ANDRZEJ PEREPECZKO
PODWODNY ŚWIAT DZIKIEJ
MRÓWKI
WSTĘP
DZIĘKI KTÓREMU CZYTELNIK MOŻE POZNAĆ
DOTYCHCZASOWE PRZYGODY DZIKIEJ MRÓWKI, ZRESZTĄ
OPISANE DOKŁADNIE W KSIĄŻKACH PT: „DZIKA MRÓWKA I
TAM-TAMY” ORAZ „DZIKA MRÓWKA POD ŻAGLAMI”
Marek, zwany przez rodzinę i kolegów Dziką Mrówką z racji niewielkiego wzrostu i
niezwykłych pomysłów, które się bez przerwy rodziły w jego nadzwyczaj wybujałej
fantazji i
wyobraźni, mieszkał w dzielnicy Gdańska zwanej Oliwą. Razem z bratem Jarkiem,
bliźniakiem zresztą, ale zupełnie do Marka niepodobnym, chodzili do jednej klasy i razem
też
grali w hokeja, tyle tylko że w różnych drużynach. W jednej Dzika Mrówka był
napastnikiem,
w drugiej Jego Brat (tak nazwano Jarka) - bramkarzem.
Tata obu chłopców bliźniaków był ochmistrzem na statku, Mama - wielbicielką języka
angielskiego. Starała się, z niecałkowitym jednakże powodzeniem, wpoić w swych synów
zamiłowanie do tego języka.
Pewnego dnia, gdy Tata wrócił z rejsu, obaj chłopcy tak dokuczyli Mamie swymi
niezwykłymi pomysłami i swoim zachowaniem (choć - po prawdzie - wszystkie pomysły
były autorstwa Dzikiej Mrówki, a Jego Brat był tylko wiernym, choć nieco powolnym ich
wykonawcą), że płacząc stwierdziła, iż ma wszystkiego dosyć i że nie może sobie
absolutnie
z nieznośnymi chłopakami poradzić.
Na takie dictum Tata zdecydował się osobiście zająć się synami bliźniakami, a że
pływał na statku i akurat nie za bardzo mógł zejść na urlop, postanowił zabrać chłopców
w
rejs, żeby ich „mieć na oku”.
Popłynęli tedy statkiem we trójkę: Tata, Dzika Mrówka i Jego Brat. Przed samym
odjazdem Mama, którą chłopcy i Tata nazywali Micią, wcale nie była taka pewna, czy tak
naprawdę „miała wszystkiego dosyć” i czy pomysł zabrania chłopców na statek był
najlepszym z życiowych pomysłów Taty.
Statek w swym rejsie odwiedził kolejno Londyn, Sewillę w Hiszpanii, Safi w Maroko
i port Kaolack w Senegalu. Londyn zwiedzili chłopcy dość dokładnie, ale najbardziej
podobało im się muzeum techniki, do którego wielokrotnie wracali. W Sewilli byli na
walce
byków, która jednak nie za bardzo im do gustu przypadła. W tejże samej Sewilli
zauważyli
podejrzany, ich zdaniem, statek o nazwie „Torro” i Dzika Mrówka postanowił na własną
rękę
śledzić członków jego załogi, która ani chybi trudniła się jakimiś ciemnymi sprawkami.
W morzu, w czasie przelotu z Sewilli do Safi, Dzika Mrówka i Jego Brat wdrapali się
na maszt statku i dojrzeli stamtąd samotną łódź. Jak się potem okazało, była to
uszkodzona
łódź rybacka z wyczerpanym prawie do cna Arabem i jego rannym synem. Dzięki temu
odkryciu, ratującemu życie ludziom, obaj bracia stali się sławni na statku i udało im się
nawet
uniknąć kary za samowolne wlezienie na maszt.
Po południu tego samego dnia statek ich dogonił tajemniczy stateczek „Torro”.
W Safi bracia mieli niezbyt przyjemną przygodę w meczecie, do którego - jak się
okazało - wstęp dla „niewiernych” był surowo zabroniony.
Po kilku dalszych dniach podróży dopłynęli wreszcie do Kaolacku w Senegalu, skąd
w czasie wojny uciekły po upadku Francji dwa polskie statki: „Cieszyn” i „Śląsk”. A że
właśnie na statku znajdował się bosman, który jako młody chłopak był członkiem załogi
„Cieszyna” w 1940 roku, obaj bracia usłyszeli opowieść naocznego świadka o tej pełnej
emocji sławnej ucieczce.
W Kaolacku znajdował się już tajemniczy „Torro”, Dzika Mrówka zatem i Jego Brat
przystąpili do śledzenia załogi. Niewiele brakowało, aby się to bardzo smutnie skończyło
dla
obu braci bliźniaków. Na szczęście z groźnych opałów uratowała ich senegalska policja,
która
odstawiła obu domorosłych detektywów na statek i oddała w ręce na dobre już
zaniepokojonego Taty.
Powrotną drogę do kraju obaj chłopcy spędzili pracując - jeden w dziale
maszynowym, drugi na pokładzie statku - w Tacie bowiem obudził się nagle niezwykle
pedagogiczny talent i postanowił swych synów wychować przez pracę. Wtedy obaj bracia
poznali, że praca na statku wcale nie należy do łatwych i że marynarze nie tylko „pływają,
opalają się i zwiedzają cały świat”.
W Gdańsku czekała na swych chłopców stęskniona Mama, która już dawno
zapomniała, że miała „zupełnie dosyć” i obaj bracia bliźniacy doszli, tym razem zgodnie o
dziwo, do wniosku, że
WSZĘDZIE DOBRZE, ALE W DOMU NAJLEPIEJ!
Po powrocie z rejsu obaj chłopcy spóźnili się o parę dni na rozpoczęcie roku
szkolnego. Dzika Mrówka postanowił wykorzystać tę okoliczność i ułożył błyskawicznie
plan, zgodnie z którym profesorowie nie mieli mieć w tym dniu żadnych zajęć w ich
klasie.
„Wszystkie lekcje biorę na siebie” - oświadczył swym koleżankom i kolegom Dzika
Mrówka.
Przemyślnie ułożony program działania udał się tylko po części, bowiem Pan od
Przyrody zdemaskował Marka, gdy go zbyt poniosła bujna fantazja i gdy mocno
przeholował
w opowiadaniu niestworzonych przygód, które miały rzekomo wydarzyć się w ciągu
rejsu.
Cała klasa śmiała się z Dzikiej Mrówki, a w obronę wzięła go tylko jedna z koleżanek o
imieniu Ulka.
W okresie Świąt Bożego Narodzenia, które Tata spędził razem z całą rodziną na
lądzie, ojciec zabrał Dziką Mrówkę na doroczne spotkanie Klubu Kaphornowców, do
którego
mogą należeć tylko ci z żeglarzy, którzy na żaglach opłynęli przylądek Horn, jeden z
najbardziej burzliwych przylądków świata. Pod wpływem tego spotkania Marek
zainteresował się żeglarstwem, zaczął czytać przeróżne książki na ten temat, poznawał
tajniki
astronomii i w konsekwencji zarzucił swą dawną pasję, czyli hokej, i zapisał się do klubu
żeglarskiego.
W klubie zaczęło się szkolenie teoretyczne i pierwsze prace przy jachtach na
przystani. Początki były trudne i mało efektowne, trzeba było bowiem jachty czyścić,
skrobać
i malować, a pływanie pod białymi żaglami stawało się coraz bardziej odległe. Mimo
trudności Dzika Mrówka zawsze pełen był najrozmaitszych pomysłów, kreślił wciąż na
mapach trasy swych przyszłych rejsów i snuł niezbyt realne marzenia, a tymczasem - na
codzień - skrobał jachtowe burty, szpachlował, splatał linki czy też szył żagle. Wreszcie
nadszedł dzień, kiedy Marek wypłynął w pierwszy swój rejs, w czasie którego sam
sterował i
sam prowadził swą łódź. Niedaleki to co prawda był rejs, bo tylko po wodach basenu
jachtowego, ale chłopiec po raz pierwszy spostrzegł, że łódź posłuszna jest każdemu
ruchowi
JEGO ręki, że to ON kieruje, po raz pierwszy naprawdę ŻEGLUJE!
Po pewnym czasie Dzika Mrówka został wyróżniony - wyznaczono go na zawodnika
regat jednoosobowych żaglowych łodzi, zwanych bardzo ładnie „Optymistami”. Regaty
miały
wielce dramatyczny przebieg, bo w momencie, kiedy Marek już, już miał wyjść na czoło
wyścigu, łódź jego wywróciła się wskutek nieuwagi chłopca i oczywiście tym samym
stracił
on wszelkie szanse w wyścigu.
Mimo tego pierwszego niepowodzenia Marek brał udział również i w innych
kolejnych wyścigach, a po pewnym czasie został w nagrodę wybrany do załogi
pełnomorskiego jachtu w rejsie bałtyckim. W czasie podróży Dzika Mrówka spróbował po
raz pierwszy niezwykle trudnej - jak się okazało - sztuki kucharzowania na jachcie.
W swym rejsie jacht o wdzięcznej nazwie „Stella Polaris” odwiedził Rygę i
Leningrad. W drodze powrotnej żeglarzy złapał sztorm, który zagnał jacht aż pod brzegi
szwedzkie. Tam, w nocy i w sztormie, Dzika Mrówka zauważył czerwony błysk rakiety.
To
mógł być ktoś wzywający pomocy!
„Stella Polaris” ruszyła na ratunek i nad ranem odnaleziono przewrócony jacht, a przy
nim trzymających się resztkami sił młodych rozbitków. W czasie akcji ratunkowej
szczególnie wyróżnił się Marek, który nie bacząc na niebezpieczeństwo wskoczył do
wody i
uratował kilkunastoletnią dziewczynę, Szwedkę o imieniu Ulla.
Polski jacht z uratowaną załogą wpłynął do portu w Sztokholmie, gdzie rodzice
rozbitków przyjęli polskich żeglarzy niezwykle gościnnie i serdecznie. W czasie
zwiedzania
zabytków tego pięknego portu, „Wenecji Północy”, Dzika Mrówka został tak
zafascynowany
widokiem żaglowca „Vasa” sprzed przeszło 300 lat, wydobytego w całości z dna
morskiego,
że stwierdził: Pływanie pod żaglami to jest na pewno bardzo fajna sprawa,
ale
PODWODNE POSZUKIWANIA
ARCHEOLOGICZNE
TO JEST WŁAŚNIE
TO!
ROZDZIAŁ PIERWSZY,
W KTÓRYM DZIKA MRÓWKA UŚWIADAMIA MAMIE, ŻE POD
POWIERZCHNIĄ WODY DZIEJE SIĘ BARDZO DUŻO CIEKAWYCH
RZECZY
Pogoda tego dnia była naprawdę wspaniała i „zupełnie odświętna”, jak - nie bez
pewnej dozy słuszności - zauważył Dzika Mrówka, gdy zbudzono go na poranną wachtę.
Wracali do kraju. Jacht „Stella Polaris” zbliżał się do swego macierzystego portu, do
prastarego polskiego Gdańska, do swej zacisznej klubowej przystani, skąd wypłynął w
kilkutygodniowy, niezbyt może długi, ale za to niezwykle ciekawy i pełen przygód
bałtycki
rejs. Oczywiście kulminacyjnym jego punktem była akcja ratunkowa i wizyta w stolicy
Szwecji, nazwana przez załogę jachtu „sztokholmską przygodą”.
Jacht płynął pod pełnymi żaglami w rześkich podmuchach porannej morskiej bryzy.
Przed dziobem rysował się ojczysty, polski brzeg. Na tle pogodnego nieba widać było już
nawet gołym okiem poszarpaną koronkę wież starego miasta, a bliżej na pierwszym planie
czerniała pajęczyna kratownicy transporterów węglowych Portu Północnego.
Na redzie stały statki czekające swej rozładunkowej kolejki, a wśród nich rozpierał się
potężny kadłub olbrzymiego zbiornikowca, który właśnie kilka pracowitych holowników
wprowadzało między falochrony. Po prawej stronie rozległej Zatoki Gdańskiej widniały
zielone krawędzie wysoczyzny, dochodzące koło Orłowa do samej wody. Na tle lasów
bielały
tu i ówdzie białe smukłe wieżowce nowych mieszkalnych dzielnic Trójmiasta,
wyglądające z
oddali jak klocki powtykane w plastyczną panoramę Wybrzeża.
„Stella Polaris” wśliznęła się zgrabnie między główki wejściowe gdańskiego portu,
przemknęła wzdłuż przystani, gdzie piętrzył się elegancki kadłub pasażerskiego promu,
zbudowanego kilka miesięcy temu przez jedną z polskich stoczni. Pod wysoko
uniesionymi
na dziobie wrotami wtaczały się do pękatego brzucha statku załadowane ciężarówki i
samochody osobowe rozmaitych marek i rejestracji, z którymi turyści wędrowali przez
bałtyckie morze do Szwecji czy Finlandii.
Jeszcze tylko majestatyczny kamienny obelisk pomnika na Westerplatte, jeszcze
zatłoczone statkami portowe baseny, jeszcze pełna pracy i hałasu stocznia, jeszcze kilkaset
metrów i już przed dziobem powracającego jachtu wyłoniły się nabrzeża rodzimego
klubu.
Kapitan Filip wywołał całą załogę do manewrów. Każdy wiedział dokładnie, co do
niego należy. Jeden pilnował żagli, inni dzierżyli w rękach odbijacze, by ochronić burtę
jachtu
od zbyt brutalnego kontaktu z lądem, jeszcze inni trzymali w pogotowiu bosaki.
Lecz co to? Całe klubowe nabrzeże udekorowane odświętnie, całe w girlandach
różnokolorowych flag marynarskiego kodu.
- Czy to dzisiaj jakieś państwowe święto? - zdziwił się Dzika Mrówka.
- Dzisiaj? Pojęcia nie mam, ale chyba nie - odrzekł stojący tuż obok Baleron.
- No to dlaczego taka banderowa gala?
- A może to, stary, na naszą cześć?
- Eee, Baleron, ty jak coś powiesz… - Dzika Mrówka wzruszył ramionami. - Niby z
jakiej racji?
- No to dlaczego tyle ludzi na nabrzeżu?
Rzeczywiście. Pod girlandami banderek kodu sygnałowego kłębił się całkiem spory
tłumek. Wymachiwano rękoma, a w niektórych rękach zupełnie wyraźnie już teraz widać
było
kwiaty. I cały ten tłum coś pokrzykiwał.
Niestety, na razie nie można było tego dosłyszeć, za burtą bowiem szumiała rozcinana
dziobem jachtu woda, a na domiar żagle zaczęły głośno łopotać podczas kolejnego
zwrotu.
Gdy jednak płótna wypełniły się wiatrem i ponownie napięły, do uszu załogi „Stella
Polaris”
dobiegło najwyraźniej:
- Niech żyją! NIECH ŻYJĄ!! NIECH ŻYJĄ!!!
- Niby kto? - zapytał sam siebie Dzika Mrówka, ale odpowiedź właściwie była
zdecydowanie jednoznaczna, bo w zasięgu wzroku nie było widać żadnego innego jachtu
poza „Stellą”.
- Do zwrotu przez sztag! - rozległ się na jachcie tubalny głos Kapitana Filipa.
