uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 864 053
  • Obserwuję817
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 103 927

Andrzej Klawitter - Slicznotka

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

uzavrano
EBooki
A

Andrzej Klawitter - Slicznotka.pdf

uzavrano EBooki A Andrzej Klawitter
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 198 stron)

ANDRZEJ KLAWITER ŚLICZNOTKA Wydawnictwo TELBIT

Podziękowania Pragnę wyrazić wielką wdzięczność tym wszystkim, którzy przyczynili się do powstania niniejszej książki i pomagali mi w różnoraki sposób. Serdecznie dziękuję Mirosławowi Urbaczewskiemu, dyrektorowi Państwowego Domu Dziecka w Trzemiętowie, a także Adamowi Orlikowskiemu, młodszemu aspirantowi Komisariatu Policji w Szubinie, którzy służyli mi swoją profesjonalną wiedzą. Jeśli mimo ich pomocy popełniłem jakieś nieścisłości, obciążają one wyłącznie mnie. Dziękuję też Dorocie Misiak, licealistce z Dąbrowy Chełmińskiej, a zarazem pierwszej czytelniczce manuskryptu, która bezinteresownie przesyłała mi wszelkie potrzebne informacje, nie szczędząc przy tym wielu rzeczowych i celnych uwag. Andrzej Klawiter

Niedziela, 13 maja Nastała cisza. Patrzyli na siebie nie tak jak rywale na boisku, lecz niczym zaciekli wrogowie, których urazy wykraczały poza sportową arenę, a to oznaczało, że nie pojawiły się dziś. Dwaj rośli, szczupli osiemnastolatkowie stali naprzeciw siebie w odległości kilku metrów - Roman Stankiewicz bronił bramki, Jacek Swojski przymierzał się do rzutu karnego. Liczni kibice, skupieni na galerii sali gimnastycznej liceum, która mogła pomieścić około dwustu osób, wstrzymali oddech. Dobiegał końca ostatni w tym sezonie mecz drugiej edycji międzyszkolnej ligi halowej piłki nożnej. Walczyło sześć zespołów. Była to ostatnia minuta gry między drużyną liceum ogólnokształcącego a zespołem domu dziecka. Trwał remis - trzy do trzech. Broniący barw liceum Roman wiedział, że jeśli wpuści gola, to przegrają, podobnie jak w ubiegłym sezonie. Remis dawał im pierwszą lokatę i nagrody w postaci wspaniałego pucharu i sprzętu sportowego, którego żadna szkolna drużyna nie miała zbyt dużo. Jacek z domu dziecka, najlepszy strzelec w tej edycji, miał już na koncie trzydzieści dziewięć goli i aż o jedenaście wyprzedzał drugiego snajpera z technikum ogrodniczego. Cisza się przedłużała, twarze kibiców pobladły z napięcia. Jacek cofnął się kilka kroków, oderwał wzrok od Romana i skupił się na piłce. Denerwował się bardziej niż kiedykolwiek. Zdawał sobie sprawę z odpowiedzialności, jaka na nim ciąży. Wiedział, jak bardzo liczą na niego kibice drużyny nie tylko z domu dziecka. Wreszcie ruszył. Wykonał jeden zwód, drugi i rezygnując nagle z silnego kopnięcia, oszukał bramkarza pięknym technicznie strzałem. Zatrzepotała siatka. To był jego drugi gol w tym meczu, bo pierwszego zdobył podczas jednej z akcji. Wśród fanów drużyny domu dziecka wybuchła euforia, czego nie można było powiedzieć o kibicach liceum. Jacek podskoczył radośnie i rzucił się w ramiona kolegów z zespołu. Wściekły Roman potarmosił nerwowo swoje długie kręcone kruczoczarne włosy, po czym leniwie sięgnął po piłkę i rzucił ją niedbale na środek parkietu. Pół minuty później

sędzia odgwizdał koniec meczu. Drużyna domu dziecka wygrała. Jacek spojrzał w stronę galerii. W trzecim rzędzie ławek siedziała, kołysząc uniesionymi rękami, jego dziewczyna - Anna Jurczyk z II A - z tej samej klasy do której chodzili on i Roman. Jacek od ponad dziesięciu lat był wychowankiem miejscowego domu dziecka, więc występował w jego barwach, mimo że uczęszczał do ogólniaka. - Jesteś najlepszy, Jacusiu! Najlepszy! - wykrzykiwała Anna i słała mu całusy. Wtórował jej ich kolega, Marek Jagodziński z II C, tyle że on nie przesyłał buziaków. Obok Marka na cześć zwycięzcy wiwatował Marcin Kowalik, przyjaciel Jacka, również wychowanek domu dziecka, uczeń pierwszej klasy technikum ogrodniczego. Zdenerwowany przegraną Roman oparł się o słupek bramki i z zaciśniętymi zębami zerkał na galerię. Nie uszła jego uwagi szaleńcza radość Ani. Mimo sportowych emocji ani na chwilę nie przestał o niej myśleć - w końcu podrywał ją na samym początku roku. Dziewczyna wyglądała olśniewająco, zresztą - i nie była to tylko jego opinia - należała do najpiękniejszych i najzgrabniejszych licealistek. Obdarzona wielkim talentem malarskim, inteligentna, najlepsza uczennica w klasie... Cóż mógł jeszcze dodać?! Ale ona pozostawała nieczuła na jego zabiegi, mimo że uważał się za faceta przystojnego i niegłupiego. Ankę zdobył Jacek, ten beznadziejny bidul z bidula! Roman, który zazwyczaj pogardliwie odnosił się do wychowanków domu dziecka, długo nie mógł przetrawić tego ciężkiego kopniaka, a i teraz, w połowie maja, początkująca artystka ciągle siedziała mu w głowie, ba, czasami pojawiała się nawet w jego snach. Kiedy tylko przenosił wzrok na zadowolonego Jacka, wzbierała w nim zwykła złość. Nie cierpiał go i tyle. Najchętniej podszedłby do niego i najzwyczajniej w świecie skuł mu gębę. Pół godziny później na sali zgromadziły się wszystkie zespoły ligi wraz ze swoimi trenerami, zjawili się też dyrektorzy szkół. Zabrakło jedynie dyrektora domu dziecka oraz przedstawiciela burmistrza. I tak rozpoczęła się uroczystość zakończenia drugiej edycji rozgrywek. Drużyna domu dziecka triumfowała. Piłkarze zwycięskiego zespołu otoczyli wianuszkiem swego trenera Radosława Zielińskiego - obecnie jednego z wychowawców, a w przeszłości piłkarza miejscowego klubu Gwiazda - i zaczęli podrzucać go wysoko, coraz wyżej, przy aplauzie fanów drużyny. Nie zabrakło też Antoniego Raczkiewicza, dziennikarza regionalnego tygodnika „Głos W-cki”. Przeraźliwie chudego, wysokiego szatyna pod trzydziestkę, który przeprowadził dłuższy wywiad ze zwycięską drużyną. Chłopcy a zwłaszcza Jacek, nie wydawali się ani trochę stremowani podczas rozmowy z dociekliwym reporterem, który jako student zaocznych studiów dziennikarskich dorabiał sobie pisaniem.

