uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 878 839
  • Obserwuję822
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 121 681

Andrzej Perepeczko - Dzika Mrówka 02 - Dzika Mrówka pod żaglami

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

uzavrano
EBooki
A

Andrzej Perepeczko - Dzika Mrówka 02 - Dzika Mrówka pod żaglami.pdf

uzavrano EBooki A Andrzej Perepeczko
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 188 stron)

ANDRZEJ PEREPECZKO DZIKA MRÓWKA POD ŻAGLAMI Cypniew 1996 ROZDZIAŁ PIERWSZY O TYM, JAK DZIKA MRÓWKA WSPINA SIĘ NIEOMAL NA SAM WIERZCHOŁEK SZKOLNEJ SŁAWY, SKĄD ŚCIĄGA GO W NIESPODZIEWANY SPOSÓB PAN OD PRZYRODY - Chłopcy! Wstawać! Już siódma! - głos mamy wdarł się brutalnie w senne marzenia obu braci - bliźniaków, a szczególnie Dzikiej Mrówki, który zawsze twierdził, że ma najwspanialsze sny zawsze tuż, tuż przed obudzeniem i że właśnie wtedy „wchodzą one dopiero w kolor” co miało oznaczać, że ma sny kolorowe. Tym razem śniło mu się, że jest kapitanem dużego żaglowca, który po wielu, bardzo wielu dniach i tygodniach pływania dotarł wreszcie do jakiegoś nieznanego lądu i właśnie w tej chwili on, dowódca odkrywczej wyprawy, ma wylądować na piaszczystej plaży rozłożonej u stóp gęstego palmowego lasu. A wszystko we wspaniałych kolorach! Piasek plaży był jasnozielonkawy, woda w morzu żółtoróżowawa, palmy za to miały liście jaskrawopomarańczowe, a nad wszystkim wisiało olbrzymie błękitne słońce zawieszone na jasnozłotym niebie. - Ale fajnie! - dzielny kapitan Dzika Mrówka spoglądał na nieodległy brzeg przez szkło długiej prawdziwie morskiej lunety i już miał wydać rozkaz do opuszczenia łodzi, na różową wodę, gdy wtem usłyszał dobiegający go z dala, spośród pomarańczowych liści palmowych, tubalny głos: CHŁOPCY! WSTAWAĆ!! JUŻ SIÓDMA!!! Dzika Mrówka otworzył oczy. Z przyzwyczajenia spojrzał w prawo, tam, gdzie przez ostatnie dwa miesiące widział okrągły iluminator okrętowej kabiny, w której odbywał wraz z bratem bliźniakiem podróż „do serca czarnej Afryki” - jak w myślach nazywał swój rejs na

statku. Okrągły iluminator jednak, zwany na statku „bulajem”, znikł gdzieś, a na jego miejscu znalazł się pęknięty kij hokejowy z wypisanym czarnym tuszem wynikiem jakiegoś sławnego meczu i datą tego epokowego wydarzenia. - Ojej… - wyrwało się na pół śpiącemu Markowi. - Skończyły się wakacje - jęknął z niekłamanym żalem. - Tak było fajnie, a teraz… Prawda, Jarek? Jego Brat nie potwierdził jednak smutnych rozważań Dzikiej Mrówki, spał bowiem smacznie dalej, a jedynym widomym efektem maminego budzenia było szczelne przykrycie głowy kołdrą. - Dlaczego nie wstajecie? Przecież idziecie obaj do szkoły. - Mama spojrzała znowu na chłopców. Włączyła radio i z głośnika doleciał głos jednego z braci Damięckich śpiewającego na raźną melodię: „Żeby do szkoły nareszcie można było iść, żeby do szkoły…” - Mamo - jęknął Dzika Mrówka nurkując pod kołdrę - miej litość. Od samego rana tak nas torturować… A może by jeszcze dzisiaj nie iść do szkoły? Przypłynęliśmy dopiero wczoraj, to chyba należy się nam choć z jeden dzień na rozpakowanie rzeczy. - Jakie znów rozpakowanie? - zdziwiła się mama. - Przecież wczoraj sama rozpakowałam wasze rzeczy. I już namoczyłam, bo wszystko takie brudne i zapuszczone. Czy na statku w ogóle nie prali bielizny? - Praliśmy. Sami - z dumą odezwał się Dzika Mrówka. - Widać, że sami… Teraz nie wiem, czy dopiorę. Wstawajcie, bo i tak spóźniliście się przez ten rejs na rozpoczęcie roku szkolnego. Prawie cały tydzień. - Eee… To tym bardziej. Dzień mniej, dzień więcej… A chyba należy nam się, mamo, choć jeden dzień na aklimatyzację. - Niby dlaczego? - Bo zmiana klimatu, zmiana otoczenia. I wszystko inne. O, na przykład: ja całą noc nie mogłem spać, bo nie kiwało. - Nie udawaj, spałeś jak suseł, a Jarek jeszcze śpi, że nie mogę go obudzić… - Jaro zawsze był bardziej prymitywny ode mnie…

Dzika Mrówka nie dokończył tego zdania, gdyż nagle śpiący dotąd głęboko, ukryty całkowicie pod kołdrą, Jego Brat poderwał się, złapał stojący przy tapczaniku drewniak i cisnął nim w brata - bliźniaka. Marek w ostatniej chwili wykazał refleks godny hokeisty i uchylił się przed nadlatującym pociskiem, który wyrżnął w ścianę z taką mocą, aż spadł zawieszony na niej obrazek. - O, widzi mama, że Jarek jest bardziej prymitywny. Ma mama najlepszy dowód! - krzyknął Dzika Mrówka, chwytając za poduszkę z zamiarem ciśnięcia jej w brata - bliźniaka. Mama jednakże nie dosłyszała zapewne tych słów, uznała bowiem, że obaj synowie nareszcie się obudzili i wycofała się czym prędzej do już, już mającego wykipieć mleka. W przytulnym trzypokojowym mieszkaniu na pierwszym piętrze zapanował zwyczajny, coporanny harmider. Najpierw bracia - bliźniacy kłócili się w pokoju, podczas ubierania się, po chwili kłótnia przeniosła się do łazienki, z której oczywiście obaj chcieli jednocześnie korzystać. Mama miotała się między kipiącym mlekiem a mającą się przypalić jajecznicą dla synów, tata zaś, który tego dnia miał dzień wolny i udawał że śpi czekając, aż chłopcy wyjdą z domu, aby wreszcie w spokoju zjeść wraz z żoną śniadanie osłodzone resztkami wspaniałej wczorajszej szarlotki, słysząc synowskie krzyki z łazienki mruczał pod nosem: „trzeba chyba dobudować drugą łazienkę z części kuchni”. Postanowienie takie robił tata zawsze, gdy zdarzyło mu się być rankiem w domu, jednak kończyło się to wyłącznie na pobożnych zamiarach, głównie wskutek wrodzonej niechęci taty do wszelkich prac domowych, a po części i dlatego, że w trakcie synowskich łazienkowych kłótni tata zwykł być zapadać w ponowną, krótką co prawda, ale jakże słodką drzemkę. Wreszcie synowie, połknąwszy naprędce śniadanie, wypadli jeden przez drugiego z domu, zostawiając - jak zwykle - otwarte na roścież wejściowe drzwi. W domu zapanowała błoga cisza… - Mrówka - powiedział Jego Brat do Marka, biegnącego tuż obok, gdyż - też jak zwykle - wypadli z domu na ostatnią chwilę i bardzo już niewiele czasu zostało im na drogę