Załoga rzuciła się do manewrów. „Stella” bardzo zgrabnie wykręciła na wiatr, przez
chwilę żagle łopotały, a w tym czasie jacht przeszedł linię wiatru i położył się na
przeciwny
ciąg, nabierając zwolna szybkości.
- Żagle precz! - rozkazał kapitan, pilnie obserwując wody portowego basenu i
oceniając odległość dzielącą jacht od nabrzeża.
Żagle „Stelli” ześliznęły się na pokład jachtu. Ogołocona z ciągnących ją płócien
sunęła coraz wolniej w stronę brzegu. Po chwili posłuszny wychyleniu steru kadłub jachtu
skręcił i łagodnie złożył się do nabrzeża dokładnie w tym miejscu, które uprzednio wybrał
Kapitan Filip.
Dzika Mrówka, stojący na dziobie jachtu z odbijaczem splecionym misternie z linek,
dostrzegł nagle wśród zgromadzonego na brzegu tłumu swoją Mamę. Tuż obok niej stał
brat
bliźniak, czyli Jego Brat lub inaczej Jarek, a z drugiej strony mignęła zarumieniona
twarzyczka dziewczęca okolona gęstwą jasnych włosów.
- Ulka! - poznał Marek i zdziwił się bardzo. Ale już w następnej sekundzie uczucie
zdziwienia i zaskoczenia ustąpiło uczuciu radości i Marek poczuł nagle i niespodziewanie,
że
coś dziwnego ścisnęło go za gardło. Chciał zawołać i nie mógł z siebie przez moment
dosłownie wydobyć głosu.
- Coś nagle zrobił się taki czerwony? - zapytał stojący obok Baleron.
- Nie gadaj głupstw! - obruszył się Dzika Mrówka, któremu przeszło już owo dziwne
ściśnięcie gardła.
- Mareczku! Mareczku!! - chłopak usłyszał drżący nieco głos Mamy.
- Ahoj, Miciu! - zawołał Marek. Chciał, by ten prawdziwie żeglarski okrzyk wypadł
jak najbardziej po męsku, ale głos mu się jakoś dziwnie w tym momencie załamał i Marek
poczuł, jak mu się nagle - zupełnie nie wiadomo dlaczego - dziwnie zapociły oczy.
Widocznie Mamie też się akurat w tym samym momencie to samo przytrafiło, bo
wyciągnęła z torebki chusteczkę i wytarła nią „zapocone” oczy, rozmazując przy okazji
ciemny tusz do rzęs.
- Cześć Ulka! - zawołał z kolei Dzika Mrówka, już znacznie pewniejszym głosem.
- A mnie to już nie zauważasz, Mrówa? - zapytał stojący przy Mamie Jego Brat. -
Takżeś zhardział po tym rejsie?
- Nie zhardziałem, skądże! - bronił się Marek. - Ale… kobietom należy się chyba
pierwszeństwo, no nie?
- Fakt - przytwierdził Jarek, wydymając jednakże przy tym usta w geście, który mógł
zarówno oznaczać przytaknięcie dla wywodów brata bliźniaka, jak i powątpiewanie, czy
Ulkę
można zaliczyć do kobiet…
Wśród tego wszystkiego zacumowano wreszcie jacht przy nabrzeżu i w ten sposób
pozornie zakończyła się pełna przygód morska wyprawa Dzikiej Mrówki na wody
Bałtyku.
Załoga „Stelli” chciała już gremialnie zeskoczyć na brzeg, by wreszcie ucałować
najbliższych
witających, ale okazało się, że jeszcze wcale nie koniec rejsu. Oto bowiem - ku pełnemu
zaskoczeniu żeglarzy - rozległy się zwielokrotnione przez rozstawione na terenie
klubowej
przystani głośniki uroczyste słowa jeszcze bardziej uroczystej mowy.
Czego tam nie było w tej mowie, wygłaszanej przez Kogoś Bardzo Ważnego. I
sztormy, i żywioł wszelki i bohaterstwo kapitana i całej załogi, i honor bandery, i dobre
obyczaje żeglarskie, i oczywiście rozsławianie naszej Ojczyzny na morzach i oceanach
świata, a jeżeli nie na wszystkich, to przynajmniej na tym dla nas najważniejszym, na
naszym
polskim Bałtyku.
Potem przemawiał KTOŚ JESZCZE BARDZIEJ WAŻNY i prawie dokładnie
powtórzył poprzednie przemówienie, tyle tylko że trwało ono nieco dłużej i zawierało
znacznie większą ilość kwiecistych określeń.
O rany! - pomyślał w pewnym momencie Dzika Mrówka - jak tak będą powtarzali w
kółko Macieju, to powitanie będzie dłużej trwało niż cały ten rejs. I o co w końcu chodzi?
-
zdziwił się w duchu - przecież nic nadzwyczajnego się nie stało.
Wszystko jednak ma swój koniec, a więc wreszcie i na przemówienia nadszedł kres. I
wtedy wystąpił
KTOŚ NAJWAŻNIEJSZY
i przeczytał z karteczki, że za zasługi oddane w czasie akcji jachtu „Stella Polaris” pod
Sztokholmem zarówno kapitan jachtu - tu wymieniono nazwisko i imię Kapitana Filipa -
jak i
członek załogi - tu Dzika Mrówka ku swemu najwyższemu zdumieniu i zaskoczeniu
usłyszał
własne imię i nazwisko
ZOSTAJĄ ODZNACZENI
MEDALEM
ZA
RATOWANIE
ŻYCIA
KTOŚ NAJWAŻNIEJSZY skończył, a na całym nabrzeżu rozległy się huragany
oklasków i okrzyków:
- Niech żyją! NIECH ŻYJĄ!! NIECH ŻYJĄ!!!
A nagle nad wszystkie głosy olbrzymiego tłumu wybił się potężny bas, przy którym
słynne biblijne trąby jerychońskie pochowałyby się ze wstydu:
NIECH ŻYJĄ ROBASZKOWIE ŚWIĘTOJAŃSCY !!!
- zabrzmiało nad całym nabrzeżem, przeleciało nad zabudowaniami żeglarskiego
klubu, wstrząsnęło gałęziami rozłożystych drzew rosnących w pobliżu, z których zerwało
się
stado wrzaskliwych kawek, i potoczyło gromkim echem ku odległym murom Starego
Miasta.
Wszyscy zamilkli jak jeden mąż, patrząc z wielkim podziwem na człowieka potężnej
postury, który z przepaścistych swych płuc potrafił wydać dźwięk tak okazały, gdy w tej
nagłej ciszy zabrzmiał cienki, srebrzysty jak dzwoneczek dziewczęcy głosik, który
zawołał:
- NIECH ŻYJE DZIKA MRÓWKA!
Teraz wszyscy odwrócili oczy od potężnego klubowego bosmana i spojrzeli na
niewysoką dziewczynkę z dużymi, gęstymi warkoczami. Twarz dziewczynki pod
wpływem
spojrzenia setek oczu poczęła zmieniać gwałtownie barwę z różowej poprzez wszystkie
odcienie czerwieni aż do ciemnopurpurowej, tak iż wydawało się, że jeszcze tylko chwila,
a
krew tryśnie niechybnie z pałających policzków Ulki, ona to bowiem - ku własnemu
przerażeniu i zawstydzeniu - wydała ten piskliwy nieco i odrobinę spóźniony okrzyk.
- Fakt - powiedział Jarek i chciał chyba coś jeszcze dodać, ale wszelkie słowa
zagłuszyła zgodna salwa gromkiego śmiechu zebranych, trudno bowiem było utrzymać
powagę wobec zestawienia zwalistej góry mięsa, jaką był Bosman, z filigranowo-
porcelanową urodą Ulki.
Roześmiał się nawet KTOŚ NAJWAŻNIEJSZY, czym zresztą wzbudził ogólną
sympatię zebranych, i dopiero gdy umilkły śmiechy, powiedział:
- Pozwólcie mi, kochani, dokończyć tę miłą uroczystość.
To jeszcze nie koniec? - zdziwił się niechętnie Dzika Mrówka, ale w chwilę potem
zdecydowanie zmienił zdanie, gdy okazało się, że końcowym akcentem była dekoracja
obu
odznaczonych, to jest Kapitana Filipa i jego Dzikiej Mrówki - medalami, które ładnie
odbijały
swymi kolorowymi wstążeczkami od żeglarskiego dresu.
- No, teraz to już naprawdę koniec rejsu - pomyślała z ulgą cała załoga „Stella Polaris”
i na nabrzeżu zrobił się większy bałagan, choć przed chwilą wydawało się to absolutnie
niemożliwe.
- Tak bardzo się o ciebie martwiłam, synku, tak się niepokoiłam przez cały czas rejsu -
to były pierwsze słowa Mici, gdy Dzika Mrówka znalazł się już w matczynych ramionach.
- Uhmmm - mruknął coś niezbyt wyraźnie chłopak, który trochę wstydził się tych,
maminych czułości i maminej troski, tym bardziej że w pewnym momencie poczuł dziwną
wilgoć pod powiekami.
- Cześć! - powiedział krótko i po męsku do Ulki, która podeszła cała jeszcze
zaróżowiona i zmieszana i cichutko pisnęła:
- Ja też się martwiłam.. A najbardziej, gdy przyszła wiadomość ze Sztokholmu o
waszej przygodzie.
- Wtedy to już było po strachu - powiedział lekceważącym tonem Dzika Mrówka i
ugryzł się natychmiast w język, dojrzawszy lęk w oczach Mamy.
- Musisz koniecznie o wszystkim opowiedzieć. Dokładnie i po kolei - stwierdziła
Mama w drodze do samochodu. - Chodź z nami - zwróciła się do Ulki - podwiozę cię i
zjesz u
nas słodkie drugie śniadanie, które przygotowałam na powitanie naszego dzielnego
żeglarza -
tu spojrzała na Dziką Mrówkę wzrokiem będącym mieszaniną dumy i niepokoju.
- No, no, niech Mama nie przesadza - mruknął Marek, w głębi duszy jednak czuł się
zadowolony i mile połechtany w swej chłopięcej ambicji.
- A sernik upiekłaś, Micdu? - zapytał, żeby zmienić temat rozmowy.
- Oczywiście. Przecież to sernik dla powracającego z morza. I udał się nadzwyczajnie
- Micia była najwyraźniej mocno zadowolona.
- Taki sernik jak na POWRÓT TATY? - upewniał się dodatkowo Marek.
- Zupełnie taki sam. Tyle tylko, że teraz na POWRÓT DZIKIEJ MRÓWKI -
roześmiała się Mama, Jarek powiedział swoje nieśmiertelne „Fakt”, a Ulka, nie wiadomo
dlaczego, znowu zaczerwieniła się okrutnie.
W domu, gdy już z olbrzymiego sernika, królującego niedawno na stole jak niewielkie
koło młyńskie, pozostały tylko smętne resztki okruszynek, do czego walnie przyczynił się
Dzika Mrówka, Mama, delektując się aromatyczną czarną kawą z ekspresu, powiedziała:
- No to słuchamy, synku.
- A więc jak wyszliśmy z portu, to się zaraz znalazł blinda, czyli Punt, a potem ja
gotowałem i potem było zwiedzanie Rygi i Leningradu też, a jeszcze potem w drodze
powrotnej była burza i uratowaliśmy tamten jacht, a Ulla mało co nie utonęła, no to ja
skoczyłem do wody i ją wyciągnąłem, i zwiedzaliśmy Sztokholm i taki fajny okręt-
muzeum
„Vasa”, który wyciągnęli nurkowie z morskiego dna, i potem wróciliśmy do Gdańska - to
wszystko Marek wyrecytował jednym tchem i starannie zebrał pozostałe jeszcze nieliczne
sernikowe okruszyny.
- Ulla? - spytały prawie jednocześnie Mama i Ulka. - Jaka Ulla?
- To taka… jedna… no… Szwedka - zaczął bąkać Marek i zaczerwienił się ni z tego ni z
owego.
- A ładna? - wyrwało się nagle Ulce, która w tym samym momencie dałaby bardzo
dużo za to, żeby mogła cofnąć te słowa, ale już było za późno i jedyne, co Ulce pozostało,
to
zaczerwienić się ponownie - jak piwonia.
- A bo ja wiem… - wybąkał też czerwony Marek - nie znam się wcale na tym. Taka…
ruda - spojrzał na kasztanowe włosy Mici.
Mama się roześmiała i pogroziła Markowi palcem. Jarek też się roześmiał, ale Ulce
wcale a wcale nie było do śmiechu.
- Zostawmy lepiej Ullę - odezwała się w końcu Mama - i opowiadaj.
- Kiedy nie ma o czym. Chyba, że o tym wydobytym okręcie - tu Marek wyciągnął z
żeglarskiego worka pogniecione nieco prospekty i kolorowe fotografie okrętu-muzeum
„Vasy” ze Sztokholmu i zaczął z wielkim zapałem objaśniać wszelkie szczegóły związane
z
samym okrętem, a w szczególności z długą i wielce skomplikowaną historią jego
wydobywania z morskiego dna i konserwacji. W Markowej opowieści ogromnie dużo
miejsca
zajmowały wszelkie działania nurków i płetwonurków.
- Bo, Miciu - zapalił się do tematu - to dopiero jest naprawdę ciekawe. Tak sobie
swobodnie pływać pod wodą i szukać różnych wraków czy innych zatopionych skarbów.
A na
przykład w Ameryce i jeszcze gdzie indziej to są całe kluby podwodnych poszukiwaczy. I
czasami znajdują rozmaite rzeczy. Raz to na przykład znaleźli statek hiszpański, który
wiózł
pełno złota i srebra z Ameryki do Hiszpanii ze trzysta lat temu i zatonął, i kiedy oni go
znaleźli, to było tam samych złotych monet, nie licząc srebra, parę ton. PARĘ TON!
Miciu,
masz pojęcie?
- Fakt - odezwał się Jarek. - Sam czytałem. A parę ton złota to cała kupa szmalu, ale
nie każdemu się trafia od razu jakiś skarb.
- Jasne, że nie każdemu. Ale tamci, co znaleźli, też nie wiedzieli czy znajdą. Szukali
przecież w ciemno, ale jednak im się udało. Bo próbowali. A gdyby nie próbowali, to by
na
pewno nikt im do domu tego całego złota nie przyniósł. Grunt to próbować… - Marek
zapalał
się coraz bardziej.
- Oho, ho - gwizdnął Jarek. - To widzę, że mojego szanownego Brata Bliźniaka znowu
coś zaczęło opętywać Najpierw hokej, potem żeglarstwo, a czyżby teraz kolej na
płetwonurkowanie?
- Fakt! - przytaknął Dzika Mrówka z takim zapałem, że wszyscy się roześmiali, a Ulka
przy okazji zrobiła bardzo chytrą minkę i przez chwilę wyglądało jakby chciała coś
powiedzieć, ale chyba tym razem w porę ugryzła się w język.
- No, no, no - pokiwał sceptycznie głową Jarek - jak tak będziesz co chwila zmieniał
swoje zainteresowania, to do niczego nigdy nie dojdziesz.
- A właśnie, że dojdę - zaperzył się chłopak. - A ty myślisz, że już poza historią nie ma
innych ciekawych rzeczy na świecie? A zresztą, jakeś taki wielki historyk, to chyba wiesz,
że
żyła cała masa ludzi, którzy się interesowali wieloma rzeczami i we wszystkim byli
dobrzy.