* * * Zawsze jeździła ostrożnie i nie szarżowała, nawet gdyby droga była szeroka na kilometr, a na dodatek pusta. Oczywiście nie zachowywała się tak dlatego, że prowadziła wózek swojego chłopaka, który bała się uszkodzić. Po prostu ostrożność stanowiła jedną z ważniejszych cech charakteru Wiktorii Malińskiej. Ona sama zaś uważała, że w życiu nigdy nie za wiele roztropności. Tyle już wiedziała i dlatego nie zaliczała się do hazardzistek. Życie sporo ją nauczyło. Przed miesiącem chłopak Wiktorii, Klaudiusz, oddał pod jej troskliwą opiekę dwudziestoletni czerwony samochód marki Porsche 911, gdyż wyjechał na dłużej do Irlandii. Oczywiście, za czymś do chleba dla przyszłej rodziny którą zamierzali założyć. Koło historii się obraca, ale powiela tylko schematy, bo przecież wszystko już było. Kiedy w oddali zarysowała się panorama W, dwudziestotysięcznego miasta w Wielkopolsce, uśmiechnęła się. Dojeżdżała do celu. Była rodowitą poznanianką, studiowała socjologię na Uniwersytecie Adama Mickiewicza. Odwiedziła tę miejscowość już wczesną wiosną, ale miała tylko niespełna dzień, aby przygotować sobie grunt do obecnej, dłuższej wizyty. Zamierzała bowiem zebrać materiał potrzebny do napisania pracy dyplomowej na temat wzajemnych relacji panujących między młodymi ludźmi (członkami różnych małomiasteczkowych środowisk młodzieżowych), a także ich problemów. Do W wjechała od północy poruszając się drogą krajową, która przecinała miasteczko w kierunku południowym, dzieląc je na dwie mniej więcej równe części. Ta droga była utrapieniem mieszkańców, którzy od lat marzyli o obwodnicy lecz starania kolejnych władz nie przynosiły żadnego rezultatu. Zatrzymała się na parkingu nieopodal rynku i postanowiła napić się czegoś w kawiarence pod parasolami. Ponad dwie godziny jazdy trochę ją zmęczyły. Stwierdziła, że choć do gospodarstwa agroturystycznego, w którym wcześniej telefonicznie wynajęła lokum, jest tylko pięć minut drogi, to jednak nie zaszkodzi się zrelaksować. Tuż przy parkingu strzelała wysoko w niebo stara nieczynna wieża ciśnień, w której przed kilkoma laty zainstalowała się miejscowa bohema. Na parterze mieścił się bar o nazwie Irlandia, pierwsze i drugie piętro zajmowała galeria Wyobraźnia Art, trzecie należało do pracowni plastycznych, na ostatniej kondygnacji znajdował się taras widokowy, skąd można było sycić oczy pięknym krajobrazem. Mimo woli skupiła wzrok na nazwie baru, do którego wiodły ciężkie dębowe drzwi. Pomyślała o swoim chłopaku, który pojechał na Zieloną Wyspę, by się dorobić, a po

powrocie rozkręcić jakiś interes. Zapewne właściciel tego baru też tam był na saksach. * * * Kiedy zakończył się sportowy turniej, płowowłosy i rosły Jacek poddał się uściskom zielonookiej Anny o kasztanowych włosach, związanych w kucyk. Dziewczyna sięgała mu do podbródka, więc wyglądało to dość zabawnie. Pucołowaty Marek, nieco wyższy od Ani, tylko się uśmiechał i zacierał dłonie. - Roman był wściekły jak sto diabłów - powiedział Marek. - I bardzo dobrze! - parsknęła dziewczyna. - Niech mu się nie wydaje! Czasami sprawia wrażenie, że naprawdę myśli, iż świat należy wyłącznie do niego. Zawsze drażniła mnie ta jego megalomania i niestrawne ciągotki do dominacji nad wszystkim, co ludzkie i w zasięgu wzroku. Typowy kandydat na dyktatora. Psyche ma cokolwiek ściemnione. Na dodatek to bezczelny cynik. Okropność! Nie cierpię gada! A jego starzy przecież nie są tacy źli, to całkiem mili ludzie. Cholera wie, w kogo on się wdał! I jego siostra też jest w porządku. Jacek tylko kiwał głową i wpatrywał się pod nogi. - Ciekawe, czy Stalin i Hitler w młodości też w jakiś sposób wyróżniali się spośród rówieśników - dodała. - Nie znam na tyle ich biografii, poza tym historia nie jest moją mocną stroną. Wolę matmę, tam przynajmniej wszystko musi się zgadzać ze zdrowym rozsądkiem. - Słuchajcie - odezwał się Jacek. - Mamy piękne popołudnie, może gdzieś pójdziemy, co? - W dede musisz być o szóstej, tak? - chciała się upewnić Anna. O domu dziecka mówiła zawsze dede, co on po prostu zaakceptował. Nie drażniło go to określenie. Kiedy przytaknął, powiedziała: - No to chodźmy do kawiarenki na rynku na lody i colę. Ja stawiam. W tym tygodniu zarobiłam trochę grosza u mojej samotnej sąsiadki. Gruntownie posprzątałam jej mieszkanie, trochę uprałam i zrobiłam zakupy. Tak jakoś mi wyszło z tą pomocą. A kiedy za pierwszym razem nie chciałam przyjąć pieniędzy prawie się obraziła i powiedziała, że w takiej sytuacji więcej nie skorzysta z moich usług, sama sobie jakoś poradzi. Więc uległam. Chyba ma niezłą emeryturę. No i raz po raz do niej wpadam. A kasa zawsze się przyda, moich staruszków nie stać na tłuste kieszonkowe, mimo że jestem jedynaczką. - No to idziemy - rzucił skwapliwie Marek, któremu też się specjalnie nie przelewało, jednak był zbyt leniwy na to, żeby rozejrzeć się za jakąś dorywczą pracą, kiedykolwiek,

nawet w wakacje. Jako zapalony numizmatyk w głowie miał tylko stare monety. Jego zbiór mógł zaimponować nawet wytrawnemu kolekcjonerowi. Ale większych pieniędzy nie dało się na tym zarobić, chyba że znalazłoby się gdzieś w polu skarb w postaci średniowiecznych monet, a przecież takie historie się zdarzały. Wyszli z Liceum Ogólnokształcącego im. Stanisława Wyspiańskiego, które mieściło się u stóp płaskowyżu w zachodniej części W. Samo centrum miasteczka z najważniejszym urzędem publicznym, czyli ratuszem, leżało na wzniesieniu, reszta spływała ze wzgórza, aby spokojnie osiąść na rozległej, okolonej lasami równinie. Różnica poziomów wynosiła prawie dwadzieścia metrów. Chłopcy wzięli między siebie dziewczynę i zaczęli piąć się ulicą Wyspiańskiego w stronę rynku. - Nasi włodarze mają dobrze na tej górce - westchnęła Ania, gdy znaleźli się na prostokątnym placu otoczonym zabytkowymi budowlami i kamieniczkami. - Dlaczego? - zdumiał się Marek. - Blisko do nieba, a takich koneksji potrzeba każdemu, zwłaszcza dzisiaj - wyjaśniła humorystycznie. Parsknęli śmiechem. - Tylko ciekawe, dlaczego tak niewiele im z tych koneksji wychodzi - zastanowił się Jacek. - Nie martw się! - zawołał buńczucznie Marek. - Kiedy dojdziemy do władzy rozwalimy wszystko to, co oni tak ładnie naprawili w naszym interesie! Im się wydaje, że jak są starsi, to mają więcej rozumu, a przecież jedno z drugim niekoniecznie musi iść w parze. - Często bywa odwrotnie - skwitowała Anna, objęła Jacka wpół i położyła głowę na jego ramieniu. Zatrzymali się na skraju rynku, przy wieży ciśnień. Dziewczyna mimo woli uśmiechnęła się na widok dużego plakatu, zapraszającego na piątkowy wernisaż wystawy malarstwa i rysunku Anny Jurczyk. Talent plastyczny odkryła w sobie przed niespełna dwoma laty. Jakoś sam się w niej objawił i w ogóle nie miała pojęcia, skąd się wziął. W rodzinie nie było artystycznych tradycji - nie tylko z plastyki, ale z jakiejkolwiek dziedziny sztuki. - Tylko spróbujcie nie przyjść do galerii! - ostrzegła ich z udaną groźbą w głosie. Po chwili ruszyli do kawiarenki, pod parasole, gdzie siedziało mnóstwo młodzieży. * * *

