ją widział. Pies z kulawą nogą i podwiniętym pod siebie ogonem nie wzbudziłby takiego żalu, jak teraz Adam. Powlókł się do internatu, gdzie akurat pojawił się kolejny licealista, Hipolit Zamorski z IV B, kościsty brunet o niezgrabnych ruchach, który bezskutecznie próbował pobić rekord żółwia na setkę. O wojsku mógł gadać do znudzenia, ale nigdy nie znajdował wdzięcznego słuchacza. Jeżeli jednak nie ględził o obronności kraju, był tolerowany przez kolegów, mimo że miał nieszczególną cechę, nie bardzo pasującą do przyszłego wojskowego, mianowicie nie potrafił utrzymać języka za zębami, miał go dłuższy niż korytarz. - Czołem, chłopaki! - ryknął dziarsko Hipolit. Wyraz „cześć” zapodział się w jego słowniku, kiedy pilnie szukał „o” z kreską w wyrazie „kula”. Postawił torbę, wyprężył się i przybił prawą dłonią do skroni. - Oto przyszła podpora naszej armii! - wrzasnął Sławek. - Zdjęcie, w
ramkę i na ścianę! Cały Hipek. ROZDZIAŁ III Można się już zorientować, że mur oddzielający męską część internatu od żeńskiej był w owym liceum zbudowany ze słów honoru tudzież pobożnych życzeń, zaprawiony gęsto dobrą wolą. I słusznie. Do czego bowiem komu wielkie fortyfikacje z uzbrojonymi po zęby strażnikami na blankach? Gdy ktoś się uprze, to i samemu diabłu piekło sprzeda, i anioła namówi do pobożności. Zresztą im surowsze reguły, tym większa pomysłowość, aby je przechytrzyć. Filip energicznie nacisnął klamkę i wszedł do żeńskiej „ósemki”. W pokoju zastał Sylwię. Jej twarz momentalnie pojaśniała. Filip wyciągnął spod pachy książkę i podał ją dziewczynie. - Buszujący w zbożu - zachwyciła się. - Dotrzymałeś słowa. - Zawsze dotrzymuję słowa. Sylwia potrząsnęła głową, sprawiając wrażenie, jakby nie to pragnęła usłyszeć. Filip usiadł przy stole. Zapadła kłopotliwa cisza. - Kamila się zjawiła, tak? - rzekł zerkając na stojące przy szafie dwie eleganckie walizki z brązowej skóry oraz stereofoniczny radiomagnetofon Philipsa. - Niestety. Znowu będziemy się z nią męczyć. Mamy jej powyżej czaszki. Gdyby była inna... W tym momencie drzwi się otworzyły i weszła Teresa z imbrykiem pełnym wody, a za nią czwarta lokatorka tego pokoju, Kamila Traczyńska, z tej samej klasy co Sylwia i Filip. - Cześć, Fil! - zawołała Kamila. - Cześć, Kama! O, zmieniłaś uczesanie.
- Filip jak zwykle spostrzegawczy - powiedziała zadowolona i przygładziła ostrzyżone na chłopca brązowe włosy. - Dobrze mi w tej fryzurze, prawda? Wszyscy mi to mówią. Cieszę się, że i tobie się podoba. - Stwierdzenie faktu nie jest jego akceptacją - odrzekł. - Syla, gdzie włożyłaś kawę? - zapytała Teresa zaglądając do szafy. - Powinna być na trzeciej półce. - Zostawcie - powiedziała stanowczo Kamila i przyklękła przy walizce. - Takiej kawy nie piłyście. O, proszę, już zmielona... - Zastygła widząc w ręku Teresy identyczną paczkę. - A to się zdarzyło! Teresa i Sylwia wymieniły spojrzenia. - Napijesz się naszej kawy, Kama? - zapytała słodko Teresa. - Jasne - odparła sucho i zwróciła się do Filipa: - Co słychać w wielkim świecie? - Mój wielki świat na razie ogranicza się do globusa. - Może akurat gdzieś byłeś. Zapytałam z uprzejmości. - Wobec tego uprzejmość za uprzejmość. Gdzie ty byłaś w wakacje? - W Anglii! - Niemożliwe! - Filip wychylił się w jej stronę. - Co tu niemożliwego? - Przypuszczałem, że byłaś w USA. - Do Stanów wybieram się w przyszłym roku - wyjaśniła skwapliwie. - Rodzice już mi to obiecali w nagrodę za maturę. - Hazardziści! - rzuciła Teresa. Kamila zacisnęła zęby. - Długo... bawiłaś w Anglii? - zapytał Filip. - Pięć tygodni. - Spodziewam się, że angielski opanowałaś do perfekcji.