Taki Leonardo da Vinci na przykład…
- Niby fakt - mruknął Jarek - ale też ty strzeliłeś od razu z bardzo grubej rury.
Bagatela! Leonardo da Vinci! Ale widzisz, to był LEONARDO DA VINCI, a nie jakaś
tam
byle jaka DZIKA MRÓWKA.
Tylko obecność Ulki i gwałtowna interwencja Mamy zapobiegła wybuchowi zaciętej
walki w stylu dowolnym między Braćmi Bliźniakami. A po zażegnaniu niebezpieczeństwa
Mama powiedziała do Marka:
- A może, Mareczku, jak już tak chcesz koniecznie zarzucić żeglarstwo,
zainteresowałbyś się jakimś bardziej spokojnym i bardziej bezpiecznym sportem?
- A jakiż to mi mama proponuje?
- No… jest dużo rozmaitych - zastanowiła się Micia. - Weźmy choćby taki tenis… albo
ping-pong czy wreszcie szachy…
Obaj chłopcy skwitowali równoczesnym śmiechem mamine propozycje, a nawet Ulka
się roześmiała i odważyła się powiedzieć:
- Szachy też mogą być niebezpieczne, proszę pani.
- Szachy? A to niby dlaczego? - szczerze zdziwiła się Mama.
- Bo jak szachista zacznie łamać sobie głowę, jaki by tu następny ruch
wykombinować, to w końcu może sobie tę głowę złamać.
- Oj, Ula, Ula! To i ty przeciwko mnie? A ja myślałam, że my kobiety musimy się
zawsze popierać - roześmiała się Micia i wstała od stołu, co było sygnałem, że powitalne
drugie śniadanie jest już zakończone.
Micia, słuchając entuzjastycznych słów swego syna na temat płetwonurkowania, miała
jednak cichą nadzieję, że może jest to typowo słomiany ogień, znała bowiem co nieco
swego
syna i jego niespodziewane i mocno zwariowane pomysły, które jak błyskawicznie się
rodziły, tak samo szybko ginęły i przepadały w zapomnieniu. Kiedy jednak chłopak zaczął
znosić do domu rozmaite książki o tematyce płetwonurkowej, zaniepokoiła się nie na
żarty.
Z żeglarstwem też tak się zaczynało - przypomniała sobie nieodległe czasy, pełne
książek o rozmaitych żeglarzach i ich śmiałych i dramatycznych nieraz wyprawach.
Tak jak poprzednio zaczęła przeglądać przynoszone przez syna książki i sama nie
wiedząc kiedy - zaczęła je czytać, pociągnięta tajemnicami olbrzymiego i jeszcze niezbyt
dokładnie zbadanego podwodnego świata, „siódmego kontynentu”, jak niekiedy go
określano.
A Marek od czasu powrotu z bałtyckiego rejsu dosłownie oszalał na punkcie
najrozmaitszych podwodnych przygód.
- Miciu, TO JEST TO! - stwierdził pewnego dnia, obłożony zresztą, jak ostatnio co
dzień, rozmaitymi książkami na tematy z głębin wód. - Ani hokej, ani nawet żeglarstwo
nie
daje tyle możliwości co płetwonurkowanie. Zresztą niech mama sama posłucha.
I przeczytał fragment książki, w której autor, znany na całym świecie płetwonurek i
badacz podwodnego, milczącego świata, zachwycał się olbrzymią swobodą poruszania się
pod wodą.
- Bo widzi mama - Dzika Mrówka zapalał się coraz bardziej do tematu - po ziemi to
można chodzić jedynie albo w lewo albo w prawo, albo do przodu albo do tyłu, ale
zawsze
tylko po płaszczyźnie. Inaczej nie da rady. A w wodzie zupełnie, ale to zupełnie coś
innego.
Tam można we wszystkich kierunkach. Dowolnie i obojętnie. W bok, w tył, w przód, do
góry,
do dołu. Nie to co na ziemi.
- Przecież na ziemi też można „do góry i do dołu” - zauważyła w pewnym momencie
Mama. - Już zapomniałeś, ileśmy się to nałazili po Tatrach? Ja na przykład dokładnie
pamiętam, że w czasie tamtej wycieczki chodziłam wciąż i wyłącznie DO GÓRY.
- Ależ Miciu, to całkiem co innego. W wodzie to człowiek może szybować tak jak
ptak w powietrzu.
- Chyba raczej, jak ryba w wodzie - zauważyła nie bez racji Micia.
- Nawet lepiej niż ryba - entuzjazmował się Marek - bo ryby to chyba nie pływają
pionowo w górę, Miciu?
- Tak dokładnie to nie wiem - zastanowiła się Mama. - Nigdy się nad tym nie
zastanawiałam. Ale chyba w jakiejś książce by można taką wiadomość znaleźć.
Zadzwonię do
Bożenki, ona namiętnie rozwiązuje krzyżówki i zna całą masę najdziwniejszych rzeczy, to
może będzie coś wiedziała i na temat rybich obyczajów.
- Nieważne, mamo, ryby. Tu chodzi o inne sprawy. Bo widzi mama, płetwonurkowie
mogą polować na ryby…
- To chyba jest zabronione…
- Jak się ma specjalne zezwolenie, to wolno. A poza tym płetwonurkowie mogą na
przykład szukać zatopionych skarbów.
- Skarbów? - zdziwiła się Mama - jakich skarbów?
- No, na przykład różnych piratów, którzy gdzieś pod wodą schowali swoje łupy i
potem już nie zdążyli ich nigdy wydobyć.
- Ale gdzie ty tu w pobliżu chcesz znaleźć piratów? - wtrąciła Mama z wyraźnym
powątpiewaniem.
- Jak nie tu, to gdzie indziej. Można przecież pojechać na egzotyczne wody, no nie?
- Niby tak, można pojechać - zgodziła się Mama, ale w jej głosie trudno byłoby się
doszukać choćby cienia przekonania, że to co mówi jest w ogóle możliwe do
zrealizowania.
- I jeszcze płetwonurkowie badają rozmaite podwodne budowle. Różne mosty i tamy,
wieże wiertnicze…
- Wieże?
- Właśnie. Takie, co stoją na morzu i wydobywają ropę naftową z morskiego dna. Gdy
płynęliśmy z tatą do Afryki, widzieliśmy takie wieże na Morzu Północnym.
- Na Północnym? - wtrąciła Mama.
- Na własne oczy widziałem. I w dzień i w nocy oświetlone całe jak choinki na Boże
Narodzenie. Ale płetwonurkowie działali też w czasie wojny.
- W czasie wojny? A cóż oni mogli robić akurat w czasie wojny?
- Bardzo dużo, mamo. O, na przykład była raz taka sprawa. W Gibraltarze w czasie
wojny stało zawsze w porcie i na redzie dużo rozmaitych angielskich okrętów wojennych i
statków handlowych. Włosi, którzy prowadzili z Anglikami wojnę, mieli dużą chrapkę na
te
statki i okręty, wykombinowali więc taki numer. Do hiszpańskiego portu naprzeciw
Gibraltaru
wszedł włoski statek handlowy i stanął sobie jakby nigdy nic. A w środku, w kadłubie
mieli
oni tajną skrytkę dla płetwonurków i podwodną klapę do wychodzenia ze statku od razu
do
wody, żeby z góry, z powierzchni nie było nic widać. I taki płetwonurek wychodził sobie
w
nocy i płynął pod wodą na specjalnym pojeździe, coś jakby na podwodnym skuterze. I
wiózł
ze sobą materiały wybuchowe, które przyczepiał do dna angielskiego okrętu wojennego
na
przykład, a potem włączał mechanizm zegarowy na odpowiednią godzinę i…
BUUUMMMM!!! - w okręcie robiła się bardzo duża dziura i okręt tonął zupełnie nie
wiadomo dlaczego.
- No, no, no - Mama pokiwała głową - co też to jeden człowiek przeciwko drugiemu
nie wymyśli! A więc mówisz, że płetwonurkowie takie rzeczy robili w czasie wojny?
- I takie i jeszcze inne. Na przykład kiedy Amerykanie chcieli wysadzić desant na
jakiejś wyspie zajętej przez Japończyków, to najpierw wysyłali płetwonurków, żeby
zbadali
dokładnie dno przed plażą. Jaka jest głębokość i gdzie, czy nie ma na dnie skał lub dużych
głazów, czy nie ma podwodnych zapór przeciwdesantowych, no i czy na przykład nie ma
min
albo jeszcze jakichś innych pułapek. I to byli tacy podwodni szperacze jak w piechocie
albo
tacy podwodni saperzy.
- No, no, Marek, czy ty trochę nie przesadzasz. Zaraz powiesz, że w czasie wojny byli
podwodni lotnicy - Micia spojrzała podejrzliwie na Dziką Mrówkę.
- Ojej, mama taka niewierząca… Lotników podwodnych to na razie nie było, ale żeby
mama wiedziała, że na przykład są podwodni komandosi.
- PODWODNI KOMANDOSI? - powtórzyła Mama - pierwszy raz słyszę.
- A właśnie, mamo. Nawet ma wyjść niedługo taka książka pod tytułem „Podwodni
komandosi”, gdzie mama może wszystko przeczytać, o czym mówiłem.
- Ale jeżeli książka jeszcze nie wyszła, to skąd to wszystko wiesz?
- Czytałem w takich małych broszurkach, które wydawało Wydawnictwo Morskie, w
Miniaturach Morskich. Ale trudno je znaleźć. Są w naszej bibliotece, ale pani nie
wypożycza,
trzeba czytać na miejscu, bo te broszurki bardzo łatwo się drą i niszczą. Ale jak teraz
wyjdzie
książka, to muszę koniecznie ją mieć. Mamo - Marek uderzył się dłonią w czoło - mama
ma
jakieś znajomości w księgarni we Wrzeszczu, to może ta pani odłoży dla mamy
„Podwodnych
komandosów”, jak tylko wyjdzie ta książka.
- A sam nie możesz kupić?
- Niby i mogę, ale mama to na pewno znacznie lepiej załatwi. Prawda Miciu?
- Dobrze już dobrze - odrzekła Micia i zupełnie w tym momencie nie wiedziała, czy
ma się cieszyć czy też martwić z tych nowych zainteresowań swego syna.
Panie w księgarni przy głównej ulicy Wrzeszcza były nieco zdziwione, gdy Mama
Jarka i Marka przyszła z prośbą o odłożenie książki. Oczywiście zdziwienie nie dotyczyło
samej prośby, bo Micia była stałą klientką w tej księgarni, ale dotychczas kupowała albo
rozmaite słowniki polsko-angielskie i odwrotnie, albo podręczniki do nauki tegoż języka,
albo
też biografie czy pamiętniki różnych sławnych ludzi, a już najlepiej sławnych kobiet.
- Wszystkie książki o płetwonurkach? - pani w księgarni powtórzyła po Mamie.
- Tak, właśnie - przytaknęła Mama. - O płetwonurkach, o badaniach podwodnych, o
poszukiwaniach zatopionych statków i skarbów rozmaitych, o podwodnych
komandosach…
- O podwodnych komandosach? - pani w księgarni wydawała się być coraz bardziej
zdziwiona.
- Ależ oczywiście, o podwodnych komandosach. Nic pani o tym nie słyszała? To
bardzo interesujące sprawy. Bo widzi pani, w czasie ostatniej wojny, gdy Anglicy mieli
swą
bazę morską w Gibraltarze… - zaczęła opowiadanie Mama.
ROZDZIAŁ DRUGI,
W KTÓRYM POZNAJEMY PANA WOJTKA I NOWE KOLEŻANKI I
KOLEGÓW DZIKIEJ MRÓWKI, A ULKA UKAZUJE SIĘ
CZYTELNIKOM Z ZUPEŁNIE INNEJ STRONY
Gdzieś tak mniej więcej w miesiąc po sławetnym powrocie z rejsu i po dekoracji
Dzikiej Mrówki medalem, Marek zapisał się do klubu, który posiadał również sekcję
płetwonurkową. I co było ważniejsze, klub ten prowadził szkoleniowe kursy
płetwonurkowe.
- To coś dla mnie - zdecydował błyskawicznie Dzika Mrówka, gdy tylko dotarła do
niego wiadomość o rozpoczęciu się kolejnego kursu przygotowawczego, którego
ukończenie
dawało przepustkę w fascynujący świat podwodnych przygód, swego rodzaju paszport do
tajemniczej KRAINY SIÓDMEGO KONTYNENTU.
Formalności wpisowe były nieskomplikowane. Potrzebne były jedynie dwa papierki.
Pierwszy z nich to świadectwo lekarskie, z którym nie było najmniejszych problemów,
jako
że chłopak cieszył się dotychczas doskonałym zdrowiem i poza krótkotrwałym pobytem w
szpitalu na małym zabiegu chirurgicznym nie miał dotychczas żadnych kontaktów ze
służbą
medyczną.
Z drugim papierkiem natomiast było nieco kłopotów, klub bowiem wymagał pisemnej
zgody-oświadczenia obojga rodziców młodego delikwenta, kandydata na przyszłego
zdobywcę podwodnego świata. I otóż - na nieszczęście Dzikiej Mrówki - początkowo
Mama
w żaden sposób nie chciała wyrazić samodzielnie, zgody na synowskie
płetwonurkowanie,
jako że Tata znajdował się w kolejnym rejsie gdzieś hen na morzach i oceanach świata.
Znowu zatem trzeba było czekać na telefoniczne połączenie ze statkiem poprzez
Gdynię-Radio, trzeba było na olbrzymią odległość przekazywać wszystkie argumenty
„za”
Dzikiej Mrówki i wszystkie argumenty „przeciw”, wysuwane przez Micie.
Na szczęście czy to argumenty Dzikiej Mrówki były znacznie bardziej
przekonywające od maminych, czy też Tata miał od dawna wyrobione własne a
pozytywne
zdanie na temat płetwonurkowania i podwodnego sportu, dość że wyraził swą zgodę
bardzo
szybko, a jako konieczny dokument na piśmie przysłał natychmiast telegram ze statku
przez
tęże samą Gdynię-Radio o następującej treści:
WYRAŻAM ZGODĘ NA UCZESTNICTWO MEGO SYNA MARKA W KURSIE
PŁETWONURKOWYM STOP
a dalej było imię i nazwisko Taty, jego stanowisko służbowe i nazwa statku.
Wobec takiej sytuacji Micia ostatecznie zmiękła, choć - po prawdzie - nie bez
pewnych wewnętrznych oporów, stwierdziła bowiem odbierając telegram z rąk
zaprzyjaźnionego z rodziną od lat listonosza:
- Mój mąż, proszę pana, to mi całkiem porozpuszcza synów, a już najgorzej Marka.
Na wszystko mu pozwala.
- Święte słowa - przytaknął zgodnie listonosz - zupełnie tak samiuteńko robiła moja
ŻONA z moimi synami. Też na nic mi ich rozpuściła. Jak dziadowskie bicze, proszę
łaskawej
pani. Za dobra była zawsze dla nich. A ja zawsze mówiłem, że na chłopaków tylko silna
ręka,
proszę szanownej pani. Tylko silna ręka! Wspomni jeszcze szanowna pani moje słowa.