Letnia kawiarenka była usytuowana przy końcu płyty rynku. Kilkanaście stolików okupowała młodzież, ale Wiktorii udało się znaleźć jeden wolny. W barku kupiła colę i lody z bakaliami, po czym usiadła. Jej pojawienie się wzbudziło pewne zainteresowanie, i to nie tylko chłopaków. Zauważyła to i nagle poczuła się trochę jak na cenzurowanym. Ale wstydzić się nie miała czego - była dość wysoka, szczupła, zgrabna, miała intrygujący wyraz twarzy a na upięte w kok blond włosy wcisnęła ciemne okulary. Słowem, zwracała na siebie uwagę. Starała się nie patrzeć wścibskim w oczy. Popijając colę, skupiła wzrok na znajdującym się przy dłuższym boku rynku pięknym gmachu z czerwonej cegły w którym mieścił się ratusz. Kiedy poczuła, że nikt na nią nie patrzy, zajęła się lodami i sama dyskretnie zaczęła się przyglądać siedzącym. Było gwarno i wesoło - piwo rozwiązuje języki, chociaż nie jest tak twórcze jak wino, zauważyłby jakiś artysta. Spostrzegła, że tylko troje jej najbliższych sąsiadów z prawej strony nie piło i raczyło się tym samym, co ona. I też potrafili się śmiać. Zatem to nie piwo poprawia humor. Byli to dziewczyna i dwóch chłopaków - jeden płowowłosy, przystojny, drugi nieco misiowaty. Śliczna jest - pomyślała mimo woli o dziewczynie ze związanymi w kucyk kasztanowymi włosami. Nietrudno było się zorientować, że ona i płowowłosy stanowią parę. To po prostu rzucało się w oczy. W pewnym momencie, pałaszując lody, zauważyła, że dwaj siedzący po lewej stronie chłopcy zerkają spode łba w jej kierunku. Szeptali coś do siebie. Gęby mieli raczej nieciekawe, na pewno wlali w siebie za dużo piwa, na ich stoliku stało kilka opróżnionych butelek. Kątem oka spostrzegła, że jeden z nich - ubrany w czarną skórę - wstaje i podchodzi do niej. Był średniego wzrostu, dość dobrze zbudowany, miał krótko obcięte rude włosy. Poczuła się nieszczególnie i jeszcze bardziej skupiła się na lodach. Ale rudy nie zatrzymał się przy jej stoliku, tylko przy parce młodych ludzi z prawej strony. - Cześć, bidul, co słychać? - rzucił zaczepnie do płowowłosego. - Podobno zostałeś królem strzelców ligi. Płowowłosy odstawił butelkę coli i spojrzał na niego hardo. Wiktoria już wiedziała, że tamten jest wychowankiem domu dziecka, co wydawało się niezmiernie interesujące, biorąc pod uwagę jej przyszłą pracę magisterską. - Jeśli chcesz pogadać, Żmija, to nie teraz i nie tutaj - syknął. - A to czemu? - Jesteś nawalony więc wal się sam, jasne? Jak spostrzegła Wiktoria, dziewczyna i misiowaty chłopak dość niepewnie wpatrywali się w intruza, który na siłę szukał zaczepki. Rudy zdawał się mieć na twarzy wymalowaną skłonność do wszczynania awantur.

- Nie mam ochoty wyobraź sobie! - zaśmiał się gardłowo rudy. - I co mi zrobisz, królu strzelców, hę? - Nic, po prostu odejdę. - Ale mi cwaniak! A panienkę i kolesia zostawisz? - Odczep się od nich! - warknął płowowłosy. - A pogadać możemy bardzo chętnie, ale nie teraz i nie tutaj. Jasne? Aha, i jeszcze jedno, kochasiu. Twój „bidul” nie robi na mnie żadnego wrażenia. Już dawno się przyzwyczaiłem do tego, że takie mutanty jak ty właśnie w taki sposób o nas gadają... Chociaż... to świadczy tylko o waszej inteligencji! Waszej, czyli takich, którzy mają rodziny i za dobrze im się dzieje. A teraz odpalaj wrotki i grzej asfalt! Rudy uśmiechnął się ironicznie i zerknął na Wiktorię. Poczuła, że po plecach przebiegł jej dreszcz. Zaczyna się nieźle - pomyślała, kończąc lody. Dopiła colę, wstała i ruszyła w stronę parkingu. Odetchnęła. Nie oglądała się, więc nie wiedziała, czy rudy odszedł, czy został w kawiarence. Ale gdyby się obejrzała, zobaczyłaby jak wściekły Żmija wraca do swego kumpla. Wychowanek domu dziecka zaimponował jej. Nie dał się zastraszyć rudemu gburowi. Podeszła do samochodu. Gdy wkładała kluczyk do zamka, prawie musiała się przykleić do drzwi, ponieważ na wolnym miejscu, tuż za jej plecami, z rykiem podrasowanego silnika i piskiem opon zatrzymał się jakiś wóz. Wystraszona, obejrzała się. Z granatowego samochodu marki BMW beztrosko wysiadł jakiś chłopak w białym podkoszulku i brązowej sztruksowej kurtce. Długie krucze kędziory spływały mu niemal na ramiona. - Coś nie tak? - rzucił z aroganckim uśmieszkiem. Wiktoria nagle się otrząsnęła. - To nie boks na torze formuły jeden, tylko zwykły parking przy zwykłej drodze - powiedziała jadowicie. - Naprawdę? Chyba nie zdołam tego zapamiętać, za dużo słów, a dziś panuje moda na oszczędność - zadrwił. - Ale chętnie bym cię przewiózł. Moja fura ma porządnego kopa, nie to, co ten twój czerwony dziadek. To już muzeum. - Obejdzie się, panie wyścigowcu. Wiesz co? Wsadziłabym cię do bolidu formuły jeden, wypuściła na tor z zakazem schodzenia z prędkością poniżej dwustu pięćdziesięciu na godzinę. Założę się, że już na pierwszym zakręcie narobiłbyś w spodnie i z płaczem wrócił do mamusi, o ile w ogóle byś przeżył - dodała, wsiadając do auta i zapalając silnik. Chłopaka zatkało. Otworzył usta, ale nie był w stanie wydobyć z siebie słowa. Nie stać go było na jakąkolwiek ripostę. Głupawym wzrokiem wpatrywał się w Wiktorię, jakby nie wierząc, że coś takiego dane mu było usłyszeć pod swoim adresem, i to od pięknej

nieznajomej. Wreszcie zacisnął zęby i zdecydowanym krokiem skierował się do Irlandii. Wiktoria uśmiechnęła się chłodno i spokojnie ruszyła. W pięć minut później znalazła się w prywatnym gospodarstwie agroturystycznym Familia, leżącym na rozległej nizinie na południowym obrzeżu miasteczka. Prowadzili je Iwona i Marian Stankiewiczowie. * * * Kawioru, krewetek, małż, ostryg czy innych delicji tu nie serwowano. Jedzenie było proste, ale urozmaicone, pożywne i bardzo smaczne. Dbała o to świetna kucharka Celina Czechowska, kobieta w średnim wieku, którą nazywano po prostu ciocią Celą. A pracy miała sporo, bo trzeba było codziennie wyżywić pięćdziesięcioro wychowanków i kilkoro wychowawców. Ale do pomocy miała młodszą koleżankę, więc nie było żadnych problemów. Posiłki podawano trzy razy dziennie o stałych porach. O godzinie szóstej po południu w stołówce Państwowego Domu Dziecka im. Janusza Korczaka znajdowali się już chyba wszyscy. Właśnie trwała kolacja, a głównym tematem rozmów było zwycięstwo ich drużyny piłkarskiej w lidze i jej najjaśniej świecąca gwiazda - Jacek Swojski - najlepszy strzelec. Wszyscy pęcznieli z dumy, że zespół po raz drugi wygrał prestiżowy turniej i pokazał, że chłopaki z domu dziecka nie są jakąś zbieraniną życiowych nieudaczników, tylko takimi samymi młodymi ludźmi jak inni. W przeszłości los obszedł się z nimi niełaskawie, ale jeśli cierpieli, to nie za swoje przewinienia. Niestety, ich koledzy i koleżanki z miasta, mieszkający w rodzinnych domach, lepiej lub gorzej sytuowani, różnie na nich patrzyli i wystawiali im swoje cenzurki. Często nie brakowało w nich złośliwości. Z konieczności więc wychowankowie - trzynaście dziewczyn i trzydziestu siedmiu chłopców w wieku od ośmiu do dwudziestu lat, którzy trafili tu z różnych stron województwa, a nawet spoza Wielkopolski - musieli się przyzwyczaić do takiego stanu rzeczy. Nie mieli innego wyjścia. Dzisiejszego dnia dyżur do dwudziestej drugiej pełnił trzydziestoletni Janusz Tomczyński, wychowawca i opiekun Gromady numer 6, do której należało czterech piłkarzy, wśród nich Jacek Swojski. Wychowankowie byli podzieleni na siedem kilkuosobowych gromad, w zależności od wieku. Każda z nich miała swego wychowawcę - opiekuna. Dwiema gromadami dziewczęcymi zajmowały się wychowawczynie. Janusz Tomczyński, łysiejący blondyn w okularach, jadł kolację z wychowankami - dziś była wędzona ryba. Siedział przy długim drewnianym stoliku z drużyną piłkarzy, którzy zdawali mu relację z przebiegu ostatniego meczu. Żałował, że ze względu na dyżur nie mógł