do szkoły. - No? - Myśmy rzeczywiście spóźnili się na rozpoczęcie roku. - W rzeczy samej - przytwierdził lekko zdyszany Marek. - I co z tego? - Może oni coś już przerobili. I teraz trzeba będzie nadgonić. - Martwisz się? Daliśmy sobie radę z przemytnikami? - No, niby tak, ale… - zaczął Jarek. - Nie ma żadnego „ale” - przerwał Dzika Mrówka. - Pomogliśmy policji złapać szajkę groźnych przestępców? - No, właściwie… - A widzisz. Uratowaliśmy pełnomorską jednostkę? - Niby tak. Ale to była tylko łódź rybacka… - Rybacka - prychnął Marek - ale łowiła na pełnym morzu? - Fakt. - Widzisz. Więc uratowaliśmy pełnomorską jednostkę pełną rozbitków? - Było ich tam tylko dwóch… - A ilu mogło być na takiej małej łodzi? Stu? - No, tyle to nie… - A widzisz. Więc jak myślisz, nie damy sobie rady w szkole? - No, niby fakt. Przez chwilę biegli obaj w milczeniu. - Jaro - odezwał się znowu Dzika Mrówka. - O co chodzi? - Dzisiaj powinien być „nasz dzień” w szkole. - Fakt… - I ja już mam plan… - Jaki plan? - Plan działania na dzisiaj w szkole… - Niby czego? - Eee, nie mam czasu ci tłumaczyć. Już za późno. Tylko pamiętaj, żebyś mi nie przeszkadzał. Twoje zadanie to tylko potakiwać. - Potakiwać? Ale jak ty zmyślasz…

- Zmyślasz, zmyślasz… Co za gadanie. Najwyżej czasami trochę uzupełniam rzeczywistość. A to nic złego przecież. Na świecie wszystko trzeba upiększać, no nie, mama zawsze to powtarza, kiedy każe nam czyścić buty albo sprzątać stale w pokoju, albo jak kupuje kwiaty do wazonu… - Fakt. Ale to chyba nie to samo. Tak pogadując i podbiegając dopadli do szkoły niemal tuż, tuż przed dzwonkiem. Wbiegli obaj równocześnie do swojej klasy, gdzie powitał ich zgodny, chóralny okrzyk: - Aaaaaaaaaaaaaa!!! - wrzasnęło naraz ze czterdziestu młodych przedstawicieli żeńskiej i męskiej części rodzaju ludzkiego. Jarek zatrzymał się, nieco zaskoczony, w drzwiach klasy, Dzika Mrówka natomiast nie stracił ani na moment animuszu. Rzucił w kąt stary chlebak ojca, w którym Markowi najlepiej nosiło się książki, i zeszyty, i drugie śniadanie, i pantofle gimnastyczne, i całą masę jeszcze innych najdziwniejszych rzeczy, i wskoczył z rozpędu na jeden ze stolików. - BWANA KUBWA!!! - wrzasnął, takie bowiem słowa udało mu się zapamiętać z „W pustyni i w puszczy”. Po tym okrzyku w klasie zapanował jeszcze większy tumult i wrzask. - CIIIISZAAA! - głos Dzikiej Mrówki zapanował przez sekundę nad wrzeszczącą klasą. Gdy hałas doszedł do normalnego poziomu, to znaczy - szyby przestały już brzęczeć w oknach, a przerażone ptaki za oknami nie uciekały już w popłochu do pobliskiego lasu - Dzika Mrówka, podrygując na stoliku i bębniąc dłońmi po uniesionym do góry krześle, zawołał: - Dzika Mrówka i Jego Brat witają klasę po odkryciu Czarnego Lądu! - AAAAAA! - zawyła znów klasa. - Nie AAAAAA - odkrzyknął z dezaprobatą Marek. - Od teraz klasa będzie wołała inaczej: HOO - HO! W takt tamtamu - zabębnił dłońmi w krzesło. - HOO - HO! - posłusznie odwrzasnęła klasa. - Teraz lepiej - zawyrokował Dzika Mrówka. - A więc, na konto naszego powrotu, ogłaszam w klasie Wielki Dzień! - HOO - HOO!

- W czasie podróży wykryliśmy statek prawdziwych piratów! - HOOO - HO! - Potem uratowaliśmy tonący okręt na pełnym morzu! - HOOO - HO! - zawyła radośnie klasa, ale Dzika Mrówka dostrzegł, że Jego Brat patrzy na niego z wyraźną dezaprobatą, więc czym prędzej zabębnił jeszcze energiczniej w krzesło i odwrócił się w drugą stronę. - Na pełnym morzu i pełny rozbitków! - HOOO - HO! - Pełny rozbitków ledwo żywych! - HOOO - HO! - Ujęliśmy bandę niebezpiecznych portowych opryszków! - HOOO - HO! - okrzyk klasy zabrzmiał nieco ciszej, a część młodych słuchaczy spojrzała jakby z lekkim niedowierzaniem na wciąż podrygującego na stoliku w tanecznym rytmie Marka. Ten odwrócił się i spojrzał ostro na swego brata, a Jarek jakby pod hipnotycznym wpływem owego ostrego spojrzenia kiwnął potakująco głową i mruknął: - Fakt! - HOOO - HO! - krzyknęła teraz zgodnym chórem klasa. - Dalsze szczegóły naszej wielkiej wyprawy na dużej przerwie - oznajmił Dzika Mrówka. - Tymczasem ogłaszam założenie Klubu! - HOOO - HO! - Będzie to Klub Podróżników i Odkrywców! - HOOO - HO! - Taki jak Klub Sześciu Kontynentów w telewizji! - HOOO - HO! - Co tam sześciu - zadecydował momentalnie Dzika Mrówka. - My założymy Klub Siedmiu Kontynentów! - HOOO - HO! - wrzasnęła połowa klasy. - Ale kiedy kontynentów jest tylko sześć - odezwało się kilkoro co światlejszych z drugiej połowy. - To nic - odkrzyknął Dzika Mrówka w zapale - odkryjemy siódmy! - HOOO - HO! - zabrzmiało entuzjastycznie.