- Martwisz się o mnie? - Bez przesady. Mam dość własnych zmartwień i ani mi się śni dokładać twoich. Martw się sama. A teraz cię pocieszę. Ty byłaś w Anglii, a ja w Szkocji. Siedem tygodni. - Trujesz! - rzekła Kamila. - Truję? Czy wyłącznie ty posiadasz patent na wojaże? - Nie, ale... Gdzie dokładnie byłeś w tej Szkocji? - Pod Bydgoszczą. - Gdzie?! - Kamila znieruchomiała. - Niedaleko Bydgoszczy leży wioska, Szkocja się nazywa. - Czułam, że zalewasz! - Kamila z trudem opanowała śmiech. - Tobie nie można we wszystkim wierzyć. - Prawda, że zgadłem? - Zgadłeś? - Że cię pocieszę. - Nie rozumiem - zdziwiła się Kamila. - Rozumiem. - Co rozumiesz? - Że ty nie rozumiesz. - Że ja nie rozumiem? - Kamila zachmurzyła twarz. - Aha... rozumiem - dodała cierpko. - Nie rozumiem. - Czego nie rozumiesz? - Że ty rozumiesz. Kamila zacisnęła zęby i po sekundzie wybuchnęła: - Czego się mnie czepiasz, do cholery!
- W porządku, remis - rzucił ugodowo. * * * Adam leżał w sypialni na łóżku i gawronił się w sufit. Zza ściany, gdzie się mieściła umywalnia, dochodziły go rozmowy, lecz puszczał je mimo uszu. Rozmyślał o Sylwii, o otrzymanym kopniaku. Komuś innemu by tak nie powiedziała. Tylko jego, Adama, traktowała jak smarkacza. W TYCH sprawach. Przez ten przeklęty głosik. Odchrząknął. Nawet tego porządnie nie potrafił. Taki Filip jak odchrząknął, to tynk ze ścian odpadał. Naraz wszedł Sławek. - Czemu tak leżysz? Gębę masz jak niewypał, w każdej chwili możesz wybuchnąć. - Chociaż w czymś jestem mocny. - Czym się gryziesz? - Sławek usiadł na łóżku obok i przesunął mu otwartą ręką po szyi. - Słuchaj, skubańcu - pisnął Adam. - O co ci chodziło z tym Crescentinim? To był kastrat. Ośmieszyłeś mnie przed innymi. Sławek przybrał pokutniczą minę. - Jak mogłem cię ośmieszyć, skoro wszyscy wiemy, że wszystko masz, tylko jeszcze małe. Na żartach się nie znasz? - Za to ty się na nich znasz jak analfabeta na literach. Mógłbyś sobie darować takie przystawki. - W porządku. Adaś, Sylwia? - Sylwia? - Słyszałem twój start do niej. Elegancki jak z powieści. Ale nie łam się. Nawet ja nie mam u niej szans. - Ty chodzisz z Moniką - rzekł Adam z żalem.
- Pomijając to. Tylko jeden chłopak z tej budy mógłby mieć Sylwię. - A on się do niej nie bierze. - Któż potrafi zrozumieć Filipa? Artystyczna dusza pęta się innymi drogami, nieosiągalnymi dla przeciętnego śmiertelnika. * * * Kamila zagryzała wargi i zerkała na wesołe koleżanki. Koleżanki, nie przyjaciółki. Dotąd nie przekroczyła w internacie, gdzie mieszkała dopiero od roku, progu między koleżeństwem a przyjaźnią, zwłaszcza w „ósemce”. Wiedziała, że nie jest darzona sympatią, że uśmiechy pod jej adresem to pozory pozorów. - Z Anglii przywiozłaś ten sprzęt? - głos Filipa wyrwał ją z zadumy. - Philipsa? Tak. Kupiłam go przy jakiejś okazji na Regent Street w Londynie. - Pewnie wyskoczyłaś do pubu na piwo, a wróciłaś z radiem - zauważyła Monika. - Och! - żachnęła się Kamila. - Co to za książka na twoim łóżku? - zwróciła się do Sylwii. - Mogę zobaczyć? - Jasne. - Podała jej. - Salinger - przeczytała Kamila. - Buszujący w zbożu. - Czytałaś? - zapytała Teresa. - Nie czytuję wsiowych rzeczy. Odkąd zmarnowałam tyle czasu nad Chłopami Reymonta, nabrałam obrzydzenia do wszystkiego, co kwiczy, beczy, muczy i rośnie. - Do zawartości szklarni swoich rodziców też nabrałaś podobnego stosunku? - zapytał Filip. Kamila zmieszała się i zaczęła popijać kawę.