im kibicować i oglądać ich triumfu na żywo. Nie szczędził pochwał: - Wszyscy uczciwie zapracowaliście na ten sukces. Znowu pokazaliście, że liczycie się w środowisku naszego miasteczka i jesteście w takim samym stopniu godni szacunku jak miejscowa młodzież. Potem przeprosił ich w imieniu dyrektora, który nie mógł się zjawić, ponieważ musiał wyjechać w sprawach rodzinnych do Poznania - jego chrześniaczka przystępowała do Pierwszej Komunii Świętej. Kiedy kolacja dobiegła końca, każdy zajął się swoimi sprawami. Świetlica jak zawsze pozostawała do dyspozycji dzieciaków, pokoje do nauki własnej również. W niedzielę mieli tu zawsze więcej luzu niż w dni powszednie. Tomczyński wziął Jacka pod ramię i wyszli na zewnątrz okazałego piętrowego pałacyku z początku XX wieku, który znajdował się w starym parku. Budynek ten domagał się porządnego remontu, choć na zewnątrz sprawiał całkiem przyzwoite wrażenie. Na jego tyłach mieściły się pomieszczenia gospodarcze, boisko sportowe, a także niewielki plac zabaw. Obaj weszli na starannie utrzymaną alejkę, wijącą się pośród buków, klonów, dębów, kasztanowców i akacji. Jakiś czas milczeli, wdychając przyjemny zapach drzew. - Jak ci się układa z Romanem Stankiewiczem? - zapytał wychowawca, ściskając ramię Jacka. - Bezet - westchnął chłopak i wsadził ręce do kieszeni dżinsów. Bardzo nie lubił, gdy Tomczyński chwytał go w taki sposób, a właściwie to w ogóle nie znosił tego dotyku, który zdarzał się już od pewnego czasu i coraz bardziej go zastanawiał. - Czyli bez zmian... Tak, on ma trudny charakter. Sporo o nim wiem, no i dobrze znam jego rodziców. To bardzo przyzwoici ludzie, uczciwie dorobili się tego, co mają. Jak to się mówi, czasem i w porządnej rodzinie trafi się czarna owca. Jesteś przekonany że chodzi o twoją dziewczynę? Anię, tak? - Annę - poprawił go. - To przecież to samo. - Dla niej nie. I dla mnie też. - Aha... No tak, dla niektórych to jest ważne - uśmiechnął się wychowawca, nie odrywając dłoni od jego ramienia. - Czy nie jest zastanawiające, że wcześniej mu nie przeszkadzałem? - zauważył Jacek i obracając się lekko, ale zdecydowanie, wyzwolił się spod jego uścisku. Wychowawca odchrząknął, jakby się nieco zmieszał.

- Owszem, masz rację - przyznał. - Ale biorąc pod uwagę, że w nauce masz znacznie lepsze wyniki od niego, a ze sportem jest podobnie, to sytuacja staje się jasna. Myślę, że to wszystko razem mogło się w nim skumulować, stąd taka napastliwość i złośliwość wobec ciebie. A może ma na twoim tle kompleks niższości? - Tak pan przypuszcza? - I to jest możliwe. Ludzkie zachowania bywają czasem irracjonalne. Jacku, nie daj mu się sprowokować! Pamiętaj, bo będzie na ciebie! Ustąp mu pola, nawet jeśli nazwie cię tchórzem. Sam wiesz, że nie jesteś żadnym tchórzem. Po prostu jako wychowanek naszego domu musisz niejako podwójnie dbać o swoją reputację, wkładać w pracę nad sobą znacznie więcej sił niż ci z miasta. Niestety, niekiedy trzeba mocno zacisnąć zęby i policzyć - nie do pięciu, ale do dziesięciu - zakończył. Jacek zastanawiał się, czy powiedzieć mu o popołudniowym incydencie w kawiarence, kiedy to przyczepił się do niego Żmija, który trzyma z Romanem. Ale się nie zdecydował. W miejscowym półświatku gnojka znano z różnych, nie zawsze czystych interesów. Wszyscy wiedzieli, że jest jednym z dealerów narkotyków. Był jednak na tyle sprytny, żeby nie dać się złapać. Minionej jesieni wrócił z wojska i pracował w prywatnym warsztacie samochodowym. Był dobrym mechanikiem, więc chwalili go i klienci, i właściciel. Jacek podejrzewał, że zaczepka Żmii to robota Romana, który chce go zastraszyć, albo... Gubił się w domysłach. Na wszelki wypadek lepiej było mieć oczy dookoła głowy. - Staram się, ale to niełatwe - westchnął Jacek. - Wiem, jednak musisz. Kiedy opuścisz te mury, możesz być wspaniałym człowiekiem. Zresztą i teraz nim jesteś, żebyś wiedział - Tomczyński przyjacielsko poklepał go po ramieniu. - Dzięki. - Jestem szczery wobec ciebie - uśmiechnął się wychowawca, po czym przystanął i uważniej przyjrzał się twarzy chłopaka. - Słuchaj, stary, czy ty nie powinieneś już zacząć się golić? Jacek wykrzywił twarz. - Jakoś o tym nie pomyślałem. - Chyba najwyższy czas. Hormony nie śpią, intensywnie pracują w twoim interesie. Mam w domu nowy aparat Gillette i komplet nożyków, które dostałem na imieniny w prezencie od szwagierki. Nie są mi potrzebne. Przyniosę ci w tygodniu. Chłopak nie bardzo wiedział, jak zareagować. Wydawało mu się to cokolwiek nie na miejscu. W końcu prezent, choćby najmniejszy, zobowiązuje.

- Nie, chyba nie... - odparł z wahaniem. - Stary przyjedzie, to mi przywiezie. Napiszę do niego. - Jak chcesz - skapitulował wychowawca i znowu odchrząknął. Jacek odetchnął z ulgą. Usiedli na ławce. Od strony pałacyku zmierzała ku nim grupka dziewczyn, wśród nich najstarsza w placówce, siedemnastoletnia Paula Lipiec, uczennica liceum handlowego. Zatrzymały się przy ławce. - Dwóch facetów w ustronnym miejscu, podejrzana sprawa - powiedziała z udawaną powagą Paula, która była znana z zaskakiwania rozmówców najbardziej karkołomnymi skojarzeniami różnych sytuacji, a polotu jej nie brakowało. - Masz rację, nie omieszkaj jutro zameldować o tym panu dyrektorowi - zażartował Tomczyński. - Jak się zastanowię, to może i o tym pomyślę - odparła przewrotnie i zachichotała, kręcąc długim ciemnym warkoczem. Była ładna, a kiedy się uśmiechała, w policzkach pokazywały się małe dołeczki. Poza tym wychowawcy i wychowankowie zgodnie uznawali ją za najbardziej nieobliczalną z całej żeńskiej grupy. Niejeden chłopak nie miał przy niej nic do gadania, w kaszę dmuchać sobie nie dawała i potrafiła tak trzepać językiem, że niektórym puchły uszy (nie chodziło bynajmniej o przekleństwa, te na nikim nie robiły wrażenia, były na porządku dziennym podobnie jak oddychanie). Poza tym Paulę znano z jeszcze jednej rzeczy której chyba wszyscy jej zazdrościli, włącznie z wychowawcami, nauczycielami i samym panem dyrektorem: miała niesamowity talent literacki, zwłaszcza satyryczny. Sama nie wiedziała, skąd coś takiego się w niej bierze. Wyciągnęła z kieszeni paczkę papierosów i spokojnie zapaliła. - Już tyle razy ci mówiłem, że palenie jest niezdrowe, zwłaszcza w młodym wieku - skarcił ją natychmiast wychowawca. - A ja tyle razy odpowiadałam panu, że samo życie jest niezdrowe, zwłaszcza w starszym wieku - odcięła się. - Gdybym dostawała więcej kasy od matki, to może bym i ćpała. Ostatnio zostawiła mi pięć dych. Majątek jak diabli! Nie wiem, co z nim zrobić. Więc co mi pozostało? Mam wszystko gdzieś! - dorzuciła. - No dobrze, to bawcie się, moi drodzy... Tylko bardziej elegancko - westchnął Tomczyński, wstał i skierował się do budynku. Jacek odprowadzał go wzrokiem, aż ten nie zniknął za budynkiem. Nic z tego, chłopie, zapoluj na kogoś innego - pomyślał z niejakim triumfem. Paula usiadła obok Jacka. Pozostałe dziewczyny - w wieku od ośmiu do jedenastu lat -