Dźwięk dzwonka ledwo przedarł się przez tumult i hałas panujący w klasie. - Ojejej - odezwał się głos w kącie - dziś mieli już pytać. Zapowiedzieli powtórkę materiału z poprzedniego roku. Dzika Mrówka spojrzał w tym kierunku z wyraźną pogardą we wzroku. - Dziś nie będą pytać! - ogłosił złażąc ze stolika i podnosząc z kąta rzucony niedbale stary chlebak. - Skąd wiesz? - odezwał się ten z kąta z niedowierzaniem, ale jednocześnie z nadzieją w głosie. - Bez strachu. Dzisiejsze lekcje biorę na siebie - w głosie Dzikiej Mrówki zabrzmiała taka pewność, że ten z kąta odłożył nawet na bok książkę, do której miał właśnie zajrzeć. W tym momencie otworzyły się drzwi i do klasy weszła Pani Od Polskiego. Była to dość korpulentna osoba w średnim wieku, o której jej koleżanki i koledzy z pokoju nauczycielskiego mówili, że składa się w dziewięćdziesięciu procentach z serca, a pozostałe dziesięć procent zajmują oczy. Pani Od Polskiego miała opinię najlepszej w całej szkole, do niej też udawali się ci wszyscy, którzy mieli jakiekolwiek kłopoty z jakiegokolwiek powodu i Pani zawsze znajdowała jakąś życzliwą i pomocną radę, a oczy rzeczywiście miała ogromne. Bardzo duże i bardzo niebieskie. Pani Od Polskiego była wychowawczynią klasy, do której chodzili Dzika Mrówka i Jego Brat. Przy sprawdzaniu obecności, czytając nazwiska Marka i Jarka, Pani Od Polskiego zauważyła z uśmiechem. - O, wróciliście już chłopcy. I jak tam było? - Proszę pani, oni uratowali rozbitków! - odezwała się Jola, która siedziała w pierwszej ławce, tuż koło stolika pani. - Proszę pani, a oni byli w Afryce! - Zosia spod okna nie chciała być gorsza od swej koleżanki. - I oni widzieli prawdziwą corridę - wyrwał się Zenek, którego w czasie sprawdzania obecności zdołał już powiadomić o tym fakcie Marek. - Zaraz, zaraz - powiedziała Pani podnosząc swe bardzo duże oczy znad dziennika -

nie wszyscy od razu, bo nic nie rozumiem. Najlepiej niech chłopcy sami powiedzą coś o sobie. Obaj bracia - bliźniacy wstali. - Gdzieście byli, chłopcy? - zapytała Pani, ale zanim Jarek zdążył otworzyć usta, Dzika Mrówka wystartowała jak karabin maszynowy. - Bo my, proszę pani, najpierw odpłynęliśmy z Gdańska, a potem, jak się Bałtyk skończył to był Kanał Kiloński, a za Kanałem to już Morze Północne, ale tam był sztorm. I w Londynie widzieliśmy pałac królewski i zmianę gwardii królewskiej, a ja nawet brałem czynny udział w tej paradzie, i potem zwiedzaliśmy Muzeum Techniki, i tam poznaliśmy takiego pana, Anglika, który nam pozwolił wszystkim kręcić. I jeszcze gabinet figur woskowych, gdzie są kosmonauci i aktorzy filmowi, i w ogóle wszyscy… - Dobrze, dobrze, Marku - roześmiała się Pani - nie tak szybko, bo nic nie zrozumiemy. A poza tym nie powinieneś zaczynać swego opowiadania od „bo my”, przecież wiesz, że tak się nie powinno ani pisać, ani mówić. Tyle razy wam powtarzałam. Dzika Mrówka przytaknął i zaczął jeszcze raz, pilnie tym razem bacząc, aby nie zacząć zdania ani od „bo my”, ani od „więc”, ani w inny sposób, o którym Pani Od Polskiego mówiła, że jest niepoprawny. Zwolnił też nieco tempo opowiadania. Gdy doszedł do Morza Północnego i gdy stwierdził, że „wtedy właśnie zerwał się taki sztorm, że nie można było ani stać, ani siedzieć, ani leżeć, a ze stołu wszystko spadało”, Pani spytała z wyraźnym niepokojem w głosie. - A jak wyście się czuli w takim sztormie? Dzika Mrówka machnął lekceważąco ręką. - My to bezproblemowo, ale pasażerowie… - tu zrobił znaczącą przerwę. - I proszę Pani, ja mam pomysł na kiwanie na statku. - Pomysł? - zdziwiła się Pani Od Polskiego. - Na kiwanie? - No właśnie - przytaknął Dzika Mrówka z dumą. - A jaki to pomysł? - To trzeba narysować - stwierdził Marek. - Czy mogę? Nie czekając na zezwolenie podszedł do czarnej tablicy i białą kredą narysował na niej

taki obrazek. - To jest wzburzone morze - objaśnił. - Fale się robią wtedy, gdy nad wodą wieje wiatr. Pani i cała klasa patrzyła na Dziką Mrówkę stojącego przy tablicy. On tymczasem narysował drugi rysunek. - Tutaj nie ma fal, bo na wodzie jest lód - stwierdził. - No, dobrze - powiedziała Pani - ale gdzież ten twój sposób na kiwanie? - A właśnie - podchwycił z dumą w głosie Marek - zaraz to wyjaśnię. I narysował trzeci rysunek. - Na Grenlandii przez cały rok jest mróz. I wystarczy tam ustawić duże wentylatory, które by przez specjalne kanały dmuchały mroźne powietrze na morze. A kiedy zamarznie taki pas wody, żeby się na nim zmieścił statek, to nie będzie tam kiwać, bo nie będzie fali, no nie? Lód nie musi być gruby, żeby statek mógł spokojnie po nim pływać i wtedy wszystko

będzie O.K. - No, no - roześmiała się Pani Od Polskiego - obawiam się, że nikt nie zatwierdzi ci patentu ani nie zrealizuje twego pomysłu. - Z Edisona też się śmieli na początku - mruknął Dzika Mrówka pod nosem. W tym momencie zabrzmiał dzwonek. - Ojej, już koniec lekcji - zawołała Pani Od Polskiego. - A miałam wam zrobić powtórkę z poprzedniego roku. Musimy to odłożyć na jutro. Odchodząc od tablicy Dzika Mrówka mrugnął porozumiewawczo do klasy i zrobił minę na temat: „widzicie, nie mówiłem!” Następną lekcją była matematyka. I na tej lekcji Dzika Mrówka był bohaterem dnia. Okazało się, że Pitagoras - jak Pana Od Matematyki nazywały od niepamięci kolejne uczniowskie pokolenia - jest przeciwnikiem walki byków. - Ależ oczywiście, panie profesorze - zgodził się natychmiast Dzika Mrówka. - Myśmy z bratem też uważali, że taki byk nie ma żadnych szans. On jeden, a przeciwko niemu tylu ludzi z rozmaitymi ostrymi narzędziami. Na namiętnej dyskusji o walce byków, która wkrótce przemieniła się w monolog Pitagorasa z rzadka jedynie przerywany potakiwaniem Dzikiej Mrówki, minęła niepostrzeżenie druga lekcyjna godzina. I tym razem obeszło się bez pytań z powtórki materiału. Dzika Mrówka i Jego Brat pławili się w promieniach coraz większej sławy, która błyskawicznie przeniknęła ściany klasy i poczęła się rozszerzać na całą szkołę. Ich przygody, przenoszone pantoflową pocztą znaną metodą „usta - uszy”, olbrzymiały coraz bardziej i nabierały coraz większej atrakcyjności w miarę upływu czasu i oddalenia od macierzystej klasy. Gdy rozpoczynała się trzecia lekcja, nawet Jarek począł wierzyć prawie we wszystko, o czym z niezmordowanym zapałem opowiadał Dzika Mrówka. Na trzeciej lekcji była tego dnia przyroda. Przedmiotu tego uczył młody pan, który zaledwie parę lat temu był jeszcze studentem Uniwersytetu Warszawskiego. - O, jesteście chłopcy - zauważył pan od przyrody przy sprawdzaniu obecności. Dzika Mrówka, rozzuchwalony dotychczasowym powodzeniem, podniósł się