- Dobrze by jednak było - odezwała się Sylwia - abyś przed wyjazdem do Ameryki przeczytała tę książkę. - Naprawdę? - Kamila wykrzywiła twarz, jakby siedziała na fotelu u stomatologa. - Spróbuję. Chyba jeszcze nie wyrosłam z Kubusia Puchatka - dodała z uległością wypełnioną nieśmiałą nadzieją na polepszenie zażyłości. - To nic złego - rzekł pojednawczo Filip - jeśli jednocześnie byś się zachwycała Kubusiem Fatalistą... Do pokoju weszła Dorota. - Dowiedziałam się paru rzeczy o nowej polonistce - oznajmiła. - Nazywa się Karolina Szatyńska, pochodzi z Poznania, jest wysoka, szczupła, piekielnie zgrabna, bardzo ładna, ma długie do ramion jasnoblond włosy... - Jasny gwint! - parsknął Filip. - Czegoś takiego jedynie dziewczyna mogła się dowiedzieć. A centymetry na wypukłościach? - Nie podawali. - Widziałaś ją? - dociekał Filip. - Nie. - No właśnie - zasępił się. - Już czwarty czy piąty raz słyszę o nowej polonistce, a gdy zapytać, to nikt jej nie widział. Jeszcze trochę i będziemy mieli Tartufa w spódnicy. - Akt III, scena 2 - rzuciła rozbawiona Teresa. - Jaki widzicie związek między Tartufem a tą polonistką? - zdziwiła się Kamila. - Pogłówkuj, Kama - powiedziała Dorota. - Jak ci szczęście dopisze, może zgadniesz.
Kamila spojrzała na nią wrogo. * * * Aleksander Wroński wybrał się na obchód swojego rozparcelowanego gospodarstwa tętniącego życiem ponad setki wychowanków. Dzisiejszego dnia internat pozostawał tylko pod jego okiem - codzienne dyżury nauczycieli zaczynały się od jutra, pełnione od siódmej rano do dziesiątej wieczorem. W porze nocnej do zwyczaju należały dorywcze kontrole zarówno Wrońskiego, jak i dyrektora. A nawet woźnego. Na parterze spotkał Szczygła, który zakomunikował mu parę spraw, po czym skierował się do szerokich schodów w skrzydle północnym (licealiści nazywali je galerią - od dołu aż po drugie piętro ściany były zapełnione obrazami; oleje, gwasze, akwarele i sztychy, taki mały zwierzyniec malarstwa). Po półgodzinie zapukał i wszedł do pokoju numer osiem. - W małżeństwie wcale nie kuchnia jest najważniejsza, lecz sypialnia - usłyszał akurat Sylwię. - Dobry wieczór - rzekł, a po chóralnej odpowiedzi zapytał wesoło: - Dlaczego tak sądzisz, Sylwio? Czy wiesz już coś na temat małżeństwa jako takiego? - Wyłącznie z powieści - odrzekła. - A pan psor jak uważa? Kuchnia czy sypialnia? Wroński, szczerze się roześmiał. - Nie palimy się do małżeństwa - odezwała się Teresa. - Jasne - potwierdziła Sylwia. - Małżeństwo to równanie z wieloma
niewiadomymi. Któż lubi takie równania? - Ty niewątpliwie lubisz - powiedział kierownik. - W tym przypadku będę ostrożna. - Ładnie. Jak minęły wam wakacje? - Ja byłam w Anglii! - wypaliła Kamila. - Ty byłaś w Anglii... - powtórzył. - Yes! - Yes... Toteż widać, bo nic się nie opaliłaś. A Monika, gdzie tak ładnie się opaliła? - Przy żniwach. Ciężko pracowałam. - Zapewne. - Gdy parę minut później wychodził, powiedział: - Tak naprawdę, moje drogie, w małżeństwie najważniejszy jest pokój dziecinny. Dobranoc. Poszedł do internatu męskiego. Już na klatce schodowej usłyszał dobiegający stamtąd harmider. - Panie psorze, podobno mamy nową polonistkę - rzekł Sławek, kiedy Wroński opanował chaos i wymienił z chłopakami zdawkowe uwagi. - Tak. Martwisz się? - Przeciwnie. Słyszałem, że jest superseksy. - Superseksy... - westchnął Wroński. - Które klasy będzie uczyła? - zapytał Andrzej. - A do D. - Fil! - rzucił Sławek. - Załapiemy się! - Szatany - wzdychał kierownik. - Podobno jest niezamężna - dociekał Sławek. - Skąd wiesz?