pojęły, o co chodzi, i poszły dalej alejką. Jacek wiedział, że od jakiegoś czasu Paula się w nim podkochuje - takie rzeczy się wyczuwa - ale był pewien, iż ona ma świadomość tego, że jego serce jest już zajęte. Jednak lubili sobie pogadać, w końcu mieszkali pod jednym dachem. Inna sprawa, że w tych rozmowach Paula zawsze potrafiła znaleźć jakąś furtkę, którą przemykała się na śliski grunt pod hasłem „Coś więcej niż przyjaźń”. Jackowi nie pozostawało więc nic innego, jak tylko zabawiać się w ten nieszkodliwy flirt. Teraz też zaczęło się robić dwuznacznie. Paula bezceremonialnie przytuliła się do niego, a on ją objął. - Ale bez żadnych podtekstów - powiedziała, cmokając go w policzek. - Potrzebuję prawdziwego ciepła. Do drzewa, poduszki i tym podobnych zimnych rzeczy nie chcę wracać, wyrosłam z nich. - Wiem, Paulo, ja też. Umilkli przytuleni. - Nie, nie ćpałabym. - Co? - To, o czym mówiłam wcześniej... - Aha, o matce. - Tak. Mimo wszystko kocham ją. Wychowywała mnie, dopóki umiała, a potem dopadła ją ta przeklęta choroba na wielkie anonimowe A!... Wiesz co, Jacusiu? Kiedy skończę szkołę i znajdę pracę, to będę jej pomagać. Najpierw zafunduję jej porządny odwyk, po którym sklepy z butelkami będzie omijać wielkim łukiem. A wtedy to już jakoś normalnie pójdzie. I znajdę sobie chłopaka, który mnie pokocha, a ja jego. - Z tym drugim nie będziesz miała żadnego kłopotu. Jesteś inteligentna, ładna, zgrabna... - I kto to mówi! Chłopak, któremu prawie siedzę na kolanach! I w którym się kocham. - Paulo, przecież wiesz, że ja... - Oj, wiem! Już nie marudź. Gdyby nie Anna, kochałbyś mnie. Ale przytulaj mnie za darmo, ile tylko chcesz. Obyś nigdy nie miał mnie dosyć. Może być? - Jasne. - A pocałowałbyś mnie w policzek? Uśmiechnął się i zrobił to. - A mógłbyś to zrobić jeszcze raz, ale tutaj? - wskazującym palcem lewej dłoni dotknęła swoich warg. - Nie, tego nie mogę. - Rozumiem... Ja też bym nie chciała, żeby mój przyszły chłopak całował się z innymi

dziewczynami. Chyba zatłukłabym go na śmierć. Pochrzanione jest to nasze życie... - Na razie. Trzeba ciągle wierzyć, że będzie lepiej. Inaczej klops. Trzeba się starać. Masz talent do pisania, więc przyłóż się do tej roboty, może ci się poszczęści. Każdy ma swoje pięć minut, które powinno się wykorzystać. - Też prawda. Ale odrobina szczęścia zawsze jest potrzebna, nawet kowalowi, żeby nie walnął się młotkiem w palec. * * * Wynajęła najmniejszy z ośmiu drewnianych domków, które stały w pobliżu dużego zarybionego stawu. Przewidywała najwyżej tygodniowy pobyt, więc cały jej bagaż zmieścił się w sporej torbie turystycznej. Domek był wygodny, z prysznicem i ubikacją, a w pokoiku stała mała lodówka, do której włożyła kilka butelek wody mineralnej. Gospodarze - Iwona i Marian Stankiewiczowie, obydwoje po czterdziestce - okazali się miłymi i życzliwymi ludźmi. Cena za dobę wraz z pełnym wyżywieniem nie była wygórowana, nawet na studencką kieszeń. Inna sprawa, że sezon jeszcze na dobre się nie zaczął, więc policzono jej kilka złotych mniej. Po rozpakowaniu się pospacerowała po kilkunastohektarowym gospodarstwie. Czuło się rękę właścicieli - było czysto, schludnie, porządnie, po prostu sielsko anielsko. Kolorowy folder, który otrzymała na powitanie, nie kłamał. Na ogrodzonej drewnianymi żerdziami i zamkniętej iglastym lasem wykoszonej łące biegały luzem konie i dwa źrebaki. Znajdowały się tu także trzy lamy, dwa osiołki i dwie karłowate kozy. Tuż przy lesie pasła się krowa, którą trzymano dla mleka. Gospodarze promowali ekologiczną żywność, sami dbali o dobre wyżywienie gości i niewiele kupowali w mieście pożywienia. W chlewie mieli też kilka świń przeznaczonych na mięso. Otoczona siatką zadaszona woliera, którą usytuowano nieopodal dużego grilla naprzeciwko domków, była siedzibą ozdobnego ptactwa. Wszystko zaś obliczono na zapewnienie turystom jak najlepszego wypoczynku. Krótko przed dziewiętnastą Wiktoria poszła na kolację do obszernego piętrowego domu, którego cały fronton porastała przepiękna winorośl. Kilka metrów od ściany szczytowej, od strony podwórza stały mała wędzarnia i piec chlebowy opalany drewnem. Za domem rozciągał się zadbany sad. Przed wejściem do domu Wiktoria zobaczyła córkę gospodarzy, szesnastoletnią Justynę, która właśnie rozmawiała przez komórkę. Była to drobna dziewczyna o krótkich

czarnych włosach ubarwionych miejscami ciemną czerwienią, które aż sterczały od żelu. Miała na sobie dżinsy nabijane ćwiekami na całej długości szwów wiodących wzdłuż bioder, przegub prawej dłoni ciasno opinała szeroka skórzana bransoleta nabijana niedużymi metalowymi kolcami o zaokrąglonych czubkach, na szyi podzwaniały delikatnie korale z nieobrobionego bursztynu, z niedużym stylizowanym krzyżem. Pozowała na punkówę, co nie podobało się jej mamie. Ojciec przymykał oko na dziwny wygląd swojej pociechy. Brat natomiast nie mógł się do niego przyzwyczaić, co prowadziło do złośliwych zaczepek i pobłażliwych uśmieszków. Sytuacja ta sprawiała, że już od dłuższego czasu rodzeństwo darło ze sobą koty. Wiktoria zdążyła wcześniej poznać Justynę, bardzo sympatyczną mimo ekscentrycznego ubioru. Uśmiechnęła się do niej, po czym weszła do domu i skierowała się do obszernej, wyłożonej ciemnym drewnem jadalni, którą zapełniały antyki. Pośrodku stał stół, przy którym swobodnie mogło siedzieć dwadzieścia osób, a wolnego miejsca dokoła zostało jeszcze tyle, że w razie potrzeby zawsze można było dostawić mniejszy stolik. W jadalni zastała gospodarzy. Na kolację podawali pyszności własnego wyrobu, poczynając od pachnącego chleba z rumianą skórką, a na smakowitej szynce kończąc. Do stołu zasiadła też Justyna. Gospodarze byli bardzo rozmowni, a ich córka na dodatek ciekawska, czego Wiktoria nie miała jej za złe. Wyjawiła, kim jest i w jakim celu zjawiła się w tej miejscowości. W zamian dowiedziała się, że kucharzenie jest wyłącznym zadaniem głowy rodziny natomiast żona Stankiewicza prowadzi całą administrację i sprząta. Na stałe zatrudniano tylko jednego pracownika, który zajmował się zwierzętami, pracami polowymi i sadowniczymi. Mimo że kolacja się przeciągała, Wiktoria nie czuła znudzenia. Od pierwszych chwil dobrze jej było w tym towarzystwie. - Muszę państwu powiedzieć, że bardzo smakuje mi ten chleb i szynka - powiedziała szczerze. - Czegoś takiego jeszcze nie jadłam, w każdym razie nie przypominam sobie, proszę mi wierzyć. - Ba! - roześmiał się zadowolony gospodarz. - W tym nie ma żadnej chemii, pani Wiktorio! Żadnych cholernych konserwantów, które tylko psują smak i jakość żywności. To sama matka natura! Ekologia. Szkoda, że Polska dopiero się budzi w tych sprawach. No i, niestety, już z ręką w nocniku - dodał, a jego żona skwapliwie potaknęła. Znienacka przed domem rozległ się ryk silnika, który zaraz ucichł, a po chwili do jadalni wszedł syn gospodarzy. Wiktorię po prostu zamurowało. Zastygła na krześle z uniesioną kanapką, wpatrując się w chłopaka o kruczoczarnych kędziorach.