Na takie dictum Micia nie bardzo wiedziała, jak zareagować i co powiedzieć i
spojrzała jedynie z pewnym roztargnieniem połączonym ze zdziwieniem na swoją drobną
rękę. Widocznie nie mogła sobie za bardzo wyobrazić dosłownego znaczenia
listonoszowego
określenia „silna ręka”. Z tego roztargnienia dała listonoszowi całe pięćdziesiąt złotych za
przyniesiony telegram, choć zazwyczaj nie przekraczała kwoty dwudziestu złotych.
Będę musiała JA się za nich zabrać solidnie - postanowiła w duchu, gdy zamknęły się
drzwi za uradowanym niespodziewaną hojnością listonoszem i z tym postanowieniem
weszła
do pokoju.
Nie można we wszystkim ulegać tym moim TRZEM chłopakom - pomyślała i po raz
nie wiadomo który stwierdziła, że szkoda iż nie ma jednak córki.
Choć JEDNĄ, żebym nie była zawsze taka SAMA - westchnęła i raz jeszcze
postanowiła od dzisiaj postępować z synami stanowczo i zdecydowanie, ostro, ale i
sprawiedliwie.
W efekcie tych maminych postanowień Dzika Mrówka zaniósł następnego dnia do
władz klubowych statkową depeszę od Ojca, na której „silna ręka” Mamy dopisała
WŁASNORĘCZNIE: Zgoda a pod spodem pełne imię i nazwisko oraz jeszcze niżej
datę.
- No, no, no - mruknął instruktor zapisujący nowych kandydatów do podwodnych
specjalności, oglądając na wszystkie strony tatowy telegram wraz z maminym dopiskiem.
- To z morza? - zapytał po chwili Dziką Mrówkę.
- Z morza! - potwierdził chłopak z wyraźnym akcentem dumy w głosie - bo mój tata
pływa - dodał po chwili.
- Wyobraź sobie, chłopcze, że udało mi się samemu dokonać tego błyskotliwego
odkrycia - powiedział z całkiem wyraźną odrobiną złośliwości instruktor.
- Przepraszam - bąknął Marek.
- Nic się nie stało i nic nie szkodzi. Zdarza się - usłyszał w odpowiedzi.
Przez chwilę panowało milczenie.
- Powiedz no, chłopcze… czekaj, jak ci na imię? - zaczął instruktor.
- Dzi… - chłopak ugryzł się w ostatniej chwili w język i przerwał - Marek, proszę pana
- powiedział po małej chwilce.
- Marek? - instruktor zdziwił się jakby - a dlaczegóż to się zająknąłeś? Czyżbyś nie
był pewien swego imienia?
- Nie, ale… kiedy właśnie… - zaczął bąkać Dzika Mrówka.
- Właśnie co? No, wykrztuśże wreszcie z siebie, chłopie, co masz do wykrztuszenia -
roześmiał się instruktor.
- No to już powiem, proszę pana. Bo na imię to ja mam Marek, ale wszyscy wołają na
mnie Dzika Mrówka. Nawet tata i mój brat bliźniak zresztą - wypalił jednym tchem.
- Ach tak? To ty jesteś ten Dzika Mrówka czy może „ten Dziki Mrówek”, o którym mi
mówił Filip?
- To ja z nim pływałem, a właściwie… to on ze mną.
- No i bardzo dobrze. Coś tam niecoś od niego słyszałem o tobie. A dla mnie możesz
być Mrówka. Bez różnicy, dzika czy oswojona, choć po prawdzie nigdy o żadnej
oswojonej
mrówce nie słyszałem. I wiesz, co ci powiem? To twoje przezwisko nawet zupełnie
dobrze się
słyszy. I łatwe do zapamiętania. Bo widzisz - roześmiał się - ja też mam problem z
własnym
imieniem.
- Problem? - zdziwił się uprzejmie Dzika Mrówka.
- A tak. Wyobraź sobie. Bo na imię mam Wojciech, a na nazwisko Adam. A więc
wychodzi na to, że mam dwa imiona. I cała masa moich znajomych myli je oczywiście.
Jeden
na przykład pisze uparcie do mnie na listach A. Wojciech.
- A te listy dochodzą?
- Wyobraź sobie, Mrówka, że - o dziwo - dochodzą. Pewno listonosze już się
przyzwyczaili. Ale to jeszcze nic. Kiedy chodziłem do szkoły, to u jednego nauczyciela
byłem
na samym początku listy jako Adam Wojciech, a u drugiego znowu prawie na samym
końcu
jako Wojciech Adam. A i teraz, choć już dość dawno skończyłem szkołę, też zdarzają się
pomyłki. Nawet koleżanki i koledzy, z którymi jestem „na ty”, mówią do mnie raz
„Wojtek”,
a raz znowu „Adaś”, tak że w końcu i mnie samemu już zaczyna się mylić.
- To zupełnie tak samo jak mnie - roześmiał się Marek - raz podpisałem się na kartce
do cioci zamiast Marek, Dzika Mrówka. I ciocia zupełnie nie wiedziała, od kogo dostała
pozdrowienia z gór, bo nie wiedziała, że ja mam takie przezwisko.
- No to fajno. Jednym słowem poznaliśmy się, Mrówka. A więc od poniedziałku ostry
trening. Czasu mamy niewiele, a zostać płetwonurkiem to wcale nie takie proste, jak by
się
niektórym wydawało. Będziemy mieli na początek jednego dnia zajęcia teoretyczne, a
drugiego praktyczne na basenie. Pływać umiesz? - rzucił niespodziewanie pytanie Pan
Wojtek.
- Oczywiście - powiedział z dumą Marek i przypomniało mu się, jak skoczył do
morza, żeby uratować młodą Szwedkę.
- Zobaczymy - mruknął pod nosem Pan Wojtek Adam.
Plan zajęć na kursie płetwonurkowym został ułożony w ten sposób, że pierwsze
spotkanie wypadło na basenie.
Basen pływacki mieścił się w specjalnej przybudówce kompleksu szarych gmachów
Szkoły Morskiej w Gdyni. Takie usytuowanie zajęć szczególnie pasowało Panu Wojtkowi,
który „w cywilu” był inżynierem elektronikiem i pracował jako starszy asystent właśnie w
tejże szkole. Poza swymi zajęciami w bardzo mądrym i niezwykle skomplikowanym
laboratorium Pan Wojtek prowadził w zimie obozy narciarskie, latem zaś żeglarskie i
płetwonurkowe. Sam doskonale jeździł na nartach, w wodzie czuł się jak ryba, a i żagle
też
nie stanowiły dla niego żadnych tajemnic, a nade wszystko - jak zresztą oznajmił od razu
na
pierwszej godzinie zajęć, gdy przedstawiał się grupie młodych adeptów podwodnych
przygód
- uwielbiał dalekie podróże i podwodne płetwonurkowe przygody.
Dzika Mrówka z wielkim przejęciem stawił się na pierwszą godzinę zajęć. Wyobrażał
sobie, że oto za chwilę przytroczy na plecy malowane na żółto metalowe butle tlenowe, na
twarz włoży maskę z elastycznym karbowanym wężem prowadzącym do butli, na nogi
wciągnie płetwy i… zanurzy się w wodzie. Na razie co prawda tylko w basenie, ale
zawsze to
już coś!
Szybko przebrał się w szatni, opłukał pod ciepłym prysznicem i razem z Baleronem,
który też zgłosił się na kurs płetwonurkowy, wybiegł do hali, w której połyskiwała
niebieskawozielonkawa tafla basenu. Za nimi wybiegła grupka chłopców - kolegów z
kursu
mniej więcej w tym samym co Dzika Mrówka i Baleron wieku.
W drugich drzwiach, wiodących z szatni i umywalni damskiej pojawiło się po chwili
kilka drobnych dziewczęcych sylwetek.
- Ulka! - Dzika Mrówka rozpoznał w jednej z nich z największym zdziwieniem swoją
najlepszą koleżankę. - Co ty tu robisz?
- To samo mniej więcej co ty - roześmiała się Ulka.
- To ty TEŻ?
- A dlaczego by nie?
- No bo… - zaczął Marek, ale zamilkł, bo - prawdę mówiąc - nie bardzo wiedział, jak
ma dokończyć. No bo niby o co mu chodziło? Po prostu nie bardzo jakoś pasowała mu
Ulka
do klubu, a już zupełnie nie wyobrażał sobie swojej koleżanki, tak bardzo dotychczas
cichej i
nieśmiałej, jako PŁETWONURKA.
- A widzisz - roześmiała się Ulka - coś chciałeś powiedzieć, ale wyglądasz tak, jakby
ci nagle powietrze odcięło.
- Ale przecież tu trzeba umieć pływać - Dzika Mrówka przypomniał sobie jeden z
warunków przyjęcia na płetwonurkowy kurs. - A ty. .
- A ja właśnie umiem - Ulka znowu się roześmiała.
- Umiesz??? - zdziwił się Marek.
- A niby dlaczego nie? Kiedy ty zapisałeś się do żeglarskiego klubu, ja też chciałam,
ale nie umiałam pływać i na pewno by mnie nie przyjęli, więc zgłosiłam się do tego klubu
i
zaczęłam się uczyć. I nauczyłam się. Chyba nawet nie najgorzej…
- No, no, no, nie bądź Ulka taka skromna - odezwała się stojąca obok niej koleżanka -
pływasz najlepiej z naszej grupy.
- Ale numer, Ulka - Marek w dalszym ciągu z podziwem patrzył na swoją koleżankę.
Takie toto było zawsze ciche i nieśmiałe, że wydawało się, iż do trzech nie umie zliczyć, a
tu
tymczasem… ho, ho, ho.
- Czołem KIJANKI! - rozległ się w tym momencie głośny i wesoły okrzyk Pana
Wojtka.
- Czołem, panie instruktorze! - zawołała część zgromadzonej na basenie młodzieży, bo
na przykład ani Dzika Mrówka, ani Baleron nie wiedzieli ani co to są owe dziwne
„kijanki”,
ani jak odpowiedzieć Panu Wojtkowi na jego gromkie powitanie.
- Ulka, co to są te „kijanki”? - zapytał Marek.
- To tak nazywają w klubie najmłodszych kandydatów do płetwonurkowania -
wyjaśniła szeptem Ula. - Coś niby młodziki.
- No to zaczynamy! - Pan Wojtek stanął po głębszej stronie basenu. - Na początek
naszych zajęć przewiduję ćwiczenia oswajające z wodą. Bo od tego każdy płetwonurek
musi
zacząć. W wodzie musicie wszyscy się czuć tak samo jak na lądzie, a może nawet i
jeszcze
swobodniej, bo inaczej nie da rady. A więc brać deski i hop do wody! Każdy stanie na
jednym
torze i płynąć ma tylko przy pomocy nóg. Bo dla płetwonurka najważniejsza jest praca
nóg!
- Z deską? Co to za pływanie z deską? Przecież ja umiem pływać! - oburzył się Dzika
Mrówka, na szczęście tak cicho, że słyszał go tylko Baleron, który nic nie odpowiedział,
ale
myślał zupełnie tak samo jak Marek.
Gdzieś w nieokreślonej dali poczęły się rozwiewać Markowe marzenia o butlach na
plecach, o masce i płetwach. Zamiast tego została tylko lekka piankowa płytka, zwana
popularnie „deską”, a służąca przecież jako pomoc dla bardzo początkując pływaków.
Co było jednak robić? Chcąc nie chcąc Marek wziął jedną z „desek” i wskoczył do
wody.
- Brrr! - wstrząsnął się cały, gdyż woda wcale nie była taka ciepła, na jaką wyglądała i
jak wskazywał kredowy zapis na czarnej tablicy na ścianie.
Obok Marka stała Ulka. Też z niewielką deską przed sobą.
Spróbujemy się! - Dzika Mrówka postanowił w myślach pościgać się z Ulką -
zobaczymy, jak ona pływa.
Marek z miejsca ruszył ostro. Oparty rękoma na desce począł młócić nogami wodę w
basenie, jednakże płynąca tuż obok niego Ulka mimo że wykonywała znacznie wolniejsze
od
Marka ruchy nogami, zdecydowanie wysunęła się do przodu. Widząc to Dzika Mrówka
jeszcze bardziej przyspieszył.
- Mrówka! Co ty wyprawiasz z nogami? - usłyszał zwielokrotniony przez tubę
trzymaną przy ustach głos Pana Wojtka. - To basen pływacki, a nie młocarnie w pegeerze.
To
ma być praca nóg, a nie młócenie cepami na oślep.
Dzika Mrówka zwolnił i jednocześnie zdecydowanie pozostał w tyle płynących.
- Spójrz, jak Ulka pracuje nogami! - dobiegł go znów głos Pana Wojtka. - Stopy
powinny wchodzić do wody pod zupełnie innym kątem niż u ciebie. I powoli, powoli.
Licz
sobie w myślach: „raz, dwa, trzy, cztery; raz, dwa, trzy, cztery”. Równomiernie. Teraz
lepiej,
ale jeszcze bardziej trzeba wyprostować stopy. I raaz, i dwaaa i raaz i dwaa! - dyrygował
Pan
Wojtek, idąc z tubą wzdłuż basenu.
Zanim Dzika Mrówka dopłynął do końca basenu, poczuł w nogach zmęczenie. A
tymczasem Ulka wracała już w drugą stronę. I - o dziwo - wcale nie wyglądała na
zmęczoną.
- Teraz trochę lepiej - dalej dyrygował Pan Wojtek. - I nawrót, i jeszcze raz przez
basen, i same nogi pracują, i równo, i raaz i dwaaa, i potem znowu nawrót, i znowu. Pięć
basenów, w tę i z powrotem, i odpoczynek. A potem znowu pięć podwójnych.
O rany! - pomyślał Dzika Mrówka. - Jakie to męczące. I jakie nudne! Tam i z
powrotem z tą idiotyczną deską…
Gdy po niespełna godzinie wyszli z wody, Marek o mało co a byłby się zatoczył - tak
bardzo bolały go wszystkie mięśnie, a szczególnie mięśnie nóg.
- To nic - roześmiał się Pan Wojtek - zawsze na początku najtrudniej. Potem będziesz
śmigał przez basen bez żadnych problemów.
- Potem? - powtórzył Dzika Mrówka i chciał jeszcze zapytać, jak długo będzie trwało
to oswajanie z wodą na desce i kiedy zaczną się „prawdziwe” zajęcia płetwonurkowe, ale
nic
więcej nie powiedział i powlókł się wielce zmęczony do łaźni, a potem do szatni i do
suszarni
włosów, gdzie usiedli wszyscy z głowami schowanymi w błyszczących niklem
metalowych
kapsułach. Wyglądali teraz trochę jak kosmonauci, a tak naprawdę to jak paniusie robiące
sobie u fryzjera wymyślne karnawałowe fryzury. Obok Dzikiej Mrówki suszyła włosy pod
dużym metalowym kloszem Ulka, na którą Marek patrzył teraz zupełnie innymi oczyma
niż
jeszcze przed godziną zaledwie.
Zajęcia teoretyczne na płetwonurkowym kursie zupełnie przypominały Dzikiej
Mrówce teoretyczny kurs żeglarski. I tu też wszystkie „kijanki” siedziały w normalnych
szkolnych ławkach, i tu też była czarna tablica i kreda, i tu też trzeba było prowadzić
notatki z
rozmaitych przedmiotów.
A przedmiotów tych było niemało. Fizyka nurkowania, choroby nurkowe, flora i fauna
podwodna, przepisy nurkowania i ochrona wodnego środowiska, wreszcie nauka o
płetwonurkowym sprzęcie. A dodatkowo jeszcze - niejako poza kursem - Pan Wojtek
opowiadał młodym kursantom o rozmaitych podwodnych wyprawach i przygodach.