natychmiast i mrugnął porozumiewawczo do klasy, co miało oznaczać: „patrzcie na swego kolegę w akcji, trzecią lekcję też macie z głowy”. I zaczął opowiadać o podróży. Jednakże gdy dotarł w swej opowieści zaledwie do Londynu, zorientował się, że jego koleżanki i koledzy słuchają tego samego już po raz trzeci. Może ich to znudzić - pomyślał - trzeba dodać coś nowego. Myśl tę błyskawicznie wcielił w czyn. Zresztą na zastanawianie się nie była absolutnie czasu, bowiem pan od przyrody począł wykazywać pewne zniecierpliwienie i Dzika Mrówka zdał sobie sprawę, że nie może ani na sekundę przerwać swojej opowieści. Zatem podczas wyjścia z Londynu dodał mgłę, w czasie której o mały włos nie doszło do tragicznego zderzenia z dużym statkiem pasażerskim płynącym w górę Tamizy, na Zatoce Biskajskiej uzupełnił podróż gwałtownym sztormem, w czasie którego radiotelegrafista odebrał kilka wezwań o ratunek, wreszcie po Sewilii zdecydował, że wypada uzupełnić odwiedzane porty o Casablankę. - Casablanca? - Pan Od Przyrody przerwał Dzikiej Mrówce z wyraźnym zainteresowaniem. - A więc byliście w Casablance? - Oczywiście - Dzika Mrówka trochę się zmieszał i spojrzał na brata, jakby szukając u niego pomocy w trudnej sytuacji, Jarek jednak uparcie patrzył cały czas w okno, dostrzegając widać coś niezmiernie ciekawego w widocznym z jego miejsca wierzchołku drzewa. - No i jak, podobała się wam? - pytał dalej Pan Od Przyrody. - Bardzo nam się podobała. Takie arabskie miasto… Ale potem popłynęliśmy do Safi - Dzika Mrówka poczuł nagle gwałtowną potrzebę przeskoczenia w swym opowiadaniu do następnego portu, ucieczki z Casablanki, w której przecież ani on, ani Jego Brat nigdy w życiu nie byli. - Zaraz, zaraz - Pan był nieubłagany. - Zostańmy jeszcze przez chwilę w Casablance. Mówiłeś, że zwiedzaliście wszędzie muzea? - No właśnie - podchwycił Marek. - I w Londynie w Muzeum Techniki… - A w Casablance byliście w muzeum? - W Casablance… w muzeum… to… właściwie… bardzo przelotnie - Dzika Mrówka zaczął się nagle podejrzanie jąkać, zacinać i zupełnie wypadł z dotychczasowego rytmu. - A wielki meczet oglądaliście?

- Wielki meczet? - A pałac królewski? - Pałac… - powtórzył niepewnie Marek coraz bardziej zmieszany i cały czerwony. - Pałacu tośmy nie widzieli… - To może pamiętasz jak wyglądała droga z portu do miasta? - No właściwie… - zaczął Dzika Mrówka. Spojrzał raz jeszcze na swego brata, ale ten uparcie gapił się w okno, chciał więc rozejrzeć się w rozpaczliwej próbie szukania pomocy po klasie. Był przyzwyczajony, ze w takich sytuacjach podbramkowych, gdy nie było wiadomo jaką dać odpowiedź, zawsze w klasie znalazła się jakaś pomocna dusza i zawsze ktoś coś tam podpowiedział. Ale teraz - o zgrozo - Dzika Mrówka usłyszał tu i ówdzie najwyraźniej ironicznie śmieszki swych koleżanek i kolegów i uświadomił sobie w tej chwili, że w całej klasie nikt przecież nie był w Casablance i że nikt mu pomóc - choćby nawet chciał - nie może. Muszę ratować się sam - pomyślał i poczuł nagle pot za kołnierzem. - Droga z portu… - zaczął - no, jak droga - przypomniał sobie nagle drogę z portu do miasta w Safi. - Chyba w Casablance będzie podobnie - pomyślał i wypalił. - No, droga to taka ulica wzdłuż portowego muru z jednej strony a z drugiej to były bazary. - I nic więcej? Żadnej zieleni? Żadnych drzew? Pan Od Przyrody najwyraźniej się zdziwił. - Nie, tam w ogóle prawie nic nie rośnie. Piach i pustynia - Dzika Mrówka miał wciąż przed oczyma arabskie, marokańskie miasteczko Safi. - Ejże - powiedział Pan. - A ty naprawdę byłeś w Casablance? Dzika Mrówka zamilkł i stał ze spuszczonymi oczyma. Śmieszki w klasie rozlegały się coraz głośniejsze. - A ty, Jarku, co powiesz na ten temat? - Pan Od Przyrody podszedł do stolika, przy którym siedzieli Dzika Mrówka i Jego Brat. - Byliście w Casablance czy nie? Jarek wstał i patrząc wciąż w okno powiedział. - W Casablance tośmy wcale nie byli - i głośno odetchnął. A po chwili dodał jeszcze jedno słowo. - Fakt! - i usiadł z rozmachem na krześle, wciąż nie odrywając oczu od okna.

- No to jak, mój panie? - Pan Od przyrody zwrócił się teraz znów do Dzikiej Mrówki. - Miałeś pecha, bo akurat ja w Casablance byłem. Jeszcze jako student Uniwersytetu wyjechałem na praktykę do Maroka. Byłem w Casablance i w Rabacie, i w Marakeszu, i w Safi. - W Safi tośmy byli naprawdę - wyrwał się Marek. - Safi już nieważne, Marku - powiedział Pan - znacznie ważniejsze jest to, że, delikatnie mówiąc, minąłeś się z prawdą. Dzika Mrówka stał w dalszym ciągu bez ruchu ze spuszczoną głową cały czerwony i żadne rozsądne słowo nie przychodziło mu do głowy, co zdarzało się - jak dotychczas - niezwykle rzadko. - Przepraszam - zdołał jedynie bąknąć pod nosem. - Nie masz co przepraszać, bo ja się nie gniewam - uśmiechnął się Pan Od Przyrody - ale po co to zrobiłeś? - On ma taką bujną fantazję - odezwała się Ulka, siedząca pod oknem razem z Zosią. Była to drobna dziewczynka o dwóch grubych jasnych warkoczach, które zawsze nosiła przerzucone do przodu, bowiem gdy nosiła je z tyłu, chłopcy z całej klasy znajdowali jakąś nadzwyczajną przyjemność w ciągłym ich pociąganiu. W tej męczącej Ule zabawie celował w poprzedniej klasie, zwłaszcza przez kilka zimowych miesięcy, właśnie Dzika Mrówka. Ula była drobniutka i zazwyczaj bardzo nieśmiała. Odzywała się bardzo rzadko i przeważnie tylko wtedy, gdy ją ktoś o coś zapytał. Od dokuczających jej chłopców opędzała się bez większej energii i parę razy zdarzyło się, że gdy nie dawali jej spokoju, zaczynała cichutko płakać. A teraz nagle odezwała się. Nie pytana i w dodatku w mocno napiętej sytuacji klasowej, gdy ulubieniec wszystkich, Dzika Mrówka, bohater hokejowych rozgrywek międzyszkolnych i pomysłodawca wszystkich udanych klasowych kawałów, stał ze spuszczoną głową, zakłopotany i zawstydzony. Fakt ten był tak niesłychany i niespodziewany, że w klasie umilkły wszelkie chichoty i szepty, a wszyscy - jak na komendę - odwrócili się w kierunku Uli. Nawet Dzika Mrówka na moment zapomniał o swoim kłopotliwym