- To jest nasz syn, Roman - poinformowała ją pani domu. - Romeczku, mamy pierwszego gościa przed sezonem, panią Wiktorię Malińską, studentkę socjologii z Poznania. O rany! Ale wdepnęłam! - pomyślała z pewnym przerażeniem, odkładając kanapkę na talerzyk. Roman także nie ukrywał zaskoczenia, ale szybko się opanował. Uśmiechnął się, podszedł do Wiktorii i podał jej rękę. - Miło mi poznać, jestem Roman. - Wiktoria - nie wstając, podała mu dłoń. - Romeczku, siadaj zaraz do stołu, podam ci nakrycie. A tak w ogóle, to gdzie tak długo byłeś? - gospodyni przeszła do kuchni. - Oj, mamusiu, wiesz, jak to jest po meczu... - Przegranym, jak usłyszałem od Justyny - odezwał się nieco kąśliwie ojciec, przeczesując ręką bujne kruczoczarne włosy - A więc nie wygraliście ligi, co tak buńczucznie zapowiadałeś. - Właśnie, samochwała w kącie stała - mruknęła Justyna. - Cóż, tatusiu, to jest piłka, a piłka jest okrągła, no, sam wiesz... - westchnął chłopak i usiadł naprzeciwko Wiktorii. Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. Roman zaczął się lekko uśmiechać. Dziewczyna nie wytrzymała tego spojrzenia, opuściła wzrok i zajęła się jedzeniem. Przed jej oczyma pojawiła się scena przed wieżą ciśnień. Gdzieś ulotniła się cała jej dotychczasowa pogoda ducha. Jednak zdawała sobie sprawę, że nie może się nadal zachowywać tak jak zahukany Kopciuszek, bo to mogłoby stać się dla chłopaka jakimś sygnałem, że czuje się przez niego zdominowana. Nie mogła sobie na coś takiego pozwolić, więc postanowiła przejąć inicjatywę. - Może powiesz mi coś bliżej o tej waszej lidze? Pewnie przyda mi się to w mojej pracy - poprosiła i wyjaśniła, po co tu przejechała. Potrząsnął głową i zaczął opowiadać, a należał do gadatliwych. Wiktoria od razu poczuła się pewniej. Wróciła pani Iwona i postawiła przed synem nakrycie, a ten ochoczo zabrał się za jedzenie. - Ty jesteś bramkarzem, a kto jest najlepszym strzelcem w lidze? - indagowała Wiktoria. - Bo to dwaj najważniejsi piłkarze, chociaż wszyscy są, oczywiście, tak samo ważni. Roman na moment zwiesił głowę i odchrząknął. - Jacek Swojski. - Z waszej drużyny?

- Nie... - Ale są w jednej klasie - dopowiedziała Justyna. - Szkoda, że nie widziałaś, jakie piękne dwa gole strzelił Romanowi, w tym jeden z karnego. Prawdziwy majstersztyk. Cudo! Roman nie miał najweselszej miny, koso zerknął na siostrę. Relacje między rodzeństwem nie należały do wzorcowych, jakiś czas temu przestali nadawać na tej samej fali. Sprzeczki i wzajemne uszczypliwości były dość częste, czasem szło o głupstwa. - A z jakiej drużyny jest ten Jacek? - Wiktoria ujęła filiżankę z herbatą. Wprawdzie domyślała się, że z domu dziecka, ale chciała się upewnić. - Z bidulca - rzucił krótko. - Przepraszam, skąd? - jej ręka z filiżanką zastygła w połowie drogi do ust. - Z... z domu dziecka - sprostował nieco zakłopotany zerkając na rodziców, którzy zdawali się niczego nie słyszeć, zajęci własną rozmową. - Aha... - Po prostu... stereotyp... to wymknięcie... - dopowiedział Roman nieco pewniej. Wiktoria odstawiła filiżankę. - Stereotyp... czyli taki szablon mający z założenia moc rozgrzeszania - uśmiechnęła się powściągliwie. - Rozumiem. - No tak się po prostu mówi i tyle - mruknął. - Jasne - zgodziła się Wiktoria. - Założę się, że na boisku rywale, lecz na co dzień serdeczni przyjaciele, prawda? - Tak, oczywiście, to normalka - odparł szybko. W tym momencie nie uszło jej uwagi szybkie zerknięcie Justyny na brata, w którym dopatrzyła się zaskoczenia jego ostatnimi słowami. Po chwili Roman zmienił temat: - Czyli że u nas, w licku, też się zjawisz, tak? - Naturalnie, jutro. Będę miała dla was ankiety do wypełnienia, oczywiście anonimowe. Przekażę je dyrektorowi, a wasi wychowawcy wam je rozdadzą. No, a potem będę chciała zorganizować spotkanie z osobami chętnymi do dyskusji ze wszystkich szkół. Może odbędzie się ono w domu kultury, gdzie mają dużą salę, ale najpierw muszę uzgodnić całą rzecz z dyrektorem. Zajrzę również do... domu dziecka - zaakcentowała dwa ostatnie słowa. Roman zwiesił głowę. - Pani Wiktorio, mam bardzo dobre wino domowej roboty, z winogron - odezwał się zachęcająco gospodarz, głaszcząc przystrzyżoną w szpic szpakowatą bródkę, która nadawała mu nobliwy wyraz hiszpańskiego granda. - Spróbuje pani? Niebo w gębie, naprawdę.

- Bardzo chętnie, kieliszek poprawi mi krążenie - uśmiechnęła się. - To i wino pan robi? - Mąż jest niezastąpiony we wszelkich kulinarnych sprawach, ja przy nim nie mam nic do gadania, powtarzam pani - powiedziała z zadowoleniem gospodyni, pulchna szatynka o krótkich włosach. Wino istotnie smakowało Wiktorii, ale poprzestała na jednym kieliszku, podziękowała za smaczną kolację i wróciła do domku. Kiedy wzięła prysznic i położyła się do łóżka, jeszcze myślała o tym nieoczekiwanym i absolutnie zaskakującym zdarzeniu, jakim było pojawienie się Romana, którego po południu całkiem zgrabnie przywołała do porządku, tak że biedak zapomniał języka w gębie. To zaś, że obydwoje nie poruszyli tej sprawy przy stole, było dla niej zrozumiałe samo przez się. Zdumiewała ją wręcz wzorcowa forma grzeczności zastosowana przez Romana wobec rodziców. Stary byk, a tu „mamusiu”, „tatusiu”... Tylko chwalić - pomyślała z niejakim podziwem. To świadczyło przecież o tych starszych ludziach, którzy w tych coraz bardziej rozwydrzonych czasach, potrafili przykładnie wychować swoje dzieciaki. Oczywiście, każdemu może się coś wymknąć, ideałów nie ma. Ponieważ nie chciało się jej spać, sięgnęła po książkę, wyjęła zakładkę i zajęła się lekturą. Był to „Doktor Żywago” Borysa Pasternaka. Czytała to arcydzieło po raz trzeci i zawsze z przyjemnością. Poniedziałek, 14 maja Zapowiadał się piękny dzień. Grzechem byłoby wylegiwać się do późna w łóżku, zresztą Wiktoria nie potrafiła długo spać. Nie robiła tego nawet zimą, chociaż żal jej było wysuwać się spod ciepłej kołdry i wyłazić prosto na mróz albo śnieżną zadymkę. Nim zjawiła się na śniadaniu, dokładnie przeanalizowała plan działania na cały dzień. Najpierw zamierzała odwiedzić wszystkie szkoły gimnazjalne i ponadgimnazjalne oraz dom dziecka. Chciała porozmawiać z dyrektorami, których już znała z poprzedniej wizyty, i zostawić ankiety dla uczniów. W domu poświęciła sporo czasu na opracowanie trzydziestu pytań dotyczących różnych aspektów życia młodzieży. Wprawdzie zerkała na gotowe wzorce swoich starszych koleżanek i kolegów, ale miała ambicję, by opracować ankietę autorską, którą skonsultowała ze swoim profesorem, dość częstym gościem telewizyjnych programów publicystycznych. Profesor pochwalił ją za drobiazgową wnikliwość i - jak to ujął iście conradowskim językiem - próbę wniknięcia w samo jądro ciemności. Po tych słowach Wiktoria, niebędąca już przecież podlotkiem, mocno się zarumieniła. Jądro ciemności - w duchu musiała mu przyznać umiejętne ujęcie rzeczywistości.