Puszczał
filmy i przeźrocza i w ten sposób Dzika Mrówka, Ulka, Baleron, ich koleżanki i koledzy
poznawali coraz lepiej uroki i problemy podwodnego świata, SIÓDMEGO
KONTYNENTU,
który zajmował prawie trzy czwarte całej powierzchni ziemskiego globu i w którym tyle
jeszcze było NIEZNANEGO I NIE ZBADANEGO.
Na basenie w Szkole Morskiej powoli, powoli młodzi adepci poznawali wciąż nowe
arkana podwodnej sztuki. Na szczęście dla Marka ćwiczenia oswajające z wodą za
pomocą
deski trwały tylko przez kilka kolejnych godzin, a potem przyszedł czas na założenie
płetw.
Tego dnia Marek po raz pierwszy nałożył gumowe niby-pantofle z nadmiernie
ANDRZEJ PEREPECZKO PODWODNY ŚWIAT DZIKIEJ MRÓWKI WSTĘP DZIĘKI KTÓREMU CZYTELNIK MOŻE POZNAĆ DOTYCHCZASOWE PRZYGODY DZIKIEJ MRÓWKI, ZRESZTĄ OPISANE DOKŁADNIE W KSIĄŻKACH PT: „DZIKA MRÓWKA I TAM-TAMY” ORAZ „DZIKA MRÓWKA POD ŻAGLAMI” Marek, zwany przez rodzinę i kolegów Dziką Mrówką z racji niewielkiego wzrostu i niezwykłych pomysłów, które się bez przerwy rodziły w jego nadzwyczaj wybujałej fantazji i wyobraźni, mieszkał w dzielnicy Gdańska zwanej Oliwą. Razem z bratem Jarkiem, bliźniakiem zresztą, ale zupełnie do Marka niepodobnym, chodzili do jednej klasy i razem też grali w hokeja, tyle tylko że w różnych drużynach. W jednej Dzika Mrówka był napastnikiem, w drugiej Jego Brat (tak nazwano Jarka) - bramkarzem. Tata obu chłopców bliźniaków był ochmistrzem na statku, Mama - wielbicielką języka angielskiego. Starała się, z niecałkowitym jednakże powodzeniem, wpoić w swych synów zamiłowanie do tego języka. Pewnego dnia, gdy Tata wrócił z rejsu, obaj chłopcy tak dokuczyli Mamie swymi niezwykłymi pomysłami i swoim zachowaniem (choć - po prawdzie - wszystkie pomysły były autorstwa Dzikiej Mrówki, a Jego Brat był tylko wiernym, choć nieco powolnym ich wykonawcą), że płacząc stwierdziła, iż ma wszystkiego dosyć i że nie może sobie absolutnie z nieznośnymi chłopakami poradzić. Na takie dictum Tata zdecydował się osobiście zająć się synami bliźniakami, a że pływał na statku i akurat nie za bardzo mógł zejść na urlop, postanowił zabrać chłopców w rejs, żeby ich „mieć na oku”. Popłynęli tedy statkiem we trójkę: Tata, Dzika Mrówka i Jego Brat. Przed samym odjazdem Mama, którą chłopcy i Tata nazywali Micią, wcale nie była taka pewna, czy tak naprawdę „miała wszystkiego dosyć” i czy pomysł zabrania chłopców na statek był
najlepszym z życiowych pomysłów Taty. Statek w swym rejsie odwiedził kolejno Londyn, Sewillę w Hiszpanii, Safi w Maroko i port Kaolack w Senegalu. Londyn zwiedzili chłopcy dość dokładnie, ale najbardziej podobało im się muzeum techniki, do którego wielokrotnie wracali. W Sewilli byli na walce byków, która jednak nie za bardzo im do gustu przypadła. W tejże samej Sewilli zauważyli podejrzany, ich zdaniem, statek o nazwie „Torro” i Dzika Mrówka postanowił na własną rękę śledzić członków jego załogi, która ani chybi trudniła się jakimiś ciemnymi sprawkami. W morzu, w czasie przelotu z Sewilli do Safi, Dzika Mrówka i Jego Brat wdrapali się na maszt statku i dojrzeli stamtąd samotną łódź. Jak się potem okazało, była to uszkodzona łódź rybacka z wyczerpanym prawie do cna Arabem i jego rannym synem. Dzięki temu odkryciu, ratującemu życie ludziom, obaj bracia stali się sławni na statku i udało im się nawet uniknąć kary za samowolne wlezienie na maszt. Po południu tego samego dnia statek ich dogonił tajemniczy stateczek „Torro”. W Safi bracia mieli niezbyt przyjemną przygodę w meczecie, do którego - jak się okazało - wstęp dla „niewiernych” był surowo zabroniony. Po kilku dalszych dniach podróży dopłynęli wreszcie do Kaolacku w Senegalu, skąd w czasie wojny uciekły po upadku Francji dwa polskie statki: „Cieszyn” i „Śląsk”. A że właśnie na statku znajdował się bosman, który jako młody chłopak był członkiem załogi „Cieszyna” w 1940 roku, obaj bracia usłyszeli opowieść naocznego świadka o tej pełnej emocji sławnej ucieczce. W Kaolacku znajdował się już tajemniczy „Torro”, Dzika Mrówka zatem i Jego Brat przystąpili do śledzenia załogi. Niewiele brakowało, aby się to bardzo smutnie skończyło dla obu braci bliźniaków. Na szczęście z groźnych opałów uratowała ich senegalska policja, która odstawiła obu domorosłych detektywów na statek i oddała w ręce na dobre już zaniepokojonego Taty. Powrotną drogę do kraju obaj chłopcy spędzili pracując - jeden w dziale maszynowym, drugi na pokładzie statku - w Tacie bowiem obudził się nagle niezwykle
pedagogiczny talent i postanowił swych synów wychować przez pracę. Wtedy obaj bracia poznali, że praca na statku wcale nie należy do łatwych i że marynarze nie tylko „pływają, opalają się i zwiedzają cały świat”. W Gdańsku czekała na swych chłopców stęskniona Mama, która już dawno zapomniała, że miała „zupełnie dosyć” i obaj bracia bliźniacy doszli, tym razem zgodnie o dziwo, do wniosku, że WSZĘDZIE DOBRZE, ALE W DOMU NAJLEPIEJ! Po powrocie z rejsu obaj chłopcy spóźnili się o parę dni na rozpoczęcie roku szkolnego. Dzika Mrówka postanowił wykorzystać tę okoliczność i ułożył błyskawicznie plan, zgodnie z którym profesorowie nie mieli mieć w tym dniu żadnych zajęć w ich klasie. „Wszystkie lekcje biorę na siebie” - oświadczył swym koleżankom i kolegom Dzika Mrówka. Przemyślnie ułożony program działania udał się tylko po części, bowiem Pan od Przyrody zdemaskował Marka, gdy go zbyt poniosła bujna fantazja i gdy mocno przeholował w opowiadaniu niestworzonych przygód, które miały rzekomo wydarzyć się w ciągu rejsu. Cała klasa śmiała się z Dzikiej Mrówki, a w obronę wzięła go tylko jedna z koleżanek o imieniu Ulka. W okresie Świąt Bożego Narodzenia, które Tata spędził razem z całą rodziną na lądzie, ojciec zabrał Dziką Mrówkę na doroczne spotkanie Klubu Kaphornowców, do którego mogą należeć tylko ci z żeglarzy, którzy na żaglach opłynęli przylądek Horn, jeden z najbardziej burzliwych przylądków świata. Pod wpływem tego spotkania Marek zainteresował się żeglarstwem, zaczął czytać przeróżne książki na ten temat, poznawał tajniki astronomii i w konsekwencji zarzucił swą dawną pasję, czyli hokej, i zapisał się do klubu żeglarskiego. W klubie zaczęło się szkolenie teoretyczne i pierwsze prace przy jachtach na przystani. Początki były trudne i mało efektowne, trzeba było bowiem jachty czyścić, skrobać i malować, a pływanie pod białymi żaglami stawało się coraz bardziej odległe. Mimo trudności Dzika Mrówka zawsze pełen był najrozmaitszych pomysłów, kreślił wciąż na
mapach trasy swych przyszłych rejsów i snuł niezbyt realne marzenia, a tymczasem - na codzień - skrobał jachtowe burty, szpachlował, splatał linki czy też szył żagle. Wreszcie nadszedł dzień, kiedy Marek wypłynął w pierwszy swój rejs, w czasie którego sam sterował i sam prowadził swą łódź. Niedaleki to co prawda był rejs, bo tylko po wodach basenu jachtowego, ale chłopiec po raz pierwszy spostrzegł, że łódź posłuszna jest każdemu ruchowi JEGO ręki, że to ON kieruje, po raz pierwszy naprawdę ŻEGLUJE! Po pewnym czasie Dzika Mrówka został wyróżniony - wyznaczono go na zawodnika regat jednoosobowych żaglowych łodzi, zwanych bardzo ładnie „Optymistami”. Regaty miały wielce dramatyczny przebieg, bo w momencie, kiedy Marek już, już miał wyjść na czoło wyścigu, łódź jego wywróciła się wskutek nieuwagi chłopca i oczywiście tym samym stracił on wszelkie szanse w wyścigu. Mimo tego pierwszego niepowodzenia Marek brał udział również i w innych kolejnych wyścigach, a po pewnym czasie został w nagrodę wybrany do załogi pełnomorskiego jachtu w rejsie bałtyckim. W czasie podróży Dzika Mrówka spróbował po raz pierwszy niezwykle trudnej - jak się okazało - sztuki kucharzowania na jachcie. W swym rejsie jacht o wdzięcznej nazwie „Stella Polaris” odwiedził Rygę i Leningrad. W drodze powrotnej żeglarzy złapał sztorm, który zagnał jacht aż pod brzegi szwedzkie. Tam, w nocy i w sztormie, Dzika Mrówka zauważył czerwony błysk rakiety. To mógł być ktoś wzywający pomocy! „Stella Polaris” ruszyła na ratunek i nad ranem odnaleziono przewrócony jacht, a przy nim trzymających się resztkami sił młodych rozbitków. W czasie akcji ratunkowej szczególnie wyróżnił się Marek, który nie bacząc na niebezpieczeństwo wskoczył do wody i uratował kilkunastoletnią dziewczynę, Szwedkę o imieniu Ulla. Polski jacht z uratowaną załogą wpłynął do portu w Sztokholmie, gdzie rodzice rozbitków przyjęli polskich żeglarzy niezwykle gościnnie i serdecznie. W czasie zwiedzania zabytków tego pięknego portu, „Wenecji Północy”, Dzika Mrówka został tak zafascynowany widokiem żaglowca „Vasa” sprzed przeszło 300 lat, wydobytego w całości z dna
morskiego, że stwierdził: Pływanie pod żaglami to jest na pewno bardzo fajna sprawa, ale PODWODNE POSZUKIWANIA ARCHEOLOGICZNE TO JEST WŁAŚNIE TO! ROZDZIAŁ PIERWSZY, W KTÓRYM DZIKA MRÓWKA UŚWIADAMIA MAMIE, ŻE POD POWIERZCHNIĄ WODY DZIEJE SIĘ BARDZO DUŻO CIEKAWYCH RZECZY Pogoda tego dnia była naprawdę wspaniała i „zupełnie odświętna”, jak - nie bez pewnej dozy słuszności - zauważył Dzika Mrówka, gdy zbudzono go na poranną wachtę. Wracali do kraju. Jacht „Stella Polaris” zbliżał się do swego macierzystego portu, do prastarego polskiego Gdańska, do swej zacisznej klubowej przystani, skąd wypłynął w kilkutygodniowy, niezbyt może długi, ale za to niezwykle ciekawy i pełen przygód bałtycki rejs. Oczywiście kulminacyjnym jego punktem była akcja ratunkowa i wizyta w stolicy Szwecji, nazwana przez załogę jachtu „sztokholmską przygodą”. Jacht płynął pod pełnymi żaglami w rześkich podmuchach porannej morskiej bryzy. Przed dziobem rysował się ojczysty, polski brzeg. Na tle pogodnego nieba widać było już nawet gołym okiem poszarpaną koronkę wież starego miasta, a bliżej na pierwszym planie czerniała pajęczyna kratownicy transporterów węglowych Portu Północnego. Na redzie stały statki czekające swej rozładunkowej kolejki, a wśród nich rozpierał się potężny kadłub olbrzymiego zbiornikowca, który właśnie kilka pracowitych holowników wprowadzało między falochrony. Po prawej stronie rozległej Zatoki Gdańskiej widniały zielone krawędzie wysoczyzny, dochodzące koło Orłowa do samej wody. Na tle lasów bielały tu i ówdzie białe smukłe wieżowce nowych mieszkalnych dzielnic Trójmiasta, wyglądające z oddali jak klocki powtykane w plastyczną panoramę Wybrzeża. „Stella Polaris” wśliznęła się zgrabnie między główki wejściowe gdańskiego portu, przemknęła wzdłuż przystani, gdzie piętrzył się elegancki kadłub pasażerskiego promu,
zbudowanego kilka miesięcy temu przez jedną z polskich stoczni. Pod wysoko uniesionymi na dziobie wrotami wtaczały się do pękatego brzucha statku załadowane ciężarówki i samochody osobowe rozmaitych marek i rejestracji, z którymi turyści wędrowali przez bałtyckie morze do Szwecji czy Finlandii. Jeszcze tylko majestatyczny kamienny obelisk pomnika na Westerplatte, jeszcze zatłoczone statkami portowe baseny, jeszcze pełna pracy i hałasu stocznia, jeszcze kilkaset metrów i już przed dziobem powracającego jachtu wyłoniły się nabrzeża rodzimego klubu. Kapitan Filip wywołał całą załogę do manewrów. Każdy wiedział dokładnie, co do niego należy. Jeden pilnował żagli, inni dzierżyli w rękach odbijacze, by ochronić burtę jachtu od zbyt brutalnego kontaktu z lądem, jeszcze inni trzymali w pogotowiu bosaki. Lecz co to? Całe klubowe nabrzeże udekorowane odświętnie, całe w girlandach różnokolorowych flag marynarskiego kodu. - Czy to dzisiaj jakieś państwowe święto? - zdziwił się Dzika Mrówka. - Dzisiaj? Pojęcia nie mam, ale chyba nie - odrzekł stojący tuż obok Baleron. - No to dlaczego taka banderowa gala? - A może to, stary, na naszą cześć? - Eee, Baleron, ty jak coś powiesz… - Dzika Mrówka wzruszył ramionami. - Niby z jakiej racji? - No to dlaczego tyle ludzi na nabrzeżu? Rzeczywiście. Pod girlandami banderek kodu sygnałowego kłębił się całkiem spory tłumek. Wymachiwano rękoma, a w niektórych rękach zupełnie wyraźnie już teraz widać było kwiaty. I cały ten tłum coś pokrzykiwał. Niestety, na razie nie można było tego dosłyszeć, za burtą bowiem szumiała rozcinana dziobem jachtu woda, a na domiar żagle zaczęły głośno łopotać podczas kolejnego zwrotu. Gdy jednak płótna wypełniły się wiatrem i ponownie napięły, do uszu załogi „Stella Polaris” dobiegło najwyraźniej: - Niech żyją! NIECH ŻYJĄ!! NIECH ŻYJĄ!!! - Niby kto? - zapytał sam siebie Dzika Mrówka, ale odpowiedź właściwie była
zdecydowanie jednoznaczna, bo w zasięgu wzroku nie było widać żadnego innego jachtu poza „Stellą”. - Do zwrotu przez sztag! - rozległ się na jachcie tubalny głos Kapitana Filipa. Załoga rzuciła się do manewrów. „Stella” bardzo zgrabnie wykręciła na wiatr, przez chwilę żagle łopotały, a w tym czasie jacht przeszedł linię wiatru i położył się na przeciwny ciąg, nabierając zwolna szybkości. - Żagle precz! - rozkazał kapitan, pilnie obserwując wody portowego basenu i oceniając odległość dzielącą jacht od nabrzeża. Żagle „Stelli” ześliznęły się na pokład jachtu. Ogołocona z ciągnących ją płócien sunęła coraz wolniej w stronę brzegu. Po chwili posłuszny wychyleniu steru kadłub jachtu skręcił i łagodnie złożył się do nabrzeża dokładnie w tym miejscu, które uprzednio wybrał Kapitan Filip. Dzika Mrówka, stojący na dziobie jachtu z odbijaczem splecionym misternie z linek, dostrzegł nagle wśród zgromadzonego na brzegu tłumu swoją Mamę. Tuż obok niej stał brat bliźniak, czyli Jego Brat lub inaczej Jarek, a z drugiej strony mignęła zarumieniona twarzyczka dziewczęca okolona gęstwą jasnych włosów. - Ulka! - poznał Marek i zdziwił się bardzo. Ale już w następnej sekundzie uczucie zdziwienia i zaskoczenia ustąpiło uczuciu radości i Marek poczuł nagle i niespodziewanie, że coś dziwnego ścisnęło go za gardło. Chciał zawołać i nie mógł z siebie przez moment dosłownie wydobyć głosu. - Coś nagle zrobił się taki czerwony? - zapytał stojący obok Baleron. - Nie gadaj głupstw! - obruszył się Dzika Mrówka, któremu przeszło już owo dziwne ściśnięcie gardła. - Mareczku! Mareczku!! - chłopak usłyszał drżący nieco głos Mamy. - Ahoj, Miciu! - zawołał Marek. Chciał, by ten prawdziwie żeglarski okrzyk wypadł jak najbardziej po męsku, ale głos mu się jakoś dziwnie w tym momencie załamał i Marek poczuł, jak mu się nagle - zupełnie nie wiadomo dlaczego - dziwnie zapociły oczy. Widocznie Mamie też się akurat w tym samym momencie to samo przytrafiło, bo wyciągnęła z torebki chusteczkę i wytarła nią „zapocone” oczy, rozmazując przy okazji ciemny tusz do rzęs.