położeniu i gapił się z niezbyt mądrze otwartą buzią na cichutką i zawsze milczącą Ulę. Spojrzał też ze zdziwieniem i Pan Od Przyrody, zaraz jednak uśmiechnął się do Uli. A Ula, przerażona widocznie nadzwyczajnie swoją odwagą, siedziała czerwona na buzi jak piwonia i czuła, że jeszcze chwila, a rozpłacze się nagle żałośnie. I wtedy dopiero będzie wstyd! A w klasie zapanowała na moment pełna prawdziwego zdumienia cisza, którą przerwał nagle poważny, spokojny głos Jego Brata. - Fakt! Wszyscy ryknęli na cały głos śmiechem. Roześmiał się nawet Pan od Przyrody. Nie śmiał się tylko Dzika Mrówka ani Jego Brat. - To bardzo ładnie, że próbujesz go tłumaczyć - powiedział w końcu, gdy w klasie ucichło co nieco. Pan do Uli - ale co innego bujna fantazja, a co innego… no mniejsza o to, wiecie wszyscy doskonale, o co mi chodzi. - A ty Marku, chyba też wyciągniesz jakieś wnioski z tego pechowego dla ciebie zdarzenia. Bo ja osobiście uważam, że najlepiej jest trzymać się prawdy. No, ale dosyć tych dalekich podróży do Londynu i Casablanki - Pan spojrzał z uśmiechem na stojącego wciąż Marka. - Siadaj. A my wróćmy do rzeczywistości. Na dzisiaj zapowiadałem powtórkę. Zostało nam jeszcze sporo czasu. Więc może ktoś na ochotnika. Co? Nie ma chętnych? Wobec tego będę musiał sam zdecydować, kto ma odpowiadać, trudno. Na innych lekcjach Marek już nie próbował „brać na siebie” całej godziny. A na dużej przerwie podszedł do Uli, która stała w grupie dziewczynek w rogu szerokiego korytarza i powiedział przy wszystkich. - Dziękuję ci, Ulka. I przepraszam, że ci dokuczałem ostatniej zimy. Nie wiedziałem, że jesteś taką fajną dziewczyną. Ale za mało się odzywałaś. - Za to ty zbyt dużo - roześmiała się Wirginia, na którą wszyscy wołali Winia. Była to najodważniejsza ze wszystkich dziewczyn i zawsze powtarzała, że na pewno miała być chłopcem, ale coś tam musiało się pomylić. Albo bocianowi, albo jej rodzicom. Ale ona i tak na swoim postawi, mówiła, i wybierze jakiś naprawdę męski zawód. Albo marynarza, albo

lotnika, albo jeszcze nie wiadomo co, ale na pewno coś bardzo ciekawego i takiego, że wszystkim naokoło odbierze oddech ze zdumienia. - Gdybyś nie gadał za dużo - mówiła dalej Winia - to by może dotarło dc ciebie, że Ulka odzywa się. Rzadko, bo rzadko, to prawda, ale jak coś powie, to ho, ho! - Fakt! - wtrącił na to Jego Brat. I wszyscy znowu roześmieli się tak głośno, że aż Pani Woźna spojrzała w ich kierunku bardzo podejrzliwie i mruknęła pod nosem: - Oho, już wrócił ten piegowaty obwieś ze swoim bratem. Tylko patrzeć, a znów zaczną się jakieś kłopoty. Gdy obaj bracia wracali do domu, Dzika Mrówka początkowo nie odzywał się ani słowem. Dopiero gdy wbiegli na drewniane schody wiodące na pierwsze piętro ich domu, Marek zatrzymał się nagle i powiedział do brata: - Jaro, ale to wszystko wyszło niefajnie. - Fakt - potwierdził Jego Brat. - Mamie to lepiej nic nie mówić, bo się zmartwi, co? - Fakt - znowu przytaknął zgodnie Jarek. Oczywiście pierwszym pytaniem mamy, gdy otworzyła drzwi swym synom, było: - No i jak tam, chłopcy, w szkole? - Eee, w szkole jak w szkole. Nic ciekawego - mruknął Dzika Mrówka. - Prawda Jaro? - spojrzał na brata. - Fakt - Jarek skrzywił usta i kiwnął potakująco głową. - Chłopcy, umyjcie ręce i siadajcie do stołu. Obiad gotowy. ROZDZIAŁ DRUGI W KTÓRYM PRZED DZIKĄ MRÓWKĄ ODKRYWAJĄ SIĘ NAGLE NICZYM NIE OGRANICZONE HORYZONTY Tegoroczne święta Bożego Narodzenia były dla marynarskiej rodziny Dzikiej Mrówki i Jego Brata świętami szczególnymi, bo po raz pierwszy od kilku lat tata spędzał okres świąteczno - noworoczny w domu, w rodzinnym gronie. Tak się bowiem układały dotychczas rejsy taty, że wieczerzę wigilijną spożywał na kolejnych statkach i mama Marka i Jarka zapraszała na Wigilię swoją samotnie mieszkającą przyjaciółkę, po pierwsze dlatego, żeby

nie spędzała ona świąt samotnie, a po drugie, żeby przy wigilijnym stole zasiadała, jak jakiś tam zwyczaj każe, koniecznie parzysta liczba biesiadników. Przyjaciółkę mamy obaj bracia bliźniacy nazywali ciocią Irenką, mimo że pokrewieństwa między obu paniami nie było żadnego. Bardzo ją lubili. Nie tylko dlatego, że przychodząc zawsze przynosiła im jakieś bardzo fajne i pomysłowe upominki, ale przede wszystkim dlatego, że była bardzo wesoła. Lubili też jeździć do cioci Irenki, która była profesorką bardzo oryginalnego i rzadko spotykanego przedmiotu. Uczyła mianowicie kwiaciarstwa w podgdańskim Technikum Ogrodniczym i obaj chłopcy przepadali za buszowaniem w cieplarniach i szklarniach przyszkolnego gospodarstwa kwiatowego, w których było zawsze bardzo ciepło i wilgotnie i gdzie można było sobie wyobrażać z dużą dozą prawdopodobieństwa, że jest się w podzwrotnikowej dżungli intensywnie pachnącej najrozmaitszymi egzotycznymi kwiatami. Poza tym ciocia Irenką grała zawsze kolędy na pianinie i była głównym filarem wigilijnego kwartetu. Teraz jednak był w domu tata, co automatycznie zapewniało parzystą liczbę wigilijnych biesiadników i chłopcy nie wiedzieli czy bardziej cieszyć się z obecności taty na Wigilii, czy bardziej smucić z nieobecności cioci Irenki. - Fatalna sprawa - powiedział nawet kiedyś Dzika Mrówka do Jego Brata - jeżeli cioci Ireny nie będzie na Wigilii, to i kolęd nie będzie i w ogóle tak jakoś inaczej, a i bilans prezentowy wypadnie raczej minusowo. - Jak to? - zdziwił się Jarek. - Za to będzie tata. - Oj, ty frajerze - obruszył się Dzika Mrówka - od taty i tak zawsze prezenty leżały pod choinką. Od taty, od mamy, od jednej babci i od drugiej, a osobno od cioci Irenki. A jak ciocia Irenka nie przyjdzie, coroczny bilans nie będzie się zgadzał. - Fakt - przytaknął z wyraźnym smutkiem Jego Brat. - A widzisz! Skomplikowana sytuacja. Jak się okazało, mama też była w pewnej rozterce, bo z jednej strony tradycja - rzecz święta, z drugiej zaś żal jej było samotnej przyjaciółki. Na szczęście sprawa nadzwyczaj się