Na śniadanie przyszła o ósmej w nadziei, że Roman będzie już w szkole. Nie miała ochoty na rozmowę z nim, choć nie umiała sobie wyjaśnić dlaczego. Jakby podświadomie przeczuwała, że lepiej zbytnio się do niego nie zbliżać, nie pozwolić mu na spoufalanie się ze sobą, bo chyba coś zauważyła w jego bezczelnym spojrzeniu podczas kolacji. Pogawędziła sobie za to z Justyną, która do szkoły szła dopiero na dziesiątą i karmiła ją plotkami z gimnazjum. Wiktoria, jedząc z apetytem owsiankę na mleku prosto od krowy i chleb posmarowany grubo masłem i powidłami (w domu wcinała lekkie śniadania, ale one nie umywały się do tego), pilnie słuchała wywodów dziewczyny i delikatnie podpytywała ją, jeśli temat był interesujący. Musiała przyznać, że - jak na szesnastolatkę - ma trafne spostrzeżenia na temat życia nastolatków. Siedziały same przy wielkim stole, rodzice Justyny zajmowali się czymś na zewnątrz, mogły więc swobodnie rozmawiać. - Na szczęście u nas nie dochodzi do takich numerów, jakie zdarzają się w niektórych gimnazjach, że kilku kretynów wyładowuje swoją agresję na belfrach czy uczniach. - powiedziała Justyna z zastanowieniem. - Wiesz, że niektóre scenki nawet telewizja pokazuje? Nie potrafiłabym sobie czegoś takiego wyobrazić w naszej budzie. To przecież jest chore! - Ale choroba nie bierze się z niczego, nie uważasz? - indagowała Wiktoria. - Tak, wiem... To znaczy nie. Nie wiem, co tu nie gra. Może tym gnojkom brakuje dobrego wychowania w domu? - Przypuszczasz, że w tym tkwi problem? Justyna podparła dłonią podbródek i ciągnęła: - Czy nie mówi się o tym coraz głośniej? Szkoła odbija piłeczkę do rodziców, oni znowu do szkoły, a my, młodzi, do wszystkich starszych razem wziętych, nawet do wścibskich sąsiadów. No i nie ma takiego mądrego, który odpowiedziałby na pytanie, kto jest temu winien, że my jesteśmy tacy. Coś w sam raz dla socjologa, prawda? - Bingo! - roześmiała się Wiktoria. - A nie uważasz, że takie postrzeganie przez was problemu jest pójściem na skróty, na łatwiznę? - kontynuowała temat. - Nie sądzisz, że to mniej lub bardziej wyrafinowana ucieczka przed odpowiedzialnością za swoje czyny? - Nie mam pojęcia. Za mało jeszcze wiem o życiu. Kiedy moi rodzice byli młodzi, mieli szacunek do belfrów i do szkoły choć też lubili rozrabiać. Tatuś czasem wspomina swoje szkolne lata. Lecz mieli w tym umiar, znali swoje miejsce w szyku, tak przynajmniej nam mówili. Chyba że nas okłamywali. Ich młodość i nasza młodość to dwa zupełnie różne światy, tak to widzę. A ty? - Ja też. Słuchaj, a jak wygląda sprawa z narkotykami w gimnazjum? Justyna potrząsnęła głową nad talerzem.

- Od ubiegłego roku, kiedy wybuchła niezła afera z prochami i złapano jednego dealera, nie ma z tym problemu, przynajmniej o niczym takim nie wiem. Ale słyszałam, że w licku, handlówce czy w mechaniku są amatorzy czegoś mocniejszego od piwa. Kiedyś zagadnęłam o to Romana, ale zbył mnie jak smarkulę. - Czyli piwo... - Jak idę do Planety gdzie właściwie można sobie pozwolić na wszystko, to - dosłownie - biorę jedno piwo. Czemu nie? To jeszcze nie jest nic złego. Dla animuszu. Co ci będę ściemniać! Czy nie jest jakby normalne, że w młodości trzeba wszystkiego posmakować, a potem odrzucić to, co złe? Inaczej, skąd będę wiedzieć, co i jak smakuje, czy to trucizna, czy lekarstwo? Od taty i mamy, od belfra, księdza czy z książek? To coś, jak... jak takie akademickie nauczanie. - Poniekąd - przyznała Wiktoria, choć nie była tego pewna; miała swoje spojrzenie na życie, w większości odwołujące się do różnego rodzaju teorii i na razie wszystko w tym dorosłym świecie układało się jej w miarę zgrabnie, cegiełka po cegiełce. Justyna zapatrzyła się w okno, obserwując rodziców, którzy rozmawiali ze sobą przed domem. Po dłuższej chwili stwierdziła: - Papierosów nie palę, chociaż próbowałam. Jednak to nie dla mnie. Całowanie się z chłopakiem, który pali, jest czymś okropnym. Raz mi wystarczyło. - Masz chłopaka? - Jeszcze się rozglądam! - parsknęła zabawnie. - Jestem dość wybredna, jak na swój wiek. Pierwszemu lepszemu na pewno nie wskoczę do łóżka. Palisz? - Nie. Ale spróbowałam tego draństwa. - A piwo lubisz? - Czasem na imprezach daję się skusić, lecz z umiarem. Wolę kieliszek dobrego wina w miłym towarzystwie. I na kieliszku kończę. - Taka jesteś święta? - zaśmiała się Justyna. - Bez przesady! Wszystko jest dla ludzi. Aby nie popaść w skrajność z używaniem tego czy owego, bo wtedy zaczynają się problemy. Wyznaję zasadę: „Mogę, choć nie muszę”, a nie „Muszę, choć nie mogę”. Chwytasz? - Pewnie. - To dobra reguła i warto się jej trzymać. - Zapamiętam na przyszłość, bo na razie nie muszę wybierać między jednym a drugim. - Oby tylko nie przegapić właściwego momentu, gdyby zaszła taka konieczność -

zakończyła Wiktoria. Wstały od stołu. Wiktoria wróciła do domku po teczkę z papierami i pięć minut później wsiadła do samochodu, który zostawiła na niewielkim parkingu przed domem. Przy otwartym garażu, w którym stało już zielone audi, zauważyła bmw Romana. Najpierw pojechała do miejskiego domu kultury, który zlokalizowany był niedaleko ogólniaka, w dużym, ale nieciekawym architektonicznie budynku z końca lat siedemdziesiątych. Jego elewacja domagała się gruntownego odnowienia. Placówka rozbrzmiewała gwarem, gdyż pracownicy na czele z dyrektorką Michaliną Janicką dopinali ostatnie szczegóły do zaplanowanych na środę V Międzyszkolnych Konfrontacji Małych Form Teatralnych pod hasłem „Co nam w duszy gra”. Impreza cieszyła się wielkim powodzeniem w całej gminie. Dyrektorka, którą Wiktoria poznała już wcześniej, była miłą osobą w średnim wieku i mimo licznych zajęć znalazła czas, aby porozmawiać z gościem. Dziewczyna bez problemów dogadała się z nią w sprawie wynajęcia sali na spotkanie z młodzieżą, które miałoby się odbyć zaraz po wypełnieniu ankiet. Piątek okazał się terminem nierealnym, ale czwartek był wolny. Zadowolona Wiktoria zeszła na parter, usiadła w holu przy stoliku, wyciągnęła z reklamówki teczkę i wydobyła z niej gruby plik ankiet, na których u dołu był już wypisany tekst zaproszenia. Teraz wystarczyło tylko wstawić datę, co zajęło jej kwadrans. Do Liceum Ogólnokształcącego im. Stanisława Wyspiańskiego miała kilka kroków. Akurat kończyła się duża przerwa, korytarze i schody wypełniali uczniowie. Wszyscy hałasowali, aż uszy puchły komórki w ich rękach rozpalały się do czerwoności. Piętrowy budynek wydawał się zbyt ciasny dla takiej rzeszy uczniów. Wiktoria z niemałym trudem przebijała się przez tłum, starając się wejść na piętro, gdzie mieścił się gabinet dyrektora. Mimo że ubrała się podobnie jak licealistki, to jednak zwracała na siebie uwagę - luźną błękitną bluzkę wypuściła na dżinsy i nie pokazywała pępka tak jak inne dziewczyny. A niektóre miały nawet w nim kolczyk! Ona była zagorzałą przeciwniczką kolczykowania się na ciele, z wyjątkiem uszu. Obecna moda stanowczo jej nie odpowiadała, podobnie jak bezwstydny zwyczaj przytulania się i całowania podczas przerw, niemal na oczach dyżurującego nauczyciela, który w takich sytuacjach najczęściej wolał odwrócić głowę, niż zwrócić uwagę. Jednak nie oznaczało to, że była pruderyjna. Gdzież tam! Po prostu jakoś nie mogła tego zaakceptować, kłóciło się to z jej wyobrażeniem o intymności zakochanych. W holu nadziała się wzrokiem na stojącą pod ścianą parkę, wczorajszych sąsiadów z kawiarenki pod parasolami - płowowłosego i zielonooką z włosami związanymi w kucyk. Też