- Cześć Ulka! - zawołał z kolei Dzika Mrówka, już znacznie pewniejszym głosem. - A mnie to już nie zauważasz, Mrówa? - zapytał stojący przy Mamie Jego Brat. - Takżeś zhardział po tym rejsie? - Nie zhardziałem, skądże! - bronił się Marek. - Ale… kobietom należy się chyba pierwszeństwo, no nie? - Fakt - przytwierdził Jarek, wydymając jednakże przy tym usta w geście, który mógł zarówno oznaczać przytaknięcie dla wywodów brata bliźniaka, jak i powątpiewanie, czy Ulkę można zaliczyć do kobiet… Wśród tego wszystkiego zacumowano wreszcie jacht przy nabrzeżu i w ten sposób pozornie zakończyła się pełna przygód morska wyprawa Dzikiej Mrówki na wody Bałtyku. Załoga „Stelli” chciała już gremialnie zeskoczyć na brzeg, by wreszcie ucałować najbliższych witających, ale okazało się, że jeszcze wcale nie koniec rejsu. Oto bowiem - ku pełnemu zaskoczeniu żeglarzy - rozległy się zwielokrotnione przez rozstawione na terenie klubowej przystani głośniki uroczyste słowa jeszcze bardziej uroczystej mowy. Czego tam nie było w tej mowie, wygłaszanej przez Kogoś Bardzo Ważnego. I sztormy, i żywioł wszelki i bohaterstwo kapitana i całej załogi, i honor bandery, i dobre obyczaje żeglarskie, i oczywiście rozsławianie naszej Ojczyzny na morzach i oceanach świata, a jeżeli nie na wszystkich, to przynajmniej na tym dla nas najważniejszym, na naszym polskim Bałtyku. Potem przemawiał KTOŚ JESZCZE BARDZIEJ WAŻNY i prawie dokładnie powtórzył poprzednie przemówienie, tyle tylko że trwało ono nieco dłużej i zawierało znacznie większą ilość kwiecistych określeń. O rany! - pomyślał w pewnym momencie Dzika Mrówka - jak tak będą powtarzali w kółko Macieju, to powitanie będzie dłużej trwało niż cały ten rejs. I o co w końcu chodzi? - zdziwił się w duchu - przecież nic nadzwyczajnego się nie stało. Wszystko jednak ma swój koniec, a więc wreszcie i na przemówienia nadszedł kres. I wtedy wystąpił KTOŚ NAJWAŻNIEJSZY
i przeczytał z karteczki, że za zasługi oddane w czasie akcji jachtu „Stella Polaris” pod Sztokholmem zarówno kapitan jachtu - tu wymieniono nazwisko i imię Kapitana Filipa - jak i członek załogi - tu Dzika Mrówka ku swemu najwyższemu zdumieniu i zaskoczeniu usłyszał własne imię i nazwisko ZOSTAJĄ ODZNACZENI MEDALEM ZA RATOWANIE ŻYCIA KTOŚ NAJWAŻNIEJSZY skończył, a na całym nabrzeżu rozległy się huragany oklasków i okrzyków: - Niech żyją! NIECH ŻYJĄ!! NIECH ŻYJĄ!!! A nagle nad wszystkie głosy olbrzymiego tłumu wybił się potężny bas, przy którym słynne biblijne trąby jerychońskie pochowałyby się ze wstydu: NIECH ŻYJĄ ROBASZKOWIE ŚWIĘTOJAŃSCY !!! - zabrzmiało nad całym nabrzeżem, przeleciało nad zabudowaniami żeglarskiego klubu, wstrząsnęło gałęziami rozłożystych drzew rosnących w pobliżu, z których zerwało się stado wrzaskliwych kawek, i potoczyło gromkim echem ku odległym murom Starego Miasta. Wszyscy zamilkli jak jeden mąż, patrząc z wielkim podziwem na człowieka potężnej postury, który z przepaścistych swych płuc potrafił wydać dźwięk tak okazały, gdy w tej nagłej ciszy zabrzmiał cienki, srebrzysty jak dzwoneczek dziewczęcy głosik, który zawołał: - NIECH ŻYJE DZIKA MRÓWKA! Teraz wszyscy odwrócili oczy od potężnego klubowego bosmana i spojrzeli na niewysoką dziewczynkę z dużymi, gęstymi warkoczami. Twarz dziewczynki pod wpływem spojrzenia setek oczu poczęła zmieniać gwałtownie barwę z różowej poprzez wszystkie odcienie czerwieni aż do ciemnopurpurowej, tak iż wydawało się, że jeszcze tylko chwila, a krew tryśnie niechybnie z pałających policzków Ulki, ona to bowiem - ku własnemu
przerażeniu i zawstydzeniu - wydała ten piskliwy nieco i odrobinę spóźniony okrzyk. - Fakt - powiedział Jarek i chciał chyba coś jeszcze dodać, ale wszelkie słowa zagłuszyła zgodna salwa gromkiego śmiechu zebranych, trudno bowiem było utrzymać powagę wobec zestawienia zwalistej góry mięsa, jaką był Bosman, z filigranowo- porcelanową urodą Ulki. Roześmiał się nawet KTOŚ NAJWAŻNIEJSZY, czym zresztą wzbudził ogólną sympatię zebranych, i dopiero gdy umilkły śmiechy, powiedział: - Pozwólcie mi, kochani, dokończyć tę miłą uroczystość. To jeszcze nie koniec? - zdziwił się niechętnie Dzika Mrówka, ale w chwilę potem zdecydowanie zmienił zdanie, gdy okazało się, że końcowym akcentem była dekoracja obu odznaczonych, to jest Kapitana Filipa i jego Dzikiej Mrówki - medalami, które ładnie odbijały swymi kolorowymi wstążeczkami od żeglarskiego dresu. - No, teraz to już naprawdę koniec rejsu - pomyślała z ulgą cała załoga „Stella Polaris” i na nabrzeżu zrobił się większy bałagan, choć przed chwilą wydawało się to absolutnie niemożliwe. - Tak bardzo się o ciebie martwiłam, synku, tak się niepokoiłam przez cały czas rejsu - to były pierwsze słowa Mici, gdy Dzika Mrówka znalazł się już w matczynych ramionach. - Uhmmm - mruknął coś niezbyt wyraźnie chłopak, który trochę wstydził się tych, maminych czułości i maminej troski, tym bardziej że w pewnym momencie poczuł dziwną wilgoć pod powiekami. - Cześć! - powiedział krótko i po męsku do Ulki, która podeszła cała jeszcze zaróżowiona i zmieszana i cichutko pisnęła: - Ja też się martwiłam.. A najbardziej, gdy przyszła wiadomość ze Sztokholmu o waszej przygodzie. - Wtedy to już było po strachu - powiedział lekceważącym tonem Dzika Mrówka i ugryzł się natychmiast w język, dojrzawszy lęk w oczach Mamy. - Musisz koniecznie o wszystkim opowiedzieć. Dokładnie i po kolei - stwierdziła Mama w drodze do samochodu. - Chodź z nami - zwróciła się do Ulki - podwiozę cię i zjesz u nas słodkie drugie śniadanie, które przygotowałam na powitanie naszego dzielnego żeglarza -
tu spojrzała na Dziką Mrówkę wzrokiem będącym mieszaniną dumy i niepokoju. - No, no, niech Mama nie przesadza - mruknął Marek, w głębi duszy jednak czuł się zadowolony i mile połechtany w swej chłopięcej ambicji. - A sernik upiekłaś, Micdu? - zapytał, żeby zmienić temat rozmowy. - Oczywiście. Przecież to sernik dla powracającego z morza. I udał się nadzwyczajnie - Micia była najwyraźniej mocno zadowolona. - Taki sernik jak na POWRÓT TATY? - upewniał się dodatkowo Marek. - Zupełnie taki sam. Tyle tylko, że teraz na POWRÓT DZIKIEJ MRÓWKI - roześmiała się Mama, Jarek powiedział swoje nieśmiertelne „Fakt”, a Ulka, nie wiadomo dlaczego, znowu zaczerwieniła się okrutnie. W domu, gdy już z olbrzymiego sernika, królującego niedawno na stole jak niewielkie koło młyńskie, pozostały tylko smętne resztki okruszynek, do czego walnie przyczynił się Dzika Mrówka, Mama, delektując się aromatyczną czarną kawą z ekspresu, powiedziała: - No to słuchamy, synku. - A więc jak wyszliśmy z portu, to się zaraz znalazł blinda, czyli Punt, a potem ja gotowałem i potem było zwiedzanie Rygi i Leningradu też, a jeszcze potem w drodze powrotnej była burza i uratowaliśmy tamten jacht, a Ulla mało co nie utonęła, no to ja skoczyłem do wody i ją wyciągnąłem, i zwiedzaliśmy Sztokholm i taki fajny okręt- muzeum „Vasa”, który wyciągnęli nurkowie z morskiego dna, i potem wróciliśmy do Gdańska - to wszystko Marek wyrecytował jednym tchem i starannie zebrał pozostałe jeszcze nieliczne sernikowe okruszyny. - Ulla? - spytały prawie jednocześnie Mama i Ulka. - Jaka Ulla? - To taka… jedna… no… Szwedka - zaczął bąkać Marek i zaczerwienił się ni z tego ni z owego. - A ładna? - wyrwało się nagle Ulce, która w tym samym momencie dałaby bardzo dużo za to, żeby mogła cofnąć te słowa, ale już było za późno i jedyne, co Ulce pozostało, to zaczerwienić się ponownie - jak piwonia. - A bo ja wiem… - wybąkał też czerwony Marek - nie znam się wcale na tym. Taka… ruda - spojrzał na kasztanowe włosy Mici. Mama się roześmiała i pogroziła Markowi palcem. Jarek też się roześmiał, ale Ulce wcale a wcale nie było do śmiechu.