uprościła. Tuż, tuż przed samymi świętami doszły bowiem do mamy bardzo pomyśle wieści, że ciocia Irenka poznała nadzwyczaj miłego pana w średnim wieku, który wyrażał niedwuznaczną chęć zostania w najbliższym czasie przyszywanym wujkiem obu bliźniaków. Tak więc był i wilk syty i owca cała. Na Wigilii mogła być ciocia Irenka i ilość biesiadników pozostawała parzysta. Tego co się zaczęło dziać w domu Marka i Jarka w ciągu ostatnich kilku dni przed świętami - nie da się opisać. Mama wpadła w istny szał przygotowań i poczęła spędzać całe dnie i większość nocy w kuchni. Ucierała, dodawała, mieszała, ubijała, przepuszczała przez maszynkę, siekała, kroiła, soliła, słodziła, rozpaczała, że nie urośnie, biadała, że wykipi, piekła, smażyła, dusiła, przypalała, a cały dom był postawiony do góry nogami. Chłopcy chodzili na palcach i starali się jak najdłużej przebywać na rozmaitych treningach i meczach sparingowych, tata zaś został całkowicie wprzęgnięty w kołowrotek przedświątecznych przygotowań. Skrobał, obierał, utłukiwał w starym moździerzu, ukręcał drewnianą pałką w glinianej misie, którą mama wniosła do wspólnego gospodarstwa w ramach skromnego wiana, a ileś tam lat temu ta sama gliniana misa wchodziła z kolei w skład znacznie większego posagu mamy mamy, czyli babci Basi. I - o dziwo! - tata wcale, ale to wcale, nie narzekał. Wydawał się nawet zupełnie szczęśliwy z tej racji, że może nareszcie okres Świąt Bożego Narodzenia spędzić w zaciszu domowego ogniska. Chociaż w rzeczywistości może i było troszkę inaczej… Dzika Mrówka usłyszał bowiem raz, jak tata powiedział do słuchawki w czasie rozmowy telefonicznej te swym kolegą, też marynarzem. - Wiesz stary, zastanawiam się czy urlop w zimie to najlepszy pomysł. Pogoda nie za bardzo, zimno, deszcz, a na Morzu Śródziemnym tymczasem słońce świeci, stary. Albo w takim Rio de Janeiro. Chłopcom, jak zwykle, zostało przydzielone zrobienie dokładnych porządków w całym domu, a jako nagroda wylizanie glinianej miski o bogatej rodzinnej tradycji.

Największy jednak bałagan i galimatias ma, na szczęście, swój koniec. I chociaż wydawało się to zupełnie niemożliwe, jednak w wigilijne popołudnie znikły z kuchni garnki, misy i brytfanny, z całego mieszkania intensywny zapach gotowanych, pieczonych i smażonych potraw, a reprezentacyjny róg w głównym pokoju niewielkiego mieszkania zajęła wysoka choinka ustrojona w ręcznie robione przed wielu laty zabawki, bibułkowe łańcuchy, złocone orzechy i malutkie czerwoniutkie rajskie jabłuszka. Mama bowiem miała nad wyraz tradycyjne obyczaje i gusty i uważała, że choinkę właśnie w ten sposób należy ubierać. Żadne tam bombki, żadne migające japońskie lampki, żadne sztuczne szklane sople. A gdy wreszcie na niebie zabłysła pierwsza gwiazdka, wszyscy zasiedli przy rozsuniętym na tę okazję stole zasłanym bielutkim obrusem, pod którym chrzęściło tu i ówdzie siano. Zasiedli mama i tata, ciocia Irenka z prawie że wujkiem, i wreszcie Dzika Mrówka z Jego Bratem. Obaj chłopcy zajęli taktycznie miejsca tuż koło choinki, pod którą piętrzyły się przygotowane paczki, ale do nich za wcześnie zaglądać nie było można. Na Wigilię mama przygotowała przepisane tradycją dwadzieścia cztery potrawy. A więc obowiązkowy barszcz z przepysznymi grzybowymi uszkami, a więc karp, a więc kluski z makiem, a więc słodka kutia i tyle jeszcze innych wspaniałych potraw. Gdy po przełamaniu się opłatkiem i złożeniu życzeń, podczas których mama obowiązkowo się popłakała, jako że oczy miała umieszczone w wybitnie mokrym miejscu (co wielokrotnie podkreślał tata), zasiedli wreszcie do pierwszego dania, do barszczu z uszkami, Dzika Mrówka zapytał mamy: - Mamo, a dlaczego nigdy nie robisz takiego wspaniałego barszczu jak na Wigilię? Ja to bym jadł taki codziennie. - Gdybyś miał taki codziennie - odpowiedziała na to mama - to by nie wydawał ci się taki smaczny. Przy następnych daniach Dzika Mrówka już nie zadawał takich pytań, tylko jadł, aż mu się uszy trzęsły. Po którymś tam daniu tata, bawiąc się kryształowym kieliszkiem o rubinowym

zabarwieniu, któremu intensywności dodawało jeszcze czerwone wytrawne wino, odezwał się: - A wiesz, Miciu (bo tata mówił - podobnie jak i czasem obaj chłopcy - do mamy „Miciu”), że to jest najwspanialsza wieczerza wigilijna, jaką jadłem od wielu lat - i ucałował rękę mamy. Mama w odpowiedzi tylko uśmiechnęła się, odgarniając rudy kosmyk włosów, który uparcie spadał jej na czoło i pocałowała tatę w policzek. - Przesadzasz - powiedziała po chwili - przecież na statkach macie doskonałych kucharzy. - No, Miciu, nastrój wigilijny zależy nie tylko od kucharzy i od najlepszych potraw. To raz. A po drugie, nie każdy okrętowy kucharz umie gotować „po domowemu”. Zresztą warunki na statku zupełnie inne. - Tu tata odchylił się w krześle, rozpiął dyskretnie kamizelkę opinającą jego, jak mawiał, „pierś marynarza” (choć mama była zdania, że ta „pierś” jest stanowczo za nisko) i w dalszym ciągu okręcał w palcach kieliszek wina. - Ot, weźmy chociażby Wigilię sprzed dwóch lat - zaczął. - Pływałem wtedy na „Stefanie Batorym”. To była taka świąteczna podróż z Gdyni do Nowego Jorku i z powrotem. Z Polski wyszliśmy dzień przed Wigilią, pora wieczerzy wypadła zatem na Morzu Północnym. A tego dnia akurat Północne nie było w nadzwyczajnym humorze. Zresztą, co tu ukrywać, wiało nielicho i statkiem - mimo stabilizatorów - kołysało wcale nieźle. Wigilię kucharze przygotowali dla wszystkich jednakową. I dla pasażerów i dla całej załogi, choć na co dzień menu jest zdecydowanie odmienne. Czego tam nie było? Samych ryb na zimno ze sześć rodzajów. Pstrągi, faszerowane szczupaki i karp po żydowsku, łosoś i węgorze. Barszcz z uszkami też był oczywiście, ale uszka z paczki. To chyba zrozumiałe, bo gdyby dla półtora tysiąca ludzi chcieli tak się bawić i tak celebrować te uszka jak ty, Miciu - tu znowu pocałował mamę w rękę - to Wigilia byłaby tak całkowicie gotowa na Wielkanoc. A i tak musieli uwijać się przez cały dzień i chyba poprzednią noc też, żeby wszystko przygotować na czas; nic więc dziwnego, że żadna z potraw nie była taka dopieszczona jak te