mizdrzyli się do siebie, ona chyba bardziej niż on. Nawet kartki nie dałoby się wcisnąć między nich. Zakochani aż po czubki głów - pomyślała. Wiedziała już, że chłopak nazywa się Jacek Swojski. Naraz obydwoje spojrzeli na Wiktorię, a w ich oczach pojawiło się wyraźne zaskoczenie. Spuściła wzrok i przeciskała się dalej, gdy nagle poczuła, że ktoś popukuje ją w ramię. Obejrzała się. - Cześć! Myślałem, że już nie przyjdziesz! - wrzasnął Roman głosem, który przewyższał o kilka decybeli panujący wokół hałas. Jednocześnie rzucał okiem na prawo i lewo, jakby chciał sprawdzić, czy wszyscy wyraźnie go słyszeli. Jęknęła w duchu. - Nie przyszłam do ciebie - odparła spokojnie. Roman nie dał się zbić z tropu. - Może utoruję ci drogę? - zaproponował takim samym tonem. - Za to byłabym ci wdzięczna. Z łatwością poprowadził ją do schodów, wspomagając się łokciami, jakby był do tego przyzwyczajony, a potem poszli wyżej. Tyle tylko że Wiktorii nie podobało się, iż chwycił ją za ramię. Wprawdzie delikatnie, ale zawsze. W oczach spozierających na nich licealistów mogło to wyglądać na zażyłość. Jednak nie chciała na siłę odrywać jego ręki od siebie. Jakoś musiała to przełknąć. - To tutaj - powiedział, gdy zatrzymali się przed drzwiami sekretariatu. - Wiem, już tu byłam. Dzięki za pomoc - uśmiechnęła się lekko i weszła do środka. - Dzień dobry! Dyrektor Józef Marczak, niewysoki, łysy jak kolano pięćdziesięciolatek, stał pochylony przy sekretarce. Obydwoje wpatrywali się w monitor komputera i o czymś rozmawiali. Po chwili skończyli. - Witam panią - uśmiechnął się Marczak, podał jej rękę i zaprosił do gabinetu, gdzie siedział Antoni Raczkiewicz, który powoli zbierał swoje notatki i dyktafon, z zamiarem włożenia ich do torby - Dyrektor przedstawił ich sobie, po czym poinformował dziennikarza, w jakim celu zjawiła się u nich studentka socjologii. - O, to interesujące - uśmiechnął się Raczkiewicz i jakby przeszła mu ochota na opuszczenie pokoju. - Może porozmawiamy później? To byłby ciekawy materiał do gazety. - Cóż... Nie wiem, ile tu zabawię - zakłopotała się Wiktoria. - Zaczekam na dole - odparł i pożegnał się z dyrektorem. Kiedy wyszedł, dyrektor usiadł przy długim stole ustawionym prostopadle do jego biurka. - Mam teraz okienko, więc spokojnie porozmawiamy. Kawa, herbata?

- Oj, nie chciałabym... - Żaden problem, pani Wiktorio... Więc? - Kawa. Rozpuszczalna, jeśli można. - Pani Irenko, poproszę o dwie rozpuszczalne - zawołał do sekretarki. - Oczywiście. - Ci dziennikarze są tak wścibscy że krew człowieka zalewa - zaczął się żalić. - Ale trzeba z nimi dobrze żyć, bo czasem to właśnie nam zależy na opublikowaniu pewnych informacji, na przykład o naszych osiągnięciach. A zdarzają się sukcesy na tematycznych olimpiadach wojewódzkich, ogólnopolskich, jakieś osiągnięcia sportowe i tak dalej... A trochę nagród i wyróżnień mamy, więc warto się nimi pochwalić. - Jasne. - Ale teraz to mnie kompletnie zaskoczył. - To znaczy? - Problem z narkotykami i alkoholem wśród licealistów, bo o papierosach to już dziś nie ma co gadać, są niczym używki dla niemowląt. - Czyli że jest coś na rzeczy? - Wszystkich nie upilnujemy nawet przy pomocy monitoringu, który mamy od ponad roku. To syzyfowa praca. Wie pani, przestępca zawsze wyprzedza o krok policjanta. * * * Podczas gdy Wiktoria rozmawiała z dyrektorem, Roman wszedł do zapełnionej młodzieżą klasy. Przy nauczycielskim stole siedział już siwowłosy wychowawca Jan Sadłowski zwany Leksykonem. Właśnie otwierał dziennik. Uczniowie bardzo go lubili. Był życzliwy pełen humoru, czasem nieco rubaszny, ale w granicach przyzwoitości. I bardziej niż inni nauczyciele rozumiał problemy młodzieży o których rozmawiał nawet na polskim, aczkolwiek zbyt krótko. - Co to za spóźnianie się, Romek? - mruknął polonista, ściągając z nosa okulary. Przydomek Leksykon nosił od niepamiętnych czasów, był bowiem wielkim miłośnikiem wszelkich publikacji słownikowo-encyklopedycznych, które starał się propagować wśród licealistów. Pragnął, aby pogłębiali swoją wiedzę ogólną, a tej nigdy nie za wiele, tak przynajmniej uważał. - Sorki, panie psorze... - Słuchaj, młodzieńcze - ciągnął rozdrażniony - te swoje „sorki” możesz sobie

szwargotać na angielskim, jeśli pani anglistka nie wyrzuci cię przez zamknięte drzwi za kaleczenie języka. Rozumiemy się? I na twoim miejscu przyłożyłbym się najpierw do polskiego, bo do orłów cię nie zaliczam. Jeśli chodzi o polot, ulokowałbym cię gdzieś między kaczką a kurą - dorzucił nieco uszczypliwie, co wywołało w klasie głośny rechot. - Oczywiście mam na myśli kaczkę domową, a nie dziką. Ale żeby cię do końca nie zdołować, to powiem, że ja w twoim wieku pisałem żet z kropką przez o z kreską! No i popatrz, zostałem magistrem polonistyki. A niedługo szczęśliwie przejdę na emeryturę, więc będziesz mógł sobie odetchnąć. Chyba że moje miejsce zajmie prawdziwa siekiera. Klasa znowu nie wytrzymała - chichotano od ściany do ściany. Roman mocno się stropił, potrząsnął głową i klapnął na przedostatnią ławkę przy ścianie, za Jackiem. Anna, siedząca w drugiej ławce środkowego rzędu, odwróciła głowę i posłała Jackowi uśmiech, zahaczając kątem oka o Romana, który naburmuszony szeptał coś do Zenka Paprockiego, swego - można by rzec - totumfackiego, a ten potakiwał milcząco. Cała klasa wiedziała, że piegowaty drobny Zenek od dłuższego czasu pozostaje pod wpływem Romana. Wszelkie jego polecenia wykonywał bez szemrania i zastanowienia, wręcz służalczo, nie widząc w tym dla siebie niczego uwłaczającego. Anna próbowała kiedyś podpytać go na ten temat, bo żal jej było patrzeć, jak Roman wykorzystuje Zenka według hasła: „Przynieś, wynieś, pozamiataj”. Skończyło się tylko na próbie, więc dała sobie spokój. Stwierdziła jedynie, że skądinąd miły Zenek był chłopakiem bez ikry i własnego zdania. Słowem, nie miał charakteru, który to na swoją modłę kształtował w nim właśnie Roman. Ta swoista podległość nie najlepiej też świadczyła o apodyktycznych zapędach Romana. Cóż to bowiem za sztuka podporządkować sobie kogoś słabszego psychicznie i fizycznie, a nie równego sobie, jak choćby Jacka, który oczywiście nie dałby się zwariować. Kiedy czasem spostrzegała Romana i Zenka, szepczących gdzieś na boku, myślała, że zawiązują jakieś tajne sprzysiężenie. Polonista wstał od stołu i chciał przystąpić do realizacji tematu, ale Anna uniosła rękę i wstała. Była przewodniczącą samorządu klasowego. - Panie psorze, mamy pewien problem, który chciałam zasygnalizować do przedyskutowania z klasą w najbliższym czasie. - Jaki? - Chodzi o panią psor Bocianowską. W ubiegłym tygodniu mieliśmy kartkówkę i sprawdzian, a ona na ten tydzień zapowiedziała nam klasówkę z całości materiału. Panie psorze, czy to nie za często? Przecież biologia nie jest pępkiem świata, prawda? - Ale za sprawą pani profesor może się nim stać - uśmiechnął się polonista.