- Dobre wieści szybko się rozchodzą. - Dobre wieści - mruknął Wroński. - Skoro jest taka ładna - odezwał się Adam - to jakim cudem nie wyszła dotąd za mąż? Pewnie ma jakiś ukryty feler. Wszyscy zaryczeli. - Gdyby miała ukryty feler - pouczył go rzeczowo Wojtek - to byłaby rozwiedziona. - Panowie, do licha, czy już nie macie innych tematów? - Wroński wydawał się zdegustowany. - Pan psor ją widział? - atakował Sławek. - Oczywiście. Mieszka obok mnie. - I co? - Co, i co? - No, wie pan psor. - Sławek wykonał zagadkowy gest ręką. Wroński przybrał marsowe oblicze, co zdarzało mu się równie często jak własne imieniny. - Ja wiem, lecz nie wiem, czy ty wiesz, że za kilka miesięcy czeka cię matura. - Jeśli dziewczyna warta grzechu, maturę można przełożyć - odrzekł Sławek. - Czy będzie miała dyżury? - Tak. - Pięknie. - Sławek zwrócił się do Adama: - Nie zapomnij jutro trzasnąć jej kilka zdjęć, a zaraz potem je wywołasz. - Chyba cię pokręciło! - pisnął Adam. - Sam się trzaśnij! - I o co tyle emocji? - uspokajał ich Wroński. - Wypalicie się przedwcześnie. I na próżno.
- Nigdy nic nie wiadomo - rzekł Wacek Ryś z III A, lekko rudawy, dobrze zbudowany chłopak; niewiele ustępował Sławkowi w siatkówce. - W rzeczy samej - odezwał się Filip. - Bo my wciąż nie bardzo wiemy, jak to właściwie jest: czy rozsądek trzyma za gębę emocje, czy emocje trzymają za gębę rozsądek. - Och, wy łotry. - Wroński podrapał się za uchem. - Dla was powinno jedno być najważniejsze: uczciwie się uczyć. - Tylko głupcy bywają uczciwi - rzekł ostrzyżony najeża Heniek z IV A, trębacz szkolnej kapeli. - Człowiek rozumny jedynie stwarza pozory uczciwości, gdyż wie, o co rzeczywiście toczy się gra w tym zakłamanym świecie. - Filozofia licealnego umysłu - skwitował pobłażliwie kierownik. - Dość żartów. Filip, pozwól ze mną - dodał kierując się na korytarz. - Wszystko w porządku? - Tak. Nawet wywieszki z nazwiskami są już na szafach. Wroński omiótł wzrokiem długi korytarz w kształcie litery L, gdzie przy ścianach stały dwudrzwiowe szafy, po czym zajrzał do sali pierwszoklasistów i wdał się z nimi w pogawędkę. ROZDZIAŁ IV Aula mieściła się w skrzydle północnym na drugim piętrze, w sąsiedztwie pomieszczeń internatu żeńskiego, i była wypełniona do ostatniego miejsca. W pierwszym rzędzie siedzieli nauczyciele. Na podium stał dyrektor Stefan Burczyński i wygłaszał przemówienie inauguracyjne. Filip i Sławek zaszyli się w głębi; sprawiali wrażenie znudzonych gadaniem dyrektora. Wreszcie rozległy się oklaski.