- Zostawmy lepiej Ullę - odezwała się w końcu Mama - i opowiadaj. - Kiedy nie ma o czym. Chyba, że o tym wydobytym okręcie - tu Marek wyciągnął z żeglarskiego worka pogniecione nieco prospekty i kolorowe fotografie okrętu-muzeum „Vasy” ze Sztokholmu i zaczął z wielkim zapałem objaśniać wszelkie szczegóły związane z samym okrętem, a w szczególności z długą i wielce skomplikowaną historią jego wydobywania z morskiego dna i konserwacji. W Markowej opowieści ogromnie dużo miejsca zajmowały wszelkie działania nurków i płetwonurków. - Bo, Miciu - zapalił się do tematu - to dopiero jest naprawdę ciekawe. Tak sobie swobodnie pływać pod wodą i szukać różnych wraków czy innych zatopionych skarbów. A na przykład w Ameryce i jeszcze gdzie indziej to są całe kluby podwodnych poszukiwaczy. I czasami znajdują rozmaite rzeczy. Raz to na przykład znaleźli statek hiszpański, który wiózł pełno złota i srebra z Ameryki do Hiszpanii ze trzysta lat temu i zatonął, i kiedy oni go znaleźli, to było tam samych złotych monet, nie licząc srebra, parę ton. PARĘ TON! Miciu, masz pojęcie? - Fakt - odezwał się Jarek. - Sam czytałem. A parę ton złota to cała kupa szmalu, ale nie każdemu się trafia od razu jakiś skarb. - Jasne, że nie każdemu. Ale tamci, co znaleźli, też nie wiedzieli czy znajdą. Szukali przecież w ciemno, ale jednak im się udało. Bo próbowali. A gdyby nie próbowali, to by na pewno nikt im do domu tego całego złota nie przyniósł. Grunt to próbować… - Marek zapalał się coraz bardziej. - Oho, ho - gwizdnął Jarek. - To widzę, że mojego szanownego Brata Bliźniaka znowu coś zaczęło opętywać Najpierw hokej, potem żeglarstwo, a czyżby teraz kolej na płetwonurkowanie? - Fakt! - przytaknął Dzika Mrówka z takim zapałem, że wszyscy się roześmiali, a Ulka przy okazji zrobiła bardzo chytrą minkę i przez chwilę wyglądało jakby chciała coś powiedzieć, ale chyba tym razem w porę ugryzła się w język. - No, no, no - pokiwał sceptycznie głową Jarek - jak tak będziesz co chwila zmieniał
swoje zainteresowania, to do niczego nigdy nie dojdziesz. - A właśnie, że dojdę - zaperzył się chłopak. - A ty myślisz, że już poza historią nie ma innych ciekawych rzeczy na świecie? A zresztą, jakeś taki wielki historyk, to chyba wiesz, że żyła cała masa ludzi, którzy się interesowali wieloma rzeczami i we wszystkim byli dobrzy. Taki Leonardo da Vinci na przykład… - Niby fakt - mruknął Jarek - ale też ty strzeliłeś od razu z bardzo grubej rury. Bagatela! Leonardo da Vinci! Ale widzisz, to był LEONARDO DA VINCI, a nie jakaś tam byle jaka DZIKA MRÓWKA. Tylko obecność Ulki i gwałtowna interwencja Mamy zapobiegła wybuchowi zaciętej walki w stylu dowolnym między Braćmi Bliźniakami. A po zażegnaniu niebezpieczeństwa Mama powiedziała do Marka: - A może, Mareczku, jak już tak chcesz koniecznie zarzucić żeglarstwo, zainteresowałbyś się jakimś bardziej spokojnym i bardziej bezpiecznym sportem? - A jakiż to mi mama proponuje? - No… jest dużo rozmaitych - zastanowiła się Micia. - Weźmy choćby taki tenis… albo ping-pong czy wreszcie szachy… Obaj chłopcy skwitowali równoczesnym śmiechem mamine propozycje, a nawet Ulka się roześmiała i odważyła się powiedzieć: - Szachy też mogą być niebezpieczne, proszę pani. - Szachy? A to niby dlaczego? - szczerze zdziwiła się Mama. - Bo jak szachista zacznie łamać sobie głowę, jaki by tu następny ruch wykombinować, to w końcu może sobie tę głowę złamać. - Oj, Ula, Ula! To i ty przeciwko mnie? A ja myślałam, że my kobiety musimy się zawsze popierać - roześmiała się Micia i wstała od stołu, co było sygnałem, że powitalne drugie śniadanie jest już zakończone. Micia, słuchając entuzjastycznych słów swego syna na temat płetwonurkowania, miała jednak cichą nadzieję, że może jest to typowo słomiany ogień, znała bowiem co nieco swego syna i jego niespodziewane i mocno zwariowane pomysły, które jak błyskawicznie się rodziły, tak samo szybko ginęły i przepadały w zapomnieniu. Kiedy jednak chłopak zaczął
znosić do domu rozmaite książki o tematyce płetwonurkowej, zaniepokoiła się nie na żarty. Z żeglarstwem też tak się zaczynało - przypomniała sobie nieodległe czasy, pełne książek o rozmaitych żeglarzach i ich śmiałych i dramatycznych nieraz wyprawach. Tak jak poprzednio zaczęła przeglądać przynoszone przez syna książki i sama nie wiedząc kiedy - zaczęła je czytać, pociągnięta tajemnicami olbrzymiego i jeszcze niezbyt dokładnie zbadanego podwodnego świata, „siódmego kontynentu”, jak niekiedy go określano. A Marek od czasu powrotu z bałtyckiego rejsu dosłownie oszalał na punkcie najrozmaitszych podwodnych przygód. - Miciu, TO JEST TO! - stwierdził pewnego dnia, obłożony zresztą, jak ostatnio co dzień, rozmaitymi książkami na tematy z głębin wód. - Ani hokej, ani nawet żeglarstwo nie daje tyle możliwości co płetwonurkowanie. Zresztą niech mama sama posłucha. I przeczytał fragment książki, w której autor, znany na całym świecie płetwonurek i badacz podwodnego, milczącego świata, zachwycał się olbrzymią swobodą poruszania się pod wodą. - Bo widzi mama - Dzika Mrówka zapalał się coraz bardziej do tematu - po ziemi to można chodzić jedynie albo w lewo albo w prawo, albo do przodu albo do tyłu, ale zawsze tylko po płaszczyźnie. Inaczej nie da rady. A w wodzie zupełnie, ale to zupełnie coś innego. Tam można we wszystkich kierunkach. Dowolnie i obojętnie. W bok, w tył, w przód, do góry, do dołu. Nie to co na ziemi. - Przecież na ziemi też można „do góry i do dołu” - zauważyła w pewnym momencie Mama. - Już zapomniałeś, ileśmy się to nałazili po Tatrach? Ja na przykład dokładnie pamiętam, że w czasie tamtej wycieczki chodziłam wciąż i wyłącznie DO GÓRY. - Ależ Miciu, to całkiem co innego. W wodzie to człowiek może szybować tak jak ptak w powietrzu. - Chyba raczej, jak ryba w wodzie - zauważyła nie bez racji Micia. - Nawet lepiej niż ryba - entuzjazmował się Marek - bo ryby to chyba nie pływają pionowo w górę, Miciu? - Tak dokładnie to nie wiem - zastanowiła się Mama. - Nigdy się nad tym nie
zastanawiałam. Ale chyba w jakiejś książce by można taką wiadomość znaleźć. Zadzwonię do Bożenki, ona namiętnie rozwiązuje krzyżówki i zna całą masę najdziwniejszych rzeczy, to może będzie coś wiedziała i na temat rybich obyczajów. - Nieważne, mamo, ryby. Tu chodzi o inne sprawy. Bo widzi mama, płetwonurkowie mogą polować na ryby… - To chyba jest zabronione… - Jak się ma specjalne zezwolenie, to wolno. A poza tym płetwonurkowie mogą na przykład szukać zatopionych skarbów. - Skarbów? - zdziwiła się Mama - jakich skarbów? - No, na przykład różnych piratów, którzy gdzieś pod wodą schowali swoje łupy i potem już nie zdążyli ich nigdy wydobyć. - Ale gdzie ty tu w pobliżu chcesz znaleźć piratów? - wtrąciła Mama z wyraźnym powątpiewaniem. - Jak nie tu, to gdzie indziej. Można przecież pojechać na egzotyczne wody, no nie? - Niby tak, można pojechać - zgodziła się Mama, ale w jej głosie trudno byłoby się doszukać choćby cienia przekonania, że to co mówi jest w ogóle możliwe do zrealizowania. - I jeszcze płetwonurkowie badają rozmaite podwodne budowle. Różne mosty i tamy, wieże wiertnicze… - Wieże? - Właśnie. Takie, co stoją na morzu i wydobywają ropę naftową z morskiego dna. Gdy płynęliśmy z tatą do Afryki, widzieliśmy takie wieże na Morzu Północnym. - Na Północnym? - wtrąciła Mama. - Na własne oczy widziałem. I w dzień i w nocy oświetlone całe jak choinki na Boże Narodzenie. Ale płetwonurkowie działali też w czasie wojny. - W czasie wojny? A cóż oni mogli robić akurat w czasie wojny? - Bardzo dużo, mamo. O, na przykład była raz taka sprawa. W Gibraltarze w czasie wojny stało zawsze w porcie i na redzie dużo rozmaitych angielskich okrętów wojennych i statków handlowych. Włosi, którzy prowadzili z Anglikami wojnę, mieli dużą chrapkę na te statki i okręty, wykombinowali więc taki numer. Do hiszpańskiego portu naprzeciw Gibraltaru
wszedł włoski statek handlowy i stanął sobie jakby nigdy nic. A w środku, w kadłubie mieli oni tajną skrytkę dla płetwonurków i podwodną klapę do wychodzenia ze statku od razu do wody, żeby z góry, z powierzchni nie było nic widać. I taki płetwonurek wychodził sobie w nocy i płynął pod wodą na specjalnym pojeździe, coś jakby na podwodnym skuterze. I wiózł ze sobą materiały wybuchowe, które przyczepiał do dna angielskiego okrętu wojennego na przykład, a potem włączał mechanizm zegarowy na odpowiednią godzinę i… BUUUMMMM!!! - w okręcie robiła się bardzo duża dziura i okręt tonął zupełnie nie wiadomo dlaczego. - No, no, no - Mama pokiwała głową - co też to jeden człowiek przeciwko drugiemu nie wymyśli! A więc mówisz, że płetwonurkowie takie rzeczy robili w czasie wojny? - I takie i jeszcze inne. Na przykład kiedy Amerykanie chcieli wysadzić desant na jakiejś wyspie zajętej przez Japończyków, to najpierw wysyłali płetwonurków, żeby zbadali dokładnie dno przed plażą. Jaka jest głębokość i gdzie, czy nie ma na dnie skał lub dużych głazów, czy nie ma podwodnych zapór przeciwdesantowych, no i czy na przykład nie ma min albo jeszcze jakichś innych pułapek. I to byli tacy podwodni szperacze jak w piechocie albo tacy podwodni saperzy. - No, no, Marek, czy ty trochę nie przesadzasz. Zaraz powiesz, że w czasie wojny byli podwodni lotnicy - Micia spojrzała podejrzliwie na Dziką Mrówkę. - Ojej, mama taka niewierząca… Lotników podwodnych to na razie nie było, ale żeby mama wiedziała, że na przykład są podwodni komandosi. - PODWODNI KOMANDOSI? - powtórzyła Mama - pierwszy raz słyszę. - A właśnie, mamo. Nawet ma wyjść niedługo taka książka pod tytułem „Podwodni komandosi”, gdzie mama może wszystko przeczytać, o czym mówiłem. - Ale jeżeli książka jeszcze nie wyszła, to skąd to wszystko wiesz? - Czytałem w takich małych broszurkach, które wydawało Wydawnictwo Morskie, w Miniaturach Morskich. Ale trudno je znaleźć. Są w naszej bibliotece, ale pani nie wypożycza,
trzeba czytać na miejscu, bo te broszurki bardzo łatwo się drą i niszczą. Ale jak teraz wyjdzie książka, to muszę koniecznie ją mieć. Mamo - Marek uderzył się dłonią w czoło - mama ma jakieś znajomości w księgarni we Wrzeszczu, to może ta pani odłoży dla mamy „Podwodnych komandosów”, jak tylko wyjdzie ta książka. - A sam nie możesz kupić? - Niby i mogę, ale mama to na pewno znacznie lepiej załatwi. Prawda Miciu? - Dobrze już dobrze - odrzekła Micia i zupełnie w tym momencie nie wiedziała, czy ma się cieszyć czy też martwić z tych nowych zainteresowań swego syna. Panie w księgarni przy głównej ulicy Wrzeszcza były nieco zdziwione, gdy Mama Jarka i Marka przyszła z prośbą o odłożenie książki. Oczywiście zdziwienie nie dotyczyło samej prośby, bo Micia była stałą klientką w tej księgarni, ale dotychczas kupowała albo rozmaite słowniki polsko-angielskie i odwrotnie, albo podręczniki do nauki tegoż języka, albo też biografie czy pamiętniki różnych sławnych ludzi, a już najlepiej sławnych kobiet. - Wszystkie książki o płetwonurkach? - pani w księgarni powtórzyła po Mamie. - Tak, właśnie - przytaknęła Mama. - O płetwonurkach, o badaniach podwodnych, o poszukiwaniach zatopionych statków i skarbów rozmaitych, o podwodnych komandosach… - O podwodnych komandosach? - pani w księgarni wydawała się być coraz bardziej zdziwiona. - Ależ oczywiście, o podwodnych komandosach. Nic pani o tym nie słyszała? To bardzo interesujące sprawy. Bo widzi pani, w czasie ostatniej wojny, gdy Anglicy mieli swą bazę morską w Gibraltarze… - zaczęła opowiadanie Mama. ROZDZIAŁ DRUGI, W KTÓRYM POZNAJEMY PANA WOJTKA I NOWE KOLEŻANKI I KOLEGÓW DZIKIEJ MRÓWKI, A ULKA UKAZUJE SIĘ CZYTELNIKOM Z ZUPEŁNIE INNEJ STRONY Gdzieś tak mniej więcej w miesiąc po sławetnym powrocie z rejsu i po dekoracji Dzikiej Mrówki medalem, Marek zapisał się do klubu, który posiadał również sekcję płetwonurkową. I co było ważniejsze, klub ten prowadził szkoleniowe kursy
płetwonurkowe. - To coś dla mnie - zdecydował błyskawicznie Dzika Mrówka, gdy tylko dotarła do niego wiadomość o rozpoczęciu się kolejnego kursu przygotowawczego, którego ukończenie dawało przepustkę w fascynujący świat podwodnych przygód, swego rodzaju paszport do tajemniczej KRAINY SIÓDMEGO KONTYNENTU. Formalności wpisowe były nieskomplikowane. Potrzebne były jedynie dwa papierki. Pierwszy z nich to świadectwo lekarskie, z którym nie było najmniejszych problemów, jako że chłopak cieszył się dotychczas doskonałym zdrowiem i poza krótkotrwałym pobytem w szpitalu na małym zabiegu chirurgicznym nie miał dotychczas żadnych kontaktów ze służbą medyczną. Z drugim papierkiem natomiast było nieco kłopotów, klub bowiem wymagał pisemnej zgody-oświadczenia obojga rodziców młodego delikwenta, kandydata na przyszłego zdobywcę podwodnego świata. I otóż - na nieszczęście Dzikiej Mrówki - początkowo Mama w żaden sposób nie chciała wyrazić samodzielnie, zgody na synowskie płetwonurkowanie, jako że Tata znajdował się w kolejnym rejsie gdzieś hen na morzach i oceanach świata. Znowu zatem trzeba było czekać na telefoniczne połączenie ze statkiem poprzez Gdynię-Radio, trzeba było na olbrzymią odległość przekazywać wszystkie argumenty „za” Dzikiej Mrówki i wszystkie argumenty „przeciw”, wysuwane przez Micie. Na szczęście czy to argumenty Dzikiej Mrówki były znacznie bardziej przekonywające od maminych, czy też Tata miał od dawna wyrobione własne a pozytywne zdanie na temat płetwonurkowania i podwodnego sportu, dość że wyraził swą zgodę bardzo szybko, a jako konieczny dokument na piśmie przysłał natychmiast telegram ze statku przez tęże samą Gdynię-Radio o następującej treści: WYRAŻAM ZGODĘ NA UCZESTNICTWO MEGO SYNA MARKA W KURSIE PŁETWONURKOWYM STOP a dalej było imię i nazwisko Taty, jego stanowisko służbowe i nazwa statku.
Wobec takiej sytuacji Micia ostatecznie zmiękła, choć - po prawdzie - nie bez pewnych wewnętrznych oporów, stwierdziła bowiem odbierając telegram z rąk zaprzyjaźnionego z rodziną od lat listonosza: - Mój mąż, proszę pana, to mi całkiem porozpuszcza synów, a już najgorzej Marka. Na wszystko mu pozwala. - Święte słowa - przytaknął zgodnie listonosz - zupełnie tak samiuteńko robiła moja ŻONA z moimi synami. Też na nic mi ich rozpuściła. Jak dziadowskie bicze, proszę łaskawej pani. Za dobra była zawsze dla nich. A ja zawsze mówiłem, że na chłopaków tylko silna ręka, proszę szanownej pani. Tylko silna ręka! Wspomni jeszcze szanowna pani moje słowa. Na takie dictum Micia nie bardzo wiedziała, jak zareagować i co powiedzieć i spojrzała jedynie z pewnym roztargnieniem połączonym ze zdziwieniem na swoją drobną rękę. Widocznie nie mogła sobie za bardzo wyobrazić dosłownego znaczenia listonoszowego określenia „silna ręka”. Z tego roztargnienia dała listonoszowi całe pięćdziesiąt złotych za przyniesiony telegram, choć zazwyczaj nie przekraczała kwoty dwudziestu złotych. Będę musiała JA się za nich zabrać solidnie - postanowiła w duchu, gdy zamknęły się drzwi za uradowanym niespodziewaną hojnością listonoszem i z tym postanowieniem weszła do pokoju. Nie można we wszystkim ulegać tym moim TRZEM chłopakom - pomyślała i po raz nie wiadomo który stwierdziła, że szkoda iż nie ma jednak córki. Choć JEDNĄ, żebym nie była zawsze taka SAMA - westchnęła i raz jeszcze postanowiła od dzisiaj postępować z synami stanowczo i zdecydowanie, ostro, ale i sprawiedliwie. W efekcie tych maminych postanowień Dzika Mrówka zaniósł następnego dnia do władz klubowych statkową depeszę od Ojca, na której „silna ręka” Mamy dopisała WŁASNORĘCZNIE: Zgoda a pod spodem pełne imię i nazwisko oraz jeszcze niżej datę. - No, no, no - mruknął instruktor zapisujący nowych kandydatów do podwodnych specjalności, oglądając na wszystkie strony tatowy telegram wraz z maminym dopiskiem. - To z morza? - zapytał po chwili Dziką Mrówkę.