tutaj, Miciu. A że - jak mówiłem - akurat Morze Północne nie żartowało, więc z pasażerów bardzo tylko niewielu było obecnych na wieczerzy i prawie wszystko z pasażerskich jadalni poszło do mesy oficerskiej i załogowej. W efekcie Wigilię jedliśmy przez trzy dni, od śniadania przez obiad do kolacji. I wiecie co, chłopcy, obrzydł mi wtedy barszczyk z grzybowymi uszkami, obrzydły łososie, kurczaki w galarecie z pomarańczami i inne równie wytworne dania. Była to chyba najdłuższa Wigilia w moim życiu. Tato upił łyk wina, zjadł - niby przez pomyłkę - kolejny kawałek olbrzymiego sernika i dalej snuł wigilijno - marynarskie wspomnienia. - W czasie ostatniej Wigilii znowu dla odmiany staliśmy w jednym z zachodnioafrykańskich portów. Akurat po przeszło trzytygodniowym oczekiwaniu na redzie podeszliśmy nareszcie poprzedniego dnia do nabrzeża. Na dworze upał. Lepki, wilgotny, tropikalny upał. Nawet w nocy temperatura nie spadała chyba poniżej trzydziestu stopni. A przy tym ta przerażająca wilgotność. Zdawało się, że człowiek oddycha samą wodą, że w ogóle zabrakło powietrza. Niebo czarne jak smoła, a gwiazdy na nim jakby kto ponabijał złotych gwoździ jeden koło drugiego. Tam daleko na południu, chociaż jeszcze przed równikiem, jeszcze na północnej półkuli, jak zresztą pamiętacie chłopcy - zwrócił się do synów, którzy jednocześnie przytaknęli ochoczo - widać już całkiem inne konstelacje. Nasza Wielka Niedźwiedzica wisi nad samym horyzontem, a z drugiej strony wyłazi już wspaniały Krzyż Południa. Gdy wyjrzysz przez bulaj, to zamiast pokrytych śniegiem świerków, jak przystało na uczciwe Boże Narodzenie… - tu tata przerwał na chwilę, wspomniał widocznie swoje dziecinne czasy, gdy mieszkał w podgórskiej, daleko na południu Polski położonej miejscowości, gdzie na Boże Narodzenie był i przyzwoity śnieg, i mróz, i gdzie za oknami rosły świerki, a nie było takiej deszczowo - brzydkiej pogody, jak zimą na Wybrzeżu… - to zamiast ośnieżonych świerków -

dokończył tata po chwili - widzisz same palmy. I gdzie tu może być mowa o bożonarodzeniowym nastroju! Wigilia niby była taka, jak należy. I barszcz, i ryba, i inne potrawy, ale my wszyscy w białych koszulach z krótkimi rękawami. Nie pasowało to do Wigilii ani trochę. W mesie zrobiło się gorąco mimo klimatyzacji, bo jak tylu chłopa na raz przez dłuższy czas posiedzi w zamkniętym pomieszczeniu, to i klimatyzacja nie pomaga. A po wieczerzy, gdy wyszedłem na pokład, to zamiast kolęd od portu niosło tamtamami. Nie powiem, nawet lubię tam - tamy - tu tata uśmiechnął się porozumiewawczo do obu synów, którzy jęk na komendę opuścili oczy i zaczerwienili się obaj jednocześnie - ale na Wigilię i od tam - tamów wolałbym kolędy. Ale kto tam miał kolędować, ja się pytam. Miejscowe chłopaki najwyżej mogliby występować w jasełkach w charakterze diabłów. Nie potrzebowaliśmy smarować twarzy na czarno. I powiem wam, że wtedy wcale mi się nie wydawało, że dopiero co wstałem od Wigilii. Choć, powtarzam, niby wszystko było jak należy. Bo i potrawy, i choinka w kącie mesy z bombkami i takimi mrugającymi lampeczkami… Ale zupełnie nie ten nastrój, co trzeba. Albo dla odmiany - powiedział tata po chwili, odstawiwszy kryształowy kieliszek o rubinowym zabarwieniu i nabijając fajkę tytoniem - Wigilia parę lat temu na Północnym Atlantyku. Sztormowaliśmy wtedy już trzeci dzień bez przerwy, ładunek przesunął się dość niebezpiecznie w ładowni, fale poniosły nam za burtę jedną z szalup. Po prostu zerwało ją z żurawików i zniknęła w nocnych ciemnościach. Nawet nie bardzo było wiadomo, kiedy to się stało. Radio łapał raz po raz wołania o ratunek, ale nikomu nie mogliśmy pomóc; sami ledwo telepaliśmy się po oceanie. O wieczerzy wigilijnej nikt nawet nie myślał, a przyznam się wam teraz, tylko kilku z nas pamiętało, że to właśnie tego dnia jest akurat 24 grudnia. Przez cały czas, od wczesnego ranka, wszyscy pracowaliśmy w ładowni, żeby jakoś przesunąć ładunek z powrotem na

swoje miejsce. Kilku pasażerów, których wieźliśmy, leżało na pół przytomnych w swoich kabinach i żegnało się z życiem albo przysięgało, że już nikt nigdy więcej nie namówi ich na morską podróż. I kiedy wreszcie wyleźliśmy pod wieczór z ładowni, brudni i nieludzko zmordowani, i kiedy dowlekliśmy się resztami sił do mesy, przyszedł kucharz, mocno już starszy człowiek, tuż, tuż przed emeryturą, który całe życie spędził na statkach, a ściślej mówiąc przy garnkach w statkowych kambuzach. I ten starszy marynarz przyniósł w bańce, takiej w jakich się wozi mleko, wspaniały, gorący, aromatyczny barszcz z uszkami. Z prawdziwymi, wigilijnymi uszkami z grzybami. I rozlewał ten barszcz do kubków, bo w talerzu nic by się nie utrzymało, tak nami wtedy jeszcze rzucało, mimo, że sztorm już skręcał kark. W jaki sposób zdołał on te uszka zrobić, jak udało mu się w takiej chwiejbie ugotować taki wspaniały barszcz, on sam tylko wiedział. A gdy na domiar stary kucharz wyciągnął z kieszeni swego białego fartucha (bo muszę wam powiedzieć, że kucharz objawił się nam wtedy w czyściutkim, białym, odświętnym - rzec można - fartuchu i w olbrzymiej ukrochmalonej, kucharskiej czapie, co wspaniale kontrastowało z naszymi brudnymi ciuchami), a więc kiedy kucharz wyciągnął z kieszeni paczkę kruchych opłatków i podzielił się z nami wszystkimi, kapitan kazał mi wydać z magazynu na swój rachunek parę butelek whisky dla całej załogi, a jedną, największą, dla kucharza. I powiedział wtedy tak ładnie i ciepło, że z takimi marynarzami jak kucharz można pływać w najgorszą pogodę i na najbardziej sakramenckim oceanie. Tata skończył i zapadła cisza w pokoju przy świątecznie zastawionym stole, pod pięknie ubraną choinką, ale obu chłopcom zdawało się, że wyraźnie słyszą głuchy grzmot rozbijającej się o pokład sztormowej fali i zawodzące, ponure i groźne wycie sztormowego