- Teraz - podjął dyrektor - chciałbym przedstawić panią magister Karolinę Szatyńską. Pani magister będzie uczyła języka polskiego w klasach A, B, C i D. - Nareszcie coś dla nas - ożywił się Sławek. - Fil, siedzi obok Pudernicy. Wszyscy skierowali wzrok na powstającą nauczycielkę, która odwróciła się i ukłoniła. - Rany - jęknął przeciągle Sławek - ale panienka! Chryste! Niemożliwe, by mnie czegoś nauczyła. Przecież przy niej nie będzie mowy o nauce! Co o niej myślisz, Fil? Siedząca przed Sławkiem Teresa zaniosła się śmiechem. - Co tu myśleć? - odparł Filip. - Trzeba działać. - Święte słowa. - Sławek, jesteś bezczelny! - syknęła Monika zerkając na niego z zacięciem. - Tak od razu cię wzięła? Sławek położył uszy po sobie. - Piękne kobiety nie powinny być nauczycielkami w szkołach średnich - szepnął Andrzej do Filipa. - A piękni mężczyźni? - rzuciła Sylwia do tyłu. - To już wasz problem - odparł Filip. * * * Obiady w internacie w dni powszednie podawano o trzeciej, a w dni wolne o pierwszej. Ze stołówki korzystali też nauczyciele, zwłaszcza mieszkający w szkolnym gmachu. Filip i Sławek wychodzili z internatu, gdy z dołu dobiegły ich dwa głosy. Jeden dobrze znali, należał do nauczyciela fizyki, Zenona Korzenia,
a drugi, kobiecy, stanowił dla nich zagadkę. - To ona - szepnął Sławek. - Ta nowa! Przyjaciele zatrzymali się na półpiętrze, przyglądając się nauczycielskiej parze, która zniknęła za drzwiami wahadłowymi i skierowała się do stołówki. Poszli jej śladem. - Ale ma nogi - westchnął tęsknie Sławek i przegarnął włosy. - Wspaniałe. I ta figura, widzisz?... Czy ten kapeć będzie się do niej przystawiał? Popatrz, jak jej bajeruje. Pewnie dziesięć lat mu ubyło, bo przestał się garbić... Co mu wystaje zza kołnierzyka marynarki?... Ach, wieszaczek, urwany. Już myślałem, że to kij, który sobie wstawił w kręgosłup. Filip milczał. - Wiesz - ciągnął Sławek - że Adam nie chce dziś wywołać filmu z porannej imprezy? Zawziął się jak rasowy kozioł w swojej flagowej cesze, jeszcze wała mi pokazał. Filip milczał. - Widok tej ślicznotki nagle mnie oświecił, że jestem bardziej dojrzały aniżeli wyglądam - gadał niestrudzenie Sławek. - Mam zamiar ją poderwać. Co ty na to? Filip ciągle milczał. Weszli do stołówki i usiedli na swoich stałych miejscach. Nie było tu zwyczaju, że każdy indywidualnie podchodzi do okienka. Poszczególne rzędy miały swoich dyżurnych, którzy je obsługiwali, dyżurni zmieniali się co tydzień. Tak się złożyło, że Filip siedział twarzą do polonistki. Ponieważ stoliki nauczycieli stały na podwyższeniu, doskonale ją widział. Wyzwanie losu?
Takiej miłości każdy młodzian czeka, tak być kochana chce każda dziewczyna; czemuż w najświętszym z popędów człowieka tkwi tak straszliwego cierpienia przyczyna? Bo dlaczego ni z tego, ni z owego przypomniały mu się te płonące ogniem linijki? Tutaj, przy pierwszym obiedzie. Wydawało mu się, że właśnie rodzi się w nim jego uwielbiany bohater, Werter. A także wydawało mu się, że ma na sobie nie zieloną koszulę w kratę i dżinsy, lecz żółtą kamizelkę i niebieski frak. Ale nie chciałby skończyć tak jak Werter. Cokolwiek się wydarzy. Cokolwiek się wydarzy?... Nawet nie był zatrwożony bezczelnością swoich marzeń, tak gwałtownie i dalece zabrnął w przyszłość, widząc siebie na ścieżce dochodzącej do drogi, którą kroczy ta urocza istota o powabnym głosie. Jej imię również mu się podobało. Chociaż nie zamienił z nią słowa - urzekła go. Wręcz doznał szoku. Że jest starsza o parę lat? Że jest nauczycielką? Że będzie go uczyć?... Wzruszał na to ramionami. Cokolwiek się wydarzy. Wiedział już jedno - któregoś dnia stanie na jej drodze, a ona chcąc nie chcąc będzie musiała się zatrzymać. Reszta w ręku losu. - Wyjątkowo ponętna - rozmarzył się Sławek spozierając na polonistkę. - I ma ładny uśmiech - zauważył Andrzej. - Zmysłowy - dorzucił Wojtek. - O, spójrzcie, jak słucha Gapka! Diabła tam!... Ona nie na nasze apetyty. - Na nasze, na nasze - pospieszył Sławek z buńczucznym zapewnieniem. - Startuję do niej! Miesiąc, najwyżej dwa - i zacznie jeść