- Z morza! - potwierdził chłopak z wyraźnym akcentem dumy w głosie - bo mój tata pływa - dodał po chwili. - Wyobraź sobie, chłopcze, że udało mi się samemu dokonać tego błyskotliwego odkrycia - powiedział z całkiem wyraźną odrobiną złośliwości instruktor. - Przepraszam - bąknął Marek. - Nic się nie stało i nic nie szkodzi. Zdarza się - usłyszał w odpowiedzi. Przez chwilę panowało milczenie. - Powiedz no, chłopcze… czekaj, jak ci na imię? - zaczął instruktor. - Dzi… - chłopak ugryzł się w ostatniej chwili w język i przerwał - Marek, proszę pana - powiedział po małej chwilce. - Marek? - instruktor zdziwił się jakby - a dlaczegóż to się zająknąłeś? Czyżbyś nie był pewien swego imienia? - Nie, ale… kiedy właśnie… - zaczął bąkać Dzika Mrówka. - Właśnie co? No, wykrztuśże wreszcie z siebie, chłopie, co masz do wykrztuszenia - roześmiał się instruktor. - No to już powiem, proszę pana. Bo na imię to ja mam Marek, ale wszyscy wołają na mnie Dzika Mrówka. Nawet tata i mój brat bliźniak zresztą - wypalił jednym tchem. - Ach tak? To ty jesteś ten Dzika Mrówka czy może „ten Dziki Mrówek”, o którym mi mówił Filip? - To ja z nim pływałem, a właściwie… to on ze mną. - No i bardzo dobrze. Coś tam niecoś od niego słyszałem o tobie. A dla mnie możesz być Mrówka. Bez różnicy, dzika czy oswojona, choć po prawdzie nigdy o żadnej oswojonej mrówce nie słyszałem. I wiesz, co ci powiem? To twoje przezwisko nawet zupełnie dobrze się słyszy. I łatwe do zapamiętania. Bo widzisz - roześmiał się - ja też mam problem z własnym imieniem. - Problem? - zdziwił się uprzejmie Dzika Mrówka. - A tak. Wyobraź sobie. Bo na imię mam Wojciech, a na nazwisko Adam. A więc wychodzi na to, że mam dwa imiona. I cała masa moich znajomych myli je oczywiście. Jeden na przykład pisze uparcie do mnie na listach A. Wojciech.
- A te listy dochodzą? - Wyobraź sobie, Mrówka, że - o dziwo - dochodzą. Pewno listonosze już się przyzwyczaili. Ale to jeszcze nic. Kiedy chodziłem do szkoły, to u jednego nauczyciela byłem na samym początku listy jako Adam Wojciech, a u drugiego znowu prawie na samym końcu jako Wojciech Adam. A i teraz, choć już dość dawno skończyłem szkołę, też zdarzają się pomyłki. Nawet koleżanki i koledzy, z którymi jestem „na ty”, mówią do mnie raz „Wojtek”, a raz znowu „Adaś”, tak że w końcu i mnie samemu już zaczyna się mylić. - To zupełnie tak samo jak mnie - roześmiał się Marek - raz podpisałem się na kartce do cioci zamiast Marek, Dzika Mrówka. I ciocia zupełnie nie wiedziała, od kogo dostała pozdrowienia z gór, bo nie wiedziała, że ja mam takie przezwisko. - No to fajno. Jednym słowem poznaliśmy się, Mrówka. A więc od poniedziałku ostry trening. Czasu mamy niewiele, a zostać płetwonurkiem to wcale nie takie proste, jak by się niektórym wydawało. Będziemy mieli na początek jednego dnia zajęcia teoretyczne, a drugiego praktyczne na basenie. Pływać umiesz? - rzucił niespodziewanie pytanie Pan Wojtek. - Oczywiście - powiedział z dumą Marek i przypomniało mu się, jak skoczył do morza, żeby uratować młodą Szwedkę. - Zobaczymy - mruknął pod nosem Pan Wojtek Adam. Plan zajęć na kursie płetwonurkowym został ułożony w ten sposób, że pierwsze spotkanie wypadło na basenie. Basen pływacki mieścił się w specjalnej przybudówce kompleksu szarych gmachów Szkoły Morskiej w Gdyni. Takie usytuowanie zajęć szczególnie pasowało Panu Wojtkowi, który „w cywilu” był inżynierem elektronikiem i pracował jako starszy asystent właśnie w tejże szkole. Poza swymi zajęciami w bardzo mądrym i niezwykle skomplikowanym laboratorium Pan Wojtek prowadził w zimie obozy narciarskie, latem zaś żeglarskie i płetwonurkowe. Sam doskonale jeździł na nartach, w wodzie czuł się jak ryba, a i żagle też nie stanowiły dla niego żadnych tajemnic, a nade wszystko - jak zresztą oznajmił od razu na pierwszej godzinie zajęć, gdy przedstawiał się grupie młodych adeptów podwodnych
przygód - uwielbiał dalekie podróże i podwodne płetwonurkowe przygody. Dzika Mrówka z wielkim przejęciem stawił się na pierwszą godzinę zajęć. Wyobrażał sobie, że oto za chwilę przytroczy na plecy malowane na żółto metalowe butle tlenowe, na twarz włoży maskę z elastycznym karbowanym wężem prowadzącym do butli, na nogi wciągnie płetwy i… zanurzy się w wodzie. Na razie co prawda tylko w basenie, ale zawsze to już coś! Szybko przebrał się w szatni, opłukał pod ciepłym prysznicem i razem z Baleronem, który też zgłosił się na kurs płetwonurkowy, wybiegł do hali, w której połyskiwała niebieskawozielonkawa tafla basenu. Za nimi wybiegła grupka chłopców - kolegów z kursu mniej więcej w tym samym co Dzika Mrówka i Baleron wieku. W drugich drzwiach, wiodących z szatni i umywalni damskiej pojawiło się po chwili kilka drobnych dziewczęcych sylwetek. - Ulka! - Dzika Mrówka rozpoznał w jednej z nich z największym zdziwieniem swoją najlepszą koleżankę. - Co ty tu robisz? - To samo mniej więcej co ty - roześmiała się Ulka. - To ty TEŻ? - A dlaczego by nie? - No bo… - zaczął Marek, ale zamilkł, bo - prawdę mówiąc - nie bardzo wiedział, jak ma dokończyć. No bo niby o co mu chodziło? Po prostu nie bardzo jakoś pasowała mu Ulka do klubu, a już zupełnie nie wyobrażał sobie swojej koleżanki, tak bardzo dotychczas cichej i nieśmiałej, jako PŁETWONURKA. - A widzisz - roześmiała się Ulka - coś chciałeś powiedzieć, ale wyglądasz tak, jakby ci nagle powietrze odcięło. - Ale przecież tu trzeba umieć pływać - Dzika Mrówka przypomniał sobie jeden z warunków przyjęcia na płetwonurkowy kurs. - A ty. . - A ja właśnie umiem - Ulka znowu się roześmiała. - Umiesz??? - zdziwił się Marek. - A niby dlaczego nie? Kiedy ty zapisałeś się do żeglarskiego klubu, ja też chciałam,
ale nie umiałam pływać i na pewno by mnie nie przyjęli, więc zgłosiłam się do tego klubu i zaczęłam się uczyć. I nauczyłam się. Chyba nawet nie najgorzej… - No, no, no, nie bądź Ulka taka skromna - odezwała się stojąca obok niej koleżanka - pływasz najlepiej z naszej grupy. - Ale numer, Ulka - Marek w dalszym ciągu z podziwem patrzył na swoją koleżankę. Takie toto było zawsze ciche i nieśmiałe, że wydawało się, iż do trzech nie umie zliczyć, a tu tymczasem… ho, ho, ho. - Czołem KIJANKI! - rozległ się w tym momencie głośny i wesoły okrzyk Pana Wojtka. - Czołem, panie instruktorze! - zawołała część zgromadzonej na basenie młodzieży, bo na przykład ani Dzika Mrówka, ani Baleron nie wiedzieli ani co to są owe dziwne „kijanki”, ani jak odpowiedzieć Panu Wojtkowi na jego gromkie powitanie. - Ulka, co to są te „kijanki”? - zapytał Marek. - To tak nazywają w klubie najmłodszych kandydatów do płetwonurkowania - wyjaśniła szeptem Ula. - Coś niby młodziki. - No to zaczynamy! - Pan Wojtek stanął po głębszej stronie basenu. - Na początek naszych zajęć przewiduję ćwiczenia oswajające z wodą. Bo od tego każdy płetwonurek musi zacząć. W wodzie musicie wszyscy się czuć tak samo jak na lądzie, a może nawet i jeszcze swobodniej, bo inaczej nie da rady. A więc brać deski i hop do wody! Każdy stanie na jednym torze i płynąć ma tylko przy pomocy nóg. Bo dla płetwonurka najważniejsza jest praca nóg! - Z deską? Co to za pływanie z deską? Przecież ja umiem pływać! - oburzył się Dzika Mrówka, na szczęście tak cicho, że słyszał go tylko Baleron, który nic nie odpowiedział, ale myślał zupełnie tak samo jak Marek. Gdzieś w nieokreślonej dali poczęły się rozwiewać Markowe marzenia o butlach na plecach, o masce i płetwach. Zamiast tego została tylko lekka piankowa płytka, zwana popularnie „deską”, a służąca przecież jako pomoc dla bardzo początkując pływaków. Co było jednak robić? Chcąc nie chcąc Marek wziął jedną z „desek” i wskoczył do
wody. - Brrr! - wstrząsnął się cały, gdyż woda wcale nie była taka ciepła, na jaką wyglądała i jak wskazywał kredowy zapis na czarnej tablicy na ścianie. Obok Marka stała Ulka. Też z niewielką deską przed sobą. Spróbujemy się! - Dzika Mrówka postanowił w myślach pościgać się z Ulką - zobaczymy, jak ona pływa. Marek z miejsca ruszył ostro. Oparty rękoma na desce począł młócić nogami wodę w basenie, jednakże płynąca tuż obok niego Ulka mimo że wykonywała znacznie wolniejsze od Marka ruchy nogami, zdecydowanie wysunęła się do przodu. Widząc to Dzika Mrówka jeszcze bardziej przyspieszył. - Mrówka! Co ty wyprawiasz z nogami? - usłyszał zwielokrotniony przez tubę trzymaną przy ustach głos Pana Wojtka. - To basen pływacki, a nie młocarnie w pegeerze. To ma być praca nóg, a nie młócenie cepami na oślep. Dzika Mrówka zwolnił i jednocześnie zdecydowanie pozostał w tyle płynących. - Spójrz, jak Ulka pracuje nogami! - dobiegł go znów głos Pana Wojtka. - Stopy powinny wchodzić do wody pod zupełnie innym kątem niż u ciebie. I powoli, powoli. Licz sobie w myślach: „raz, dwa, trzy, cztery; raz, dwa, trzy, cztery”. Równomiernie. Teraz lepiej, ale jeszcze bardziej trzeba wyprostować stopy. I raaz, i dwaaa i raaz i dwaa! - dyrygował Pan Wojtek, idąc z tubą wzdłuż basenu. Zanim Dzika Mrówka dopłynął do końca basenu, poczuł w nogach zmęczenie. A tymczasem Ulka wracała już w drugą stronę. I - o dziwo - wcale nie wyglądała na zmęczoną. - Teraz trochę lepiej - dalej dyrygował Pan Wojtek. - I nawrót, i jeszcze raz przez basen, i same nogi pracują, i równo, i raaz i dwaaa, i potem znowu nawrót, i znowu. Pięć basenów, w tę i z powrotem, i odpoczynek. A potem znowu pięć podwójnych. O rany! - pomyślał Dzika Mrówka. - Jakie to męczące. I jakie nudne! Tam i z powrotem z tą idiotyczną deską… Gdy po niespełna godzinie wyszli z wody, Marek o mało co a byłby się zatoczył - tak bardzo bolały go wszystkie mięśnie, a szczególnie mięśnie nóg.
- To nic - roześmiał się Pan Wojtek - zawsze na początku najtrudniej. Potem będziesz śmigał przez basen bez żadnych problemów. - Potem? - powtórzył Dzika Mrówka i chciał jeszcze zapytać, jak długo będzie trwało to oswajanie z wodą na desce i kiedy zaczną się „prawdziwe” zajęcia płetwonurkowe, ale nic więcej nie powiedział i powlókł się wielce zmęczony do łaźni, a potem do szatni i do suszarni włosów, gdzie usiedli wszyscy z głowami schowanymi w błyszczących niklem metalowych kapsułach. Wyglądali teraz trochę jak kosmonauci, a tak naprawdę to jak paniusie robiące sobie u fryzjera wymyślne karnawałowe fryzury. Obok Dzikiej Mrówki suszyła włosy pod dużym metalowym kloszem Ulka, na którą Marek patrzył teraz zupełnie innymi oczyma niż jeszcze przed godziną zaledwie. Zajęcia teoretyczne na płetwonurkowym kursie zupełnie przypominały Dzikiej Mrówce teoretyczny kurs żeglarski. I tu też wszystkie „kijanki” siedziały w normalnych szkolnych ławkach, i tu też była czarna tablica i kreda, i tu też trzeba było prowadzić notatki z rozmaitych przedmiotów. A przedmiotów tych było niemało. Fizyka nurkowania, choroby nurkowe, flora i fauna podwodna, przepisy nurkowania i ochrona wodnego środowiska, wreszcie nauka o płetwonurkowym sprzęcie. A dodatkowo jeszcze - niejako poza kursem - Pan Wojtek opowiadał młodym kursantom o rozmaitych podwodnych wyprawach i przygodach. Puszczał filmy i przeźrocza i w ten sposób Dzika Mrówka, Ulka, Baleron, ich koleżanki i koledzy poznawali coraz lepiej uroki i problemy podwodnego świata, SIÓDMEGO KONTYNENTU, który zajmował prawie trzy czwarte całej powierzchni ziemskiego globu i w którym tyle jeszcze było NIEZNANEGO I NIE ZBADANEGO. Na basenie w Szkole Morskiej powoli, powoli młodzi adepci poznawali wciąż nowe arkana podwodnej sztuki. Na szczęście dla Marka ćwiczenia oswajające z wodą za pomocą deski trwały tylko przez kilka kolejnych godzin, a potem przyszedł czas na założenie płetw. Tego dnia Marek po raz pierwszy nałożył gumowe niby-pantofle z nadmiernie