wiatru. - Eech, Miciu, prawdę mówi przysłowie, że w domu najlepiej - powiedział wreszcie tata. A potem - po tym wspaniałym monologu - było niecierpliwe otwieranie paczek z podchoinkowymi prezentami, a jeszcze potem ciocia Irenka siadła do pianina i zaczęła grać kolędy. Tata - teraz już całkiem otwarcie rozpiąwszy przyciasną nagle kamizelkę - rozsiadł się wygodnie w głębokim fotelu, zapalił aromatycznie pachnącą fajkę i zamyślił się głęboko, machinalnie nucąc kolędy. Może wspominał inne swoje Wigilie, i te na morzu, i te w czasie wojny jeszcze, a może myślał o tych wszystkich marynarzach, co w ten wieczór, najbardziej rodzinny ze wszystkich wieczorów w roku, płynęli daleko przez morza i oceany całego świata… Przez cały świąteczny okres, przez Sylwestra i Nowy Rok, jak również przez cały styczeń tata był w domu. Początkowo na urlopie, a potem na tak zwanych „dniach wolnych”, które mu - jako pływającemu marynarzowi - należały się w zamian za niedziele i rozmaite święta spędzone w rejsach. Trochę z tego powodu było nawet nieporozumień w domu. Tata bowiem uważał - nie bez pewnej słuszności - że owe „dni wolne” są dla niego dniami świątecznymi. Chciał więc te dni spędzać jak na święto przystało. Wstawał z łóżka trochę później niż na przykład w zwykły dzień urlopowy, dłużej nieco golił się w łazience i bardziej skrapiał wodą kolońską, ubierał się staranniej i był najwyraźniej mocno zdziwiony faktem, że obaj synowie poszli w ten „świąteczny” dzień do szkoły, i że żona musi coś tam znowu w sklepie kupić, że musi iść do krawcowej i że w ogóle cała rodzina nie jest odpowiednio ubrana i w odświętnym, uroczystym nastroju. Obaj bracia - bliźniacy podchwycili nawet punkt widzenia taty i poczęli sobie skrzętnie przypominać, które to niedziele i świąteczne dni spędzili na statku w morzu, aby sobie udzielić „dni wolnych” w tych dniach tygodnia, kiedy rozkład lekcji był wyjątkowo

nieprzychylny, jednakże mama stanowczo sprzeciwiła się takim nowatorskim pomysłom. W tym stanowisku utwierdził mamę tata, po dłuższej bowiem z mamą dyskusji prowadzonej przyciszonymi głosami za zamkniętymi drzwiami kuchni, wyraził swoje wątpliwości, czy Jarkowo - Markowe władze szkolne będą respektować obyczaje i przepisy panujące w marynarce handlowej. - Żeby to była chociaż Szkoła Morska - powiedział na koniec tata i tym stwierdzeniem zakończył dyskusję, burząc nadzieje obu swoich synów. Gdzieś tam na przełomie stycznia i lutego, siedząc przy kolacji tata powiedział do mamy: - Miciu, dostałem zaproszenie na dwie osoby na sobotę. Nie poszłabyś ze mną? - Zaproszenie? - zapytała mama. - Dokąd? - Na takie żeglarskie spotkanie. - Żeglarskie? - zdziwiła się mama. - A co ty masz wspólnego z żeglarstwem? - Tata przecież pływa - wtrącił się Jarek. - No, pływa - przytaknęła mama - oczywiście, że pływa, ale przecież tata jest marynarzem, a nie żeglarzem. - Teraz to rzeczywiście nie jestem - westchnął jakby z ukrytym żalem tata - ale kiedyś byłem, w HOMIE w Gdyni. - W czym? - Dzika Mrówka przeniósł swe aktualne zainteresowania z telewizora na to, co mówił tata. - W HOMIE - powtórzył tata - w Harcerskim Ośrodku Morskim. Było nas tam kilkudziesięciu zapaleńców. I żeglarstwa i harcerstwa. Wydobywaliśmy zatopione w czasie wojny jachty, łataliśmy je jak i czym się dało, remontowaliśmy. Sami pletliśmy liny i samiśmy szyli żagle. Co prawda na pływanie pod tymi żaglami to już nie za wiele czasu zostało, ale mimo to frajdy i uciechy mieliśmy co niemiara. Stare czasy, dawne dzieje - tata znowu westchnął z dość żałosną nutą w głosie. - Co tak ciężko wzdychasz? - zapytała mama, sprzątając ze stołu po kolacji. - A bo to były piękne czasy. Żagle na maszcie, szum rozcinanej dziobem wody, słone bryzgi fal… Coś pięknego. - No wiesz - mama wzruszyła ramionami - teraz też masz szum rozcinanej dziobem

wody, a bryzgów słonych fal też nie brakuje. Więc za czym tu tęsknić? Tata zamyślił się, jakby coś sobie przypominając. - Oj, Miciu, Miciu - powiedział wreszcie po dobrej chwili milczenia - może ja ci tego nie umiem wytłumaczyć, ale pływanie na statku i pływanie pod żaglami to dwie zupełnie różne sprawy. Najzupełniej różne. I musisz mi uwierzyć na słowo, że jest naprawdę tak, jak mówię. - Ale co z tym zaproszeniem? - przypomniała sobie mama. - Co to za okazja i dlaczego ciebie akurat zaprosili? - A właśnie, właśnie. Widzisz, starzy koledzy sobie o mnie przypomnieli. Właściwie to spotkałem przedwczoraj jednego. A okazja jest specjalna, bo nie będzie to zwyczajne żeglarskie czy klubowe zebranie, narada czy nawet żeglarski sejmik. To doroczne spotkanie polskich kaphornowców. - Kogo? - zapytali równocześnie i mama, i Dzika Mrówka, i Jego Brat. - Kaphornowców - powtórzył tata - czyli inaczej mówiąc zebranie żeglarskiego bractwa, do którego może należeć tylko taki żeglarz, który opłynął Przylądek Horn pod żaglami. - A dlaczego akurat ten Przylądek, a nie inny? - zaciekawił się Dzika Mrówka. - Ba… - powiedział tata i wyciągnął fajkę z jednej kieszeni, a skórzany kapciuch z tytoniem z drugiej, co było sygnałem, że zaraz rozpocznie się jeden z dłuższych tatowych monologów. - Widzicie - rozpoczął tata, gdy uporał się już z fajką, tytoniem i zapałkami i gdy osłonił się mgiełką aromatycznego dymu - Przylądek Horn, jak zapewne wiecie, jest to najbardziej na południe wysunięty skrawek kontynentu amerykańskiego. Leży on zresztą na wysepce, a nie na stałym lądzie, ale to nie ma większego znaczenia, bo droga morska z Oceanu Atlantyckiego na Pacyfik i odwrotnie prowadziła w dawnych latach, przed zbudowaniem Kanału Panamskiego, właśnie wokół Przylądka Horn. Leży on poniżej 55° szerokości południowej, czyli, żeby tam dopłynąć, trzeba najpierw pokonać ryczące czterdziestki i wyjące pięćdziesiątki. - Co trzeba pokonać? - Dzika Mrówka przerwał ojcu. - Co to takiego te „ryczące” i „wyjące”?